<<< Dane tekstu >>>
Autor Józef Weyssenhoff
Tytuł Jan bez ziemi
Podtytuł Romans
Wydawca Gebethner i Wolff
Data wyd. 1929
Druk Zakłady Graficzne Straszewiczów
Miejsce wyd. Warszawa — Kraków — Lublin — Łódź — Paryż — Poznań — Wilno — Zakopane
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
IV.

Wyjazd Skumina zapowiedziany został na sobotę wczesnym rankiem. Wyjazd był zdarzeniem tak pospolitem w Gdeczu, że nikt się nim nie przejmował w pałacu, zwłaszcza, że według wersji oficjalnej Skumin miał niebawem powrócić. Dano zarządzenie do kuchni i do garażu, aby śniadanie i samochód do odwiezienia na stację kolei były gotowe wcześnie.
Dwoje tylko ludzi oczekiwało tego wyjazdu ze wzruszeniem dramatycznem: Jan i Wercia.
On, chociaż powziął postanowienie twarde i nieodwołalne, nie miał tego poczucia bohaterstwa, które czasem bywa osłodą trudnych zwycięstw nad samym sobą. Uciekał od kobiety bardzo miłej, wybitnie pięknej, której czar zmysłowy już poczuł niechybnie, oddalał się od niej z powodu nakazów honoru i obowiązków przyjaźni z jej mężem. Ale zarazem gasił zapał, który ona okazywała dla jego umysłu, serca i męskiej urody... Obrażał nawet jej piękność, która zdawała się pełną łaskawości dla niego. Piękność jej promieniowała w tych dniach ostatnich fluidem przejmującym, błękit jej oczu przechodził w ciemny fiolet, usta śmieszki mieniły się w kwiat jakiś rozmodlony, głos nabierał innej tonacji. — Trudno! — słowo się rzekło.
Dzień ostatni wlókł się cicho. Z gości pozostało tylko dwóch starców: senator Chalecki i szambelan Straszyński. Z domowych ciocia Figa, nie mając już rywalek płci niewieściej — jak mniemała — wzięła się do bawienia Janka Skumina, którego już dawno zamianowała swym siostrzeńcem. Prawiła mu dzisiaj komplimenty niemal miłosne i obiecywała niezawodnie ożenić go jeszcze przed końcem roku. Szczególniej zachwalała jedną pannę, Dosię Tolibowską, która właśnie miała przyjechać w tych dniach do Gdecza.
— A tu nam Janek ucieka, niewiadomo poco!
— Trudno, ciociu — interesy.
— Jakież ty masz interesy pilniejsze od przeglądu panien?
— Niestety, mam pilniejsze. Szukam pieniędzy.
— A jedno z drugiem nie dałoby się pogodzić?
Skumin odpowiedział tylko ruchem ramion niewyraźnym, nie chcąc wznawiać niedawnej rozmowy z Chaleckim. Rad był jednak z tej sennej gawędy ze staruszką, bo ubijała mu czas, a stronił od rozmowy z Wercią. Z jedyną duszą, której stanu był namiętnie ciekaw, rozmawiał tylko spojrzeniami.
Twarz pani Radomickiej, przeistoczona zupełnie, zwłaszcza za nadejściem wieczoru, wyrażała kolejno to żal, łez bliski, to zawziętość jakiegoś szalonego zamiaru, to znów, w poczuciu, że zdradza się ze swem wzburzeniem wewnętrznem, powracała do układnego uśmiechu, bladego jak płomyk świeczki na tle łuny pożaru. Ale nikt się nie zajmował badaniem tej gry świateł i cieni na twarzy pani domu, oprócz Skumina, którego ten widok przyprowadzał do rozpaczy, gdyż na wyjaśnienie już nie było czasu. Towarzystwo siedziało bowiem przy wieczerzy, ostatniej przed wyjazdem Skumina. Chalecki i Straszyński gawędzili o wiadomościach z gazet; ciocia zajęta była w dalszym ciągu pobożnem kokietowaniem Jana. Raz tylko Ambroży zapytał:
— Co to, Werciu? znowu migrena?
— Ach tak... trochę. Nie zważajcie na mnie. Już przechodzi.
Temat nie był zdatny do podniecenia rozmów i tak już zamierających.
Wkrótce po wstaniu od stołu zaczęto żegnać Janka, ile że wyjechać miał bardzo rano, a spodziewano się, że rychło powróci. Wszyscy nadmieniali, że mówią mu już teraz do widzenia, bo nie wiedzą, czy jutro... Skumin prosił usilnie, aby nikt nie trudził się wstawaniem rano na jego pożegnanie, bo sprawiłoby mu to prawdziwą przykrość. Ambroży zaś oświadczył:
— Ja zaś wyjeżdżam jeszcze wcześniej, niż ty, w nocy.
