<<< Dane tekstu >>>
Autor Józef Weyssenhoff
Tytuł Jan bez ziemi
Podtytuł Romans
Wydawca Gebethner i Wolff
Data wyd. 1929
Druk Zakłady Graficzne Straszewiczów
Miejsce wyd. Warszawa — Kraków — Lublin — Łódź — Paryż — Poznań — Wilno — Zakopane
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
III.

Po dniu upalnym wybuchła około północy gwałtowna burza i zbudziła z pierwszego snu całe pałacowe towarzystwo w Gdeczu. Burza na wsi piękniejsza jest i bardziej przejmująca, niż w mieście, cała jej bowiem orkiestra rozbrzmiewa w niemej ciszy. Grobowe fale nie mieszają się z fałszywym grzmotem tramwaju, z alarmem syren, z przyziemnemi huczkami drobnych machin ludzkich. „Gdy grzmi niebo, wierzymy, że Jowisz panuje“ — mówili Rzymianie. Straszy jednych, innych zachwyca, wszystkich wstrząsa dobroczynnie ta boża elektryzacja przyrody fizycznej i umysłów. Aby jednak burza okazała swą moc ożywczą, trzeba, aby po niej niebawem zabłysła pogoda.
Inaczej stało się tej nocy. Burza, po półgodzinnem piorunowaniu i po coraz dalszych turkotach odjazdu Jowiszowego wozu, pozostawiła nad Gdeczem równy szmer ulewy i monotonne trąbki przepełnionych rynien, które ukołysały mieszkańców pałacu do snu twardego. Koguty zapomniały piać podobno; zmokłe, drobne ptaszyny nie ogłosiły świtu swą pieszczotliwą gawędą.
Jan Skumin otworzył ciężkie powieki w zasłoniętym jeszcze na noc pokoju, zapalił lampkę i spojrzał na zegarek. Dziesiąta! — Zerwał się, odsunął kotary i ujrzał przez okno park — ów przybytek czarów, o którym wciąż mu się śniło — przesłonięty żółtawym muślinem.
— Do licha! Deszcz, i to nieustępliwy — nie widać, aby niebo podświtywało z której strony...
Rozejrzał się po pokoju. Wszystko było do ubrania gotowe, nawet do kąpieli. Widać, że już tu był służący, ale go Jan nie spostrzegł: spał jak kłoda.
Pośpieszył się i podążył do innych pokojów.
W sali jadalnej było pusto. Tylko służący podał mu kawę. Zapytał o innych gości. Już tu byli i wyszli. Śpieszył więc znowu i szedł na zwiady pałacu.
W małym salonie zastał cztery osoby, grające w bridge’a. Pani Canevari (o dziwo!) urządziła sobie partję z Lipskim, Straszyńskim i Ramułtowskim Krysiem.
— Tak od samego rana!
— A cóż robić, kiedy deszcz pada, kochany hrabio? Wiadomo, że przybysz, wszczynający rozmowę z miłośnikami bridge’a podczas partji, witany jest chórem cichych przekleństw. Skumin, obejrzawszy jedną, doskonalą rozgrywkę pani Berty, oddalił się.
Nie widząc nigdzie Werci, poszedł w stronę jej pokojów, do buduarku, gdzie ją czasem spotkać było można. Ale spotkał tylko pannę służącą.
— Pani hrabina już wstała?
— Oho, już dawno. Jest teraz u pana hrabiego.
Nieprzyjemny dreszcz przeszedł po łopatkach Skumina. Nie śniło mu się nawet przeszkadzać porozumieniu małżonków. Poszedł do bibljoteki.
Tam, rozparty w fotelu, czytał gazety Chalecki.
— Dzieńdobry, Janku! — znaczy się: panie hrabio. Bo już wyrosłeś ogromnie i pora, przepraszam pana, żenić się.
— Niechże pan senator raczy mnie nazywać po dawnemu.
— Dobrze, kiedy pozwalasz. A, znaczy się, przychodzisz poczytać gazety? Masz tu dwie, już przeczytałem.
— Właściwie chodzę po pokojach, aby znaleźć jaką duszę rozmowną. A tu jedni grają już w bridge’a, drudzy mają jakieś narady...
— No, siadaj. Ja mam duszę rozmowną. Dobrze się mieszka w tym pałacu, co?
