Jan bez ziemi/XIX
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Jan bez ziemi |
Podtytuł | Romans |
Wydawca | Gebethner i Wolff |
Data wyd. | 1929 |
Druk | Zakłady Graficzne Straszewiczów |
Miejsce wyd. | Warszawa — Kraków — Lublin — Łódź — Paryż — Poznań — Wilno — Zakopane |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tekst |
Indeks stron |
Skoro tylko Jan Skumin dowiedział się, że Dosia nie powróci na święta do Radogoszczy, a pan Robert ma je spędzić u Golanczewskich w Topielnie, powrócił do Warszawy, mocno zawiedziony w oczekiwaniach i obrażony w swej dumie męskiej.
Cóż u licha?! Przyjechał do Radogoszczy na wezwanie ojca panny i poprosił o jej rękę. Gdyby to nawet była tylko formalność, przecie Dosia, powiadomiona o jego obecności i oczekiwaniu, powinna była dać jakąś odpowiedź. Niechby odmówiła, jak to zdawało się być zgóry ukartowane. Ale pozostawienie sprawy nierozwiązaną, a jego, Skumina, bez odpowiedzi, było poprostu lekceważeniem.
Choroba Ambrożego tłumaczyła niejako jej postępowanie, ale bardzo niedostatecznie. Radomicki był jej ukochanym wujem, ale przecie nie ojcem, ani żadną taką osobą, o którą troska mogła być obowiązkiem zawieszającym wszelkie inne zobowiązania i formy towarzyskie. Mogła przecie przez dni kilkanaście znaleźć czas na wysłanie listu, jeżeli już nie na przyjazd do Radogoszczy w ostatnich dniach przedświątecznych, gdy wiadomości o zdrowiu Ambrożego były nieco lepsze. Czekał przecie na nią rodzony ojciec, no i konkurent nie byle jaki, z którym obejść się trzeba było choćby tylko grzecznie. Nic do niego, ani o nim w rozmowach telefonicznych — poprostu nie przyjechała; bo... wuj jeszcze bardzo chory.
— Ależ i ja chory — z tego niewytłumaczonego oczekiwania, które można było przeciąć zapomocą kilku zdań delikatnych.
— Ten nowożytny gatunek panien — myślał Skumin — w swem postępowaniu wychodzi z zasady już nie równouprawnienia, lecz nadprawnienia kobiety. Wolno jej wszystko to samo, co mężczyźnie, a należy się jeszcze nieograniczone prawo do kaprysu. Kaprys jej znosić trzeba, bo to płeć słaba i piękna, a czyny jej mieć za doniosłe i liczyć się z niemi poważnie, bo... równa jest mężczyźnie. Jest w tem spora doza absurdu. Jeżeli Dosia ma te zasady, czy narowy, to... dziękuję za taką żonę!
Wmawiał w siebie usilnie, że Dosia nie warta kochania, i starał się uczuć, że jej nie kocha.
Ale z uczuciem szło gorzej, niż z rozumowaniem. Uczucie trzeba było tłumić boleśnie, zamącić przez jakąś obcą mu robotę mózgu, rozcieńczyć choćby w pospolitych zabawach. I o to postarał się w Warszawie.
Rozszerzył znacznie koło znajomych. Miał stosunki w banku, pożyteczne dla chwytania okazji jakiegoś korzystnego obrotu pieniężnego. Miał miejsce w ministerjum spraw zagranicznych, gdzie wielu paniczów udaje z powodzeniem mężów stanu, a korzysta tymczasem z ułatwień, które też coś warte na pieniądze. Miał przyjaciół w klubie, pełnym ludzi możnych, pożytecznych jako oparcie. Jednem słowem — miał sposoby dochodzenia z nędzy do pieniędzy — a to uważał słusznie za pierwszy warunek przejścia od rzewnej sytuacji ubogiego młodzieńca do stanu „porządnego“, czyli zamożnego człowieka.