— Dokąd to? — Może razem pojedziemy do Warszawy? — spytał Skumin z dziwnem roztargnieniem.
— Jakżeby? — uśmiechnął się Radomicki — kurjer goniłby za kurjerem? — Nie, ja jadę do Gdańska.
— Ach prawda! — odrzekł Jan znowu niedorzecznie, gdyż nie wiedział dotąd o projekcie wyjazdu Ambrożego.
Wercia zachowała się przytomniej:
— Do widzenia, Janku. Lepiej wcześniej, niż później — pamiętaj!
Nikt nie zwrócił uwagi na te proste wyrazy.
Tylko Jan, gdy się znalazł w swoim pokoju, rzucił się na fotel i, ująwszy poręcz w kurczowo zaciśnięte dłonie, patrzył przed siebie, przez półmrok pokoju, w postać Werci, pożegnaną przed chwilą, tak bardzo odmienną od wszelkich dawniej zapamiętanych, i czuł jeszcze na palcach ręki uścisk jej drobnej dłoni, tak mocny, jak nigdy... Czyżby ona?...
Cofnął się przed przypuszczeniem. Ale co znaczyły ostatnie wyrazy bez związku z poprzedniemi rozmowami? Może poprostu: chcę cię jak najprędzej powitać zpowrotem?... Nie. — Tak proste życzenie nie wyraża się twarzą obłąkaną przez namiętność... Ona pragnie mnie widzieć przed moim wyjazdem. Ale gdzie?
Układał w wyobraźni rozmaite sceny.
— Może mnie wezwie pod jakimś pozorem na wyjazd Ambrożego, a potem zatrzyma przy sobie na ostateczną rozmowę, której się boję? Ale przecież Ambroży wyjeżdża o pierwszej po północy, a teraz dziesiąta — musiałaby kazać mnie budzić?... Rozmawiać we troje, a potem się rozejść, bo przecie jakaś służba będzie się kręciła? To byłoby nanic.
— Nuż jej się zbierze na romantyzm i da mi jaki znak, abym się znalazł w parku, na miejscu naszego pierwszego grzechu. Czy grzechu?...
Odsunął kotarę z przed okna. Noc była cudowna, oblana księżycowem światłem. Zwrócił wzrok w kierunku niezapomnianej alei. Dzisiaj grzech ten mógł być cięższy, śmiertelniejszy — rozśmiał się zmysłowo, pomimo że myślał o uczynku, przed którym postanowił się cofnąć.
I dalej dał folgę wyobraźni radosnej, nieokiełzanej:
— A gdyby tak przyszła tutaj?
Fuknął zaraz sam na siebie:
— To niepodobieństwo! To nie w jej stylu!
Zaczął chodzić po pokoju, ale że posadzka nie była pokryta dywanem, zmiarkował, że może tam komuś dawał znać, że czuwa. Zdjął trzewiki i nałożył pantofle. Potem chwycił za wierzchnie ubranie, chcąc je ściągnąć z ramion, ale się opamiętał:
— Lepiej być ubrany, na wszelki przypadek.
Rzucił się w ubraniu na łóżko i marzył odtąd bezładniej, lecz mniej skrupulatnie. Obrazy zakazane stawały się powoli niby dotykalnemi, nurzał się w nich swobodnie, czuł jakby zapach jej włosów, smak jej ust...
Drzemał czujnie, gdyż daleki pogwar samochodu z przeciwnej strony pałacu postawił go odrazu na nogi.
Ogarnął się, poprawił włosy i czekał, odgadując znaczenie odgłosów.
— Teraz trzasnęły drzwiczki samochodu. Odjechał...
Po tym dźwięku wyraźnym zaczęły dochodzić do wytężonego słuchu Skumina różne szmery, zapewne krzątania się służby, nareszcie stąpanie po schodach, zbliżające się do drzwi jego pokoju. Uchylił tych drzwi i czatował przy nich z bijącem sercem. Pewnie jakieś poselstwo od Niej...
Ale stwierdził wkrótce, że niedaleko przeszła przez ciemny kurytarz jedna ze służących, którą nie pierwszy raz zauważył w tem miejscu, gdyż mieszkała wpobliżu gościnnych pokojów.
Czatował jeszcze. Ale pałac pogrążał się stopniowo w głęboką ciszę. Zdało się Skuminowi, że w pokoju jest bardzo duszno, otworzył więc okno, wśród którego ramy zawidniał obraz, niby Claude Lorraina, mleczno-zielony, malowany pełnią księżyca.
Stanął przy oknie i wdychał nocne powietrze, świeże od wilgoci, zaprawne rozkoszą woni drzew i kwiatów, zamieniających między sobą tajemne pocałunki w rozkochanej ciszy. Cała istota Jana dostrajała się do tej orgji przyrody, chłonęła w siebie lube dreszcze kwiatów i senne rykowisko drzew olbrzymich.
