Jan bez ziemi/XVI
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Jan bez ziemi |
Podtytuł | Romans |
Wydawca | Gebethner i Wolff |
Data wyd. | 1929 |
Druk | Zakłady Graficzne Straszewiczów |
Miejsce wyd. | Warszawa — Kraków — Lublin — Łódź — Paryż — Poznań — Wilno — Zakopane |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tekst |
Indeks stron |
W parę dni po wysłaniu przez Dosię odstraszającej depeszy do Skumina, pan Robert powrócił z zagranicy do Radogoszczy. Skwapliwie zapytał:
— Czy nie przyszedł nareszcie list do mnie od Janka?
— To papa oczekiwał odpowiedzi? — rzekła Dosia, wpatrując się w oczy ojca — więc bez mojej wiedzy wysłał zapewne do Janka ten list, pomimo, że prosiłam, aby nie był wysłany?
— Napisałem, córuchno. Ty możesz tu postąpić, jak zechcesz, ale ja muszę stać na straży honoru domu.
— Dobrze — odrzekła Dosia tonem zaciętym — zatem wszystko poszło tak, jak papa to urządził.
— Jakże poszło? Jest jaka odpowiedź?
— Był telegram.
— Do mnie? — pokaż-że prędzej!
Dosia podała ojcu otwartą depeszę Skumina. Czytał ją, rozpromieniając się na twarzy.
— Więc czegóż więcej żądać? Niech przyjeżdża ten kochany chłopiec Ja go w każdym razie przyjmę radośnie; mam nadzieję, że i ty...
— Proszę papy nie mieć nadziei. Depesza przyszła trzy dni temu. Ja już odpowiedziałam.
— Co odpowiedziałaś?!
— Żeby nie przyjeżdżał, bo ojca niema w domu.
Pan Robert cisnął depeszę na stół gwałtownie i wybuchnął:
— Wiesz co, Dodo, że jesteś niemożliwa! Odpowiadasz za mnie i gmatwasz wszystko wcale niemądrze. I gdzież tu choćby prosta gościnność? On oznajmia swą wizytę — pierwszą wizytę u nas, a ty... To już nawet nie po polsku, nie po szlachecku!
Chodził po pokoju zupełnie gniewny.
— Może ojciec od siebie odpowiedzieć inaczej. Jeżeliby przyjechał, ja mu się nie pokażę.
— A nie pokazuj się! Dość już pokazujesz, jaka jesteś. I najlepsza młodzież od ciebie ucieka. Za kilka lat trzeba będzie wybierać w gorszej.
— Niech ojca o to głowa nie boli — odrzekła Dosia sucho i wyszła z pokoju.
Robert zaś sapał ze złości i stękał z ubolewania nad uporem córki. Rzucił się następnie do swego gabinetu i przez telefon nadał depeszę do Warszawy, zapraszającą Skumina do Radogoszczy.
— Będzie, co będzie, ale pozwól mi przynajmniej zachowywać się po ludzku — mówił głośno do Dosi, której nie było już w pokoju.
Wczesny zmierzch zimowy zasiał ciszę we dworze i we wsi. W takiej atmosferze milkną rychło urazy, szczególniej między członkami rodziny, którzy bardziej się lubią, niż czubią. Już Robert zerknął parę razy ku córce pojednawczo, już i ona pozbyła się swego wyrazu wojującej amazonki.
— Widzisz, córuchno — odezwał się ojciec pierwszy, zastawszy Dosię zamyśloną, patrzącą w płomienie zapalonego kominka — można być z kimś odmiennego zdania, można się nawet poróżnić, ale nie trzeba robić awantury.
— Czyż ja ojcu zrobiłam awanturę?
— Dajmy na to, że nie. I my się łatwo pogodzimy, bo znamy się już lat... dwadzieścia sześć. Ale Jankowi nie warto robić wstrętów. Zawsze to człowiek wybitny i, mojem zdaniem, sympatyczny. Jeżeli w dodatku cię kocha...
— Ach, on tam kocha! — na prawo i na lewo.
