Melancholicy/Tom I/całość

<<< Dane tekstu >>>
Autor Eliza Orzeszkowa
Tytuł Melancholicy
Podtytuł Tom I
Wydawca Gebethner i Wolff
Data wyd. 1896
Druk W. L. Anczyc i S-ka
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały zbiór
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Okładka lub karta tytułowa
Indeks stron
Eliza Orzeszkowa
MELANCHOLICY
NOWELE
I.
WARSZAWA
NAKŁAD GEBETHNERA I WOLFFA
KRAKÓW — G. GEBETHNER I SPÓŁKA
1896

KRAKÓW. — DRUK W. L ANCZYCA I SPÓŁKI.



SPIS RZECZY.


Str.
 15
 233








PANU JANOWI KARŁOWICZOWI.

Ile to lat minęło, odkąd prowadzimy ze sobą rozmowę ustną, lub listowną, ale stałą? Jest ona dla mnie, w tym szeregu lat już niemałym, jedną z uciech najpełniejszych wdzięku, splotła się z życiem mojem, budzi we mnie wdzięczność i — wiele wspomnień.
Pamiętam, niegdyś zapytywał mię Pan: dla czego opowiadania moje posiadają najczęściej koloryt smutny? Odpowiedziałam: bo życie jest hojnie zaprawione smutkiem. Teraz myślę tak samo i w tych książkach, na których czele stawię drogie imię Pana, opowiadam o tych, którzy tak myślą.
Jednak smutkowi i boleści wyznaczając w ekonomice życia obszerne miejsce — do spostrzegania ich szczególnie skłonna, a może i zdolna — bardzo daleką jestem od mniemania, jakoby one tylko stanowiły jedyne i niezmienne przeznaczenie człowieka.
Wiem, że mniemanie to przybyło od krańców dalekiego Wschodu, od zamierzchłych czasów indyjskiego Buddy, zaszczepiło się w epoce naszej, pełnej zwątpień i wahań, znalazło licznych wyznawców, otrzymało nazwę pesymizmu i, jak robak w drzewo, wjadło się w rdzeń społeczeństwa, spełniając czynność robaka, niszczącego siłę drzewa.
Poznawać składniki życia złe i ciemne jest wcale czem innem, niż zapoznawać dobre i jasne. Teorye pesymistyczne nie dla tego wydają mi się błędnemi, że są obrócone ku ciemnościom, ale dla tego, że nie posiadają zmysłu światła. Posiadać zmysł światła jest to umieć dostrzegać je obok ciemności, a często wydobywać jego drobiny z jej ogromu. Pesymizmowi niedostaje tego zmysłu. Jest to teorya kaleka; szkodliwość jej zawiera się w tem, że jest fałszywą. Bo odkrywanie prawdy, jakkolwiek rozpaczliwej, może być pierwszym krokiem na drodze umniejszenia jej rozpaczliwości, albo przynajmniej wyrabiania energii, zdolnej mężnie podźwignąć złe konieczne. Ale nie jest prawdą, że złe okrywa ziemię, jak jedna wielka płachta czarna. Nie przeczę istnieniu takiej płachty, lecz są w niej otwory, przepuszczające do życia światło i powietrze; a co najważniejsza, to, że te otwory rozszerzanemi być mogą. Już troglodyta, który pierwszy rozniecił ogień, lub wyrzeźbił na kości niezgrabnego renifera, rozpoczął powiększanie otworów w czarnej płachcie. Gdyby był pesymistą, powiedziałby sobie, że nic nie zdoła mu przynieść poprawy losu; opuściłby ręce i my dziś bylibyśmy jeszcze troglodytami. Pesymizm spełnia względem społeczeństwa czynność robaka w drzewie: przegryza energię, odbiera nadzieję, gasi zapał. A bez energii, nadziei i zapału, życie staje się istotnie płachtą czarną i zdatną tylko — do wyrzucenia za okno. Już optymizm, który ze swej strony widzi tylko dobro, a nie dostrzega złego, lub umyślnie omija je wzrokiem, biorąc rzeczy artystycznie i praktycznie, przynosi mniejsze szkody i artysty nie naraża na ograniczenie widnokręgu żołądkiem i rynsztokiem; człowieka nie usposabia do zamykania serca i zrzekania się czynu, dążenia i walki na rzecz fatalizmu. Ale prawda nie należy do żadnego z tych dwóch kierunków. Umysł rzetelnie spostrzegawczy i dobrze zrównoważony nazywa złe złem, a dobro dobrem i, znając wybornie wszystkie szkody, zrządzane światu przez Arymana bolejąc nawet nad niemi potężnie, umie uderzyć czołem przed Ormuzdem i radować się choćby tem, że on jest i że można zostać jego sługą.
Przyczyny zaszczepienia się pesymizmu na społeczeństwach spółczesnych są liczne i w pewnej części bardzo poważne. Znaczną ich ilość nazwałabym jednem imieniem: rozczarowanie. Wiara religijna osłabła w sercach, nauka nie zadowoliła umysłów, idee, tak zwane humanitarne, nie okazały dość siły do zwalczania czynników im przeciwnych. Oddaleni od nieba i nieśmiertelności, spostrzegliśmy jednak, że wiedza nie podaje młota do rozbijania obręczy tajemnic, które ściskają nas i niepokoją; że tysiące pokoleń pracowało nad wyrobieniem pojęć braterstwa i prawa po to tylko, aby dziś, przed oczyma naszemi, siła szła przed braterstwem i przed prawem.
Ogólnikowo wymienione i wcale nie rozwinięte, są to przyczyny szerzenia się pesymizmu bardzo poważne i trafiające zapewne do najszlachetniejszych umysłów. Zaraz powiem co o nich myślę; teraz wspomnę jeszcze o przyczynach niższego rzędu, ale, jak mi się zdaje, działających na szerszej niż tamte przestrzeni.
Często zdarza się słyszeć przypisywanie pesymizmu przecywilizowaniu ludzi i ludów. Co to jest? Zdajmy sobie sprawę ze znaczenia wyrazu: przecywilizowanie. Jeżeli cywilizacya jest sumą dobrych zdobyczy i składem oręża do dalszego zdobywania, to czy podobna posiadać jej za wiele? Czy podobna być zanadto dobrym, oświeconym, uspołecznionym, uzbrojonym przeciw złemu pod wszelką postacią? Zdaje się, że niepodobna. Jest więc w tem coś innego. Zobaczmy, co. Podług zdania mego, jest w tem rzeczywiście przecywilizowanie, ale jedną tylko stroną cywilizacyi, mianowicie materyalną, z opuszczeniem albo i poniewierką drugiej połowy, zawierającej zdobycze moralne.
Ogromny wzrost przemysłu, ułatwione przenoszenie z miejsca na miejsce ludzi i rzeczy, oraz przeróżne wynalazki i ulepszenia w sferze bytu fizycznego pomnożyły i urozmaiciły w nieskończoność sposoby nie tylko nasycania, ale i przesycania potrzeb fizycznych. Więc na widok wytryskujących zewsząd źródeł obfitości i rozkoszy, potrzeby zmieniły naturę swoją: z ograniczonych, stały się nieograniczonemi, z prostych, wybrednemi. Kilka potrzeb prostych zrodziło legion żądz skomplikowanych, skomplikowanych dla tego, że mieszają się do nich pierwiastki na pozór, a może w części istotnie duchowe. Tak naprzykład piękno posiada tę właściwość, że rozmienianem być może na drobną monetę i stawać się przedmiotem pożądań, którym z wahaniem tylko przychodzi udzielić nazwy duchowych. Ani z prawdy, ani z dobra niepodobna wykonać ścian, sprzętów, sukni, dzbana, miłych dla oka; piękno zaś wszystkiemi temi szczelinami wciska się do życia codziennego, przyozdabiając je i czasem uszlachetniając. Ale są organizacye, dla których pierwiastek ten rozrasta się z wyłączeniem innych, dla tego może, iż, z pomiędzy dóbr moralnych, daje użycie najwięcej łatwe i bezpośrednie, zasłania sobą inne, budzi nie tylko już żądze, ale mnóstwo wybredności, wyrafinowań, kaprysów, mających wszystkie pozory nieodzownych potrzeb. Jest to tak zwane przeestetyzowanie, czyli zaniedbanie licznych pierwiastków duchowych dla jednego, pojętego grubo i rozmienionego na drobiazgi.
Do przecywilizowania jednostronnego i do przeestetyzowania dodać wypada wpływy aglomeratów ludzkich, czyli wielkich miast, rozrosłych do nieznanych nigdy ilości i ogromu. Podsycają one dwa znane instynkty ludzkie: naśladowniczy i przodowniczy. Panuje w nich despotyczny monarchizm mody, czyli naśladowania się wzajemnego i namiętny wyścig ku najwięcej naprzód wysuniętym szeregom. Jaknajlepsze naśladowanie i zajmowanie jaknajwidniejszego miejsca stają się także potrzebą, wyrastającą w pożądanie.
Jednocześnie zaś ustrój społeczny jest takim, że nie każdy posiada klucz do otwierania Sezamu, że tylko znaczna mniejszość posiąść go może i że zdobywanie tego klucza, bardzo trudne, przynosi szkodę zdrowiu ciał, umysłów i sumień. Wynikają z tego zawody, głody chciwości i nienasycenia, gorycze, zgryźliwości, przecenianie praw własnych, pomiatanie wszystkiem, co jest czem innem, niż cel gonitwy: stany chorobliwe, cielesne i duchowo, usposabiające do widzenia świata i życia na czarno.
Użyję tu terminów katechizmowych, malujących rzecz dobitnie: łakomstwo i pycha. Dwa te czynniki, ciągle podniecane, a często zdesperowane, są, jak mi się zdaje, rozlegle działającą przyczyną, która sprowadza ślepnięcie oczu ludzkich na jasne strony życia i nadmierne ich napawanie się ciemnością. Mniemam też, że znajduje się na świecie spora ilość pesymistów, których wygranie wielkiego losu na loteryi, wygodne stanowisko, okruszyna sławy, mogłyby przerobić jeżeli nie na optymistów, to przynajmniej na bardzo znośnie pogodzonych ze światem i życiem. Są to pobudki niższego rzędu, rządzące organizacyami niższemi, to prawda; ale niższych organizacyi, u których z podmiotowych uczuć wyrastają poglądy ogólne, jest nierównie więcej, niż takich, które czują i cierpią za miliony.
Co do rozczarowania, pochodzącego z pobudek poważnych i szlachetnych, o których powyżej wspomniałam, to można powiedzieć, że jest ono conajmniej przedwczesnem. Ani religia, ani nauka, ani pojęcia etyczne nie wypowiedziały jeszcze swego ostatniego słowa, nie wyjałowiły się, nie zamknęły raz na zawsze swoich dróg i widnokręgów. Nie możemy się spodziewać, że uczynią doskonałemi ludzkość i życie, lecz mamy prawo do nadziei, że przyniosą im znaczne ulepszenia. Były już w dziejach chwile, podobne do naszej, gdy wszystkie dobra ludzkie wydawały się zagrożonemi, albo i zaginionemi. Jednak przyszłość dowiodła, że były to tylko siły utajone, które niewidzialnie wypuszczały pędy coraz nowe i w momencie bardziej dla siebie przyjaznym wydobywały się jak z pod ziemi, aby okryć niwy zdwojoną obfitością kwiecia i plonów. Rozczarowanie więc do głównych kierunków myśli i uczuć ludzkich pochodzi ze szlachetnej, lecz zbytecznej krewkości pragnień, wrażeń i sądów. Nie urzeczywistnią one zapewne wszystkich rojeń marzycieli, lecz sprowadzą niejedno jeszcze dobro takie, o którem dziś nikt nawet roić nie śmie.
Jednak pomimo to wszystko, pomimo, że jeden gatunek pesymizmu może być ukojony brzękiem mamony, lub fanfarą sławy, a drugiemu zaprzeczy bliższa lub dalsza przyszłość, nie przestaje być prawdą, że życie jest hojnie zaprawione smutkiem. Nic nie zdoła uwolnić go od trzech głównych postrachów reformatora indyjskiego: od choroby, starości i śmierci; nikt nie zdoła zapobiedz wrodzonym nierównościom cielesnym i duchowym, ani odegnać z przed oczu żyjących widma znikomości. Srogość rzeczy ludzkich może uledz znakomitym zmniejszeniom; lecz tą z nich, która nie zniknie nigdy jest — ich znikomość.
To prawda, lecz widzenie jej, nawet dokładne, nie jest pesymizmem, jeżeli nie zasłania drugiej prawdy. Starożytny mędrzec hebrajski powiedział o życiu człowieka: żółci beczka, miodu kropla; kropla tylko — ale jest. Kto ją wypije, nie ma prawa do pokazywania światu samej tylko goryczy; kto ją dostrzeże, może powiedzieć sobie: »Fabrykujmy miód, na szkodę żółci« i — nie jest już pesymistą.
Ale czy doprawdy jest to tylko kropla, albo może zdrój obfity? Zobaczmy. Nie trzeba cytować bukolik Wergiliusza, aby za składnik z tego zdroju poczytać piękność natury; lecz można zacytować ich autora, który w momencie bardzo podobnym do naszego, umknąwszy z szałów rozkoszy i szałów rozpaczy wielkiego Rzymu, w tym czystym i wspaniałym pierwiastku znajdował szczęście i spokój. Któż nie wie, jaką czarę zachwytów do ust ludzkich przykłada sztuka; jakie pragnienia zaspokaja, energie pobudza, cele wskazuje nauka, na pozór surowa i chłodna. Są organizacye, którym praca przynosi zapomnienie złego, ukojenie, nawet w nieszczęściu uczucie szczęścia i takie, które znajdują rozkosz nie tylko w pełnieniu cnoty, lecz w samym jej widoku. Obowiązek, pojęcie, odstraszające tych, którzy nic nie wielbią i nie kochają serdecznie, dostarcza tym, którzy od samych siebie oderwać się umieją, pociech nieocenionych, głębokich, snujących złotą nić z pasm szarych, nawet czarnych. Wszystkim tym źródłom pociech i uciech zaprzeczają pesymiści; niemniej są one: przez długie wieki wlewały w ludzkość siłę trwania i dziś także krzepią to skrzydło życia, którem jest nadzieja. Lecz aby je poznać i posiąść, potrzeba czegoś, co nie znajduje się w posiadaniu u wszystkich, czego przedewszystkiem nie posiadają dotknięci przecywilizowaniem połowicznem; trzeba zdolności do odrywania się od samego siebie, do wzbijania się nad samego siebie, do serdecznego wielbienia i kochania. Jakiś poeta powiedział, że miłość, to sen człowieka o tem, że stał się Bogiem. Niewątpliwie jest ona dla szczęścia pierwiastkiem pierwszorzędnym i niezbędnym. A jakby w zastosowaniu do rozmaitych gruntów, które zapładnia, posiada rozmaite rodzaje i stopnie. Od popędów samca, strojącego się w jaskrawe pióra dla zdobycia łask samicy, wzbija się po licznych stopniach do Platońskiego zjednoczenia duchów; przez rodzinę, naród, plemię, ziemię, wszechświat, wstępuje po nieskończonej drabinie tam, gdzie się kończy państwo zmysłów, w nadzmysłowe, prawie nadludzkie, a jednak tylko ludzkie strefy ideałów. Czem jest w samej istocie swojej ta potęga macierzysta i niezmierna? Gdzie, w czem, jaki jej pierwszy początek? Daremnie pytać, tak jak o wszystkie pierwsze początki rzeczy. Jest — i dość tego, aby nie rozpaczać. Ona to sprawia, że natura, sztuka, nauka, praca, obowiązek leją w człowieka pociechy i ulgi, niekiedy rozkosze i szczęście. Ale też ona jedna jest rozdawczynią tych napojów boskich i tam gdzie jej niema, źródło ich wysycha. Niema zaś jej w przecywilizowaniu połowicznem, poszukującem tylko takich zdrojów, które gaszą pożary łakomstwa i pychy. Niema jej u dekadentów przeestetyzowanych, poczytujących za początek i koniec wszech rzeczy tylko piękno i tylko drobne lub chorobliwe objawy jego i tylko dla tego, że one się im podobają. Niema jej u tak zwanych modernistów, którzy, z pomiędzy pomysłów i pojęć nowożytnych, przejęli tylko, nie zupełnie zresztą nowe, lekceważenie wszelkich piękności i dóbr moralnych. To też wśród tych szeregów pesymizm krzewi się najbujniej. I jest to dla świata ucywilizowanego nowe najście barbarzyńców. Jest to atawizm, w którego objawach odradza się ród troglodytów, nie rozumiejący i nie kochający ani natury, ani nauki, ani cnoty, pracy i obowiązku, a umiejący cieszyć się tylko tłustym szpikiem kości zwierzęcej, rozbitą czaszką współzawodnika i — naszyjnikiem z muszelek.
Gdyby zresztą, pomimo źródeł dobra i szczęścia, przewaga złego i boleści nie tylko dziś dowiedzioną, ale i nazawsze zapewnioną była — to i cóż? Czy wiem skąd i po co istnieją: ziemia, ludzkość, zło, dobro, szczęście, boleść? Czyśmy byli obecni przy układaniu planu wszechbytu, przy wykreśleniu mu dróg i wyznaczaniu celu? Wiedza nasza zależną jest od zmysłów, a zmysły są ograniczone. Względnie do ziemi naszej nie dość jeszcze mądrzy, na wszystko, co po za nią, jesteśmy ślepi. Jesteśmy ciemni przy najobfitszej nawet jasności ziemskiej; największy z nas jest jeszcze malutkim. Ale ciemność i maluczkość nasza, względność i znikomość wszystkiego, co nasze, nie dowodzi nieistnienia absolutnej jasności, trwałości i doskonałości kędyś poza nami. Przeciwnie, zadatki ich, pojęcie o nich, tęsknota za niemi, które posiadamy w sobie, zdają się dowodzić pierwszego ich źródła. Wytryskują one i w nas wstępują, jak drobne promyki potężnego ogniska; istnieją w nas dla czegoś i my dla czegoś istniejemy. Najpewniej też cierpimy nie nadaremnie. Na jakimś olbrzymim warsztacie jesteśmy kółkami, biorącemi udział w dokonywaniu dzieła niepojętego, a nasze cierpienia spełniają jakąś czynność dla warsztatu, dla nas i dla dzieła. Pewien pisarz, bardzo mądry i bardzo sławny, porównał ludzi do robotników gobelin, którzy, wyszywając wzory ze złej strony, nie rozumieli ich powikłań i nie widzieli ich piękności. Owszem, widywali ją zapewne, lecz wtedy dopiero, gdy robota była skończoną. Lecz w ciągu roboty, najrozsądniejsi i najlepsi nie rwali nici z niecierpliwości i gniewu, ale, szczęśliwi samą wiedzą, że współpracują w pięknem dziele, starali się o jak największą doskonałość ściegów.




