<<< Dane tekstu >>>
Autor Józef Weyssenhoff
Tytuł Jan bez ziemi
Podtytuł Romans
Wydawca Gebethner i Wolff
Data wyd. 1929
Druk Zakłady Graficzne Straszewiczów
Miejsce wyd. Warszawa — Kraków — Lublin — Łódź — Paryż — Poznań — Wilno — Zakopane
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
XVII.

Dosia nie powróciła do Radogoszczy nazajutrz, ani nie podała o sobie wiadomości, kiedy wróci.
„Wuj Ambroży bardzo chory. Przeziębił się fatalnie, jadąc temi dniami otwartym samochodem cudzym, za cudzemi też, naturalnie, interesami. Odrazu po powrocie do Gdecza dostał silnej gorączki, dochodzącej do 40 stopni. Jest to zapewne ta „grypa“, grasująca dziś wszędzie. Lekarze boją się komplikacji z płucami“.
Była to suma wiadomości, które Dosia zatelefonowała do ojca. Podziałały one przygnębiająco na Jana, nie uradowały też Roberta. Ale Robert zasadniczo nie lubił się martwić; nazywał to swoje usposobienie sprężystością charakteru.
— Wiesz co, Janku? Zamiast tutaj czekać bezradnie na biuletyny o chorobie Ambrożego, zaproponuję ci jedną ekspedycję. Jutro jest 8 grudnia, imieniny Muki Golanczewskiej. U Golanczewskich w Topielnie będzie z pewnością sporo gości, bo u nich tam zawsze pełno. Choć Topielno nie o miedzę z nami, mamy dojazd koleją doskonały: i my, i oni blisko toru. W półtorej godziny tam będziemy. Pojedźmy. Zrobimy im prawdziwą przyjemność, a to dobrzy ludzie.
— W innych warunkach najchętniejbym się wybrał — odrzekł Skumin — ale teraz? W Gdeczu tragedja i Dosia tam... i we mnie wszystko się kotłuje...
— Co się ma kotłować? Aniś ty chory, ani Doda tam nie przepadnie. Właśnie się rozerwiemy i od poczniemy od próżnego oczekiwania. Współczuć bliźniemu ślamazarnie, to żadna przysługa; uradować bliźniego — to uczynek miłosierny — o!
Skuminowi podobał się ten aforyzm. Rozchmurzył się: — Nie mam nawet fraka z sobą.
— Poco? W tej wspaniałej czarnej kurtce będziesz aż za piękny. Zresztą Topielno, choć to niby także pałac, ale nie tak autentyczny, jak Gdecz, albo inne. Nie obserwują tam ściśle protokółu.
— Skoro sądzisz, że to wypada...
— Najzupełniej. Jedno tylko zastrzeżenie: nie zawracaj w głowie pannom, bo ci już nie wolno — rzekł Robert z naciskiem na ostatnie wyrazy.
— Ach, gdybyś wiedział, Robercie, jak daremnie nawracasz już nawróconego!
I spojrzał na ojca D osi tak miłośnie, że Robert zrozumiał i uściskał serdecznie przypuszczalnego zięcia.
— A więc — zapowiedzmy nasz przyjazd przez telefon.


∗             ∗

Nazajutrz przed południem Robert i Jan dojeżdżali już do pałacu w Topielnie.
Budowa była wielka, z kolumnami, arkadami i tarasem, nie miała jednak ani osędziałej powagi pałacu w Gdeczu, ani ujmującego wdzięku dworu w Radogoszczy. Gdyby nie okalające drzewa parku, gmach wyglądałby na pawilon mieszkalny dworca kolejowego, lub osady fabrycznej.
Ale pod arkady podjazdu wysypało się na przyjęcie miłych gości dużo twarzy znajomych ziemiańskiego typu i ożywiło gmach obojętny serdecznem ciepłem. Pan Maciej Golanczewski witał już wymownie od najniższego stopnia schodów, pani ukazała się we drzwiach, w zarzuconej na suknię pelerynie; panienki, ubrane lekko, nie chcąc wystawiać się na przymrozek, wyglądały figlarnie z przedpokoju przez szyby okien. Kryś Ramułtowski rzucił się aż do drzwiczek samochodu i po sumarycznem przywitaniu zapytał skwapliwie:
— Gdzie Dosia?
Odpowiedział Tolibowski z pewną wyniosłością:
— W Gdeczu.