— Daruj, Doduś, ale mówisz jak pensjonarka, a masz już przecie niejakie życiowe doświadczenie. Któryż mężczyzna, doszedłszy do lat trzydziestu pięciu, nie kochał już kilka razy?
— Ach, papo, dajmy już pokój tej rozmowie. Awantury z pewnością nie zrobię.
W tej chwili zadzwonił telefon. We dworze wiejskim zdarzenie to nie jest tak pospolite, jak w mieście. Pan Robert podszedł do aparatu, mówiąc:
— Czyżby już odpowiedź od niego?
Tak dalece się tego spodziewał, że nie zrozumiał pierwszych zasłyszanych wyrazów:
— Co takiego? Kto mówi?.. Gdecz?
Odjął słuchawkę i zwrócił się do córki:
— To do ciebie, Doduś, z Gdecza.
Dosia poskoczyła raźnie do aparatu. Słuchała i odpowiadała głosem coraz bardziej zgorączkowanym.
— ...Dobrywieczór... Jakto? — Od kiedy? — Czy jest lekarz? Dobrze, przyjadę... Pierwszym pociągiem.
Tolibowski nasłuchiwał i krzywił się, myśląc: znowu jakaś przygoda, tylko nie ta, której oczekiwał.
Nareszcie Dosia oderwała się od telefonu i zwróciła się do ojca:
— Papusiu! Wuj Ambroży chory, niebezpiecznie chory! Chce mnie widzieć — to już pewno jest źle. Pojadę pierwszym pociągiem do Gdecza.
Pan Robert cmoknął boleśnie:
— To dopiero przyszło wporę! Już to rzeczywiście masz pecha do porozumień ze Skuminem.
— Jakto: ze Skuminem? — Wuj Ambroży bardzo chory — słyszy ojciec?
— No, biedny Ambroży, ale... mogłabyś tu doczekać przyjazdu Janka, choćby dla proporcji...
— Właśnie dla proporcji wyjadę. Nikt mi tego za złe wziąć nie może.
— Dziwne dzisiejsze panny — mruczał Robert. — Czeka tu na oświadczyny porządnego konkurenta, a kocha się w starym wuju.
— Niech to sobie papuś wytłumaczy.
Pierwszy pociąg wychodził stąd w nocy, a stawał na stacji Gdecza wczesnym rankiem. Dosia pobiegła do swego pokoju, aby przygotować się do wyjazdu.
Jan Skumin przyjechał nazajutrz najętą furmanką, dla pośpiechu, natychmiast po otrzymaniu depeszy Tolibowskiego.
Zaraz od progu powitał Robert gościa:
— Jakże się cieszę! Ale wiesz, co się stało? Ambroży Radomicki ciężko zachorował. Doda, wezwana przez telefon, wyjechała przed kilku godzinami do Gdecza.
Jan zdrętwiał i po chwili dopiero odpowiedział:
— A to się złożyło fatalnie...
— Mnie to tak samo przejęło. Ale wszystko będzie dobrze. Ambroży wyzdrowieje, bo to żelazna kompleksja. No, a Dosia powróci.
Jak gospodarzowi, tak i gościowi wypadało nadrabiać miną. Przychodziło to jednak trudniej Skuminowi, bo, oprócz rozczarowania z Dosią, wieść o ciężkiem zasłabnięciu Ambrożego mocno go obeszła. Najprzód dlatego, że go lubił, szanował i czuł się wobec niego winnym; po wtóre — nie śmiał tego przypuszczać — gdyby choroba Ambrożego skończyła się tragicznie, a Wercia została wdową, zrodziłyby się względem niej obowiązki, mocno sprzeczne obecnie z aspiracjami Jana.
Trzeba było stłumić w sobie wrażenie zawodu i smętne przewidywania, pomyśleć zaś o chwili obecnej, a przedewszystkiem o głównym celu przyjazdu do Radogoszczy. Jan miał przecie oświadczyć się Robertowi o rękę jego córki. Trudność zachodziła ta, że pana Roberta niełatwo było brać na serjo, jako ojca. Jednak Skumin zdobył się na sztuczną powagę i, stojąc, wyrecytował zdanie uroczyste:
— Panie Robercie, mam zaszczyt prosić cię o pozwolenie starania się o rękę panny Doroty.