— Dobrze. Ale to dla nas niezdrowe, panie senatorze.
— Znaczy się, że mieliśmy i my, a już nie mamy? — Porzuć takie myśli, kochany. Mnie się już mało należy; miałem życie pełne, wspomnień wystarczy do śmierci. Ludzie jeszcze pamiętają i szanują; na chleb można zawsze zarobić. I cóż? Dobrobyt zniknął, ale człowiek pozostał. Et, rzućmy mówić o tem. — Ale ty zaczynasz życie; możesz być jeszcze i wybitnym obywatelem, i bogatym.
— Najtrudniej z tem bogactwem. Czy mam zacząć dorabiać się od drobnego urzędnika? Czy czekać na los wygrany na loterji? Obie drogi niekrótkie i zawodne.
— A czemuż nie miałbyś ożenić się bogato?
— Aj, panie senatorze, to takie wstrętne.
— Jak mówisz: wstrętne? Czy ja ci radzę ożenić się z bogatym koczkodanem, albo z córką zbogaconego złodzieja? A dlaczegóżby Skumin, kawaler dorodny i wykształcony, mający też szczęście do niewiast — już ja miarkuję, nie protestuj, znam się na tem — nie miałby się ożenić równy z równą, a do tego posażną? Ileż to skuminowskich majątków odwiecznych pochodzi z wian i zapisów waszych żon i matek? Tak, panie Janie. Żenić się wyłącznie dla pieniędzy, to może i wstrętne, a nawet ryzykowne; ale wzdragać się pojąć bogatą pannę ze swojej sfery, przez jakąś niby delikatność, to, przepraszam pana, donkiszoterja. Nie gniewaj się, kochany.
— Za cóż miałbym się gniewać? Widzę, że pan radzi najżyczliwiej, po ojcowsku.
— Bo tak i jest. — Nie mam ja narazie dla ciebie upatrzonej partji, a i tutaj same jakoś mężatki...
Perorował tak zawzięcie, że nie spostrzegł wejścia do bibljoteki obojga państwa Radomickich, którzy usłyszeli naturalnie ostatnie zdanie.
Pani Wercia przywitała się z Janem w milczeniu, patrząc mu badawczo w oczy. Pan Ambroży zaś wmieszał się wesoło do usłyszanej rozmowy:
— Tak, musimy go koniecznie ożenić. Na przyszły tydzień dostarczę tu z sąsiedztwa dwie, trzy panny do wyboru.
— Ach, nie tak zaraz — wypraszał się Skumin — to tylko projekt pana senatora.
— A cóż, przepraszam pana, obejrzeć zawsze można.
Pani Wercia poszła do grających w bridge’a, nie dla gry, lecz dla towarzyszenia pani Canevari. Radomicki zwrócił się do Chaleckiego:
— Może pan zechce, pomimo deszczu, obejrzeć moje stajnie? Niedaleko — weźmiemy parasole.
— Z największą przyjemnością.
Skumin, który znał stajnie napamięć, znowu sam pozostał.
Deszcz nie ustawał.
Dopiero po obiedzie dopadł Ramułtowski Skumina.
— Szukam chwili na gawędę z tobą, ale od rana pani Berta zaprzęgła mnie do bridge’a, potem data mi znowu coś do roboty. Ciężka służba. — Może znaleźlibyśmy miejsce, gdzie nas nie odnajdą odrazu? Znasz lepiej pałac.
— Chodź do mojego pokoju. Dam ci dobrego Papierosa.
— Doskonale.
Poszli zatem do pokoju na piętrze, zajmowanego przez Skumina, i usiedli przy otwarłem oknie, patrząc na park, chłostany przez deszcz drobny, uporczywy. Kryś przystąpił natychmiast do pożądanego przedmiotu rozmowy.
— Wiesz, że ta Berta, to ciekawy numer.
— Niepowszedni, przyznaję, zwłaszcza u nas na wsi. Zagranicą już podobne spotykałem.
— Myślisz zapewne o kokotach pierwszej klasy?
— Coś w tym rodzaju.