Te względy praktyczne postanowił wysunąć na pierwszy plan swych zabiegów. Zapędy miłosne, do których jednak wielką miał skłonność, trzeba tamtym podporządkować. Do takiego postanowienia znacznie przyczyniała się pora zimowa, pora uśpienia wyobraźni erotycznej, rozbudzenia zaś trzeźwego zmysłu samozachowawczego. Nie uważał już dzisiaj za zdrożne nawet małżeństwa z bogatą panną, które mu doradzali poważni a niepodejrzani przyjaciele, jak Dymitr Chalecki.
Dosia, dziedziczka ślicznej Radogoszczy, posiadała wprawdzie i ten warunek dodatni, obok zalet intelektualnych i dziwnej, ciekawej ponęty swych wdzięków wyzywających, a dziewiczych. Cóż, kiedy ona kochałaby może zawsze warunkowo, zależnie od swych manij moralizatorskich, które się czasem zmieniają w dziwaczne kaprysy. Naprzykład ta jej sroga obraza za moją historję z Wercią... Co to ją właściwie obchodzi? — Aha, krzywda Ambrożego, jej najukochańszego wuja. — To moja rzecz, mój wyrzut sumienia, który zatruwał zawsze mój romans, aż go nareszcie zerwał i zniweczył. Ale onaby chciała mieć mnie doskonałym według swego wyalembikowanego ideału, i to doskonałym od urodzenia aż do dnia dzisiejszego... — No, przepraszam! Taki, jaki byłem i jestem, ujdę jeszcze za pożądanego konkurenta u innych panien i ich rodziców. Mam nawet tego pewne dowody.
Wspominał taniec z Zosią Golanczewską, równający się miłosnemu wyznaniu panny, i uprzedzające zachowanie się jej rodziców. Zauważył też w Warszawie pewne zabiegi pozyskania go za męża dla kuzynki, księżniczki, wprawdzie niezbyt ponętnej fizycznie. „Rasa“, widoczna głównie w sztywności karku i zbyt długich, chudych nogach, dopełniona była tylko przez niezły folwark posagowy.
— Ależ ja chcę mieć żonę dla siebie! Koligacyj mam dosyć. Najmilszą ze wszystkich mi znanych jest bezwarunkowo Dosia. Tylko jej dziwaczne postępowanie świadczy, że ona nie dba o mnie.
Te zawiłe rozmyślania obsiadały go głównie, gdy był sam w swym najętym, smutnym pokoju. Szukał zatem wesołego towarzystwa. Odnalazł w Warszawie kilku młodych krewnych, dawniej tu zasiedziałych; przez nich poznał się i pokumał z licznem kołem młodzieży, niebardzo wiedzącej, co począć ze swemi rodowemi tytułami i zamgloną tradycją klasy przodującej. Ale były pośród niej zgrabne, rokujące niby coś na przyszłość chłopaki. Siadywał z nimi m ało w klubie, gdyż nie grał w karty, częściej po wielkich restauracjach albo knajpach, lub teatrzykach. Konwersacje były żywe, czasem dowcipne, stroniły od polityki i spraw społecznych, ograniczały się zazwyczaj do głównych tematów, zajmujących rozbawioną młodzież.
— Wiecie, że ta ładna Stefka z Qui pro Quo wyszła zamąż — ogłosił Tonio Granowski.
— Szkoda — odrzekł Witold Korjatowicz z udaną powagą — przerzedzają się szeregi wybitnych kokot.
— Z wielkim uszczerbkiem dla społeczeństwa — wtrącił kto inny.
— Pozostają już tylko zawodowe — no i nasze panie — dodał Granowski, największy cynik z kompanji.
— Co tam Stefka! Wyrób krajowy i niepolerowany — mówił Korjatowicz. — Spotkałem tu, w hall’u hotelow ym, pyszną Szwedkę, białą, jak śniegi, z kasztanowatemi włosami i niebieskiemi oczami — naturalnie Krystynę. Tyle o niej wiem dopiero, bo nie udało mi się jej zaczepić.