Sam pan Robert nie czuł się wygodnie w szacie błogosławiącego ojca, przerzucił się też odrazu do swobody starszego kompana:
— Mój Janku! Jesteś chyba przekonany, że sprzyjam całem sercem tobie i twoim zamiarom. Wywołałem to oświadczenie dla powodów, które znasz. Teraz twoja w tem będzie sztuka przekonać Dodę, co ci się z pewnością uda, nie dziś, to jutro.
Wziął Janka w objęcia i wspiął się na palce, aby dosięgnąć ustami przychylonego czoła kandydata na zięcia. Jedyny to był gest ojcowski, na który sobie pozwolił. Poczem odsapnął od swej roli i zawołał wesoło:
— Chodźmy na śniadanie.
Wódka, przekąska i tak dalej — ułatwiają znakomicie wszelkie porozumienia, czy to dyplomatyczne, czy familijne, odciągając troski i obawy od serca do żołądka, który je przetrawia na pożytek organizmu. Robert poczuł się zaraz przy stole w swej roli naturalnej i ulubionej przyjmowania miłego gościa.
— Co za wspaniałe jezioro! — odezwał się Jan, spoglądając przez szyby okien.
Przestrzeń w ody ciemna, zmarszczona, lśniąca połyskiem szmelcowanej stali, zdawała się płynąć ku łagodnemu wzgórzu, na którem dwór był postawiony. Fale były jeszcze żywe, niepokryte lodem, rozkołysane wiatrem, a okalający las sosnowy nie tracił w zimie swej uroczej powagi. Tylko wyblakłe przy brzegach trzciny i oczerety, żółte krzaki leśnego podszycia i ogołocone drzewa liściaste parku świadczyły, że kraj się zestarzał na długą chwilę zimową. Ale doświadczone oko wyobrażało sobie łatwo urok tego widoku na wiosnę.
— Zobaczysz w lecie; to nasz klejnot rodzinny — rzekł Robert pysznie, ale rzewnie zarazem. — To jezioro Śniwoda, jedyny twór żywy, który Dosia kocha równo i bezustanku.
Skumin spojrzał na Tolibowskiego, jakby zapytując, czy ta metafora zawiera krytykę, czy pochwałę.
— Nie zrozumiej, że jest trzpiotką. Owszem, aż zanadto się namyśla nad wielu rzeczami — sam to musiałeś spostrzec. Ale wogóle od ludzi wymaga zbyt wiele: jakiejś cnoty nieskazitelnej, jakichś heroizmów...
— Może dlatego właśnie kocha jezioro, że jest ciągle piękne i czyste — rzekł Jan żartobliwie.
— Może dlatego — odpowiedział Robert. — Ale jej wybredność i moralizatorstwa szkodzą jej samej, odstręczają od niej czasem ludzi.
— Odstręczają?! — zawołał Jan. — Nie widziałem jeszcze takich, którzyby od niej stronili.
— No tak, powodzenie ma ogromne, ale przebiera, marudzi. Nie wie często, za jakiem pójść uczuciem, czy popędem... Choćby i dzisiaj — spodziewała się twego przyjazdu, a skoro tylko przyszła wiadomość o chorobie Ambrożego, wyleciała jak z procy.
— A ja to rozumiem.
— Skoro rozumiesz, to się łatwo pogodzicie.
Biesiadnicy zajęli się teraz sumiennie śniadaniem, doskonale przyrządzonem, zwłaszcza, że obaj byli głodni; Skumin po podróży z Warszawy, Tolibowski zaś był zawodowym smakoszem, który lubi nietylko jeść, lecz lubować się swem znawstwem.
— Czy lubisz gospodarzyć na wsi? — odezwał się Robert bez związku z combrem baranim, który spożywał, lecz widocznie z innemi myślami i projektami, które go nurtowały.
— Bardzo lubię. Aż do wybuchu wojny żyłem pośród tych zajęć.
— A znasz się na tem? — powiedz szczerze.
— Naukowo — nie; ale otrzaskany z tem jestem, jak się to mówi.
— A na hodowli koni?