Tylko drobna, przyplątana z zamkniętych pokojów, z konwencjonalnych warunków pałacowego życia, błąkała się w duszy Skumina skarga:
— Ach, te przeczucia zawodne! Ona tam zapewne zasnęła, skrępowana przez niewolę własnego pałacu i własnej służby — i śni o mnie, jak ja o niej... Poprzestańmy na śnie — i sen jest miły.
Od wyjazdu Ambrożego upłynęło już dobre pół godziny.
Naraz usłyszał Skumin za sobą lekkie skrzypnięcie drzwi, zapewne od przeciągu, który powstał między uchylonemi drzwiami a otwartem oknem. Obrócił się i ujrzał:
Wercia w długim szlafroczku, pokrywającym strój prawie nocny, zamykała drzwi za sobą.
Poskoczył ku niej i chwycił ją za ręce. Śmiała się nerwowo i udawała swobodę:
— Nie śpisz jeszcze, Janku? Zrozumiałeś?
— Zrozumiałem, ale nie wierzyłem sobie. — Więc przyszłaś? — To ty jesteś?..
— Jak widzisz! Ale zgaś światło — wystarczy nam księżyc.
Gdy Jan wykonał rozkaz błyskawicznie, Wercia poszukała oczami, gdzieby usiąść. Ominęła łóżko rozesłane. Pociągnęła go za sobą na kanapkę, gdzie usiedli obok siebie.
— Słuchaj, mój jedyny! Musimy przed twym odjazdem wiedzieć na pewno, co z nami będzie. Ja przynajmniej muszę. Tu już nam nikt nie przeszkodzi rozmówić się.
Pomimo ogarniającego szału zmysłowego, Skumin uśmiechnął się. Przegalopowały mu przez głowę różne przypuszczenia i zapytania: Czy ona oszalała na chwilę? Czy po rozmyśle odważyła się na krok taki? Czy uczyniła to po raz pierwszy? Żadnej z tych wątpliwości nie wypowiedział. Ukląkł przed nią i okrywał całą jej postać pocałunkami.
— Rozstrzygnęłaś sama — przecięłaś nasze rozmowy tym darem niezmiernym...
— Więc już nie masz swoich skrupułów? — szepnęła.
— Ach! Nie mów o tem! — żachnął się jednak żywo Skumin — wszystko przepadło, wszystko jest poza mną! Istniejesz tylko ty, moja zenitowa chwilo przeznaczenia!
— Chwilą ci mam być tylko?
— Chwilą na wiek długą.


∗             ∗

Jan Skumin odjeżdżał w świat, rozwidniony radosną pogodą poranną. Po nocy bezsennej nie odczuwał wcale znużenia, czuł się owszem odświeżony i tak szczęśliwy fizycznie, że znajome widoki przy drodze wydały mu się dzisiaj krajobrazem najmilszym, powietrze przestrzenią otwartą do szczytnych lotów, a rosa, błyszcząca na zbożach i trawach — klejnotowem jakiemś bogactwem.
Jakby czując, że się jej ktoś przygląda z upodobaniem, przyroda wdzięczyła się do niego miłośnie. Głaskała go po twarzy mocnym powiewem kwitnących koniczyn i łubinów, w którym Jan upatrywał wyraźnie analogję do zapachów ubiegłej nocy. Niebo przeglądało tu i owdzie przez łuki drzew błękitem pieszczotliwym, jak Jej tam oczy. Nawet słońce, otoczone jeszcze przyziemną mgławicą blond, przypominało płową główkę Werci.
Różne twory wolne, używające bez przeszkód rozłogów ziemskich i przestworów powietrznych, ukazywały się Janowi dla rozrywki jego oczu. Kaczki, dobrze już lotne, szybowały w okolicach wód. Wpobliżu zagród ludzkich ważył się wysoko jastrząb rozbójnik, napastowany przez rój jaskółek, strzegących drobnym hałasem bezpieczeństwa strzech i podwórek. Zabiegała drogę samochodowi starka kuropatwa piechotą, a spłoszona błyskawicznem zbliżaniem się wstrętnego ludzkiego przyrządu, furkała w lot i ciągnęła niską kulą skrzydlatą nad polem niezżętego grochu, nad gajem końskiego zębu, aż rozpłynęła się w przetartej pozłocie pszenicznego ściernią.
