Jan bez ziemi/XVIII
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Jan bez ziemi |
Podtytuł | Romans |
Wydawca | Gebethner i Wolff |
Data wyd. | 1929 |
Druk | Zakłady Graficzne Straszewiczów |
Miejsce wyd. | Warszawa — Kraków — Lublin — Łódź — Paryż — Poznań — Wilno — Zakopane |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tekst |
Indeks stron |
Nadchodziły święta Bożego Narodzenia, a stan zdrowia Ambrożego Radomickiego budził ciągle po ważne obawy. Wprawdzie gorączka, która sięgała czterdziestu stopni zaraz po zasłabnięciu, temu dwa tygodnie, została stłumiona zapomocą energicznych środków, zastosowanych przez lekarzy, trwała jednak codzień w mniejszem natężeniu. Chory schudł bardzo, nie osłabł całkiem dzięki wielkiej odporności organizmu, ale pozostawał w stanie rozdrażnienia nerwów. Nie przywykł do chorowania; pierwszy raz w wieku męskim naprawdę chorował i leżał w łóżku tak długo. Oburzało to jego czynną naturę i drażniło nerwy, nad któremi mniej już panował, niż zwykle. Gdy mu się jednak zdarzyło zniecierpliwić, to raczej na siebie sa mego, na los, niż na otaczające go osoby.
Przyznać trzeba, że miał nad sobą wyjątkowo czujną, troskliwą, nawet miłosną opiekę. Nietylko lekarze pielęgnowali go wzorowo — jeden zamieszkał w Gdeczu, drugi dojeżdżał z Poznania — ale wszyscy mieszkańcy pałacu, od krewnych aż do służby, pochłonięci byli przez troskę i zadanie przywrócenia do zdrowia tego najcenniejszego człowieka. Z poza granic Gdecza przychodziły też ciągle zapytania o przebieg choroby, listowne i telegraficzne, które nareszcie tak dokuczyły choremu, że kazał przenieść telefon z gabinetu swego do dalszych pokojów.
Trzy panie zamieniły się w pielęgniarki, prześcigając się w obsłudze chorego.
Gdy Dosia przyjechała w pierwszych dniach do Gdecza, wuj Ambroży miał maksymalną gorączkę. Rozmówił się jednak z ulubioną siostrzenicą.
— Przyjechałaś? — Czy cię kto sprowadził?
— Dali mi znać. Ale sama przyjechałam. Ja się znam na chorych. Czy wujaszek mnie wypędza?
— Ciebie, Dosieńko? — Nie. Ale masz przecie u siebie do czynienia... może gości?
— Nie mam, wuju, nie mam... Proszę nie rozmawiać, już idę sobie.
Radomicki przeprowadził ją do drzwi bladym uśmiechem.
Stara ciocia Radomicka od pierwszej chwili zasłabnięcia Ambrożego gotowała własnoręcznie ziółka i kleiki, a gdy dozór lekarski objął komendę nad dietą, czekała tylko z upragnieniem, aby jej dano coś do roboty dla kochanego Brozia. Błąkała się wpobliżu, drobna i nieznaczna, wpogotowiu nawet na posyłki, gdyż zachowała jaką taką sprawność kończyn.
Najznaczniejsze przeobrażenie uczuć i zwyczajów objawiło się w pani Weronice od czasu zachorowania męża. O zdrowego i wiecznie gdzieś z kimś zajętego mało się troszczyła; teraz roztoczenie opieki nad chorym i bezradnym wydało się jej nakazem obowiązującym, tak dalece, że spierała się o swe pierwszeństwo w czuwaniu przy nim. Ambroży patrzył na żonę zrazu wzrokiem szklanym, pytającym, następnie łagodniejszym, w miarę jak stwierdzał wyraźne dowody jej przywiązania. Znał ją, wiedział, że nie zwykła nic udawać, a nawet nie umie ukryć tego, coby należało; nie mógł zatem wątpić o pomyślnym zwrocie w usposobieniu tej niegdyś szczerze kochanej kobiety.