— Kiedy ją wytropisz i zaczepisz, dajże znać przyjaciołom.
— Nie głupim. Schowam ją pod korcem.
— To jej będzie niewygodnie. Zamroź ją lepiej w szampanie. Szwedka to lubi.
— Zobaczymy.
Nastąpiły inne sylwetki, szkicowo rysowane i cenione, jak jaki towar na sprzedaż. Wytrysło też kilka pieprznych anegdot. Janek Skumin słuchał z uśmiechem, ale nie dodawał nic od siebie, bo nie znał warszawskiego półświatka.
— A ty, Janku — zwrócił się Granowski do Skurnina — grasowałeś podobno cały rok w Poznańskiem. Czy są tam okazy żeńskie godne uwagi? W mieście, albo po dworach?
Już Skumin gotował się do odparcia nieznośnej plotki, kiedy zmiarkował, że Granowski nie był nigdy w Poznaniu i gada, byle go wciągnąć do rozmowy. Odrzekł zatem:
— Są różne: są i ładne.
— Są i bardzo ładne — wmieszał się Korjatowicz. — Byłem tam przeszłej zimy na paru balach. Pamiętam jedną taką pannę Dosię Tolibowską.
— Tolibowską? Co to za jedni?
— Stara szlachta, krewni Radomickich.
— Aha, jesteśmy w domu. Więc cóż ta panna?
— Śliczna, sprytna, dowcipna. Ale dziwny zlepek przeciwieństw. Będzie ci mówiła naprzykład o anatomji ludzkiego ciała z nazwami wszystkich członków pokolei.
— Tak poprostu, po naszemu? — spytał Granowski i wymówił parę nazw drastycznych.
— Dajmy na to, po łacinie. Umie trochę i po łacinie.
— Więc sawantka? Un bas bleu?
— Nie. Gada się z nią bardzo przyjemnie, jak z burszem. Ciekawa jest różnych szczegółów męskiego życia. Wypytuje czasem o rzeczy niemożliwe do odpowiedzenia. Ale wie też sporo rzeczy wcale nie panieńskich. Bawić się z nią można kapitalnie gadaniem. Ale spróbujno, naprzykład przy podawaniu futra, musnąć ustami sa nuque — nie chcę rzec po polsku: potylicę — zmierzy cię wzrokiem tak strasznym...
— Ee — przerwał Granowski — to są znane metody; rozhecować najprzód mężczyznę gadaniem, a potem mu okazać swą niezmierną wartość przez oburzenie na najlżejszą propozycję. Panienka musi być cwana.
Skumin wmieszał się nareszcie do konwersacji.
— Znam ja ją lepiej, niż wy, moi drodzy. Panna jest nowożytna, ciekawa, śmiała, ale dużej wartości moralnej. Bierze się do robót społecznych, zarządza majątkiem ziemskim ojca, którego jest jedyną spadkobierczynią...
— Al Skoro ma majątek ziemski — ozwał się znowu Granowski — to zmienia postać rzeczy. Zaczynam nabierać do niej rzetelnego przekonania.
Zmienił rozmowę, gdyż zauważył, że Skumin zbyt gorąco broni panny Tolibowskiej. Może się stara o nią?
— A powiedz, Janku — Poznań to jednak dziura?
— Jakto: dziura? — zadziwił się Skumin. — Miasto dużo czystsze, harmonijniejsze, bardziej europejskie, niż Warszawa. Naturalnie mniejsze, ale wcale nie prowincjonalne, o w szem stołeczne — stolica Wielkopolski, streszczająca cnoty i zalety tej ziemi.
— Jednak ludzie tamtejsi, o ile ich znam, są ciężcy.
— Bo są z metalu, z żelaza.
— A może dlatego, że mają ołów w siedzeniu?