— Na tem lepiej, niż na czem innem. Bardzo lubię konie i miałem z niemi wiele do czynienia.
— A psy lubisz?
— Lubię... lubię szczególniej psy myśliwskie.
Po przerwie, zapełnionej przez sztuczną i smaczną potrawę, ciągnął Robert dalej:
— Muszę ci się przyznać, Janku, że jestem trochę zmęczony długoletniem gospodarowaniem w Radogoszczy. Urządziłem ją wzorowo, ale teraz już, gdy gospodarstwo idzie samo, zdałem troskę o nie mojej Dodzie, która, tak jak ja, lubi nasze rodzinne gniazdo. Wkrótce mam zamiar oddać jej Radogoszcz na własność, zachowując sobie tylko niewielką rentę. Ja mam główne swe interesy w Berlinie i tam się zapewne osiedlę na starość.
Skumin wysłuchał tego zwierzenia, milcząc. Miarkował jednak, że było ono specjalnie dla niego przeznaczone, jako szkic urządzenia przyszłości z Dosią. Nie mógł mieć nic przeciw temu, tylko nie czuł się, niestety, wcale zaręczonym z Dosią. Perspektywa więc wspólnego z nią szczęścia i dobrobytu wydała mu się szyderczą.
Po obiedzie zwrócił się do Janka Robert:
— Chcesz obejrzeć stajnię? — albo i cały okólnik?
— Mogę — odrzekł Skumin bez zapału.
— Albo i nie oglądajmy — jest zimno i wietrzno. Pokażę ci raczej wnętrze domu.
— To dużo bardziej mnie zaciekawia.
Uradował się Robert, który właściwie z całej Radogoszczy kochał naprawdę tylko tę swoją bezpośrednią skorupę. Nabrał zatem niepospolitej werwy w opowiadaniu.
— Ta sala, w której jedliśmy, dobudowana była przez mego ojca razem z trzema innemi pokojami. Jest wyższa, niż inne pokoje na parterze, i ma ścisłe wymiary gabinetu Fryderyka Wielkiego w Sans-Souci.
— Ale tamten gabinet ma na ścianach bukiety i grona owoców, wyrobione z twardych kamieni, które go charakteryzują — zauważył Skumin.
— Tu niema tych ozdób, ale jest malowany fryz w owoce. Przez to sala wygląda... lżejsza — odparł Robert, czyniąc ruch ręką, mający przedstawiać lekkość.
Skumin przestał oponować, zwrócił zaś uwagę na meble, jasne, jaworowe, ozdobione floresami z czarnego dębu, lub z gruszki.
— Oryginalne meble. Zapewne niemieckie, ale wyjątkowo ładne.
— Mylisz się, mój drogi. To meble czysto wielkopolskie. Robił je przed kilkudziesięciu laty nasz stolarz nadworny, którego jeszcze jako starca pamiętam. Trochę za skromne są na dużą salę i chciałem je zastąpić innemi. Ale wyprosiła ich zachowanie Doda.
— Doprawdy?
— Tak. Łączą się one ze wspomnieniem jej figla z lat dziecięcych. Aby zrobić psikusa guwernantce Angielce, której nie lubiła, przepadła niby z domu na pół dnia. Szukano jej wszędzie, zaczęto już nawet szukać w jeziorze. A ona zamknęła się w dolnej komodzie tego tu bufetu i siedziała tam cichutko. Duszno jej było, więc oddychała przez dziurkę od klucza. Miała też na pociechę cukierki. Tak lubi te meble, że je zostawiłem.
— Śliczne meble! — powtórzył Jan i otworzył wskazaną komodę, jakby chciał w niej ujrzeć tkwiące jeszcze przekorne maleństwo.
Sąsiedni pokój był gabinetem pana Roberta, z biurkiem, ogromną otomaną i wielkiemi fotelami. Trochę było tam książek w szafie i na półkach — podobno szczątki wielkiej bibljoteki, zrabowanej niegdyś przez Szwedów. Miały być w niej druki arjańskie niesłychanej rzadkości. Jeden tylko pozostał — wskazał go pan Robert na wysokiej półce. Gdy go Jan dosięgnął i otworzył, okazało się, że to Kazania Skargi w późnem wydaniu.