Istotnie Wercia wcale nie obłudnie zapaliła się do akcji ratowania męża. Od pewnego czasu zaczęła przyglądać mu się uważnie i dochodziła do przekonania, że to człowiek niepospolitej miary, a przytem wyjątkowo dla niej dobry i względny. Że podejrzewa ją o zdrożne porozumienia ze Skuminem, miała na to różne wskazówki w paru rozmowach, w ochłodzeniu jego obejścia się, a zwłaszcza w fakcie, że nigdy już o Janku nie mówi. Wie zatem coś, lecz nie czyni z tego użytku dla zadowolenia swej dumy, albo dla pomsty. Milczy owszem. To milczenie czyżby było obojętnością, czy jest szczytem delikatności i chrześcijańskiego przebaczenia?
Zastanawiała się też Wercia nad inną zaletą męża. Nie jest to młodzik, ale jeszcze mężczyzna w sile wieku. Mógłby, biorąc odwet za jej oziębłość i za postępek z Jankiem, szukać pociech w towarzystwie innej kobiety. Nigdy nie okazał nawet pozoru zmysłowego zainteresowania się inną. — Nie tak, jak Janek, który za jej szalone uczucie płaci zapomnieniem i jeszcze zwraca się z afektami do Dosi.
Serdeczna jej uraza do Skumina przemieniała się w niechęć, a uszanowanie dla Ambrożego nabierało rzewności i ciepła.
— A czyżby on jeszcze mnie kochał? — Jest tak skryty, że trudno go przeniknąć, a zapytać go o to niepodobna, gdy biedak tak chory. — W każdym razie musi wyzdrowieć — i nietylko dla mnie.
W jednej rozmowie z doktorem Flisińskim, przyjacielem domu, usłyszała szczegół diagnozy, który ją przejął osobliwym niepokojem. Doktór, po zbadaniu całego organizmu pacjenta, doszedł do spostrzeżenia, że serce i nerwy musiał on mieć dotknięte już przed zaziębieniem i zapadnięciem na grypę, z powodu jakichś niepowodzeń, zawodów, czy podrażnień. Te wady mogły się przyczynić do rozwoju choroby i teraz przeszkadzać jej szybkiemu usunięciu. — Ponieważ nie doznał żadnych niepowodzeń w ostatnich czasach, ani w interesach, ani w poszanowaniu spółobywateli, przeciwnie — zbierał pieniądze i laury — może właśnie zawody małżeńskie odbiły się na sercu i nerwach? I ona, Wercia, byłaby temu winna! Przypuszczenie to prześladowało ją teraz, jak zmora.
Od ludzkiej pamięci pałac w Gdeczu nie był pogrążony w takim smutku i szpitalnej ciszy. Ponieważ odsuwano propozycje zbytecznych odwiedzin, nie było gości, ani gwarnych zebrań. Dosię i Dymitra Chaleckiego liczono już do domowych.
Bawił tu tylko od tygodnia gość rzadszy w Gdeczu, choć bynajmniej nie obcy, bo nawet spowinowacony z całem niemal ziemiaństwem poznańskiem, ksiądz prałat Lipski. W krótkiej, dobrze skrojonej sutannie, z twarzą uśmiechniętą misternie i uprzejmie, sprawiał wrażenie raczej przyjacielskie, niż pontyfikalne. Jednak był na serjo księdzem w życiu prywatnem, towarzyskiem i publicznem. Pomimo jego pozorów eleganta i światowca, nikt go nie posądzał nawet o skryte miłostki, lub o wyzysk kapłańskiej powagi dla celów osobistych. Nazywali go liczni jego przyjaciele „świętym dobrze wychowanym“. Ambroży Radomicki cenił go bardzo za jego cnoty i zalety, a także za to, że mu prałat pomagał kapitalnie w pracach społecznych, znał się bowiem dobrze i na sprawach ekonomicznych i rzeczywiście kochał nietylko wdzięk, ale i pożytek rodzinnego kraju. Pod tym względem był prałat Lipski następcą słynnych poznańskich księży — działaczy, Wawrzyniaków i innych.
Znając dobre stosunki Ambrożego z księdzem Lipskim, ciocia Figa ściągnęła zapomocą pobożnej intrygi prałata do Gdecza, podczas gdy Ambroży był najniebezpieczniej chory. Prałat zrozumiał łatwo swą ewentualną rolę przy chorym i dał się nawet zatrzymać na święta Bożego Narodzenia. Nietylko nie zawadzał nikomu, lecz przyniósł z sobą do atmosfery miejscowej znaczną dozę spokoju, a nawet ożywienie rozmów — nic zaś z tej grozy wzniosłej, lecz ponurej, którą wprowadza do domu ciężko chorego zjawienia się księdza.