W przedpokoju znalazło się jeszcze więcej osób, a między niemi szambelan Straszyński, zwykle obecny na zjazdach sąsiedzkich. Sam posesjonat w Poznańskiem i stary kawaler, gdy nie miał gości u siebie, wędrował po pałacach i dworach, łaknąc ludzkiej mowy. Przyjmowano go wszędzie chętnie, gdyż był okazały, łagodny i wielce ugrzeczniony.
Z panien domowych pierwsza przystąpiła do Skumina brunetka Zosia i tęsknem spojrzeniem wcale pięknych oczu starała się mu przypomnieć rozmowę przy stole, w Gdeczu. On zaś pamiętał i oczy jej, i niektóre szczegóły rozmowy, ale zapomniał, która z panien nosiła imię Marja, a która inne. Zaczął jednak na chybi-trafi:
— Pozwoli pani powinszować sobie...
— Czego? Że się nazywam Zofja? To imieniny mojej siostry, Muki.
— Najmocniej przepraszam za niedokładne powiadomienie — odrzekł przytomnie — ale utkwiła mi pani w pamięci z imieniem Marja.
— To niechże pan prędko wymaże je z pamięci i napisze: Zosia.
— Już zapisałem.
Wybrnął jako tako — i panna była kontenta.
Podszedł następnie do jasnowłosej Muki i już bez wahania złożył jej życzenia imieninowe. Podziękowała grzecznie, lecz zimno, trochę urażona, że Skumin zarówno w Gdeczu, jak tutaj, nie zwraca na nią uwagi. Okręciła się na pięcie i pośpiesznie przystała do Krysia, okazując, że jest w posiadaniu aspiranta w każdym razie... dużo bogatszego od Skumina.
Byli tam jeszcze jacyś państwo: Wacio Klonowski i rodzina Obornickich, bezpośrednich sąsiadów Topielna, pan, pani, syn i córka. Spodziewano się jeszcze większego zjazdu gości na wieczór.
Że grudzień już się dawał we znaki, nie pożądał nikt przechadzki po parku, ani po okólniku gospodarskim. Goście wędrowali po pokojach, układając się w dowolne grupy. W zacisznej wnęce jednego mniejszego pokoju zasiadła już czwórka do bridge’a: szambelan Straszyński, oboje państwo Oborniccy i gospodarz domu, który odrywał się często od stolika dla zajmowania się gośćmi. W tych przypadkach zastępował go Wacio Klonowski. Ponieważ w tym kącie było dość ciemno, gracze zapalili świece pomimo białego dnia — i aparat bridgowy nabierał charakteru wiecznego znicza, płonącego przy uroczystym, uświęconym obrzędzie.
Skumin, wierny swemu nałogowi, przeglądał po koje, meble i graty. Jedna duża sala była widocznie bibljoteczna, gdyż ściany obstawiono szczelnie wysokiemi szafami jednakowego wzoru, okratowanemi na frontach. Brakło jednak ksiąg, które zapełniały zaledwie półtorej szafy, więc reszta zajęta była przez wypchane ptaki, dalej — zbiór minerałów, jeszcze dalej — różne przedmioty z gliny, z kości i z metalów, wykopane z ziemi wielkopolskiej, lub znalezione na jej powierzchni. Jedną całą półkę zajmował skamieniały wąż, podobno też miejscowego pochodzenia, z epoki przedhistorycznej. W każdym razie sala była naukowa. Środek sali zajmował wielki, starożytny bilard z łuzami, w który nikt już nie grywał. Ale służył on do rozkładania zawartych w szafach osobliwości.
Ściany innych pokojów pokryte były obrazami mistrzów krajowych i zagranicznych w ogromnej ilości i w bardzo pstrokatym doborze. Były tam kopje z Rafaela, Correggia, Rubensa — i wątpliwe niemieckie Holbeiny, i mocno podejrzane Teniersy. Z polskich malarzy pysznił się na honorowem miejscu Smuglewicz, spotykało się nowożytniejszych, niegodnych wspomnienia. Matejko przedstawiony był tylko przez dwa oleodruki.
Napróżno szukał Skumin w tym przewale twarzy i postaci jednego choćby krajobrazu. Nie wiedział, że pan Maciej Golanczewski nie uznawał krajobrazu, zgodnie, widać, z gustem antenatów. Mawiał:
— Co mi to za obraz, kiedy nie ma gęby!