— Otóż wcale nie. Jest to kobieta wysokiej rasy. Z domu Piranesi, czy Piranelli? — nie pamiętam. Matka jej Francuzka, a babka Hiszpanka, z jakichś tam grandów, słynnie podobno piękna i blondynka, jak wszystkie kobiety z Andaluzji. Pani Berta jest podobno żywym portretem swej babki. Opowiadała mi to wszystko wczoraj w parku.
— Znam już i takie genealogje kobiet, pozbawionych przesądów. Pomieszanie ras sprowadza często pomieszanie zmysłów, no i obyczajów.
— Widzę, że jesteś bardzo sceptycznie do niej usposobiony?
— Wcale nie. Składam tylko tw oje informacje z mojemi spostrzeżeniami. Piękna kobieta — rasę fizyczną ma doskonałą — co za nogi! A także — o ile mogłem dojrzeć przez wieczorową tualetę — ta linja od karku przez łopatkę w dół, starożytna linja kanonu Praksytelesa...
— Ty zawsze z twojemi klasycznemi teorjami, Janku! Ona nic nie ma z kanonu, czy z armaty. Ciało ma wężowe, ultra-nowożytne, prawie bez bioder. — Co zaś do starożytności, omyliłem się, mówiąc wczoraj o jej wieku. Ma zaledwie lat trzydzieści.
— I to być może. Mamy zatem jej metrykę i rysopis. Cóż dalej?
— Jakto: co dalej? — Chcesz, abym ci powtórzył całe moje z nią... przejście?
— Nie chcę cię narażać na zwierzenia niedyskretne. Interesują mnie raczej jej teorje o prawach i przywilejach kobiety nowożytnej.
— A tobie to naco?
— Aby zyskać całkowite pojęcie o niej. Wiem już dużo o jej zewnętrznym wyglądzie; chciałbym się czegoś dowiedzieć o duszy — rzekł Skumin z żartobliwą przesadą patetyczną.
— Czego to można się dowiedzieć o duszy w parku i w nocy! — rozśmiał się Kryś. — Ma się wrażenia magnetyczne, zmysłowe, realne — te właśnie, o które nam chodzi, bo i tobie z pewnością. Naprzykład: zapach. Ona pachnie nie jakiemiś wyraźnemi perfumamy, ale sobą. Wiesz, Janku, że kobiety piękne i wytworne perfumują się bardzo lekko i nikłemi woniami, aby nie zgłuszyć naturalnych emanacyj swego ciała. Tylko już ciało musi być zdrowe, domyte i naturalnie pachnące.
— Ho, ho! — wiem to dobrze, ale widzę, żeś studjował; wyrażasz się technicznie.
— Wiele o tem myślałem — odrzekł Kryś, poważniejąc.
Ale rozmowa wyrywała się na boki, to do psychologji kobiecej, to do teoryj toaletowych. Krysia zaś świerzbił język do opowiedzenia, choć pod osłoną, swych męskich powodzeń. Powodzenia były wcale pospolite i połowiczne, lecz świeże jeszcze w pamięci i w zmysłach, miały dla tego, który ich doznał, duży urok. Kryś chciał się niemi pochw alić przed przyjacielem, z pominięciem skrupułów dżentelmana, ale wierzył też naprawdę, że przyjaciel go nie zdradzi. Nie wytrzymał więc:
— Wyobraź sobie, że po paru takich... preliminarjach, powiedziała mi wręcz: pocałuj mnie! Rozumiesz, żem nie odmówił.
Skumin skrzywił się niedwuznacznie i rzekł:
— Tegom już nieciekawy.
Ukłuł go bowiem nieprzyjemnie paralelizm tego zdarzenia do jego własnej przechadzki z Wercią.
Kryś przerwał opowiadanie i przybrał minę obojętną. Ani tu cofnąć się, ani gniewać się na przyjaciela, za okazanie humoru, w którym była i szczypta krytyki. Pociągnął więc mocno dymu z papierosa.
— Dobre twoje papierosy. Skąd je masz?
— Przywiózł mi ktoś z zagranicy.
Patrzyli przez chwilę w park zadeszczony. Ramułtowski chciał dofastrygować jakieś zakończenie do zwierzeń:
— Jak to wyglądają dzisiaj te same miejsca — deszcz i nuda, zamiast...
— Rzeczywiście — domówił Skumin — jakby scena, z której zdjęto piekne dekoracje. Zdmuchnięto sen i pozostała tylko głupia bajka.
