<<< Dane tekstu >>>
Autor Eliza Orzeszkowa
Tytuł Jedna setna
Pochodzenie Melancholicy
Wydawca Gebethner i Wolff
Data wyd. 1896
Druk W. L. Anczyc i S-ka
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Cały utwór
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały tom I
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
IX.

Zapal, doktorze, lampę, tam, za mojem łóżkiem, prędzej tylko, prędzej, bo ten zmrok pada mi wprost na piersi i głowę, dławi mię i przytomności mię prawie pozbawia. Tak lękam się czegoś i bardzo mi słabo... Gasnę. Może tej nocy umrę. Radzisz, abym napił się wina? Ot, dałbyś lepiej morfiny... fi! jakże skrzywiłeś się brzydko! Dokuczam ci tą prośbą daleko częściej, niż na spełnienie jej pozwala twoje doktorskie sumienie. Obrzydliwi pedanci, z tem wiecznem swojem pamiętaniem o sumieniu! Ja tam niewiele o takich rzeczach myślałem i doskonale na tem wyszedłem, co? No, niech już sobie będzie i wino, a potem konfitury. Obiecuję ci zjeść ich wiele, bo to jedyna rzecz, której jeszcze łaknie podniebienie moje.
Ciekawość, dlaczego ci, którzy upijają się, nie po chłopsku: wódką, ale po pańsku: morfiną, tak niezmiernie lubią słodycze? Ale nad tem niech sobie fizyologowie głowy łamią... ja wolę stwierdzać fakt, że ten smażony ananas jest wybornym.
...A teraz, usiądź naprzeciw mnie i może po raz ostatni już pogadajmy. Mam tylko kilka uwag do zrobienia. Wszakże na samym początku rozmów z tobą uprzedziłem cię, że w 99-ciu częściach byłem istotnie takim, jakim mię świat widział, a tylko jedna setna moja była od tamtych inną i płatała mi czasem figle i niespodzianki. Nie powinieneś więc był spodziewać się usłyszeć coś więcej nad to, co usłyszałeś. Jednak dziwnie pragnąłem, aby o tej jednej setnej ktokolwiek z żyjących wiedział, a skąd to pragnienie powstało? sam nie wiem. Może to był ostatni podryg miłości własnej człowieka, który jej miał bardzo wiele, może chęć, aby zadość się stało sprawiedliwości. Bo, widzisz, demokratyczny prąd pojęć i uczuć, zwraca teraz powszechną uwagę ludzką na maluczkich i pokrzywdzonych. Nic a nic przeciwko temu nie mam, bo, przekonawszy się aż nadto, że świat ten nie jest najlepszym ze światów, na słowo wierzę każdemu, kto mi powiada, że przerobienia on potrzebuje. Ale w takim razie, trzeba maluczkość i pokrzywdzenie oglądać pod rozmaitemi ich postaciami. Jak bardzo jestem wielki, gdy w 33-cim roku życia, tą okropną chorobą złożony, za sobą mam nic, przed sobą nic, w sobie nic, przy sobie, prócz wcielonego w twoją osobę obowiązku — nikogo i nic! — ty najlepiej to zmierzyć możesz. Czy jestem pokrzywdzonym? Odpowiesz sobie na to pytanie, kiedy po zastanowieniu się rozstrzygniesz: czy moja jedna setna, przy odpowiednich warunkach, nie mogła wzróść na szkodę tamtych 99-ciu części, a na mój cielesny i duszny pożytek? Jeżeli osądzisz, że nie mogła, pluń na mnie i wszystkich mnie podobnych, a to, com ci opowiedział, wyrzuć z pamięci. Ale jeżeli mogła, to czysta rzecz: krzywda moja leży, jak na dłoni. Kto mi ją wyrządził? Kto jej winien? Może nikt, a może też wszyscy i wszystko? To inne historye i rozprawiaj się z niemi sam. Ale ja stanowczo żądam równouprawnienia dla maluczkich i pokrzywdzonych, tak na padołach, jak i na wyżynach przebywających — żądam, aby przypatrywano się im, nietylko z punktu krytycyzmu, ale i z punktu miłosierdzia. Miłosierdzia żądam dla jasnych panów! litości dla milionerów!
Co tu długo mówić! Jesteście bardzo uczeni, macie głowy pełne różnych ciekawych i mądrych różności, ale o wnętrznościach i poruszeniach dusz ludzkich taki obieżyświat, jakim ja byłem, jeżeli tylko ma trochę oleju w głowie, nieraz więcej od was wiedzieć może.
Co powiesz, naprzykład, o takim fakcie?
W jednej ze stolic znałem zbliska świetnego, pięknego, bogatego młodzieńca, pochodzącego z jednej z pierwszych rodzin w kraju i niezmiernie wesoło życie pędzącego. Miły i dobry był z niego towarzysz; lubiliśmy go wszyscy. Przepadały też za nim panie, które bałamucił na wszystkie strony i na wszystkie sposoby, aż mu się jedna z nich najwięcej podobała, zaręczył się z nią i wkrótce miał się ożenić.
Ta jego narzeczona była, równie, jak on, świetną, piękną i bogatą; za nią znowu przepadali mężczyźni. Nigdy go jeszcze tak wesołym nie widziałem, jak podówczas; nigdy też szczęście pod każdym względem bardziej mu nie sprzyjało.