— Tamten tom arjański zasunął się gdzieś — objaśnił Robert — odszukamy go kiedy indziej.
Nad biurkiem wisiał portret kobiety niemodnie ubranej, ale bardzo pięknej i jakby Skuminowi znajomej.
— Kto to jest? — zapytał ciekawie.
— Moja święta nieboszczka, matka Dody — odrzekł Robert i zasępił się stosownie.
Ale wpobliżu wisiały inne portrety kobiece, gorszego stylu, o które Skumin już nie rozpytywał.
Przeszli do sąsiedniego salonu, którego ściany, pokryte gipsaturą, udającą żółty marmur, takież pilastry i para kolumn, pająk ze szkiełkami i kinkiety wyglądały uroczyście i balowo, tymczasem jednak nago i zimno. Był to, oczywiście, splendor pałacowy, wystawiony na pokaz. Skumin skłonił się przed nim grzecznie i przeszedł.
Zawędrowano teraz do izb niższych, kapryśnie ułożonych, jakby doklejanych stopniowo jedna do drugiej. Był to starszy dwór, zawierający niegdyś pokoje bawialne, jadalnię i wszystkie inne, wystarczające na potrzeby antenatów. Pozostawiono na miejscu mury i przegrody, przebijając w nich tylko gdzie niegdzie kanały komunikacyjne do nowej części pałacowej. Wszystkie te komnaty, salki i klitki nosiły dziś charakter muzealny, gdyż zachowały mnóstwo starych mebli, sprzętów i pamiątek i służyły za wieloklatkowy salon do siadywania, popijania, gry w bridge’a. W jednym tylko rogu parterowego domu miał pan Robert swój pokój sypialny, ten sam podobno, z którego jego prapradziad wybrał się na odsiecz Wiednia z królem Janem III. Pokój był dziś urządzony nowożytnie i sybarytycznie, tylko obok miał tak zwaną „zbrojownię“ ze zbiorem pancerzy, hełmów, starej broni palnej i siecznej różnego gatunku, niezupełnie sprawdzonej autentyczności.
Gość i gospodarz przysiedli w długiej, wąskiej komnacie, zwanej „pokojem codziennym“, gdzie skupiały się najobficiej zabytki dworu w Radogoszczy: od sięgających końca XVII-go wieku aż do dagerotypów, albumów i fatałaszek z przeszłego wieku. Nie brakło też portretów obecnego władcy, Roberta, w fantastycznych mundurach i przebraniach, konno lub pieszo; jeden był nawet w rodzaju apoteozy, otoczonej emblematami, jak oto: herby, chorągwie, armaty, buńczuki, pługi, sierpy i kosy, łan zboża, konie i krowy. Artysta wyobrazić chciał duszę Roberta w jej przemianach metapsychicznych, od wspomnień z pod Wiednia aż do cichej pracy na roli.
Skumin czuł się w tym pokoju doskonale, gdyż obok dziwactw, które przyniosło tu każde pokolenie, znajdowały się i dzieła sztuki, i świadectwa starej kultury. Zabłąkany między obojętne „holendry“, wisiał tam na ścianie śliczny obrazek Norblina — ogród z drobnemi figurkami. W oszklonej szafce znalazł Jan, obok zwykłej w każdym polskim dworze porcelany saskiej, talerz bejwederski ze słynnego serwisu dla sułtana, sztukę bardzo rzadką. Gdy go wskazywał Robertowi, ten oświadczył:
— Mieliśmy tego cały serwis; daliśmy go na jakąś wystawę — i nie wrócił.
— To ogromna szkoda! — rzekł Jan i urwał, chociaż wiedział, że kompletu tego serwisu nikt nie posiada w Polsce.
— Są tu różne kawałki cenne — chwalił się Robert. — Uważałeś ten wielki sztych w pokoju obok: Aurora podług Guido Reniego?
— Widziałem.
— Jeden grand hiszpański, który odwiedził rnnie w Radogoszczy — bo ja tu różnych już przyjmowałem — ofiarowywał mi za ten sztych pięćset dolarów, ale nie sprzedałem.