— Toś i ty, Janku, bawił się dobrze wczoraj przy szukaniu tej... jak to nazywał ten stary?
— Mandragory. Owszem, noc była piękna i zapachy przed burzą wyjątkowo upajające.
— Uciekliście od nas z Wercią — zaryzykował Kryś.
— Czyli poszliśmy na prawo; mogliście iść za nami. Ale byłoby wam niewygodnie — odciął się Jan.
Czując, że Skumin nie pozwoli na żadne aluzje do jego przechadzki z kuzynką, Ramułtowski przeszedł do nuty poważnej.
— Czy z panią Wercią można mieć dłuższą konwersację? Przyznam się, że mi się to nigdy nie udało.
— Ja zaś rozmawiam z nią od lat wielu. Znamy się od wieku dziecięcego, jako krewni, i budzimy w sobie nawzajem zaufanie. Jest to kobieta refleksyjna i rozumna, pomimo swych upodobań banalnych.
Przesadzał znacznie swą zażyłość z Wercią. Spotykał ją wprawdzie i jako dziecko, rozmawiać zaś z nią zaczął naprawdę dopiero od swego dłuższego pobytu w Gdeczu. Tak zaś, jak wczoraj, nie rozmawiał z nią przedtem nigdy.
Kryś wyniósł się z pokoju Janka, aby podążyć do pani Canevari, która go już szukała po pokojach.
Ludzie nie zdają sobie dostatecznie sprawy z potęgi wpływów atmosferycznych na usposobienie, na energję, nawet na wewnętrzne poczucie szczęścia osobników. Dzień ciepły lub zimny; słoneczny lub zamroczony; cisza lub wiatr; zapachy lub zaduchy — wszystko to sprawia w psychologji ludzkiej ogromne przemiany i przewroty, ciągle dostrzegalne, a przecie nikt pono jeszcze nie postarał się obliczyć tych wpływów, zbadać i uwydatnić teoretycznie.
Skojarzenie naprzykład zmysłowego wspólnictwa między mężczyzną a kobietą udaje się zwykle na wiosnę, lub w lecie, i to przy współdziałaniu dłuższego okresu pięknej pogody. Jeżeli trafi na zimno i słotę, ziębnie i pleśnieje. Chyba, że po krótkiej niepogodzie znowu zapanuje słońce.
Podobny spotkał los romantyczne poczynania w Gdeczu. W samym zarodku zawilgły. Nicby nie zaszkodziła burza, bo jest żywiołem raczej podniecającym, ale dwa dni słoty, dzień ślamazarnego słońca i znowu dni zimne i wilgotne zasępiły humory, wiążąc grupę ludzi dość przypadkową w murach, wprawdzie obszernych i wspaniałych, lecz, nie mogących zastąpić rozkoszy lata pod otwarłem niebem, dla której wszyscy tu zjechali.
Państwo Canevari opuścili Gdecz po trzydniowym pobycie. Kryś Ramułtowski wyjechał też do Warszawy. Coraz to ktoś wybierał się do stacji kolei, lub własnym samochodem odjeżdżał „ad propria“. Chciał wyjechać i Chalecki, ale zatrzymywał go usilnie Radomicki, wiedząc, że pobyt w lecie na wsi i w otoczeniu dobrobytem jest dla zrujnowanego starca kuracją dobroczynną, może ostatnią. Pan Dymitr, aby nie ciągle być na oczach gospodarzy domu, wynalazł sobie robotę literacką. Wziął z bibljoteki dzieło niemieckie o Litwie i jej przyszłości, tendencyjnie sfałszowane, i polemizował z autorem, spisując swe uwagi. Ponieważ był wybornym znawcą stosunków na ziemiach wschodnich Rzeczypospolitej, te notatki mogły być cenne i narazie nawet pożyteczne. Przeznaczał je też do druku.