Takiemi są myśli moje o złych i dobrych stronach życia, odbite w szeregu tych opowiadań, które poświęcam Panu i przyjaźni naszej, dobrej i pocieszającej. Dla czego przed Panem zwierzam się z tych myśli? Bo krwią obcy, jesteś mi Pan oddawna najlepszym bratem, a możność istnienia na ziemi serdecznego braterstwa, bez węzłów krwi, czyni w czarnej płachcie otwór szeroki, przez który spływa na życie światło czyste i krzepiące.


Eliza Orzeszkowa.


Z POMROKU.



»... Ta nieskazitelna i cicha pogoda letnia, to niebo tak błękitne, ta rzeka, po której wybrzeżu chodzę, te rosnące nad nią stare wierzby i zieleniejące za nią drogi, — jakżeby mnie szczęśliwym czyniły przed laty! Dziś, sam nie wiem, po com tu przyszedł, ani po co stąd odejdę, bo gdziekolwiek się znajdę, wszędzie ze mną i we mnie pozostanie niepozbyte zwątpienie o prawdzie, piękności, wartości wszystkiego, mordercza zgryzota, która, jak dzieciożerczy Moloch, pochłania mi każdą, zaledwie zrodzoną, uciechę. Daremnie pragnąłbym i usiłował okłamywać samego siebie; wiem, że nawet najnierozłączniejszym towarzyszom swoim, zmysłom własnym, ufać nie mogę, bo wszystko, co mnie otacza a niegdyś cieszyło, jest tylko fałszywem odbiciem Niewiadomego w ich zwierciedle. Ciemni tylko mniemać mogą, że natura w samej istocie swojej tak wygląda, jak oni ją w zwierciedle swoich zmysłów widzą. Ja wiem dobrze, iż gdybym milion lat poświęcił badaniu jednego drzewa, nie opadną z niego okrywające mi je zasłony. Ściśliwem i twardem jest ono, prawda? gdy czołem o nie uderzę, guza sobie nabiję, a jemu wcale nie zaszkodzę. Lecz kula armatnia przejdzie przez nie jak przez masło, i, strzaskawszy je, sama caluteńką pozostanie. Dla mrówki grudy ziemi są tak wysokie, jak dla człowieka Jungfrau lub Czymboraso, i nie ma najmniejszej pewności, czy dla oczu byka, tak wrażliwych na kolor czerwony, w najmniejszym choćby stopniu istnieje zielony albo błękitny. Dalecy nasi przodkowie mniej, niż my, barw rozpoznawali; czy naturze ich przybyło? Gdzie tam! nasze to narzędzia wzrokowe przez wydelikatnienie i gimnastykę popchnęły nas naprzód na drodze — złudzeń. A muzyka dzikich i arye Verdiego? My wzdrygamy się na pierwszą. Papuasy ani myślą zachwycać się drugiemi. Dla czegóż to? Bo w samej istocie rzeczy, ich przeraźliwe dla nas bębnienie i piszczenie, a obojętne dla nich arye włoskie, czy sonaty i fugi niemieckie, to zupełnie wszystko jedno. Różnica spoczywa w słuchowej zdolności dzikich i naszej. W gruncie, najmniej jeszcze łudzą się ślepi i głusi; pierwsi nie widząc, pozornych i tylko dla oka, w ten sposób co nasze uorganizowanego, istniejących, kształtów i barw, nie są narażeni na oszustwa przynajmniej wzroku; drudzy słyszą to tylko, co naprawdę istnieje w naturze, to jest, uderzeniami fal powietrznych o nasz przyrząd słuchowy niemąconą względnie do nas — ciszę. Ale co ja plotę! »To, co naprawdę istnieje w naturze...« Alboż ja wiem, co tam istnieje: cisza grobowa, czy gwar, z którego ani jeden dźwięk nie dolatuje do mnie? Ciemność otchłani, czy blask, z którego ani jeden promyk mnie nie dosięga? Pełnia, czy próżnia? Harmonia, czy walka? Wszystko, czy nic z tego, co dla mnie znane, zrozumiałe? Nie wiem; o niczem, prócz absolutnej w stosunku do mnie względności wszechrzeczy, nie wiem. Z tej absolutnej względności wynika, że człowiek najrozumniejszy, na równi z ostatnim głupcem, jest co chwila, przez wszystko, co go otacza i przez wszystko, co w samym sobie posiada, oszukiwany. Na tym punkcie ludzka mądrość i głupota, stają się z sobą bliźniaczo równemi, tylko gdy na łonie wiecznej i nieprzeniknionej tajemnicy, pierwsza drży w męczarniach niepokoju i nadaremnych pragnień, druga, w przywilej obojętności owinięta, błogo usypia.
...Tajemnica. Nauka jest pochodnią, z którą spuszczamy się w męty tajemnic, aby z nich perły wiedzy wynosić. Ale niedawno czytałem książkę jednego z najuczeńszych w świecie ludzi, której całą połowę zapełnia dział »Nieznanego«. Początek i koniec materyi, czas i przestrzeń, nieskończona wielkość i nieskończona małość, niepodzielność atomu i pierwszy początek życia: oto hieroglify na mózgu ludzkim wytłoczone, a których żadna cudowna woda nigdy ani zetrze, ani wyjaśni. Jest tych hieroglifów liczba daleko większa, niż ich jeden umysł ludzki, również nieczytelny hieroglif, pomieścić w sobie może. Są one rozsiane po wszystkich umysłach badawczych i rozważających, a każdy ma swoje i każdy wie, że nauka to studnia, mogąca gasić pragnienie wiedzy tylko do pewnego stopnia, po którego przebyciu basta! choćbyś mózgi wszystkich pomarłych i żyjących mędrców pożarł, nie dowiesz się niczego, dla tej prostej przyczyny, że oni sami o nieskończonem mnóstwie rzeczy nie wiedzieli nic, oprócz tego, że nic o nich wiedzieć niepodobna. Jeżeli chcesz zdobyć wszystkie o wszystkiem wiadomości i pewniki, pytaj się głupców. Oni to posiadają stanowcze twierdzenia, przeczenia i na końcach swoich nosów stoją — jak na skałach. Szczęśliwi! Lecz cóż powiesz o świecie, na którym trzeba urodzić się głupcem, aby doświadczać szczęścia, sprawianego przez zupełne zadowolenie umysłu?...
...Mniejsza jednak o to; bo bądź co bądź, niewiadomość o rzeczach, jakkolwiek najważniejszych dla ludzi, lecz oddalonych, nie wielkiej ich liczbie głębokie i stałe udręczeniu sprawia, co, nawiasem, posłużyć może za wcale piękny dowód lekkomyślności i płytkości ludzkiej. Istnieje przecież w tej dziedzinie zjawisko powszechniej odczuwane i bezpośredniej mordercze. Myślę o użytku czynionym przez ludzi z dostępnego im i już zdobytego zasobu wiedzy. Słyszę! słyszę! Druk! proch! koleje żelazne! telegrafy! telefony! wieża Eiffla! A, dajcież mi święty pokój przynajmniej z tą wieżą! Znajduję, że świat dostał bzika na punkcie Eiffla i jego wieży! Cóż to? Czy nakarmi ona głodnych, pocieszy strapionych, od ohydnego czynu powściągnie rękę zbrodniarza, ze śmiertelnego łoża podźwignie genialnego człowieka, stokroć wyższego od niej, choćby mu tylko trzy cale wzrostu było? Cud rachunku i mechaniki, powiadacie. Chciałbym słyszeć, co o tym cudzie powiedzieliby faraonowie, gdyby go widzieć mogli z głębi wzniesionych przez siebie piramid, także cudów świata, które nie przeszkodziły temu, że po faraonach, zarówno jak po tłumach niezliczonych pokoleń Egipcyan, które wielce podziwiały piramidy, nie pozostało marnej garści prochu. Neron miał także słynny wówczesnym świecie i niezmiernie podziwiany złoty pałac, lecz ludzkość wolałaby najpewniej wyrzec się w przeszłości złotego pałacu, aby tylko za jednym zachodem pozbyć się wspomnienia, że wydać mogła Nerona. — »Wszystko to już było«, mówi jedna z osób słynnego dramatu, a ja zapytuję: co z tego wynikło? Iglicówki, armaty, pancerniki, torpedy, udoskonalone przez elektryczność uśmiercanie skazańców, ułatwione znoszenia się z sobą czułych kochanków i biegłych szachrajów... rocznik telegraficznych depesz ukazałby nam pewnie na jedno pocieszone lub uspokojone serce, milion wypchanych kieszeni. Teraz podobno powietrze — poetyczny eter starożytnych — w czynności wzajemnego mordowania się ludzi zastąpić ma ołów, a niewinne gołąbki i poczciwe pieski najpewniej już dziełu temu znacznej pomocy udzielać będą.
Przypuszczam, że od Machiawela do Bismarcka wszyscy dyplomaci byli poniekąd uczonymi ludźmi; jednak, gdy o nich myślę, podzielam zdanie starego Rousseau’a, że świat, któryby fraki i proch utracił, ale zarazem pozbył się dyplomacyi, zrobiłby wcale dobry interes. Co do interesów, nauka o podziale bogactw namiętnie zajmowała młodzieńcze lata moje, lecz oddawna już spostrzegłem, że w stopniu najmniejszym nie przeszkadza ona lwom zjadać owce, aż do ogonów, a pomniejszym zwierzątkom zdychać z głodu przy ogryzaniu tych ogonów, ani zapobiega współczesnemu istnieniu na ziemi faraonowych krów tłustych i chudych i takiemu ich boksowaniu, że może przez nie kiedykolwiek uwielbiane wieże Eifflów wywrócą śliczne koziołki.
Temida, z mieczem sprawiedliwości w ręku, imponująco wygląda; lecz nie trzeba być nawet jednym z jej kapłanów, aby wiedzieć, ilu to cielskom czarnym aż do szpiku kości, z pomalowaną na różowo lub pozłoconą skórą, pozwala ona tryumfalnie przechadzać się po świecie, a ile dusz spodem białych, z powierzchnią tylko oczernioną, smaży i topi w kotle potępienia. Druk jest rzeczą wielką — ach, jak ja go za młodu uwielbiałem! I teraz jeszcze nęci mnie ku sobie — przyzwyczajenie! ale dużo z szacunku mego utracił, odkąd w najmodniejszej gazecie naczytałem się opisów najmodniejszych balów, odkąd, w rękę mi wpadło parę pornograficznych piśmideł, odkąd szczególniej wszystkie drukarnie tego świata odbiły oświadczenie najznakomitszego mówcy najpoważniejszego z parlamentów, że na obronę prawa przeciw sile, na oszczędzenie milionom ludzi milionów mąk, nie warto złożyć w ofierze ani jednej kropli krwi i ani jednego sterlinga. Mój Boże! a ja właśnie tylu przeciwnych zdań naczytałem się w drukowanych dziełach wieszczów, że od nich jak żużel głowa mi gorzała! Otóż to! Z jednej strony wieszcze za pomocą tej stugębnej trąby kanalię ludzką do czerwoności rozpalają, z drugiej statyści, przez nią także, zimną wodę na głowy jej leją. Podżegacze i straż ogniowa — bardzo dobrze! tylko, że przytem świat wygląda jak wóz, do którego z przodu i z tyłu zaprzężono konie i który, w dwa przeciwne kierunki pociągany, trzeszczy i pęka tak, że aż trzaski lecą. Biedne gorejące trzaski, które szczątkami swemi usiałyście ziemię, ten ogień, który was pożarł, jest dla mnie, jakby w przebłysku widzianym, lepszym od tego światem! Cóż, skoro inni twierdzą, że imię wasze: szaleńcy i że nikt o was inaczej jak z pośmiewiskiem i urazą wspominać nie powinien! Co zaś największym funtem pieprzu w gardle mi zasiada, to, że oskarżeniu przeciw wam wnoszemu całkowicie przeczyć nie mogę. Tak, tak, wspaniałe duchy, nigdy nie pamiętano o tem, że chcąc dobro wyświadczyć ludzkości, nie ku wysokim przybytkom ideałów porywać ją należy, ale zapędzać do chlewa. Tam tylko, na bezpiecznym barłogu, nad pełnem korytem, wygoda i spokój. Ilekroć zaś przez was porwana, ludzkość zerwała się do lotu, ćwiczono ją potem i porcye strawy jej zmniejszano. Lecz tu znowu zastępuje mi drogę pytanie: pocóż w wyobraźni ludzkiej istnieją ideały, skoro za każdą próbę wydobycia się z niej na szerszą przestrzeń rózgami dostawać i śpiesznie z powrotem do miejsca powstania swego uciekać muszą? Spytajcie Dedala, po co Ikarowi skrzydła do ramion uczepiał? Ażeby mógł latać, odpowie. Jednak Ikar, zamiast latać, utonął, gdy tymczasem równie głośny Midas w złocie chadzał i na złocie jadał, choć, jak wiadomo, miał długie uszy. Wypadałoby z tego, że Dedalów i Ikarów za głupców, a Midasów za mędrców poczytywać trzeba. Ale jest w nas coś, co sąd taki wstrętnym i często niepodobnym czyni. Znowu ogień i woda, albo, jeżeli kto woli, wóz w dwie przeciwne strony ciągniony.
....Znałem raz waryata, który postanowił dojść koniecznie do tego punktu widnokręgu, na którym ziemia styka się z niebem. Uciekł z lecznicy i szedł bardzo długo, dziwiąc się niezmiernie, że do upatrzonego celu nie zbliża się wcale. Potniał nieborak, od zmęczenia oddech tracił, ale szedł, aż go dozorca leczniczy dopędził i odpowiednim kaftanem skrępowawszy, w osobnej celi na klucz zamknął. Słusznie utrzymuje włoski uczony, że pomiędzy waryacyą a geniuszem zachodzi bardzo blizkie pokrewieństwo. Lecz w takim razie, skąd cześć wasza dla geniuszów, usiłujących dotrzeć do punktu, na którym ziemia styka się z niebem, skoro to jest niepodobieństwem? Jednak, czcimy ich, a potrosze także, w skrytości serca, i litujemy się nad nimi, nieprawdaż?
....Ależ poleciałem! No, no, zstąpmy niżej, do codziennych stosunków i pospolitych spraw ludzkich, u których wrót witają nas dwie zachwycające wieszczki: miłość i przyjaźń.