Jednak, pomimo pomnożenia towarzystwa, wszyscy chodzili na palcach, porozumiewali się cichym głosem, choćby nawet nie wpobliżu pokoju Ambrożego. Napięcie nerwów, oczekiwanie bezterminowe trwało; nie czyniono dalekich projektów i wszystko zależało od obrotu, jaki przyjmie choroba.
Na dzień wigilji Bożego Narodzenia, obchodzony zwykle w Gdeczu w licznem gronie krewnych i przyjaciół, nie doproszono tego roku nikogo. Nawet Dosia miała spędzić święta z ojcem w Radogoszczy, ale po paru porozumieniach telefonicznych została w Gdeczu. Wobec tego pan Robert doniósł, że pojedzie na święta do Golanczewskich.
Wszyscy ucieszyli się z zatrzymania panny Tolibowskiej w Gdeczu. Kochali ją już zdawna: wuj Ambroży, ciocia Figa, stary Chalecki. I prałat Lipski wyprowadził pokrewieństwo Lipskich z Tolibowskimi, aby zyskać tytuł wuja Dosi, który ona chętnie potwierdziła. W ostatnich dniach urosła też jej komitywa z Wercią.
Znalazły się raz obok siebie w bibljotece, podczas gdy lekarz dokonywał gruntownej auskultacji Ambrożego.
— Jak myślisz, Dosiu, czy on z tego wyjdzie? — pytała Wercia ze łzami w oczach.
— Wyjdzie na pewno — odpowiedziała Dosia — onby czego nie przezwyciężył!
— Tak, w rzeczach od niego zależnych. Ale walka z chorobą, z losem...? Miejmy w Bogu nadzieję.
Dosia zajrzała głęboko w oczy niewiernej żony:
— Więc ty go jeszcze kochasz?
— Teraz więcej, niż kiedykolwiek. Jaki to człowiek wielki i dobry — jaki w uczuciach swych pewny i nieodmienny! — Nie tak, jak inni.
Dosia domyśliła się łatwo, o kim mowa.
— To też innych nie warto kochać — rzekła twardo.
— Ty to mówisz, Dosiu?!
— Ja — i z doświadczenia.
Odtąd obie panie zaczęły się nawzajem przypatrywać sobie z sympatją. Obie pozostawały w stosunku uczuciowym do tych samych dwóch mężczyzn, blisko je obchodzących, — ale błyskała już nadzieja podziału między nie tych dwóch, bez rozterki osobistej i bez obrazy praw moralnych. Może Wercia będzie nareszcie żoną wuja Ambrożego, jak mu się to należy — a niech Janek będzie wolny sercem... na wszelki wypadek — myślała Dosia, altruistycznie, czy samolubnie? — w każdym razie uczciwie.
Nadciągał zmierzch 24 grudnia, pora tradycyjnej wieczerzy. Ambroży czuł się od paru dni lepiej i próbował wstawać. Oświadczył dzisiaj, że weźmie udział w wieczerzy wigilijnej, choćby nie jadł sztucznych frykasów postnych, które kuchmistrz obmyślił dla uświetnienia uczty. Gdyby nie był na niej obecny, byłaby zła wróżba na rok przyszły. Nikt tu nie był naprawdę przesądny, jednak takie mętne poczucie mieli mniej więcej wszyscy.
Gdy zaczęto nakrywać stół, z sianem pod obrusem, naczelny służący, zwany marszałkiem, był w rozpaczy. Tylko siedem nakryć! I to w takie święto! Przeszłego roku było ośmnaście... Zredukował więc stół do najmniejszych rozmiarów. Ale znowu ogrodnik przyniósł z cieplarni taką moc kwiatów i krzewów ozdobnych, że na stole niepodobna ich było zmieścić, ustawiono zatem część wazonów na bufetach i po kątach. Wyglądało to wspaniale, ale jakoś żałobnie; jadalnia przybierała pozór kaplicy przedpogrzebowej. Wercia kazała zostawić kwiaty tylko na stole, uprzątnąć zaś z innych mebli i kątów.