Skumin lubił o rzeczach poważnych mówić poważnie, nie uśmiechnął się więc z dowcipu Granowskiego, który mówił dalej:
— Musiał cię ktoś tam w Poznaniu przekupić, Janku, że tak ich chwalisz. Przyznaj się, że kobieta?
— Ani mężczyzna, ani kobieta; całe społeczeństw o tamtejsze przekupiło mnie swą spoistością dążeń, czystością rasy, dyscypliną narodową.
— Przecie Litwinem jesteś, Janie Skuminie. Skąd ci się wziął taki patrjotyzm wielkopolski?
— To z ciebie, Toniu, Małopolanin? A Korjatowicz może się ma za Białorusina? Chyba nie, chyba wszyscy mamy jeden patrjotyzm?
— Zapewne, zapewne — ale są odmiany... obyczajowe.
Tego dnia Skumin, który szukał rozrywki od swej wewnętrznej udręki, wyniósł z rozmów w restauracji niewielką pociechę. Licho wie, jak i poco przyszło do dyskusji o charakterze Dosi. Mało sobie ważył zdania o niej Granowskiego, czy Korjatowicza, nie zawierające zresztą nic bardzo ubliżającego. Jednak jej zachowanie się wobec mężczyzn, i to mało znajomych, szerzy o niej opinję kobiety zawiłej, niezrównoważonej, jeżeli nie lekkiej. Nie jest to wcale pożądane, a w tem dużo jej winy. Poco mówić w salonie o anatomji, albo dopytywać się o tajemnice męskich zabaw nocnych?! Ona chce być wszechstronnie uświadomiona — no, to niech czyta książki, a czego w nich się nie doczyta, niech jej nauczy przyszły mąż — jeżeli to wogóle potrzebne.
Ona wogóle nie dba o opinję, ale raczej „o, to, co powiedzą“ bezpośrednio o jakimś jej wybryku, lub głośnej enuncjacji. Może to być dumne stanowisko moralne, gdy się idzie konsekwentnie i przebojem do jakiegoś chwalebnego celu, ale nie wtedy, gdy się robi heroiczne głupstwo, jak naprzykład to podstawienie siebie, zamiast Werci, w plotce o karczmie na Sołaczu. Zamiar był niewątpliwie szlachetny, ale celowość mocno wątpliwa, bo dotychczas pół Poznania wie, że była tam Wercia, nie Dosia, a tym czasem na reputacji Dosi pozostała jednak jakaś plama, tem bardziej, że ona sama przyznawała się do tej wyprawy. Przyszło jej to łatwo, gdyż właśnie dba za mało o to, „co ludzie powiedzą“.
Żeby to kobiety nowożytne, dążące do zrównania się w prawach z mężczyznami, przyswoiły sobie i męską logikę! Ale tej nie nabędą nigdy, bo ich nietylko nie pociąga, ale nawet drażni.
Mnożyły się w umyśle Skumina niezadowolenia ze słów i działań Dosi, które zbierał, niby dokumenty do wytoczenia jej procesu o rozwód z niedoszłych zaręczyn. Gdyż zaręczony nie był, odmówiony też niewyraźnie. Głupio mu było na sercu, a jednak nie przestawał myśleć o rozkoszy połączenia losów swych z nią, a nie z inną.
Od marzeń nierealnych odrywały go nietylko zabawy towarzyskie, lecz i wysiłki zebrania jakiegoś funduszu. Ze sprzedaży swych obrazków zachował prawie wszystko, bo otrzymał bezpośrednio potem miejsce w banku i pensję, wystarczającą na skromne utrzymanie. Zajęcie w ministerjum dawało mu też drobne dochody. Podwoił swój kapitalik przez nieryzykowne operacje giełdowe, wykonane za radą życzliwych kolegów. Wszystko to razem nie stanowiło majątku, było jednak ścieżką do niego, a tymczasem zasobem, wystarczającym na przeżycie choćby roku, gdyby nawet dotychczasowe źródła dochodu nie dopisały.