O pierwszej, po rozmowie z doświadczeniem, niewiele pochlebnych rzeczy miałbym do powiedzenia. Że kobieta, którą bardzo kochałem, na pamiątkę wspólnej naszej po różach szczęścia przechadzki, zostawiła mi w sercu ranę, której ani czas, ani przeświadczenie o marności wszystkiego na ziemi zagoić nie mogły, o to mniejsza. Ale, że ja najpospolitszą gęś za najrzadszego łabędzia, a zgrabny skielet, cienką skórą i młodną suknią obleczony, za piękną duszę wziąłem i że podobne omyłki mnóstwo ludzi przed oczami mojemi popełniało i popełnia, to mnie niewypowiedzianie upokarza, gryzie i do miłości zniechęca. Zresztą, ściśle rzecz biorąc, o co właściwie tu idzie? Pamiętam, że od 16-tu lat mego życia, czytając powieści w których kochankowie rozpacznie walczą z niepozwalającemi im pobrać się przeszkodami, tej ich rozpaczy i tym ich walkom dosyć nadziwić się nie mogłem. Bo, proszę państwa, ponieważ nieustannie mówili pomiędzy sobą o wzlatywaniu w wyższe sfery, a dla rozrywki zbierali na łąkach kwiaty, nie mogliż i bez ślubu tego samego dalej czynić? Co im tak bardzo zależało na pobraniu się? poco im ono było tak upragnionem i koniecznem? To dziecinne zdziwienie moje zniknęło wtedy, gdy zrozumiałem, że miłość, eheu! nie polega głównie na wzlatywaniu.
Co do przyjaźni, ilekroć ją wspominam, na myśl mi przychodzi zdanie starożytnego Rzymianina. «Z dzisiejszym przyjacielem, żyj jak z jutrzejszym wrogiem». Jeden z przyjaciół moich, tak szczerze cieszy się powodzeniem, którego w zawodzie moim doświadczałem, że bardzo pocichu usiłował ogłosić mnie za oszusta; drugi z kobietą, którą kochałem — wzleciał; trzeci, kiedy mu troski swoje powierzać zaczynam, śpiesznie mi mowę opowiadaniem o swoich przerywa; czwarty posiada prawdziwy talent znajdowania się przy mnie, gdy samotności potrzebuję, a ulatniania się nakształt eteru, wówczas, gdy obecność jego od melancholii ratować-by mnie mogła, jako też mówienia o rzeczach, nie obchodzących mnie wcale w stopniu nawet najmniejszym, a unikania wszelkiej rozmowy, któraby mi pociechę lub korzyść sprawiła. Co jednak nietylko mnie już zasmuca, ale i zawstydza, to, że o sobie samym nic o wiele lepszego pod tym względem powiedzieć nie mogę. Wprawdzie żadnego z przyjaciół moich jawnie ani skrycie za oszusta nie ogłaszałem i żadnego z nich żony nie porywałem z sobą w wyższe sfery, bo takie kwiaty nie wzrastały na gruncie charakteru mego, którym, jak wiadomo, nie ja sam miałem zaszczyt siebie obdarzyć. Ale zlać się z drugą osobą w moralną jedność tak zupełną, aby aż zapomnieć, że ona mną a ja nią jestem, aby jej błędy i przywary nieść tak ślepo i lekko, jak się zazwyczaj niesie własne, aby przenikać najsubtelniejsze jej potrzeby i umieć im czynić zadość, do tego wszystkiego na równi z przyjaciółmi mymi nie byłem zdolny. Mniej może od wielu innych despotyczne, tkliwsze, uczciwsze, niemniej przecież niepozbyte ja, było w najdroższych nawet stosunkach moich wiecznie obecnem i więcej niż połowy swoich wymagań, krytyk, nawet humorów, zrzec się nie mogło. Pomimo to, śmiem utrzymywać, że dosiągłem w tej mierze maximum mnie przynajmniej znanej możliwości, o ile bowiem spostrzegać i doświadczać mi się zdarzyło, wcale dobrymi już śmiertelnikami są ci, którzy jednej czwartej, dziesiątej, setnej swojego ja zrzekać się umieją, a gęsto można spotykać i takich, którzy nie zrzekają się go nigdy, w najmniejszej części i w żadnym wypadku. Bywa owszem, że czułość jednego jest dla drugiego drożdżami, na których jego ja niepomiernie wyrasta w wysokość i szerokość. Wtedy spodem stosunku toczy się walka pomiędzy dwoma egoizmami, w której mniejszy ulega, lecz nie przepada, i nad zgnębieniem swojem cierpi. Dzieje się tak w miłości, zarówno jak w przyjaźni; tu i tam strona, mniej o własny interes dbająca, mniejsze jego zadowolenie otrzymuje, a natury najsubtelniejszemi zaletami obdarzone, ulegają tym, które w wyższym stopniu posiadają energią samozachowawczego instyktu. Trudno zresztą, aby inaczej było, skoro niezmiernie wyjątkowo wybieramy dla siebie najbliższych współtowarzyszy życia z pełnią rozwagi i woli. Najczęściej namiętność, która oślepia, interes, który zwodzi, traf, który.....
...Traf! Ach, mam cię najzłośliwszy z figlarzy, istoto, dla rozumu niepochwytna, a tak namacalna, że najkrańcowszy sceptycyzm o tobie nie wątpi, wszędobylski Figaro, który jednocześnie na milionach miejsc się zjawiasz, wszędzie i wszystkim płatając figle, najczęściej bezsensowne, lecz za to okrutne! Od dzwonka u drzwi wchodowych i złego humoru kucharki, do spadającej z gzymsu dachówki, gradowej chmury i skieletu śmierci, traf wszelkie postacie na siebie przybiera i sprawia, że znajdujemy się w towarzystwie naszych bliźnich wtedy właśnie, gdy po samotność pójść-byśmy radzi, nietylko pod kanapę, albo i pod ziemię, a samotni musimy być wtedy, gdy duch nasz od bliźnich otrzymać pragnąłby wsparcie, albo ich swoją uciechą obdarzyć; że na stole swoim znajdujemy lichy obiad przy psim głodzie, a wyborny przy zupełnym braku apetytu; że mucha, jad karbunkułu na ryjku niosąca, raźnie omija szpitalną babę, a całuje męża pełnego sił i zamiarów, lub rozkochaną w życiu i swoich marzeniach dziewicę. Ani spamiętać, ani wyliczyć podobna kolosów przewróconych, kwiatów zdeptanych, nosów stłuczonych i serc pękniętych — trafem. Dość powiedzieć, że traf stoi u dwu przeciwległych wrót życia, u początku jego i u końca. Nic nie objaśnia mię dla czego na tym, nie na innym puncie czasu, przestrzeni, społecznej i intelektualnej drabiny przybyłem na świat, i nikt przewidzieć lub obrachować nie zdoła jakim sposobem, przez co i kiedy ze świata zejdę. Pomiędzy zaś dwojgiem tych wrót długa droga, wśród której co krok, co chwila, jakieś coś nieznane, niedojrzane, swawolne, stołek mi podstawia wtedy właśnie, gdy najprędzej iść potrzebuję, kwiatami na mnie rzuca, gdy cieszyć się niemi nie mam czasu lub humoru, plącze najstaranniej wyprzędzone przezemnie pasma, a na krośnach moich zasnuwa barwy i wzory, o których mnie nigdy ani się śniło. Wpatrując się najbaczniej w łańcuch przyczyn, nie mogę odkryć tej, która sprawiła, że grad zniszczył zboże, nie Pawła, ale Jakóba, że mój dobry znajomy zwichnął sobie rękę nie lewą, lecz prawą, że w najbliższem mojem sąsiedztwie zamieszkał człowiek, nie ten, który byłby ozdobą dni moich, lecz ten, który stać się miał ich trucizną. Więc mieć uczucia, pragnienia, zamiary, w granicach ludzkiej możliwości umieć i wiedzieć wiele, w poczuciu ludzkiej godności wysoko głowę nosić — i przy tem wszystkiem być w ręku nieznanego, swawolnego chłopczyka piłką — niewesoło!....
...Co prawda, godność człowiecza mnie bynajmniej w pychę nie wbija. Gdybym był sędzią, skazałbym siebie samego na głęboką pokorę. Popełniłem parę grzechów głównych i mnóstwo powszednich, a przybywszy na świat z większym od innych zasobem zalet, często nie umiałem ich ustrzedz od przemienienia się w przywary. Nic bowiem nie ma pospolitszego nad przerabianie się w człowieku dobrych zalet w złe przywary, chyba takież samo przerabianie się w ludzkości pięknych teoryi w brzydkie zastosowania. Człowiek, który od przyrody otrzymał dar dobroci albo wspaniałomyślności, zdolnym jest z pierwszej uczynić mazgajstwo, a z drugiej głupią rozrzutność. Ludzkość, na drodze rozwoju swego spotkawszy się z ideami wiary i miłości, pierwszą stosuje przez wzajemne wytępianie się różnych wiar, a drugą przez palenie żywcem mnóstwa cudzych dzieci, ku uczczeniu własnego molocha. Wszak wiadomą jest rzeczą, że póki sam silnie wierzę w Saturna, nie powinienem obok siebie znosić wiary w Neptuna, a jeżeli prawdziwie kocham to, co moje, największą dla mnie będzie chwałą, gdy spotwarzę, zdepcę, złupię to, co twoje. Znałem malca, który zabawki i przysmaki swoje rozdawał ubogim dzieciom i wróżyłem mu piękną, moralną przyszłość; jakże zmartwiony byłem, gdym go ujrzał młodzieńcem, rzucającym przez okno pieniądze na muzykantów, którzy przygrywali uczcie, przez niego dla pasibrzuchów wydawanej! Gościnne przyjmowanie pod pasterskimi namiotami strudzonych wędrowców pustyni wytworzyło z biegiem czasu salony, które całej reszcie współczesnych nam namiotów odbierają możność zdrowego i trwałego ugaszczania samych gospodarzy. W młodości mojej z kolosalną łatwością zawiązywałem z ludźmi blizkie stosunki i brałem się wnet do roboty przychylania ku nim nieba; gdy zaś zbliżeni okazywali się wielce dalekimi i za owo przychylanie nieba porządnego klapsa po ręku mnie dawali, wyrzekałem na rozczarowanie swoje i ludzką niewdzięczność — niesłusznie: sam sobie winienem był wyrzucać, że dobrego pociągu do bliźnich nie zaprawiłem szczyptą oględności, i że siedzącemu we mnie Donkiszotowi nie dałem na giermka — pospolitego, ale zdrowego, rozsądku. W ogólności cnoty i idee, jakkolwiek niewątpliwie organiczną część istoty ludzkiej stanowią, dopóty świetlanemi i niepokalanemi pozostają, dopóki w krąg działań ludzkich nie wejdą. Marzenia młodzieńca o przyszłych jego czynach, takie do samych czynów mają najczęściej podobieństwo, jak nauka Sakia Muniego, do przedstawiać i urzeczywistniać ją mającego Lamy z tybetańskiego klasztoru. Ze wspaniałości owych marzeń i owej nauki pozostaje wprawdzie coś, jakiś cień chwiejny i ruchy olbrzyma naśladujący, jakieś błędne, świetliste kółka, do okruch rozbitego słońca podobne. To też nieraz myślałem sobie, że, aby ujrzeć doskonałego człowieka, trzeba go złożyć z oderwanych od ich całości zalet mnóstwa ludzi, i, aby posiąść ideał, trzeba go sobie ulepić z jego urzeczywistnień, na ogromnych przestrzeniach miejsca i czasu rozproszonych...
...To, że wszystkie swoje własne błędy i głupstwa jasno przed sobą widzę, pokuty za nie lżejszą mi nie czyni. Słyszałem nieraz pytanie: które z nieszczęść jest sroższem: to, które spadło na nas jak dachówka z gzymsu, czy to, któreśmy sobie jaknajstaranniej własnemi rękami ulepili? Zastanawiając się nad tem, doszedłem do przekonania, że za najnieszczęśliwszego z ludzi uważać należy Jerzego Dandin, ilekroć, naturalnie, posiada on dość rozsądku i moralnego zmysłu, aby umieć powiedzieć sobie: »sam tego chciałem!« Człowiek zraniony spadłą na niego dachówką patetycznie załamuje dłonie i głośno, jawnie, ziemi i niebu o bólu swoim opowiada, co sprawia mu znaczną ulgę; Jerzy Dyndała, jeżeli obłudnikiem, ani ostatnim łotrem, nie jest, pokornie nos spuszcza i truje się milczącą świadomością własnej omyłki lub winy. Niewinność, jako rzecz pochlebna, przynosi chlubę, która dla wielu ran dość głębokich nawet jest niezłą maścią gojącą; uznanie własnej winy: to pieprz i ocet srogiego dla wielu natur poniżenia przed samym sobą. W pierwszym wypadku więcej być musi żalu do Przeznaczenia lub ludzi, ale w zamian więcej zadowolenia z samego siebie; w drugim, rozsądny człowiek przychodzi do wniosku, że, zawiódłszy się na samym sobie, nie ma dobrej racyi ufać innym, ani wymagać od innych tego, na co jego samego nie stać. Rdzeniem rzeczy zaś jest to, że każdego z żyjących oba te wypadki spotykać muszą. Spotykały i mnie, ale pod tym względem, jak pod każdym innym, za wyjątek siebie nie uważam, i to mnie właśnie martwi. Wiem o tem bardzo dobrze, że moja historya jest jednym z rozdziałów historyi powszechnej, wcale nie najsmutniejszym i w tej wiadomości nie znajduję dla siebie nic pocieszającego, bo wstrętną mi jest teorya zmniejszania własnych cierpień przez widok równego, albo i większego cierpienia innych. Piękna mi pociecha kąpać się, wraz z miliardem podobnych sobie istot, w powszechnem morzu goryczy! Przeciwnie, gdybym, w falach jego zanurzony, widział wesołe towarzystwa, mile przechadzające się po hesperyjskich ogrodach, cieszyłbym się widokiem, chętnie zgadzałbym się w ich zastępstwie pić gorzkie wody, a może też moje niepozbyte, wiekuiste ja miałoby odrobinę nadziei, że samo także zerwie kiedykolwiek złote jabłko, nie to, to tamto. Ale zbiorowa nędza nasza kołace w mojem wnętrzu, jak serce dzwonu w jego kielichu, nie pozwalając ustalić się w niem nawet ciszy. Mógłbym wyrzec się za siebie, nie umiem wyrzekać się za innych, ani na widok umierających, płaczących, błądzących, głodnych, cieszyć się tem, że ja jeszcze nie umarłem, że ja nie tak gorzko płaczę, że ja nie tak bez ratunku zabłądziłem, że ja nie głodny... Na suche lasy z pociechą taką!