— Trzeba było sprzedać — nie wytrzymał Jan. — Dobra to rycina, ale nie rzadka. Można ją było zawsze kupić u handlarzy zagranicznych za sto franków. Masz tu ciekawsze — naprzykład ten portret pani Mostowskiej przez Pichlera według Grassiego... Albo ten cartel złocony nad kominkiem; za ten daliby i więcej, niż pięćset dolarów.
— Wierzę ci — odrzekł Robert — to jest zegar z gabinetu pani du Barry. Oglądali go już różni. Za ten zegar możnaby i folwarczek kupić.
Przestał Skumin korygować wybujałe i fantastyczne wiadomości Tolibowskiego. W milczeniu rozglądał się po ścianach i po stołach. Wziął czasem do ręki jakiś dzwonek złocony z delfinem, lub z Napoleonem. Przerzucił karty starego albumu, nie zawierające arcydzieł, ale pełne kroniki codziennego życia pokoleń.
Robert palił tymczasem grube cygaro i przyglądał się przyjaźnie kandydatowi na zięcia. Dostrzegł dzisiaj jeszcze jedną jego zaletę, że zna się dobrze na sztuce i na antykach. Postanowił ostrożniej odzywać się przed nim o tych materjach. — Teraz przemówił:
— Musisz zobaczyć i pierwsze piętro. Są tam pokoje gościnne, z których sobie wybierzesz jeden dla siebie.
— Chciałem już dzisiaj na noc powracać — rzekł Jan.
— Czy zwarjowałeś?! — zawołał Robert. — Przecie Doda może jutro, pojutrze przyjechać z Gdecza. Gdyby ciebie tu nie zastała, mogłaby pomyśleć, żeś się tu zjawił tylko dla wypełnienia żądanej formalności. — A cóż ja mam myśleć? — Że nie chcesz mi ofiarować dni kilku? Że ci tu źle w Radogoszczy?
— Jest mi tu za dobrze, kochany panie Robercie, a dlatego i niezdrowo. Mam twarde życie i muszę do niego powracać.
— Znowu romantyzm! Pal licho twoje twarde życie — zamień je na lepsze — masz po temu doskonałą okazję.
— Pragnąłbym.
— Jednem słowem — przerwał Robert filozofowanie — nie puszczę cię przed kilku dniami i basta. Chodźmy na górę. Jest tam też pokój Dody — chcesz go zobaczyć?
— I owszem — odrzekł Jan z takiem ożywieniem, że Robert uśmiechał się, prowadząc go na piętro, lecz nie uznał już za stosowne wypowiedzieć głośno, co myślał.
— O tutaj... Tylko, gdy ją spotkasz, nie mów, żeś był w jej pokoju — ona bardzo tego nie lubi. Myślałby kto, że stara kokietka i boi się, aby nie odkryto tajemnic jej upiększania się. A to przecie świeże, zdrowe jak rydz i nie potrzebuje żadnych dodatków do tego, co Bóg jej dał — i rodzice. — No, wejdźmy.
Pokój był spory, jasny, o dwóch oknach, z widokiem na jezioro. Panował w nim zapach nieokreślony, radosny, jakby dzikiej łąki w rozkwicie. Jak na pokój kobiecy było tu mało draperyj, kotar i materyj zdobiących. Ściany, malowane olejno, jednobarwne, zawieszone były gustownemi obrazami i rycinami. Meble były w rodzaju angielskim; staroświecki, inkrustowany kantorek z odkładaną klapą służył za stół do pisania. Na innym stole leżały w znacznej ilości szpicruty, stiki, obroże — końskie i psie akcesorja.
— To niby... gabinet — zapytał Skumin — a gdzież sypialnia? — Śpi na tym tapczanie. Na noc zaścieła go się, ale we dnie nie lubi ona widzieć łóżka. Sto razy proponowałem jej urządzić ładną, kobiécą sypialnię. Nie chce. Takie już ma dziwactwa.