Jan Skumin pozostawał nadal w Gdeczu. Pospolity człowiek czułby się tutaj, jak w raju. Pani Wercia, z którą przez dni dziesięć od owej gorącej nocy nie nawiązał dalszego ciągu tamtej rozmowy, spoglądała na niego pomimo to bardzo łaskawie, pytająco. On okazywał jej ugrzecznione, poddańcze hołdy, ale bardzo wstrzemięźliwe pod względem erotycznym. Ambroży traktował go coraz bardziej jako młodszego krewnego, troszczył się o jego przyszłość, narajał mu różne projekty pracy i krescytywy. Chciał mu dać, naprzykład, jeden ze swych folwarków w płatną administrację, ale Jan nie przyjął, bo znał się na agronomji tyle tylko, co każdy szlachcic polski, urodzony we własnym, dużym majątku. Wyszkolenie miał staroświeckie, humanistyczne. Nie na żarty oglądał się też Radomicki za posażną żoną dla Skumina.
Te wszystkie uczucia i zabiegi obojga Radomickich obowiązywały Jana do wdzięczności, którą też odczuwał najszczerzej. Ale od pewnego czasu ta wdzięczność skomplikowała się, stała się trudniejszą bo praktykowania, dramatyczną. Faza, w którą weszło porozumienie z Wercią, gdyby się rozwinęła pospolicie, doprowadzićby mogła do grubej niedelikatności. Zabierać żonę Ambrożemu, przyjacielowi i dobroczyńcy! Wprawdzie o zabieraniu nie było mowy: jeden gorętszy pocałunek można było wytłumaczyć przez chwilowe zapomnienie... Jednak nie był to jakiś żart niebezpieczny, jakiś odruch zmysłowej ciekawości, ale pierwszy akt wyznania, oddania się, obowiązujący serce, dręczący teraz zmysły. Odczuli go oboje tak samo. Akt ten domagał się dalszego ciągu, tylko może on pojmował go bardziej, jako grzech, ona zaś —? Zapytać ją o to wydało się Janowi niepodobieństwem. Rozważać, czy ona zgodzi się zdradzać męża? — albo: czy jej zasady na to nie pozwolą, a wtedy co?..
Skumin był gruntownie uczciwy i delikatny. Nie wierzył także sobie, aby mógł utrzymać namiętność na wodzy, w razie gdyby Wercia poprostu rzuciła mu się w objęcia. Ze wszystkich rozumowań wynikało, że on sam, bez narady z Wercią, musi tu po męsku obrać kierunek działania i narzucić go tej kochanej, może słabej, może nieświadomej kobiecie.
Najprostszym sposobem było: wyjechać z Gdecza. Ale fatalna jego sytuacja finansowa utrudniała i ten projekt. Miał zaledwie dosyć pieniędzy na podróż do Warszawy i przebycie tam tygodnia. Przenosiny do innych krewnych wcale mu się nie uśmiechały. Czasem bliscy krewni są mniej miłosierni, a zawsze mniej delikatni, niż dalsi. I jakby to wyglądało, gdyby te uroczą gościnę zamienił na inną? Przecie tu go proszą, aby został, a on uciekłby gdzie indziej, dając pozory, że mu tu źle, lub nudno? Możnaby ostatecznie wytłumaczyć Werci powód wyjazdu na czas pewien, ale nie Ambrożemu.
Nareszcie wpadł na lepszy pretekst wyjazdu. Ze szczątków ocalonych z jego majątku na Litwie posiadał jeszcze parę dobrych obrazków. Obrazki te umieścił w Warszawie u przyjaciela z prośbą, aby je sprzedał, jeżeli znajdzie się nabywca. Amator nie zjawiał się naturalnie, bo i przyjaciel niezbyt energiczne czynił o sprzedaż zabiegi. Trwało to już rok z górą. Jan umyślił pojechać teraz i postarać się osobiście o spieniężenie obrazków.
Te kombinację można było łatwo przedstawić Werci, jako upozorowanie wyjazdu na czas pewien. Poszukał chwili, gdy ona znalazła się w swym buduarku, przejściowym i otwartym naprzestrzał — unikał bowiem teraz starannie spotkań z nią na ustroniu — i lekko, z udaną wesołością, opowiedział o swym planie operacji finansowej.
Wercia wysłuchała uważnie i nie zapaliła się wcale do tego projektu. Instynkt kobiecy ostrzegał ją, ze historja jest ułożona podstępnie; była mocno przekonana, że wyjazd Janka jest niepotrzebny.
— Co ci tak śpieszno? przed końcem lata? Tu leszcze będzie bardzo miło i w jesieni.