....Pociechę znajdować mógłbym w myśli, że bądź co bądź przez niezmiernie powoli i wahadłowo postępujące, lecz niezaprzeczenie prawdziwe oddziaływanie człowieka na naturę i siebie samego, summa zła zmniejszać się, a dobra wzrastać może, — mylę się, — tamta zmniejszeniu, a ta zwiększeniu ulega. Tak, to prawda, postępowi zaprzeczyć niepodobna. Ani natura dla człowieka tak groźną i jałową, ani sam człowiek tak nieszczęśliwym i okrutnym nie jest, jak to było w zaraniu jego żywota na ziemi. Nie lękamy się już własnego cienia i odbicia własnego oblicza lub głosu w wodzie lub echu; jeden na drugiego patrząc, nie myślimy o tem, jak smacznymi kąskami mogłyby być nasze upieczone nosy; nie zarzynamy ludzi na ofiarę bogom, ani ich ciałami ryb w sadzawkach nie tuczymy. Wprawdzie, z ich trupów układamy jeszcze pomosty do sławy, ale ilekroć spróbujemy czynić to dla pieniędzy — idziemy na szubienicę. W poznaniu prawdy, pełnieniu dobra i używaniu piękna zaszło wiele odkryć, ulepszeń i wysubtelnień, a te kręgi światła, bardzo długo stanowiące nimby dla głów nielicznych wybrańców, rozszerzają coraz swoje orbity i końcami swoich promieni sięgają coraz dalej. Ach, jaśniej zrobiło mi się przed oczyma! Z nóg mi spadają ciężkie kule, z gardła ustępuje pieprz! Nadziejo, słodycz i skrzydła twoje uczuwam! Jeżeli spełnienie się tej nadziei pracą przybliżyć można — do pracy! do pracy! — jeżeli męką, — budujcie i zapalajcie stos: niech nań wstąpię!
....Dobrze. A ci, którzy przeszli, te niezliczone mnóstwa, które na wieki minęły, nasyciwszy się męczarniami nam już nieznanemi, nie skosztowawszy nam znanych rozkoszy? Z tego, cośmy zdobyli, im nic już nie przybędzie, ani to, czegośmy się pozbyli, brzemion przez nich przeniesionych, o jeden atom nie umniejszy. Gdyby jęki samych tylko niewolników, przez świat starożytny biczowanych, zlały się w jeden krzyk, a blaski samych tylko męczeńskich stosów, przez świat średniowieczny zapalanych, stały się jednym blaskiem, ogłuchłaby od pierwszego, a od drugiego oślepła, cała dzisiejsza ludzkość. Są to przecież tylko dwa gatunki tego smacznego wina, którem niezliczone mnóstwa upajały się, nim do grobów poszły, a wyliczenie wszystkich zapełniłoby grube tomy. I my nic już przeciw temu nie możemy. Pośród nabytków naszych, nie ma ani źdźbła maści do gojenia ran i ani szmatki tkaniny do otarcia łez — zmarłym. Za wcześnie otrzymali oni życie, aby użyć tego, nawet wątpliwego, bezpieczeństwa i tych zatrutych słodyczy, jakie życie dla nas wydało. Nie z ich woli stało się to przecież, nie oni wyznaczali termin urodzin swoich. Więc gdzież sprawiedliwość? Zasiew uczucia i pojęcia sprawiedliwości, w ludzkiej swojej naturze na świat przyniosłem, wszystko, co mnie człowiekiem uspołecznionym czyniło, do wysokiej potęgi je podniosło, tak, że za niepodobną do naprawienia i pocieszenia przeszłość czuję obrazę ciężką i w pełni radować się polepszeniem bytu potomków, w obec otchłani nędz, która pożarła przodków, nie mogę. Czemże tamci zasłużyli na swój los okrutny, a ci na łagodniejszy? Ależ owszem, nabytki tych są właśnie zasługą tamtych. Widzę obraz olbrzymiej pracowni, w której ze zgruchotanych kości i udręczonych duchów jednych pokoleń wypieka się chleb i wyciska wino dla następnych. Gdzież sprawiedliwość? Z rozkazu natury one same tego pragnęły, aby dla przyszłych pokoleń z ich mąk powstawało szczęście, z ich śmierci życie. To prawda. Jednak, ja także namiętnie pragnę szczęścia pokoleń, choćby oddalonych, a zarazem czuję, że jakieś coś wkręca się pomiędzy mnie a przyszłość mojego rodu i na usta mi kładnie gorzkie pytanie: a dla czegóż ja nie urodziłem się już w Edenie? Z oburzeniem pytanie to z ust swoich precz zrzucam, ale nie mogę wyrzucić z myśli innego: dlaczego ci, których kocham, a nawet obojętniejsi, lecz zawsze od następców bliżsi, współcześnicy moi nie urodzili się już w Edenie — jeżeli kiedykolwiek będzie Eden? Nie proszono nas, abyśmy sobie datę naszych narodzin wyznaczali i żałujemy bardzo, że z jakiegoś niewiadomego wora wysypano nas na świat wtedy, gdy jeszcze nie jest na nim najlepiej, jak być może!
...Jeżeli kiedykolwiek będzie Eden? Jeżeli jest jakakolwiek rachuba nieomylna? Dwa a dwa cztery pewnik nieomylny, powiecie. Tak, ale to pierwszy wyraz rachunku ludzkiego. Spróbujcie zliczyć wszystkie sekundy, przez które wszystkie znane ciała niebieskie dokonywają swoich obiegów i połączcie je z temi, przez które ich światła dobiegają ziemi, a potem przysiężcie, żeście w tym kolosalnym rachunku nie popełnili żadnej omyłki. Z tem zaś tylko, i tylko w pewnej mierze, nie z dwa a dwa cztery, porównaną być może plątanina dziejowych zdarzeń i musów, która ludzkie wyrachowania i na nich oparte nadzieje psuje i zawodzi. Czy Marek Aureliusz, ten najdoskonalej uspołeczniony człowiek, przewidział na tronie swoim dzikiego Karakallę? Jakiemże byłoby zdziwienie Lukrecyusza, gdyby mi ktoś w perspektywie przyszłości ukazał scholastę, wyskrobującego z pergaminu jego poemat o naturze rzeczy, aby go zastąpić swoją rozprawą o ilości aniołów, na główce szpilki zmieścić się mogących. Badacze, spostrzegający nieznane dotąd zjawisko, lub znajdujący nowe dla cierpień ludzkich lekarstwo, radują się, tryumfują; nie wiedzą, że w bliższej, lub dalszej przyszłości ktoś przyjdzie i dowiedzie że to zjawisko było złudzeniem, a to lekarstwo — trucizną. Gdyby z każdej zdobytej myśli i dokonanej pracy pasma odpowiednich następstw, aż do wyczerpania swego, wysnuwały się bez przeszkód i niespodzianek, świat mógłby stać się przybytkiem moralnego dobra, tak, jakby stał się rajem nasycenia, gdyby wszystkie nasiona w ziemię rzucane plon wydawały; jednak rolnik sieje nietylko dla siebie lecz jeszcze dla ziemnej glisty, szarańczy, mrozu i gradowej chmury. Siew myślicieli, wieszczów, bohaterów zjada wewnętrzne robactwo człowieka: głupota, występek, szał, i niweczą go burze dziejowe, które tę mają właściwość, że, choć odzywają się coraz bliższym grzmotem, nikt blizkości ich nie spostrzega, ani domyśla się ich potęgi. Żadna z minionych cywilizacyj nie runęła nagle: każdej starczyłoby sił i czasu, aby nadlatujący tuman odeprzeć, gdyby przenikała, że on ją pod sobą zagrzebie. Ale nie: społeczeństwa bawią się jak najlepiej wtedy właśnie, gdy dla ich dóbr najwyższych godzina zniszczenia wybija. Nic pospolitszego w dziejach nad tańce na wulkanach i przedśmiertne orgie. Zkądże więc pewność: czy te zasiewy, które dokoła nas wcale nawet pięknie podrastają, nie staną się, jak tyle poprzednich, pastwą jakiejś gradowej chmury, jakiegoś gęstego tumanu, które już już nadlatują, a my ich nie widzimy, lub widząc je — lekceważymy? Zapewne, żaden zasiew nie ginie całkowicie, z tamtych zostały i z tego zostaną okruchy; lecz wielki Boże! czy słońce nie utraci wszystkiego ciepła swego, i czy jaki glob niebieski w spotkaniu z ziemią nie rozbije jej wprzód — nim nieszczęsna Penelopa robotę swoją dokończy?
...Dość malowniczy zbieg dwóch zdarzeń historycznych niegdyś dziecinną jeszcze wyobraźnię moję silnie uderzał. Kiedy Aleksander Macedoński podbił Persyą i, dla oświetlenia orgii swojego zwycięskiego wojska, stolicę jej podpalić rozkazał, patrząc na pożar starego Persepolis zawołał: zginęła Persya! Po setkach lat, rzymski zdobywca, dla zwycięskiego swego wojska igrzyska wydając, oświetlał je pożarem góry, ułożonej z broni pobitych Macedończyków i wołał: »Zginęła Macedonia!« Ilekroć o dwóch tych pożarach wielu, wielu laty ze sobą rozdzielonych, myślałem, widziałem dwie łuny, ognistemi zgłoskami na niebie ludzkości kreślące: Sic transit...
...Tak przemija... Filozoficzna maksyma dodaje: chwała tego świata; każdy ziemski wędrowiec dodać może: wszystko. Kiedy oglądam się na własną przeszłość, widzę obraz drogi, zaludnionej mnóstwem cieniów ludzi i rzeczy. Są tam postacie, które towarzyszyły mi u jej początku, w pogodny poranek wiosenny; inne spotykałem przy skwarnem słońcu pod chmurami, wśród kwiatów, na ostrych kamieniach. Z tamtemi szedłem długo, z temi godzinę lub chwilę; tamte jeszcze rozminęły się tylko ze mną, lecz u każdej uczepioną pozostała cząstka mojej duszy: kropla przyjaźni, iskra sympatyi, chwila nadziei, boleści zabawy, trochę lub dużo żalu, stałe lub lotne wspomnienie. Teraz widuję tylko ich cienie, gdy się za siebie obejrzę. Jedni poszli na inne, oddalone drogi; drudzy, jak krety, wsunęli się pod ziemię, zostawiając po sobie tylko nieco nad poziom wystające grudki ziemi; innych, choć, jak dawniej, obok mnie postępują, czas, lub rozwój mego własnego poznania tak odmienił, że w żaden sposób mniemać nie mogę, aby byli tymisamymi, z którymi szedłem niegdyś. Oprócz tych cieniów przeminionych dla mnie ludzi, na przebytej drodze widzę jeszcze odbicia ponikłych obrazów. Mury i pola, wody i drzewa, gniazda ludzkie i widoki natury, na których przez długie lub krótsze, ale pamiętne szeregi lat lub chwil wzrok zatrzymywałem, pośród których przeżyłem najwznioślejsze uniesienia i najgłębsze cisze, szlachetne godziny pracy i dręczące dni boleści! — istniejecie kędyś i, trwalsze od ludzi, istnieć będziecie długo, ale nie dla mnie, bo ja was nigdy nie zobaczę. Sic transit...
...Co właściwie czuję, gdy pogrążam się w odmęcie tych ciemnych myśli? Gniew przeciw Przeznaczeniu? pogardę dla ludzi? żal nad własnym losem? Nie, żadnego z tych uczuć nie odkrywam w sobie. Gniewać się na to coś olbrzymie, niepojęte, które nakreśliło ogólny plan świata, nadało mu stałe prawa i bez uwagi na jednostki, nawet zbiorowe, do jakichś olbrzymich, niepojętych mi celów dąży — byłoby niedorzecznością, której nie popełnię. Miotać się przeciw Nieznanemu, kamienie ciskać w obłoki, szaleniec tylko może. Owszem, jedyną jeszcze dostępną mi pociechę czerpię w przypuszczeniu, że może jestem jednem z niezliczonych narzędzi, przez które buduje się coś doskonałego — jedną drobniutką cząstką dążenia, ku rozumnemu, niezmiernemu jakiemuś celowi. Gdybym to przypuszczenie w pewność mógł zamienić, byłbym szczęśliwym. Pogardzać ludźmi — rzecz śmieszna! Sam przecież jestem człowiekiem i patentu na najlepszość nie otrzymałem od nikogo. Co do własnego losu, cóżem ja to za figura, jaką tak wielką wyższość nad cierpiącym gatunkiem moim posiadam, abym miał przestrzeń rozdzierać jękami, dla tego, że także cierpię? Nie, ani gniewu, ani pogardy, ani żalu nad samym sobą nie czuję, tylko ze wszystkiego, com zgłębił i czegom przeniknąć nie zdołał, z tego, czegom doznał i czegom nie zaznał, z dziejów świata i z maluczkości ludzkiej woli, z nędz ludzkich i z moich zawodów, — wybuchają tak gęste, ckliwe, dławiące opary melancholii i tak mnie całego ogarniają, że chwilami wydaje mi się, iż w nich tracę życie.
...Utracić życie, pozbyć się go... nieraz już o tem myślałem, ale powstrzymywało mnie zapytanie: co z tego wyniknie? Sam tylko otrząsnę się z niewygodnej sukni, a więcej nic, najzupełniej nic nie sprawię, nie zbawię, nie naprawię. Pocóż więc? Dla siebie tylko szkoda fatygi! Chociaż, kto wie, kilka kropel z tej czary melancholii, z której oddawna pić nawykłem...«