Skumin obrzucił ciekawem spojrzeniem tapczan, nakryty kilimem. Wyglądał, jak studencka kanapa. Tylko zboku, zapomniane tu, czy celowo zostawione, leżały na posadzce symetrycznie dwa czerwone safjanowe pantofelki, na pewno kobiece i na pewno jej — Dosi. Gdyby nie obecność ojca, Jan obejrzałby niechybnie zbliska ten jedyny w pokoju poufny ślad jej pobytu.
— A tu obok łazienka — rzekł Robert, otwierając niskie drzwi tapetowe.
Zajrzał tam Jan na chwilę, tyle tylko, aby się napić ciepłej fali wonnej, ziejącej z tego, już niewątpliwie kobiecego pokoiku.
Błyszczały mu oczy, coś go nosiło po pokoju, po którym zaczął przechadzać się wzdłuż i wszerz i spoglądać przez okna na jezioro, i jakby szukać miejsca, gdzieby usadowić się i zostać.
Ale Robert, spoglądający przyjemnie na pożądany wynik oczarowania Janka, uznał, że już dosyć tego.
— Uciekajmy! Jeszcze gotowa zastać nas tu panna służąca i zdradzić przed Dodą.
Mówił wesoło, po łobuzersku, niby wspólnik ryzykownej romansowej wyprawy.
Zaprowadził go do pobliskiego pokoju przy tym samym korytarzu, otworzył drzwi i rzekł:
— Tu się rozlokuj, Janku. Może zechcesz chrapnąć, boś przecie podróżował w nocy. Ja tymczasem zatelefonuję do Gdecza, co się tam dzieje z Dodą... no i z tym biednym Ambrożym.
— Dobrze — ale nie wspominaj o mnie, że tu jestem. Musiałbym i ja coś manifestować, a wolałbym, żeby myśleli, że jestem w Warszawie.
— Rozumiem.
Po odejściu Roberta Jan ani myślał układać się do snu. Rzucił się w fotel i rekapitulował doznane wrażenia. Zaczął od ostatniego: porównywał jasne, surowe mieszkanie Dosi z sybarytycznym przepychem, otaczającym Wercię. Sądząc objektywnie, po sybarycku, czy po kupiecku, Wercia więcej byłaby warta, niż Dosia. Tamtej ponęta odmienna jest, gorąca, pieszczotliwa i usłużna. Tej urok fizyczny, wprawdzie tylko przeczuwany, jednak potężny, może być nieco zawodny... w praktyce. Panna jest cerebralna, czuje przez intelekt chyba, nie przez zmysły. Jej uśmiech najprzychylniejszy wabi do jakiegoś ideału miłości, lecz nie do pocałunku. Wercia oddaje się bez zastrzeżeń, Dosia stawia zawsze warunki, nawet przy pakcie niezmysłowego przymierza. Czy on zresztą z Dosią mówił kiedy o możliwości zmysłowego uścisku? Chyba nie?
— A jednak — dochodził do wniosku empirycznie raczej, niż logicznie — ja dzisiaj kocham Dosię, nie Wercię. — Tam przesyt, tu ciekawość? — Nie, to są podrzędne czynniki. I o przesycie tak piękną kobietą, jak Wercia, nie może być mowy po kilkunastu spotkaniach, a znowu sama ciekawość uścisku Dosi nie budziłaby we mnie tak plenarnego uczucia miłości. Stary ze mnie grzesznik, lecz nie ordynarny smakosz kobiecego ciała. — Jest coś w tej Dosi więcej, niż ponęta zmysłowa. Można kochać jej duszę, czystą i płomienną. Można jej przebaczyć dziwactwa i narowy, nawet pewną nieczułość na zapędy sensualne. Ta nieczułość da się rozczulić, ale kiedy? — Tymczasem jest na mnie obrażona za moje grzechy... No, dobrze — winien jestem, żałuję, obiecuję poprawę, ale rozgrzesz mnie przecie, bądź miłosierna. — Najgorsze to, że się nie mogę przed nią wyspowiadać z całą szczerością...
Pomimo, że sytuacja pozostawała niezmieniona, Skumin czuł pewien przypływ optymizmu, znajdując się w jej domu. I pomimo, że ją pomawiał o nieczułość, sam zapach jej pokoju napełniał go szczęściem fizycznem nieporównanem.