— Muszę. Mam niektóre wydatki nieuniknione.
— Poczekaj — poco masz jechać? Sprowadź te obrazki do Gdecza. Jeżeli są ładne, Ambroży może je kupić.
Skumin zaczerwienił się widocznie.
— A nie, Werciu droga. Ja tu już nadużywam Waszej wspaniałej i serdecznej gościnności, a miałbym Jeszcze właścicielowi Gdecza pakować jakieś obrazki Za pieniądze? To się po mnie nie pokaże.
— No — zachłysnęła się nieco Wercia — to powierz mnie te obrazki. Mamy dosyć bogatych dworów w okolicy. Ja ci je umieszczę.
— Niepodobieństwo, moja najmilsza, abym rozkładał u was stragan handlarski.
— Ech, bo z ciebie też skrupulat!
Rzekła to tak gniewnie i wybuchowo, że Jan posądził ją odrazu o inne myśli, niż te, które dotyczyły bezpośredniego przedmiotu rozmowy. Odpowiedział:
— Pomimo zapadnięcia w ubóstwo, chciałbym się utrzymać przy niektórych skrupułach... szlacheckich.
Wercia nie panowała już nad buntem, który wrzał w jej sercu, i zaczęła mówić bez związku z poprzednią rozmową:
— Od dziesięciu dni unikasz mnie, gadasz ze mną, jak z jakąś nieznajomą — a teraz wyjeżdżasz. Czy i to są skrupuły szlacheckie?
„Masz tobie! — pomyślał Skumin — rozmowa, którą uważałem za niemożliwą!” I zakrył twarz rękami.
— A co? Wstydzisz się? — rzekła, jeszcze rozdąsana.
Jan oderwał ręce od twarzy i odpowiedział ze znaczną determinacją:
— Nie, ale boję się. Boję się ciebie i siebie samego.
Wercia stropiła się. Nie przyszedł jej na myśl taki zwrot rozmowy, a podobno i nigdy jeszcze nie spojrzała na swój stosunek do Jana z tego stanowiska...
— Mnie się boisz? Czy zwarjowałeś? Cóżto za żart taki?
— Właśnie, że nie na żarty napełniłaś mi całe serce, moja jedyna. I to uczucie przestrasza mnie, jako w danych okolicznościach — zakazane.
Wercia spuściła jednak oczy. Różowa lubość rozlała się po jej twarzy. Pierwszy raz usłyszała od Jana stanowcze wyznanie, na które czekała. Wyznanie to było wcale nie szalone, warunkowe, ostrożne jednak brzmiało serdecznie i szczerze. Odezwała się po dłuższem milczeniu:
— Kochać zawsze wolno — a nawet niepodobna nie kochać, gdy się czuje. Ale cóż my znowu tak strasznego popełniliśmy?
Skumin nie wytrzymał swej roli bohaterskiej i zaczął się jąkać:
— Właściwie nic. — Jeżeli uważasz, że nic... Tylko to może zaprowadzić dalej.
— Mój Janeczku! Ja tak potrzebuję kogoś do zaufanej, serdecznej rozmowy — z tobą się rozmawia tak dobrze! Mówią o mnie, że można ze mną tylko tańczyć, polować, jeździć konno, ale dogadać się ze trudno. Czyż trudno, powiedz.
— Jak to: trudno? Rozkosznie.
— Więc widzisz. My jesteśmy tak jakoś... jedno dla drugiego stworzeni.
Skumin zmrużył oczy, aby pokryć rosnące wzruszenie i pokusę. Usiłował mówić rzeczowo i spokojnie:
— Czyż nie mówisz z nikim łatwo i szczerze? A z Ambrożym? — wykrztusił.
— Ach! z Ambrożym mówi się o interesach. I on nigdy nie ma czasu. Nie chcę powiedzieć, abym z nim była w niezgodzie. Bardzo pewny człowiek, dba o mnie i ja o niego. Ale o niektórych rzeczach nawet mi do głowy nie przyjdzie rozmawiać z nim.
— Naprzykład o jakich?
— Naprzykład o tem, o czem chciałam pomówić z tobą wtedy w parku, w nocy — tylko nam czasu zabrakło (uśmiechnęła się zalotnie) — pamiętasz?