Tu wielki krzyk, z mnóstwa na raz piersi wychodzący, wyrwał go z odmętu myśli i zmusił do rozejrzenia się wokoło. Natychmiast zrozumiał: co było przyczyną przerażenia zgromadzonych na brzegu rzeki ludzi. Przedtem, wzrok jego, bez udziału jego woli i wiedzy przesuwając się po błękitnym szlaku rzeki, spostrzegał na nim pospolite, lecz wdzięczne, zjawisko. Było to czółenko małe, lekkie, w którem, z wiosłem w ręku i zaledwie niem wodę muskając, stało niezupełnie jeszcze dorosłe chłopię, którego jednak postać, już wysmukła i gibka, powabnymi zarysy odcinała się od pozłoconego błękitu powietrza, a twarz, wśród złotych włosów i świeża jak jutrzenka, przedstawiała wyraz doskonałej, niewinnej radości. Ze swawolą dziecka a siłą młodzieńca, popisywał się on przed widzami ścisłem przymierzem, łączącem go z płynnym kapryśnym i niebezpiecznym żywiołem, po którego powierzchni igrał, jak jaskółka. Widzami były same kobiety, żony i matki rybaków, w rozsianych niedaleko chatach osiadłych, a to pacholę, wesołe i śmiałe, było krwią z ich krwi i kością z ich kości, bo dzieckiem jednej z nich, a ulubieńcem wszystkich. Jedna też z nich, u samej wody siedząca, często rękę z wrzecionem w dół opuszczała, a drugą naprzód wyciągając ze śmiechem, przed którym z twarzy jej uciekały zmarszczki, wołała: »Patrzcie! patrzcie!« Tamte patrzały i podziwiały: »Oto zuch!« Młodziutkie zaś dziewczę, tak, jak ów zuch, rumiane, nakształt rybitwy porwało się z nad wody i klaszcząc w ręce brzegiem biegło, za niem stadem zerwały się, leciały i srebrem śmiechu przestrzeń napełniały jej rówieśnice. Wtem, wszystkie te postacie znieruchomiały, jak wyprężone struny, i ze wszystkich ich piersi wydarł się ów wielki, jednogłośny krzyk, który melancholika z odmętu ciemnych myśli wyrwał. Spojrzał na rzekę, spostrzegł czółenko dnem obrócone ku górze i z wolą fali pomykające daleko, a gdzieindziej kołującą, wzburzoną, rozgniewaną wodę. Zrozumiał, z szybkością myśli, do upragnionego celu lecącej, zwierzchnią swą odzież na piasek wybrzeża rzucił — i ku owemu rozgniewanemu punktowi rzeki już płynął. Czy był dobrym pływakiem, czy dość młodości i sił posiadał, aby uniknąć podstępów wody, które tamtego w nurty jej porwały — nikt z patrzących nie wiedział; ale grobowa cisza zapanowała na brzegu, gdy pod falą zniknął, a w ogromne westchnienie przemieniła się wtedy, gdy znów ukazał się nad nią, wlokąc za sobą ciężar, z którego widać tylko było, mieniące się z błękitem wody, złote smugi włosów. Nie; pływakiem bardzo biegłym i wprawnym on nie jest, bo żony i matki tych, dla których woda tajemnic nie ma, z drżeniem spostrzegają, że choć połowę ledwie drogi swojej przebył, ręce jego pracują z wysiłkiem i pierś coraz szybciej, mozolniej powietrze chwyta. Może zagrożonemu zginięciem nic nie pomógłszy, sam jeszcze zginie.... Może im obu w porę przybędzie pomoc, bo już rzeką, z całych sił rąk i wioseł popychane, z tej i z tamtej strony lecą czółna, a brzegiem z chat najbliższych i pól sąsiednich biegną, pędzą ludzie. Ale on, ów śmiertelnie na wodzie pracujący człowiek, ma wolę, która siłom wyczerpać się nie pozwala. Spoczywa chwilę, potem płynie znowu, już, już ma zdrętwieć i znowu zapał krew mu rozgrzewa, już razem ze swoim ciężarem spływa pod falę i raz jeszcze uparty, zawzięty z pod niej się wydobywa, aż zwycięzki na brzeg wyskakuje i omdlałe pacholę u stóp, oszalałej zda się, kobiety składa. Oszalała bólem, zmieszanym z niepewną radością, osypuje ona je siwemi włosami i łzami, a dokoła przybywa, ciśnie się, gwarzy tłum, aż go roztrąca silne ramię starego, lecz ogromnego człowieka, który z ponurą iskrą w oczach komuś, kogo tłum najściślej zasłania, krótkie, chrypiące zadaje pytanie:»Czy będzie żył?« Dość długo odpowiedzi niema, bo umysł lekarza tak jest przez czyn pochłoniętym, że na słowo zdobyć się nie może. Potem z długiem westchnieniem ulgi, tłum zaszeptał: »żyje!«
Wtedy człowiek, po przeniesionym trudzie na brzegu spoczywający, uczuł, że do kolan jego lgną jakieś usta wdzięcznością pijane i ujrzał siwe włosy, jak róże tryumfu, rozsypujące się mu u stóp. Na rękach jego spoczęło mnóstwo pocałunków i w mnóstwie wlepionych weń oczu wyczytał błogosławieństwo. Ale z pomiędzy tłumu innych wyszedł jeden człowiek, stary lecz silny, ponury, lecz wezbranem uczuciem gorejący, wyciągnął do niego dłoń szeroką, twardą, grubą, w której mocno rękę jego zawarł, i nie powiedział nic; tylko mu w twarz patrzał głęboko i tak długo, aż z ponurych oczu pociekła mu łza, jedna tylko, wielka i niema.