To też obfitowała w gęby galerja familijna, złożona z mnóstwa portretów, po różnych pokojach rozrzuconych. Uderzało spostrzeżenie, że te obrazy, im nowsze, tem były gorsze. Niektóre stare, sięgające w kilku egzemplarzach 17-go wieku, choć malowane naiwnie, starały się jednak o podobieństwo i o charakter, które to wysiłki artystów dawały często wynik ciekawy i dla nowożytnego widza. Poznać było można, że taki a taki jegomość był rycerzem, albo opojem, sangwinikiem lub flegmatykiem, wreszcie, że piastował jakieś urzędy i godności, co było wyrażone przez insygnja i akcesorja, a często i przez stosowne napisy w tle obrazu. Portrety kobiece były naogół gorsze i z mniejszem tworzone zamiłowaniem — twarze bez wyrazu, charakterystyka głównie przez strój, cechujący epokę. Wszystkie młode miały nadnaturalnej wielkości perły na szyi.
Bliższe epoki bieżącej wizerunki surdutow e były beznadziejnie pobieżne i nudne. Pociągnął uwagę Skumina portret naturalnej wielkości do kolan, w którym rozpoznał, po namyśle, pana Macieja Golanczewskiego, gospodarza domu, w wieku kwitnącym. Ale dzisiejszy pan Maciej szpakowaty, z podstrzyżonym wąsem, z dobrodusznym uśmiechem, był przyjemny. Tamten czarny wąsacz odęty w czarnym surducie, pyszny niewiadomo z czego — był nieznośny. Dzieło to słynnego malarza poznańskiego, Marcelego Krajewskiego, wisiało nad honorową kanapą.
Aby odpocząć od malowidła, spojrzał Skumin na kanapę. Był to rodzaj mebla, dobrze mu znany z dworów, plebanij, albo ze starych hoteli krajowych. Nogi i poręcze pokręcone oznaczały styl Ludwika XV-go; oparcie, złożone z trzech owalnych medaljonów, naśladowało również wzory francuskie, tylko gdy tamte zawierały w rzeźbionych ramach dobre tkaniny specjalne, naprzykład „aubussony“ z bukietami, lub sielskiemi scenami, te obramiały byle jaką struganiną kawały wyblakłego rypsu, którym cała kanapa była powleczona. Trzecia część kanapy, odłączona, nazywała się krzesłem, a krzesło z poręczami — fotelem. W garniturach takich, dożywających wieku swego po polskich domach, możnaby się dopatrzyć stylu polskiego, ale wygodniej podciągnąć je pod generalną firmę Ludwika Filipa, która powagą swą pokrywa jeszcze większe świństwa.
Właśnie w swym przeglądzie doszukał się Skumin ciekawej szafy ciemno-żółtej, zwanej gdańską, lecz raczej holenderskiej, z dobremi inkrustacjami z drzewa i kości, gdy spocony służący w zbyt obszernym fraku, odziedziczonym po panu Macieju, i w rozkraczonych białych rękawicach ukazał się i oznajmił, że podano obiad.
Obiad był wcale dobry, obfity w jadło i napój, zwłaszcza w napój, gdyż Topielno posiadało zasobne piwnice, a w nich sławne stare węgrzyny. Jako wino stołowe podawano, obok francuskiego, także młode wino węgierskie, modą już zanikającą w Polsce, w której dawniej pochłaniano przy ucztach puhary, konwie i beczki „sikacza“ i „zieleniaczka“. Pomogło to do zagrzania serc i ośmielenia animuszów biesiadników. Naprzykład Wacio Klonowski, przystojny i dobrze ubrany młodzieniec, którego dotychczas nie słyszano głosu, zaczął coś mówić o koniach.
Po obiedzie towarzystwo rozproszyło się znowu na grupki i kombinacje, niektóre w stylu romansowym. Coraz to ktoś przybywał z bliższego sąsiedztwa, zwłaszcza sporo młodzieży obojga płci, krewnych i przyjaciół solenizantki.
Ale Skumin, pomny przestróg Roberta, nie zbliżał się do panien; zaledwie trochę porozmawiał ze starszą panną Golanczewską, Zosią, która parokrotnie rozpoczynała z nim konwersację, jako gościnna panna domowa.