Zabiegi o pieniądze przychodziły Janowi trudno. Nie lubił tych zabiegów, a prawdę mówiąc, nie lubił i samych pieniędzy. Przed wojną, jako syn bogatych rodziców, miał wszystko, co się za pieniądze otrzymuje: wygodę i beztroskę; o to zaś dbał, nie o monetę. Podczas wojny jakoś jeszcze dochody z dóbr ziemskich starczyły na potrzeby rodziny, składającej się z matki Jana, wdowy, zajętej bardziej akcją społeczną i dobroczynną w Wilnie, niż administracją dóbr, — z siostry Jana, zamężnej w Kowieńszczyźnie — i z Jana. Kapitałów znaczniejszych Skuminowie nie posiadali, jak przeważna część „obszarników“ na wszystkich ziemiach polskich. Po wojnie konfiskata dóbr przez rządy Litwy niepodległej doprowadziła całą rodzinę do ruiny, okruchy zaś gotówki, okrojone jeszcze przez generalną dewaluację, musiały starczyć na utrzymanie matki i córki. Jan bez wahania odstąpił kobietom szczątki fortuny, zawarte głównie w klejnotach, zachował zaś dla siebie zaledwie kilka sprzętów i obrazów, oraz moralne prawo dziedziczenia włości pradziadowskich. To prawo było tymczasem urągowiskiem.
Tułał się z początku, oczadzony przez odmienność świata, który go otoczył, i nowość życia osobistego, które go ścisnęło. Zabrnął nareszcie w Poznańskie, gdzie trzeźwa atmosfera wzbudziła w nim przekonanie, że przedewszystkiem należy zebrać trochę pieniędzy.
Ale w człowieku przemyślanym, zdolnym i ambitnym, jakim był Skumin, budzi się na przełomie wieku młodzieńczego z dojrzałym kapitalne zagadnienie: czem ja będę w społeczeństwie, albo i w historji swego kraju? A jeżeli wybitnym czynem odznaczyć się nie zdołam, jak przynajmniej rozwinę ziarna mych naturalnych zdolności, jak użyję nabytą kulturę i erudycję, aby górować wybujalszym krzewem nad łanem mego pokolenia?..
Przed wojną jego droga życiowa była jasno wytknięta. Ojciec jego już nie żył, Jan był zatem de facto jedynym męskim opiekunem rodziny — co go uchroniło od zaciągu do wojska rosyjskiego — i dziedzicem Hołojska, oraz innych obszarów ziemskich, któremi nie zarządzał jeszcze osobiście aż do ukończenia studjów uniwersyteckich. Ale jego powołanie było ściśle określone przez dziedziczny obowiązek: miał być bogatym ziemianinem, administratorem, cywilizatorem i obrońcą ziemi; posiadał ogromne pole działalności ekonomicznej i obywatelskiej. Sroga wojna i jej skutki pozbawiły go nietylko bogactwa, lecz możliwości pięknej pracy, na którą przywykł liczyć niezawodnie.
Dzisiaj wiedział, że już nie skorzysta ze stanowiska swej rodziny, ani z odziedziczonych bogactw, bo te przepadły bezpowrotnie. A zakładałby piękne instytucje, budowałby gmachy użyteczności publicznej... To należało wykreślić nawet z dziedziny snów — ale znaleźć sobie natomiast jakiś wyższy cel życia, niż mozolne odrabianie majątku od zera.
Pragnienie szczęścia osobistego, zmysłowego, nie opuszczało go również, ale ostatnie próby pozyskania dobrej towarzyszki życia nie wiodły się. Szukać zaś żony — jużci nie wstrętnej, przyzwoitej — lecz z głównym zamiarem zdobycia jej posagu, choćby się miało najszczerszą chęć użycia go na cele najwznioślejsze — to się wydawało Skuminowi dopuszczalne, lecz ogromnie smutne.
Jedyna byłaby Dosia?.. Ale co ona sobie myśli?