Znowu szedł wzdłuż rzeki, na pozór ten sam co wprzódy, lecz bardzo zmieniony. Całą jego istotę przenikała wielka słodycz i zadowolenie tak doskonałe, że źródła jego poszukiwać nie chciał i nie mógł. Długo nie myślał wcale, tylko cały był uczuciem radości i wdzięczności. Zmysły jego z niewypowiedzianą rozkoszą kąpały się w widokach natury, którymi, jak złudzeniami, przed chwilą gardził. Czuł i ciepło pogody, szczebiot szczygłów wśród drzew wydawał się mu wdzięcznym, a wesołem, figlarnem — wołanie kukułki za rzeką; starą wierzbę ze zwisającemi w dół gałęźmi porównywał do zawieszonego w powietrzu i ku wodzie spływającego strumienia roztopionego srebra. Czuł się lekkim, sprężystym, zachwyconym, szczęśliwym; z każdym szerokiem i swobodnem odetchnięciem, z każdym obiegiem krwi w żyłach, czuł nowy strumień ciepła i energii.

Zanadto jednak przywykł wszystko, co czuł i spostrzegał, rozbiorowi rozumu poddawać, aby mógł długo, bezwiednie i bezmyślnie znosić stan nawet najrozkoszniejszy. Wkrótce więc znowu zanurzył się w myślach.
«....Piękną i wielką jest miłość tej matki i wdzięczność tych ludzi, ale najbardziej wzrusza mnie i zachwyca ta jedne łza. Bo któżby się spodziewał, aby w tem potężnie rozrosłem cielsku, istniało coś więcej nad mięśnie, przez zjadany chleb odtwarzane, coś więcej nad troskę o chleb do zjedzenia? Kości i muskuły jego, wśród trosk i trudów cielesnych, tak potężnie się rozrosły, iż łatwobym mniemał, że same jedne go stanowią. Tymczasem — patrzcie: on kocha, a to jedno ogniwo uczucia wywołuje do bytu inne. Wszystko to przecież jestże tym ideałem nieskazitelnym i wiecznotrwałym, którego pragnieniem płonąłem w młodości i którego nieznalezienie w odmęt melancholii rzuciło mój wiek dojrzały? Wcale nie; czas je osłabić, interes niemi zachwiać może, śmierć najpewniej kres im położyć musi. Mniejsza o to; te okruchy ideału osłabną, zachwieją się, przeminą, ale były, i dopóki ludzkość trwać będzie, na różnych punktach czasu i miejsca odradzać się nie przestaną. Znalazłszy się pośród zjawisk, znikomych i skazitelnych, ale naturze mojej pokrewnych, doznałem takiego uczucia, jakbym odetchnął powietrzem dawno opuszczonej, albo i wcale nie znanej, lecz ukochanej i uwielbionej ojczyzny...
....Sam także przez chwilę wcielałem w siebie to, za czem tęsknota mnie trawiła. Doskonale, absolutnie pozbyłem się, choć na chwilę, swojego ja, do tego stopnia uczułem się jedną z komórek, składających organizm swojego rodu, że dla jego pożytku, gotów byłem samego siebie utracić. To mnie nieco większym, przedewszystkiem lepszym, uczyniło w oczach własnych. Niezmiernie ułomny jestem, lecz dobrym być mogę; popełniałem błędy, lecz mogę dopełniać cnót — więc, w górę czoło!
....Cnota? cóż to? Mamże bezmyślnie pić jej balsamy, niedociekając jej istoty? Nie... Wiem już: to dopełnione prawo natury, która pomiędzy mną a moim rodem, ku jego i mojej korzyści, zadzierzgnęła nici sympatyi i współczucia. Rzecz prosta: gdyby ludzie na każdym kroku i zawsze szkodzili sobie wzajem, gatunek ich z niezmierną szybkością musiałby zmaleć lub zginąć. Gdyby znowu, bez wyjątku i przestanku, pełnili czynność wzajemnego wspierania się i wzmacniania, ludzkość olbrzymimi kroki dążyłaby do olbrzymiej pomyślności. Ani tak, ani tak się nie dzieje; chwiejności ludzkich stosunków pomiędzy samolubstwem a współczuciem, instyktem samozachowawczym cząstek i całości, w znacznej mierze przypisać wypada chwiejność postępu ludzkości. Każda jednak cząstka, spełniająca czynność dla pomyślnego rozwoju całości, do której należy, dodatnio czyniąc zadość prawu natury, wypisanemu w niej zgłoskami własnych jej skłonności, otrzymuje w zamian zadowolenie, towarzyszące pełnemu i swobodnemu używaniu otrzymanych od natury organów, bądź fizycznych, bądź moralnych.
....W tej ścisłej łączności, wiążącej mnie z moim rodem, i w tej sympatyi, którą dla niego uczuwam, spostrzegam też najgłębszą, i zapewne najstalszą, podstawę moralności. Mogę zwątpić o tem, że ktoś z wysoka postępki moje widzi i waży; mogę nie wierzyć, abym za nie, tu lub gdzieindziej, dziś lub kiedykolwiek, jakąkolwiek otrzymał nagrodę; mogę nawet, w niezmiernem powikłaniu sprzecznych wypadków, obyczajów, pojęć, nie wiedzieć, po której stronie znajduje się prawda i powinność: ale zawsze pewnym być muszę, że istoty mnie podobne, zdolne są tak, jak ja, cierpieć, upadać, marnieć, albo radować się, zwyciężać, wzrastać, że pierwsze przynosi im mękę i ujmę, a drugie — rozkosz i korzyść, że więc ilekroć pierwszego umniejszę, a drugich przysporzę, uczynię dobrze, w mniejszej lub w większej mierze, na drobnym punkcie miejsca i czasu urzeczywistnię ideał dobra. Wszelkiemu zaprzeczeniu, któreby tę wiarę moją spotkało, odpowiedzieć mogę: wiem, jak cierpienie dolega, jak walka nuży i jak poniża upadek.... Człowiekiem jestem.
....Minęło, i to, jak wszystko, minęło. Kilka cieniów ludzkich i jeden znikły obraz więcej na przebywanej drodze, za mną. Jednak czuję, że posiadania tej chwili we wspomnieniu nie oddałbym za nic, i nawet, że myliłem się, mniemając, iż ją za sobą pozostawiłem. Idealny jej obraz towarzyszy mi i teraz; wiem również, że, jak tarczą, nim się niejednokrotnie osłonię przeciw nacierającym na mnie odmętom melancholii. Więc poniekąd przemijanie rzeczy, nie ich trwałość, jest właśnie złudzeniem człowieka, bo to, co minęło, trwa w duchu ludzkim pod postacią słodyczy lub trucizny, pociechy lub zgryzoty, więc zapewne i w ogólnej summie ludzkiego ducha pozostaje przelaną do niej kroplą dobra, lub zła.
....Ale co tam! Dość myśleć! Chcę patrzeć na piękną naturę i poić się jej czarem, choć nie wiem wcale, jak ona wygląda poza sferą zmysłów moich! Chcę cieszyć się, że od zgaśnięcia uratowałem jedno młode życie, choć wiem, że nie będzie ono ani doskonale szczęśliwem, ani całkowicie dla szczęścia świata pomyślnem. Chcę pocieszać się dostrzeżonymi okruchami ideału, choć wiem, że są one drobne i znikome. Chcę czerpać siłę z minionej chwili, choć ona minęła. Chcę żyć, pocieszać, wspomagać, ratować... Do pracy! do pracy!...»