Skumin przysiadł się do matki jej, pani Madejowej, nietylko z obowiązku grzeczności, lecz z głębokiej predylekcji.
Pani Golanczewska znała jego matkę i pochodziła sama z jego stron rodzinnych.
— Czy szanowna pani po wojnie zajrzała w nasze strony?
— Niepodobieństwo, panie hrabio. Jestem już oddawna Wielkopolanką, czyli obecnie wrogą i nienawistną Polką dla tych nowych Litwinów, którzy zagrabili nasze ziemie. Nie dostałabym nawet wizy litewskiej, gdybym chciała tam pojechać. Sam pan musi to wiedzieć. Czy pan odwiedził Hołojsk po wojnie?
— Niestety nie. Ale są jakieś sposoby przejazdu i powrotu. Sam widziałem sąsiadów naszych z Kowieńszczyzny w Warszawie i wybierających się zpowrotem.
— To tylko ci, którzy pozostali obywatelami litewskimi i posiadają tam ułamki swoich majątków. Ja nigdy nie byłam prawną właścicielką na Litwie; rodzice, rodzeństwo, ale nie ja. Nie mam nawet zasady dostania przepustki. A jakże hrabia?
— Ja jestem w jeszcze gorszej pozycji; optowałem za Polską.
— Tak — to już drzwi zamknięte i ziemia stracona. Jest pan jak ten Jan bez Ziemi. — A tęskni Pan za naszemi stronami?
— Jakże nie tęsknić! Piękny kraj i dobrzy ludzie.
— Nawet ci, którzy nas wyrzucili, rodowici Litwini, czyli chłopi. Ja ich dotychczas nie mogę nienawidzieć.
— Bo też nie oni nas ograbili, szanowna pani, ale te spekulanty i pachołki niemieckie, które tam rządzą.
— Tak, tak. — Tułamy się po świecie i zaczynamy na nowo życie osobiste, familijne i społeczne. Nie mówię o sobie, bo ja tu od lat z górą dwudziestu zagnieżdżona. Ale pan naprzykład, mężczyzna i posiadacz takich włości! Rozumiem, co to za dramat. — Dobrze jednak pan uczynił, śmiem powiedzieć, że obrał Poznańskie za nową siedzibę. Tu nas kresowców przyjęto lepiej, niż w Warszawóe, albo w Krakowie.
— Bośmy, tak jak Poznańczycy, najszczersi Polacy.
— Może i tak. — Ale słyszałam, że pan przeniósł się do Warszawy. Czy to prawda?
— Czasowo, szanowna pani — kwestje pieniężne. Bo najprzód trzeba zdobyć pieniądze na zapewnienie sobie egzystencji. Ale po opuszczeniu stron rodzinnych najlepiej czuję się w Poznańskiem.
— To pięknie. To będziemy pana tu oglądali. Proszę nie zapominać o Topielnie i o rodaczce.
Podała mu rękę, którą pocałował z przekonaniem, że ta pani jest dobra, delikatna i przyjemna. Z rozmowy nie wyniósł ani nowych powiadomień, ani silnych wrażeń, jednak przyjemne uczucie pokrewieństwa rasowego i duchowego. Przytem pięćdziesięcioletnia pani Anna Golanczewska miała swój urok kobiecy, nie zalotny, lecz matczyny. Przypomniała Skuminowi najlepsze czasy, przeżyte w polskiej Litwie.
Nie miejsce było na liryczne wspomnienia. Skumin rzucił okiem po sali, w której się znajdował i gdzie rozbujała się już nieco szczera, zacna i mało liryczna szlachta wielkopolska. Duża przymieszka młodzieży i roznoszone na tacach baterje szklanek z „bolą imieninową“ przyczyniały się coraz dzielniej do ożywienia humorów. Wczesny zmrok zimowy podpełzał już pod okna domu i przenikał do sali, gasząc barwy toalet kobiecych i mącąc zarysy grup ludzkich, zwłaszcza po kątach, skąd dobywały się podniesione głosy i chichoty.
Zabłysło elektryczne światło, a z przyległego pokoju wybuchnął nagle jazzband, sprowadzony z Poznania. Była to główna niespodzianka dla solenizantki i dla młodzieży, która przepadała za nowożytnym tańcem i jego specjalną przygrywką.