Pewnego wieczora przecież, a raczej pewnej nocy, coś niezwykłego w nim spostrzegłem. Rzecz drobna zresztą. Po bardzo wesołej kolacyi i pomyślnie dla niego zakończonej grze, od zielonego stolika powstawszy, oparł się na nim dłonią i stał przez chwilę nieruchomy, ze zmarszczonem czołem i pięknemi swemi oczami, zapatrzonemi kędyś daleko, a tak szklisto, jakby wszystkie myśli jego w głąb’ głowy uciekły, w źrenicach pozostawiając próżnię. Tak był znieruchomiały i odrętwiały, że nie słyszał, jak go wielokrotnie po imieniu i nazwisku wołano, a gdy nakoniec obudził się z tej kamiennej zadumy, przypatrując się mu uważnie, spostrzegłem że skrzywił usta tak, jakby coś niesmacznego połykał, a potem ręką machnął i szeroko, jak ktoś śmiertelnie znudzony, ziewnął.
Tylko tyle wtedy było; ale w dwa dni potem, ten człowiek zastrzelił się. Dlaczego to uczynił? Bez żadnej widocznej przyczyny. Nie zgrał się w karty i nie shańbił się żadnym postępkiem, który takim, jak on i ja, hańbę przynosi. Narzeczona go nie zdradziła, gdyby zaś małżeństwa z nią przestał pragnąć, mógłby z łatwością je zerwać. Po cóż więc w łeb sobie strzelił? Powiadasz, że musiało to być skutkiem odziedziczonej manii samobójczej. Dobrze: mania samobójcza! Notuję sobie w pamięci ten termin i opowiadam, co mnie samemu raz się przytrafiło.
Było to w sali koncertowej. Grał najsławniejszy ze współczesnych wirtuozów, siedziałem obok najpiękniejszej w stolicy kobiety; potoki elektrycznego światła i blaski brylantów zalewały salę. Na początku koncertu czułem się zachwyconym muzyką, sąsiadką, widokiem sali i własną swoją osobą; aż nagle, gdym przymknął oczy, aby lepiej uwagę swoją na misternie poplątane passaże i akordy skupić, na tle własnych swych powiek zobaczyłem, co? czarne wnętrze wielu naraz grobów i stojące w nich trumny. Zamiast otworzyć oczy, aby co najprędzej pozbyć się tego ponurego obrazu, z całej siły starałem się zatrzymać go na powiekach, przyczem myślałem: — Tak, wszystko na tem się kończy! Świat jest panoramą o ukazujących się i w wieczne mroki zapadających obrazach. Nie byłem, jestem, nie będę. »Marność nad marnościami i wszystko marność!« Kiedy nakoniec muzyka ucichła i zagrzmiały huczne oklaski, a ja otworzyłem oczy, kłaniający się publiczności wirtuoz wydał mi się niezgrabnym, sąsiadka, zachwytem uniesiona — śmieszną, klaszczący ludzie — waryatami, potoki świateł, oblewające salę, tak nużącemi wzrok, że aż bolało. Trwało to wprawdzie krótko, ale było, a czem było? Objawem poczynającej się hysteryi — odpowiesz... Tak; mania samobójcza i hysterya. Ja wiem, że wy wszystko nazywać umiecie, ale czem w człowieku to i owo jest, samo w sobie i skąd się bierze? — tyle o tem posiadacie wiadomości, ile o tem naprzykład, czem sama w sobie jest i skąd się bierze siła ciążenia, światło, cieplik i inne tam ingredyencye, które składają świat fizyczny. Może ja tam cokolwiek więcej wiem o tem. Jedna setna, mój drogi, ta jedna setna...
Co tu długo mówić? Jeżeli stwierdzoną jest rzeczą, że asceci miewali szalone pokusy, ciągnące ich ku grzechowi, kto przeniknie, jakich pociągów i szalonych tęsknot doświadczają grzesznicy — ku cnocie? Dlaczegóż tych pociągów i tęsknot nie zadawalniają? — zapytujesz. Wszak nic im nie przeszkadza odziać się w skórę baranią i iść na pustynię, aby żywić się szarańczą i miodem leśnym! Ależ nic, najzupełniej nic, tylko oni sami przeszkadzają temu, to jest, te 99 części ich istoty, przeciw tej jednej setnej walczące. A przecież, ona jest... ta... ta jedna setna i czasem w rękę pistolet wciska, lab wnętrza grobów przed oczami maluje... lub świat cały ukazuje w postaci wielkiej bańki mydlanej. Co tu długo mówić? Jeżeli człowiek w pogodę pragnie burzy, a śród burzy wzywa pogody... pragnie kochać, kiedy niema już czem, albo wykąpać się w krynicy, kiedy już z błota mu nie wyleść... to... to jest on... co tu długo mówić...
Ale mnie już mówić coraz trudniej... Duszę się i takie straszne bóle... tu, w głowie i tam w plecach... Czy już umieram? Czy moje serce już zaraz... przestanie... jakto ona mówiła? cinkum-pakum... cinkum-pakum... O miła moja babuniu, chodź do mnie, tylko prędzej... na daleką drogę pobłogosław!..
— »Dziękuję, panie!« To ja dziękuję ci, bracie! Może uściśniesz mię? Nie śmiesz? Cha, cha, cha! takim jasny!..
Duszę się... Bóle ustały, pewno na chwilę... tylko duszę się strasznie i tak mi smutno! Trochę, odrobinę... Na Boga cię zaklinam, na twoje dzieci, na braterstwo ludzkie... choć trochę, choć odrobinę morfiny, doktorze!






Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Eliza Orzeszkowa.