Cóż to? Czy był on szaleńcem, noszącym w głowie mnóstwo sprzecznych myśli, które go raz pogrążały w otchłań melancholii, to znowu napełniały radością i zapałem? Nie; szaleńcem nie był. Był jednym z tych, których melancholia zamienić się może w szczęście, przez pełny i swobodny rozwój energii, skierowanej ku czynom miłości.






ZROZPACZONY.



Niech dyabli wezmą taki świat i takie życie, jak to, które nam urządziła ta nasza wielka, znakomita cywilizacya! Było, zaprawdę, po co przez tyle wieków suszyć sobie głowy, łamać karki i nadwerężać kości! Tylu mędrców i bohaterów, tyle geniuszów i talentów, tyle kłótni, wojen, hałasu, a nadewszystko pracy: i cóż z tego wynikło? Policzyli na niebie gwiazdy i zbadali drogi, któremi one podróżują, zmierzyli ziemię i naokoło ją objechali, do usług swoich zaprzęgli zwierzęta i użyźnili pustynie, góry poprzebijali na wylot i połączyli morza, najlotniejsze w naturze żywioły na posłuszne sobie niewolnice zamienili, nabudowali niezliczoną ilość miast, pałaców, muzeów, cudownych katedr, bajecznych wież, zasmarowali farbami bezmiar płótna i zapisali różnymi sposobami nieskończoność cegiełek, papyrusów, pergaminów i bibuły, w sztuce pasztetnictwa dosięgli najwyższego stopnia doskonałości i doprowadzili storczyki do bajecznej ceny 25-ciu rubli za jeden egzemplarz — i cóż z tego wynikło? Oto, że ja, ja, ja czuję się tak nieszczęśliwym, iż dłużej żyć nie chcę. Może tam ktokolwiek z tych wszystkich prac i zdobyczy odniósł jaką korzyść; nawet tak, najpewniej, odniosła ją garść pączków pływających w maśle, Heliogabalów przewracających się na fiołkach, Midasów, którzy aż po swoje długie uszy grzęzną w złocie. Ale ja nie posiadam nic, we mnie istnieje kolosalna summa niezaspokojonych potrzeb, mnie zawiodły najsłuszniejsze ambicye i nadzieje, mnie zdradziło w cudownie pięknem ciele mieszkające szatańskie serce kobiety, mnie, od szyi do pięt obsiadły pasorzyty długów: więc ja mam prawo gardzić tą ludzkością, tą cywilizacyą i tem życiem, które nie dały mi nic prócz złudzeń, zawodów i ochoty wczesnej śmierci.
»Bo zastanówmy się tylko, przez kogo i dla kogo wytworzona jest cywilizacya? Naturalnie, przez ludzkość i dla ludzkości... Kimże ja jestem? Człowiekiem. Więc mam niezaprzeczenie prawo do udziału we wszystkich korzyściach i zyskach, przez ród mój zdobytych i nikt przekonać mię nie zdoła, aby sprawiedliwem było, że jakiś głupi lord angielski posiada pyszny pałac ze wspaniałym parkiem, a ja żyć muszę w paru pokojach tej psiej kamienicy, za które w dodatku komornego od dawna nie uiszczam. Dlaczego, jakiem prawem Rotszyld posiada miliony, Wiktor Hugo wszechświatową sławę, Bismarck trzęsie światem, jak workiem kartofli, słynny tenor tyle zbiera złota i laurów, że mu się przez garście przelewają, a ja, ja jestem biczowanym przez lichwiarzy golcem, przez jakąś setkę zaledwie osób z nazwiska znanym mizerakiem, samotnikiem zdradzonym przez tę olbrzymią lalkę, wszechstronnym bankrutem życia? Jeżeli takie źródła różnostronnych rozkoszy, jak bogactwo, sława, władza, miłość, są wytworami cywilizacyi powszechnej, powinny też być własnością powszechną, zatem i moją; a skoro tak nie jest, drwię z cywilizacyi, która mnie wystrychnęła na dudka! Widzę, widzę szanowni doktorowie Tem lepiej, jak kiwacie głowami i wskazujące palce wznosząc w górę, mówicie: »To geniusze, kochanku, to są geniusze, różnostronne, nierównej wartości, ale geniusze! Ty zaś...« Cóż ja? Naprzód nie jest wcale rzeczą dowiedzioną, że geniuszu nie posiadam. Owszem, nieraz czuję w sobie prawdziwie niepospolite porywy i natchnienia, które rozwinąć i w konkretną formę przyodziać się nie mogą tylko dla braku odpowiednich warunków. Już w dzieciństwie wyróżniałem się z pośród rówieśników płynnością i obfitością wymowy, a po głowie plątały mi się dziwnie oryginalne i malownicze obrazy i przenośnie. Byłbym niezawodnie wielkim mowcą, albo poetą, gdyby nie brak odpowiednich warunków. Urodziłem się z rodziców biednych jak szczury (jedyne szczęście, że nie z pospólstwa, lecz z podupadłych karmazynów pochodzących). Przez całą też młodość byłem szczurem, który marząc o holenderskim serze, ze złością gryzie stare podeszwy. Niech dyabli wezmą najzłośliwszy ze wszystkich traf urodzenia! Wiem dobrze, iż w dziejach nauki i sztuki znaleźć można sporo ludzi, którzy, żywiąc się staremi podeszwami, dokonywali prac wielkich i tworzyli dzieła, czasem arcydzieła. Ale były to jakieś osobliwsze, niepojęte dla mnie organizacye, były to nawet — śmiem twierdzić — pomimo wszystkiego, co uczyniły, odkryły, utworzyły, organizacye niższego rzędu. Bo, ażeby módz żyć i pracować w tych ciasnych i szarych warunkach, które wytwarza ubóstwo, trzeba mieć duszę niewolniczą i nizki poziom smaku. Dzieła i arcydzieła biedaków wydobyły się z nich nie wiedzieć jak, same przez się chyba, w zupełnie tajemniczy dla mnie sposób, ale dusze ich, do tego stopnia pokorne i ograniczone w żądaniach, ażeby bez swobody ruchów i piękności otoczenia módz aż tworzyć, poczytuję za niewątpliwie ubogie i ciasne. Mnie natura stworzyła wcale inaczej. Ja myślą, wyobraźnią, żądaniami zataczam niezmiernie rozległe koła i potrzebuję obracać się w tych kołach z zupełną swobodą ruchów i wyboru. Wszelka niemożność osiągnięcia w rzeczywistości tego, o czem wiem, co sobie wyobrażam, czego pożądam, wprawia mię w gniew i zniecierpliwienie, które ubezwładniają najwyraźniejsze moje zdolności. Smak także posiadam tak wykwintny i wysubtelniony, że jeden gwóźdź wystający z podłogi lub najlżejsza dysharmonia linij, czy barw na ścianie, tak mię drażni, iż zapał mój stygnie, a imaginacya ku ziemi opada. Wogóle jestem naturą subtelną, wytworną, która, jak ptak powietrza lub ryba wody, potrzebuje przedewszystkiem piękna, a następnie wrażeń, coraz nowych, coraz wznioślejszych lub namiętniejszych wrażeń. To nawet wszelkie wyobrażenie przechodzi, jakim ja jestem pożeraczem wrażeń, jak wiele ich trzeba i w jak wybornym gatunku być one muszą, aby moją myśl, uczucie, wyobraźnię rozgrzać i w ruch wprawić. Ilekroć przez czas nieco dłuższy obracam się w kole jednostajnych widoków, twarzy, wypadków, stygnę, zamieram, samemu sobie do kamienia staje się podobnym. Nie mam w sobie nic wcale z grzyba wrosłego w jedno miejsce, ani z psa, który przez całe życie u wrót jednego podwórka stróżuje. Łańcuchów przywiązania i wierności nie rozumiem, bom nigdy na sobie ich nie czuł i nie tęsknię do nich, bo wydają mi się niegodnymi natur ludzkich, nad zwykły poziom wyższych. Mnie trzeba, jak ptakowi, ciągłych wzlotów i przelotów. Skrzydłami memi muszą być coraz nowe, łagodnie rozmarzające lub namiętnie rozpalające wrażenia; kiedy zbliżanie się chłodów i mgieł uczuwam, potrzebuję przelatywać w inną stronę, tam, kędy znowu może mi być słonecznie i ciepło. Wiecznego słońca, wiecznie a harmonijnie grających wkoło mnie tonów i barw, wiecznych gromów i błyskawic mi potrzeba; ach, orlemi skrzydły lecieć mi potrzeba na niebotyczne szczyty, skrętami gadu wślizgiwać się w tajemnicze groty, bluszczem wyrastać z ciemnych szczelin skał, zwinnym rekinem pływać po morzach... Wszędzie być, wszystkiem się poić, przed wszystkiemi pięknościami przyrody i sztuki na klęczki upadać i nigdy nie zetknąć się z tą lichą poziomością, którą jest troska o pieniądz, z tym więziennym strażnikiem, któremu imię: praca na chleb i z tą najwyższą szpetotą ziemską, którą przedstawia twarz wierzyciela.
Taką jest moja natura, i właśnie dlatego, że jest taką, wierzę, iż zamieszkuje w niej przynajmniej zaczątek geniuszu. Kto mówi: geniusz, mówi: niepokój, burza, bunt przeciw gminnym szarzyznom życia. Jestem duszą niespokojną, burzliwą i zbuntowaną tak dalece, że, pośrodku życia stojąc, pragnę kres mu położyć, i byłbym to już od dość dawna uczynił, gdyby nie ta gorzka ironia, która we wszystkiem stworzeniu żyjącem istnieje pod postacią instynktu zachowawczego.
Traf, który sprowadza na świat człowieka pośród warunków i stosunków jak najmniej z naturą jego zgodnych — to raz; instynkt zachowawczy, który powstrzymuje go od dobrowolnego wytrącenia się z piekielnego koła tych warunków i stosunków — to dwa. Przywiązanie do wszelkiego życia tych dwóch właściwości poczytuję za najgrubszy i najnieprzyjemniejszy z żartów, które wyprawia z życiem siła nieznana, w nieznanych mu celach. Ślepym rodzący się gatunek jaszczurek nie prosił o przyjście na świat w podziemnych kanałach, ani o ślepotę dlatego ponoszoną że tam mu na świat przyjść wypadło; gdyby zając tutejszy nie upodobniał się sierścią do kamienia, a sybirski do śniegu, prędzej kula myśliwca położyłaby kres jego nędznemu istnieniu. Dać zającowi w udziale wieczny głód i trwogę, a sierści jego taki instynkt zachowawczy, aby wyrabiał sobie barwę mylącą oko strzelca — jestże w tem cień sprawiedliwości? Kilka już razy wydobywałem z szuflady rewolwer, oglądałem go, nabijałem i zawsze nie wiedzieć jak i kiedy drżące moje ręce ukrywały napowrót w ciemnościach szuflady tę małą, cienką rurkę, przez którą życie moje ulecieć miało — nie wiem dokąd? — może w płatki róży, kwitnącej pod oknem pięknej kobiety, albo w pierś rumaka przelatującego stepy, w pióra orlę lub w uszy ośle — wszędzie po trosze. Ta rozsypka po świecie moich atomów nabawia je trwogi i wstrętu; opierając się jej, czynią ze mnie na pozór tchórza. Ale to tylko pozór. To tylko atomy moje nie chcą rozlatywać się w różne strony i wchodzić do nowych, niewiadomych związków. Ja zaś, który jestem ich świadomością i samopoznaniem, pragnę umrzeć i dziś... jutro... Tymczasem zajmuje mię jeszcze zastanawienie się nad głupotą i niesprawiedliwością tego wszystkiego, co w języku ludzkim nazywa się światem, życiem, losem...