Nic już nie przypominało dawnych zabaw tanecznych, które były popisami sztuki choreograficznej. Żaden podkomorzy nie czuł się w obowiązku poprowadzenia poloneza, ani ugrzecznione pary nie układały się w sztuczne korowody. Zamiast namownej, kołyszącej melodji, dziki murzyński harmider rozpasał się i wył:
„Dość już tej głupiej przyzwoitości i afektowanych ceregieli. Dajmy pohulać naturalniejszym instynktom!“
Na to hasło nie odrazu odpowiedziała hurmem cała młodzież. Stare przesądy estetyki i układności towarzyskiej trzymały jeszcze na uwięzi, zwłaszcza zasiedziałych wieśniaków. Dopiero po chwili stanęły do tańca dwie pary: Kryś Ramułtowski z solenizantką i Wacio Klonowski ze starszą jej siostrą Zosią. Kryś ujął swą damę ochoczo i dawał jej podczas tańca jakieś żartobliwe instrukcje szeptem; Muka śmiała się, ale odsunięta przyzwoicie od partnera, tańczyła niewinnie. Zosia okazywała dużo większe zdolności do nowożytnego tańca. Przymykając oczy, zdawała się wydzierać tancerzowi od zbyt ścisłego objęcia, tylko od czasu do czasu muskała go ciemnem, aksamitnem spojrzeniem. Ale Wacio myślał tymczasem tylko o elegancji swej postaci i o dokładnem funkcjonowaniu nóg w charlestonie.
Skumin, stojąc przy Robercie Tolibowskim, o którego miał tu główne oparcie, zapytał:
— Powiedz mi, co to za Wacio Klonowski? Plącze mi się ciągle przed oczami, nie poznał się jeszcze ze mną i wogóle nic nie gada. Słyszę tylko, że tak go nazywają.
— To jest taki ananas z Kieleckiego.
— I cóż dalej?
— No... przyjechał do nas, żeby sobie złapać jakąś posażną pannę. Sam jest też podobno synem bogatych rodziców.
— Stara się może o pannę Zosię Golanczewską?
— Może być. Cóżto ciebie może obchodzić?
— Osobiście nic. Tylko w teorji. Szkoda ładnej dziewczynki dla takiego, jak mówisz, ananasa.
— Czyż uważasz, że Zosia taka ładna?..
Napór tańczących zepchnął Roberta i Jana z konwersacyjnego stanowiska.
Mnożyły się pary taneczne. Nie było już prawie miejsca do okazałych popisów solowych; pary wymijały się z trudem; zato w ścisku były okazje do ściślejszych porozumień.
Jazzband rznął, brzęczał, gwizdał, fałszował umyślnie dla urągania wszelkiej harmonji — i następowały po sobie, z krótkiem i przerwami, tańce niby różne: one-step, foxtrot, shimmy, charleston, wykonywane mniej więcej jednakowo przez tancerzy. Chodziło im o to, aby dzika orkiestra rąbała takt, a tańcować wolno było każdemu, jak mu się podobało. Sztuka polegała właściwie na tem, aby tancerka uzgodniła swoje wyczyniania nogami i kibicią z takiemiż ewolucjami tancerza, przyczem mężczyzna miał inicjatywy. Dobrze, jeżeli oboje znali się już uprzednio i byli z sobą zgrani. Ale przy tańcowaniu z sobą nieznajomych zdarzały się efekty komiczne. Niektóre sploty taneczne wyglądały bardziej na bójki, niż na zalotne pląsy. Inne znowu tak brutalnie były podobne do aktu, który miały symbolizować, że raziły oczy nietylko moralisty, ale i estety.
Gdy wreszcie która para starała się zacierać drastyczny sens zabawy, uwydatnić zaś jej charakter salonowcy, w tedy taniec, polegający na uzgodnionem między mężczyzną a kobietą, łatwem i dowolnem suwaniu nóg po posadzce, stawał się poprostu głupim.
Tańce te mogła wprowadzić do salonu tylko zuchwała i symplistyczna Ameryka, której wolno wiele, bo ma pieniądze... Przyda się Europie zapatrzenie na zdolności ekonomiczne Ameryki, może nawet na jej etykę kupiecką i prawość polityczną, ale naśladowanie jej stylu towarzyskiego, jej obyczajów i mody wpływa bardzo ujemnie na ozdobę i wykwintność życia europejskiego.