Na ziemi kicał tu i ówdzie zając nieopatrzny, czasem tuż przed samochodem, narażając życie jużci nie przez bohaterstwo, lecz przez wrodzoną nieroztropność. Opodal drogi, z pola lub zarośli, przyglądał się wehikułowi kozieł sarni ze spokojem, miarkując, że przejeżdża człowiek bez strzelby, nie chciwy rozboju, lecz zakochany. Tylko krowy, gęsto rozsiane po łąkach i ścierniach, nie pokładając się jeszcze do przeżuwania, pilnie zajęte swą paszą poranną, nie zwracały wcale uwagi na mknący po drodze samochód. Niech tam ludzie robią sobie, co chcą, śpią, czy ruszają się, rodzą się, czy giną — my się tymczasem najemy.
Przemknął przez głowę Skuminowi barokowy aforyzm, że zwierzęta są zapewne z losu swego zadowolone na dobrem pastwisku, ale że z takich tworów nie da się stworzyć społeczeństwa.
Jechał i on w pełni zapomnienia i beztroski o losy cudze, nasycony fizycznem szczęściem, które się jednak należy każdemu stworzeniu po pracy, na odpoczynek, i przed pracą, jako godziwa podnieta. Ale miał w duszy uśpiony tylko na chwilę niepokój.
Do rozbudzenia niepokoju przyczyniła się zmiana krajobrazu. Samochód wjechał na szosę brukowaną, w turkot, w pył węglowy i w zaduch osady fabrycznej. Mało co przypominało już tutaj poezję istnienia — chyba doniczki pelargonji przy oknach kilku domów mieszkalnych. Jan nie zmienił toku swych myśli i wspomnień, lecz zaczął je rozważać z innego punktu widzenia.
Ten nadspodziewanie zdobyty dzisiaj wielki los w loterji szczęścia fizycznego opłacił jednak dużem ustępstwem ze swych zasad moralnych. Żona Ambrożego, przyjaciela i dobroczyńcy, wzorowego działacza w sprawach osobistych i ogólnych! Wspólnictwo w zdradzie, której ofiarą padł taki człowiek!
Oszukani mężowie cieszą się wprawdzie, w literaturze i w życiu, niezłą reputacją; śmieją się z nich miłosierni bliźni cichaczem, ale nie biorą im tego za złe, nie pociągają do odpowiedzialności, przyznają im chętnie inne zalety... Reputacja Radomickiego nic na tem nie straci, gdyby nawet posądzono panią o grzeszny stosunek z kuzynem. Zresztą nikt nie będzie posądzał, a do jawnego skandalu się nie dopuści. Od czego dyplomacja?
O swoich talentach dyplomatycznych Skumin zdawał się nie wątpić, choć pierwszy raz znalazł się wobec takiego dramatycznego zawiklania. O dyplomacji zaś Werci mógł mieć poważne wątpliwości. Jej zachowanie się przy wczorajszej wieczerzy było zbyt wyraziste dla przenikliwego widza, a sam fakt przyjścia w nocy do pokoju Skumina był szczytem nieostrożności.
— No — samorzutny czyn miłosnej odwagi, a przytem pierwszy w jej życiu. — To się czuło — tłumaczył ją Skumin ze znaczną pobłażliwością. — Ale co będzie dalej?.. Przecie od niej uciekam. Na jak długo?..
Miotał się między obowiązkiem a pokusą, która jednak okazywała się przemożniejszą. Wtem znalazł niejako usprawiedliwienie dla pokusy:
— Czyż tylko o Ambrożego chodzi w tej sprawie? A Jej szczęście, tak składnie równoległe z mojem? O na przecie męża nie kocha, tylko szanuje i może lubi. Źe pragnie miłości wielkiej, tej siły kosmicznej, opartej koniecznie na zmysłach, a mogącej się rozwinąć w najszlachetniejsze altruizmy i poświęcenia — tego dała mi dowody. I z rozmów naszych uprzednich pamiętam odpowiednie szczegóły, jak ta teorja pani Canevari, znawczyni... zawodowej, która tak silne wywarła wrażenie na umysł Werci, prostolinijny i z gruntu uczciwy... Dwie kobiety, z przeciwnych pochodzące krańców, z wędrownego wagonu i z zacnego domu, doszły do porozumienia w jednym punkcie stycznym: prawa kobiety do szczęścia. Jej się ono należy. Ambrożemu zaś... salwowanie szacownych pozorów i okrycie tajemnicą naszych spotkań...
Jakby się przestraszył brzmienia swych własnych wyrazów, które w adwokackim ferworze wymówił półgłosem, zestrofował się ostro:
— Co ja mówię, u licha? — Co wybieram? grzech, czy obowiązek? — Czynię właściwie wybór między grzechem jawnym, a osłoniętym przez pozory. To licha logika i nieszlachetna. Prawie lepiej dać się nieść bezmyślnie wichrowi namiętności.
Dojeżdżał właśnie do stacji kolei.



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Józef Weyssenhoff.