W sali jadalnej czekały już trzy panie, uśmiechnięty misternie ksiądz Lipski i pan Dymitr Chalecki, który uparł się przy wystąpieniu we fraku.
— Jakżeż, przepraszam pana, w dniu tak uroczystym!
Ambroży wszedł wolno, opierając się na lasce; nieopodal od niego postępował lekarz i służący.
Zasiadł na zwykłem swojem miejscu i spojrzał wesoło po obecnych. Blady był, ale oczy miał już ciekawe życia. Posypały się do niego oświadczenia, że dobrze wygląda.
Już niektórzy skosztowali zupy, gdy odezwał się Chalecki:
— Jakżeż, przepraszam państwa, czyż zarzucamy piękny zwyczaj łamania się opłatkiem? Mamy zaś dzisiaj wyjątkową sposobność wyrażenia radości z powodu powrotu do zdrowia i do biesiadnego koła uprzejmie nam panującego hrabiego i do życzenia mu długich lat życia, tak miłego sercom naszym, a potrzebnego, znaczy się, ojczyźnie.
Powstał i ciągnął ku siedzącemu panu Ambrożemu, któremu lekarz nie pozwalał jeszcze ruszać się zbyt żwawo. Ale uprzedziła Chaleckiego Wercia. Chwyciła opłatek i ze swego miejsca naprzeciwko męża podbiegła do jego krzesła, przyklękła, podając mu biały chleb święcony, a gdy go wziął i do ust zaniósł, ujęła za rękę i ucałowała ją ostentacyjnie.
Skurcz rozrzewnienia przejął obecnych. Ciocia Figa zdążyła już uronić łezkę. Ambroży zaś otoczył dłonią głowę żony i ucałował gorąco w sposób dawno nie widziany.
— Dziękuję ci, moja Werciu. Tobie również życzę zdrowia i szczęścia i zadowolenia z losu, jaki Bóg nam dał.
Inni kolejno przystępowali z życzeniami do siedzącego pana domu.
On zaś jął żartami pokrywać wewnętrzne wzruszenie:
— Otóż to zabawa! Siedzę tu, jak niedołęga, zamiast brać inicjatywę w podejmowaniu miłych gości.
Uczta ożywiła się znacznie. Chalecki jął rozpowiadać o tradycyjnych potrawach, podawanych na „wigilję“, o ich odmianach na Litwie, na Białorusi i gdzie indziej. Doktór znów oceniał te potrawy ze stanowiska higjeny: ryby są naogół zdrowym pokarmem, ale ten tarty mak, albo „kucja“ litewska z niemielonego zboża, zalanego „podsytą“, czyli rozwodnionym miodem...
Po drugiem daniu, którego zresztą nie jadł, gdyż miał swą wieczerzę specjalnie przygotowaną, Ambroży poczuł się niedobrze. Zbladł bardzo. Oświadczył, że powróci do swego pokoju, bo odwykł od stołu.
— Wy się o mnie nie kłopoczcie. Dojedźcie i dopijcie. Ze mnie i tak marny dzisiaj kompan.
Jednak cała kompanja ruszyła się od stołu. Zawołała pierwsza Dosia:
— Ja wujaszka odprowadzę!
— A nie! — zaprotestowała Wercia, ujmując męża troskliwie pod ramię — dzisiaj moja kolej.
Doktór pomógł podnieść się z krzesła Ambrożemu, który, oddalając się, wsparty na przechylonej ku niemu żonie, mówił jeszcze do gości:
— Nie troszczcie się o mnie — tyłkom się trochę zmęczył. Ale jest mi dzisiaj lepiej, nawet dużo, dużo lepiej...
Gdy znikł za drzwiami jadalni, pozostali biesiadnicy zajęli swe miejsca przy stole. Puste miejsce gospodarza sprawiało niemiłe wrażenie.
— Nie jest mu jednak tak dobrze, jak mówi — zauważył ksiądz Lipski.
— Pójdę w każdym razie zobaczyć — rzekł doktór i wstał, porzucając nawet wspaniałego łososia z rusztu, ulubioną swą potrawę.