Tak szeroko rozwinięte uwagi snuł Skumin o nowych tańcach, ale, nie stroniąc od ich wartości sensualnej, oddawał się im przy zdarzonej sposobności. Tutaj, aby się nie wyróżniać pretensjonalnie z grona młodzieży, zatańczył z solenizantką i z panną Obornicką, poczem przestał, przyglądając się tylko rosnącej ochocie.
Ale w pewnej chwili przeszła koło niego Zosia Golanczewska, rzucając mu spojrzenie, pełne rozżalenia, które zrozumiał: jakto? a nie ze mną? Pomyślał, że jeżeli ma tańczyć, to woli z tą, niż z inną — i zaprosił Zosię.
Nagrodziła go uśmiechem radosnym, z pokazem białych zębów. Wogóle wypiękniała od rozpoczęcia tańców; oczy jej były jeszcze goręcej zalotne, falowała całą postacią śmielej i wyraziściej, szedł od niej dreszcz namowny. Głównym urokiem tych objawów była szczerość: w tym przynajmniej tańcu kochała się ona na pewno w Janku Skuminie. Poczuł to i tańczył z nią inaczej, niż z poprzedniemi, zaledwie powściągliwie odpowiadając na jej nieme wyznania. Gdy po kilku kręgach zmierzał już do wyprowadzenia jej z koła, szepnęła błagalnie:
— Jeszcze trochę...
„Trochę“ przeciągnęło się długo, aż nareszcie panna zaczęła chwiać się w objęciu Janka, wypraszać się — i wymknęła mu się z rąk przy drzwiach do sąsiedniego pokoju, do którego wbiegła i rzuciła się na fotel, ciężko dysząc. Jan zajrzał do tego pokoju, ale, widząc, że panna nie umiera, lecz wdzięcznie go ściga pałającemi oczami, cofnął się i powrócił do sali.
Niebawem przystąpił do niego Robert:
— Co wyprawiasz, Janku? — Jeszczeby ci zemdlała w ręku — a potem co? — kompromitacja i zaręczyny wobec zebranego powiatu... I ja na to patrzeć muszę, ojciec Dody!
— Ależ, panie Robercie! — tłumaczył się Jan. — Cóż ja winien, że panna chciała tańczyć do upadłego? Czyż ja miałem osłabnąć pierwszy? Wtedy byś dopiero nabrał o mnie marnego wyobrażenia. A gdyby mi nawet zemdlała w ręku, jak przypuszczasz — oddałbym ją ojcu, lub komu innemu z brzegu. Ale nic się jej nie stało... Patrz, powraca już do salonu.
— W każdym razie radziłbym ci, Janku, nie tańczyć z nią po raz drugi. Panna oszalała — nigdym jej takiej nie widział — gotowa cię pocałować.
— Jakto? — w tańcu? w tym salonie? — rozśmiał się Jan zmysłowo, podniecony przez taniec.
— Licho ją tam wie — może w innym...
Gdy się tak spierali na uboczu, zauważyli, że zbliża się do nich stanowczym krokiem Wacio Klonowski. Przemknęła Skuminowi myśl przez głowę, że młodzieniec przychodzi żądać wytłumaczenia tego zapamiętałego tańca z damą jego serca. Jan wyprostował się dumnie.
Ale Wacio nie miał tak w ojowniczych zamiarów. Przystąpił, ukłonił się i rzekł tylko:
— Wacław Klonowski.
— Jan Skumin — bardzo mi przyjemnie — odrzekł Jan, wyciągając do niego rękę.
Na tem skończyła się rozmowa, Klonowski odszedł i przysunął się do Zosi Golanczewskiej, prosząc ją zapewne o taniec. Ale ona chyba odmówiła, bo się rozeszli.
Widząc to Robert, głośno się rozśmiał:
— Cha, cha, to ci się udało! Dowiodłeś mu poglądowo, że jest niedorajdą i nie umie się brać do kobiet, a on ci przyszedł za to podziękować! — Mówię to jednak nie w charakterze ojca Dody.
— Nie wspominajmy nawet o niej pośród tej sarabandy — odrzekł Jan. — Jabym już chętnie znalazł się zpowrotem w twojej ślicznej Radogoszczy. Mamy pociąg o ósmej — będziemy tam o pół do dziesiątej. Wieczerzy tutaj nie pożądam. Dasz jeszcze pewno co do przegryzienia i kielich tego pysznego burgunda? — O to, to lubię. Wracajmy.



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Józef Weyssenhoff.