— Cośmy mówili, pamiętam co do joty i na zawsze. Ale co mi dopiero chciałaś powiedzieć?... daruj...
— Więc chciałam poddać pod twoją krytykę jedną teorję Berty Canevari.
— Ach, tej Berty? — skrzywił się Skumin.
— Nie lubisz jej? — tem lepiej. Jednak to kobieta myśląca i rozumna. Twierdzi ona, że emancypacja doprowadziła już kobietę do zupełnego równouprawnienia. Kobieta rozporządza sobą tak samo, jak mężczyzna; nie może być czyjąś, ani cudzą. Zatem i żona może mieć oprócz męża — przyjaciela.
— To jest: kochanka? — rzekł Skumin.
— Ja tak samo ją zapytałam. Odpowiedziała, że niekoniecznie. Tylko ma prawo obrać sobie innego mężczyznę na powiernika myśli, o których mąż może nie wiedzieć.
— Może i kilku sobie dobrać takich — dodał Jan sarkastycznie — spodziewam się tej konsekwencji po filozofji pani Canevari.
— Ja też niebardzo wierzę w poprawność jej obyczajów. Ale, pominąwszy ją, czyż teorja nie jest do zastosowania przez ludzi wyższego gatunku? Czyż naprzykład ja z tobą nie mam prawa być w wyjątkowej przyjaźni, nie ubliżając moim zobowiązaniom, kontraktom, czy jak to tam nazwać?
— Dziecko najmilsze! — zaczął Skumitn.
— Nie jestem dzieckiem — przerwała Wercia — mam lat dwadzieścia osiem.
— Nie mówię o wieku, tylko o braku doświadczenia, który ci zaszczyt przynosi. Przecież teorja pani Canevari to pospolity eufemizm, używany przez kobiety, szukające wrażeń i rozrywek poza ogniskiem domowem. Czy zaś my potrafilibyśmy podobny program, choćby poprawiony i uszlachetniony, zastosować do naszego porozumienia?... Ja za siebie nie ręczę. Nadtoś piękna, a ja niedosyć stary.
— Prawda — odrzekła Wercia, na chwilę przekonana — już przy pierwszej rozmowie naszej takiej... ukrytej od ludzi, nie znaleźliśmy innego sposobu zaświadczenia sobie nawzajem wyjątkowych uczuć, jak tamten...
Przymrużyła oczy rozkosznie i dodała ciszej:
— Ale czyż to znów taki kryminał?
— Nie prowokuj mnie, Werciu! Nie mogę nazwać kryminałem tego, co mam za najwyższą rozkosz, prawie za świętość... Ale w dalszym ciągu to samo staćby się mogło świętokradztwem.
— Dlatego, że należy kontraktowo do kogo innego? — rzekła pani Radomicka, patrząc ciekawie w oczy Skumina.
— I do kogoś, któremu się winno szacunek i wdzięczność — odrzekł. — W innych warunkach możnaby kobietę pokochaną namówić nawet do szaleństw, stworzyć jej inne życie... Ale gdzież ja, krewny, przyjaciel domu — i nędzarz!
Porwał się z krzesła i przeszedł się nerwowo po pokoju.
W tej chwili usłyszeli stąpanie w sąsiednim pokoju. Dobrze się zdarzyło, że nie siedzieli już obok siebie, blisko i w rosnącym upale niepowszedniej dysputy. Wszedł Ambroży Radomicki.
Odezwała się do niego żona, bardzo przytomnie:
— Wyobraź sobie, że Janek chce nas opuścić.
— Cóżto za niesubordynacja? — rzekł pan Ambroży dobrodusznie. — Mieliśmy jutro pojechać razem w sąsiedztwo.
— Daruj, ale muszę jechać zaraz do Warszawy. Otrzymałem list, wzywający mnie w sprawie jednej drobnej tranzakcji, która ma jednak dla mnie duże znaczenie.
Radomicki nie nalegał o poznanie szczegółów, zapytał tylko:
— Ale wrócisz do nas niebawem?
— Jak tylko będę mógł. Chociaż doprawdy zasiedziałem się już tutaj ponad wszelką przyzwoitość.
— Nie rób-że ceremonji. Pokój twój zarezerwowany będzie ciągle na twe usługi.



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Józef Weyssenhoff.