Ten pokój, naprzykład, po którym teraz biegam, jak w menażeryach biegają po swoich klatkach hyeny i tygrysy, cóż w nim osobliwego? Kobierzec, który posadzkę jego okrywa, jestże perskim, tureckim, babilońskim? Gdzie tam! pochodzi z fabryki krajowej i tani jego gatunek trochę tylko wynagradza się znośnem skopiowaniem wschodnich barw i wzorów. Sprzęty są miękkie i dość zgrabne, ale tandetnej roboty, wcale nie stylowe, a okrywający je plusz dość okazale wygląda, bo czerwony, zaś po przypatrzeniu się — Boże odpuść! nie wiem nawet, czy bardzo smakowałby molom, taki lichy. Te lampy i świeczniki — cóż? japońskie? rzymskie? Louis XIV? Empire? At, styl ich ma tyle wartości, co i pozłota! Świecąca fuszerka! A na ścianach co ja mam takiego? Rubensy? Van Dycki? Greuzy? Meissoniery? Cha, cha, cha, Oleodruki, tout simplement, oleodruki, dość drogie wprawdzie i w bardzo błyszczących ramach, ale które wobec dzieł sztuki, wobec prawdziwego artyzmu, czemże są? — po prostu: śmieciem. Zdaje się, że dla człowieka ucywilizowanego, dla człowieka z ukształconym smakiem, dla człowieka bądź co bądź dobrze urodzonego, trudno wymyślić coś bardziej skromnego i mizernego i nawet takiemu człowiekowi, w takiem otoczeniu trudno wyżyć. Jednak, kiedy rozpoczynając zawód swój, mieszkanie to urządziłem, wielu było takich, którzy nazywali je zbytkownem. Z tego powodu zerwał się nawet jeden z najdawniejszych moich stosunków. Kolega Zygmunt, ten tak szlachetny z pozoru chłopak, gdy tylko dowiedział się, że na stałe już gdzieś zamieszkałem, wpadł do mnie i nagle jak słup stanął.
— Czy to twoje mieszkanie? — pyta.
Z kilku doświadczeń przewidywałem już, co nastąpi.
— A no, moje — mówię. Czegóż się tak dziwisz?
— Czy sukcesyę jaką otrzymałeś?
— Żeby tak pies płakał, jak ja kiedy jakąkolwiek sukcesyę otrzymam, z gołych szczurów zrodzony...
Popatrzył na mnie.
— Za pożyczone pieniądze?
— A no...
Spochmurniał, siadł na tej otomanie i zerwał się zaraz.
— Ja w tych kołyskach siedzieć nie umiem! Myślałem, że w przepaść lecę. Nie masz ludzkiego stołka?
Musiałem mu z jadalnego pokoju przynieść dębowe krzesełko, na którego rzeźbę zezem spojrzał, ale siadł, i wąsa kręcąc — dawaj morały prawić! Nie chce mi się nawet i w myśli powtarzać tego, co on prawił. Najważniejszym jego argumentem było: — »Niczem jeszcze nie zasłużyłeś na prawo i możność dogadzania swoim zachciankom.« I w żaden sposób w ciasną tę mózgownicę wbić nie mogłem, że jakie takie piękno w otoczeniu nie jest żadną zachcianką, ale konieczną, nieprzepartą potrzebą mojej natury. — »No, no — mówił — Rafael, zanim został malarzem, węglem na ścianach cudzych śpichrzów bazgrał. Dickens za młodu mył słoiki u sklepikarza. Kochanowski w skromnym dworku wiejskim... a ty przecież malarzem, ani poetą nie jesteś!« No, gadaj tu z takim! Ale mam duszę malarza i poety, ale zawodem moim nie jest, bądź co bądź, wymiatanie ulic, albo oranie ziemi, albo tam jakieś ciąganie heblem po drzewie, tylko praca umysłowa, która, bądź co bądź, wymaga odpowiedniej hygieny, aby, bądź co bądź... Ale co tu i mówić! Filistry tylko mogą rzeczy tych nie rozumieć, a sami przez się stanowią jedną z siedemdziesięciu siedmiu plag, ciężko natury wyższe dręczących. A rozmnożyło się to, a najróżniejsze postacie na siebie poprzybierało, a nawymyślało haseł marnych i płytkich! Ten, naprzykład, występował z brakiem prawa i zasługi: »Dotąd — prawił — społeczeństwo koszta tylko na ciebie łożyło. Wypłaćże się mu przedtem, nim zaczniesz znowu pożyczać u niego kołysek i szczudeł.« Drugi z uczciwością wystąpił: »Oszukujesz świat, bratku — powiada — ludziom oczy chcesz zamydlić. Biednym będąc, bogatego udajesz!« A jeżeli mi te pozory bogactwa (oj bogactwo!) jak chleb do życia niezbędne? A jeżeli one zapewnić mi mogą powodzenie i w zawodzie moim i w stosunkach towarzyskich? Czym ja temu winien, że na świecie jak widzą, tak piszą? — że ludzie płacą temu, kto dla nich pracuje, nietylko za pracę, ale i za złocone krzesełko, że na mahoniowem biurku nikt miedzianej monety nie ośmieli się położyć, a na sosnowem położy; że grube surduty od drzwi przedpokojów są odprawiane, a fraki do salonów zapraszane tem uprzejmiej, im słynniejszym jest krawiec, który je uszył? Czym ja temu winien, że panie Kamilla, Julia, Emilia ani spojrzeć nie chciałyby na mnie, gdybym od stóp do głowy nie był podobniuteńkim do ich braci i mężów, którzy posiadają krocie lub miliony, i wtedy dopiero, gdy zrobię się do nich podobniuteńkim zewnętrznie, spostrzegają i oceniają, że wewnętrznie nieskończenie ich przewyższam? Oho! otrzymałżebym od Kamilli tyle słodkich, niezapomnianych chwilek, gdybym szaraczkowato i gminnie wyglądał? Miałżebym u siebie na podwieczorkach — nieraz! — Julię, gdybym nie posiadał takiego przynajmniej jak to, mieszkania? A kilka boskich tygodni życia, któremi obdarzyła mię Emilia, byłyżby moim udziałem, gdyby nie posiadała ona przekonania (fałszywego, naturalnie), iż w razie przedłużającego się jej okrucieństwa mogę zawsze znaleźć (kupić) sobie pociechę u słynnej tancerki? Jestem zbyt rozumny, abym mógł nie wiedzieć, że ten szacunek, którego doświadczam w salonach, i ta miłość, którą obdarzają mię te panie, wobec prawdziwego szacunku i prawdziwej miłości zajmują stanowisko tych oleodruków wobec sztuki. Lecz jeżeli, do salonów i do miłości stworzony, obejść się bez nich nie mogę? Co mam uczynić? Muszę zdobywać je w takim gatunku, w jakim je znajduję, i takimi sposobami, jakimi zdobywać się dają. Jeżeli gatunek jest mizerny, krzywda mnie tylko się dzieje; jeżeli sposoby nie są szczerozłote, winna temu cywilizacya, która za każdy swój dar wymaga, gdy nie może złota, to choć jego podobizny. Trzeci z filistrów powiada: »Usiłuj, kochanku, prostować i oczyszczać cywilizacyę tam, gdzie ona spaczoną jest i zbrudzoną, ale nie dodawaj jej we własnej osobie jednego więcej koszlawca i jednej więcej batystowej ścierki!« Stare sztuki! prostować i oczyszczać! Ślicznie na tej robocie wychodzą ci, którzy się jej oddają! Znaczy to przez całe życie pościć. Nie odmawiam, nie odmawiam szacunku swego reformatorom, apostołom, męczennikom, ale do wstępowania w ich ślady powołania w sobie nie uczuwam. I jest to zupełnie naturalnem. W społecznych i w cywilizacyjnych zadaniach, tak, jak we wszelkich innych, koniecznym jest podział pracy. Sama natura, przez wszczepianie w ludzi rozmaitych skłonności i zdolności, tych stawia przy jednym kółku maszyny, tamtych przy innem. Ja nie przy tem postawiony zostałem i — rzecz skończona. Reformatorem będąc, trzeba ogromnie wyrzekać się i cierpieć, a dla mnie wyrzekanie się, cierpienie jest wprost wstrętne. Wiem, że wogóle żyjące istoty cierpieć nie lubią, ale to nielubienie bywa w stopniu nierównym, we mnie zaś dosięga najwyższego. Przecież widywano męczenników uśmiechających się wtedy, gdy zdzierano im skórę z pleców, a i dziś jeszcze można gdzieniegdzie spotkać ludzi zgłodniałych, odartych lub w inny jaki sposób udręczonych, którzy mówią, i szczerze mówią: »Cierpię dla takiej a takiej idei, więc to cierpienie jest mi szczęściem.« To bardzo wzniosłe i jest w tem nawet żywioł piękna: nie zaprzeczam. Sam nawet miałem raz pyszny pomysł do dramatu, którego bohaterem byłby taki wspaniały jegomość. Ale w gruncie rzeczy ani ci ludzie mają więcej zasługi przez to, że ich natura wyższą zdolnością do cierpienia i pocieszania się obdarzyła, ani ja mniej wartości, że nie w ten, lecz w inny sposób obdarzony przez nią zostałem. Bo naprawdę, skoro nie mogę cierpieć tak, jak oni, więc nie mogę, i skądże możność tę wezmę? Próbowałem być (z musu) cierpliwym, wstrzemięźliwym, wytężałem ku temu całą wolę — i nic! Miotam się, wściekam, nerwy mi ledwie nie pękają, wszyscy dyabli we mnie wstępują i tak lub inaczej muszę dogodzić sobie, aby przestać cierpieć. Ale w zamian, — jakże ja umiem używać! Z jak doskonałem znawstwem i z jaką wyrafinowaną sztuką spożywam smaczny kąsek życia, ilekroć mi się on dostaje! Pospolite obżery jedzą mięso wielkimi kawałami i piją wino wielkimi haustami, byle tylko najeść się i napić. Dla mnie każda najdrobniejsza przyjemność posiada właściwą sobie słodycz i woń, któremi rozkoszuję się z osobna i długo, bo przedtem wyobraźnią i potem jeszcze pamięcią. Z tą zdolnością do pogłębiania przyjemności łączy się we mnie zdolność do ogarniania umysłem i zmysłami ich niezmiernie szerokiego pola. Piękny obraz, dobra muzyka, malowniczy widok natury, książka naukowa, albo poemat, w ciszy gabinetu powoli czytany, dramat w blasku gazowych świateł i upale ludzkiej ciżby na teatralnej scenie odgrywany — z jednej strony; z drugiej — kobiety, pasztety, cygara, wina, wonie, szmery, połyski, barwy — na tem wszystkiem znam się, to wszystko jest przyrodzonym moim żywiołem. Chińska waza, japoński wachlarz, tanagryjska figurka, stylowy sprzęcik, kawał starej makaty, zarówno jak malownicze draperye sukni u pięknego ciała i sam jej szelest, jak nawet czarny pyszczek mopsika, po którym przesuwa się biała ręka — i na tem wszystkiem znam się, i to wszystko sprawić mi może dłuższy lub krótszy, lecz zawsze dobrze odczuty i zrozumiany, zachwyt. Śmiało powiedzieć mogę, że niema na ziemi nic pięknego, ani z jakiegokolwiek względu miłego, czegobym nie potrafił rozpoznać, zgłębić, rozłożyć na atomy i z każdego z tych ostatnich wyssać wszystką rozkosz, którą wydać on z siebie może. I w tej-to właśnie sztuce doskonałego rafinowania cieczy życia, w tej umiejętności najrozleglejszego i najsubtelniejszego używania, która jest może najwyższym z artyzmów, bo ogarnia je wszystkie i działa na całej przestrzeni i głębokości zjawisk pięknych i miłych — widzę swoją wartość i zarazem swoje przeznaczenie. Bo nie należy mniemać, aby wielu ludzi w tym, albo i w przybliżonym do tego stopniu sztukę tę posiadało. O nie! Mnóstwo na ziemi znajduje się łakomców, którzy w jednostajny sposób gryzą rzepę i ananas, gburów, dla których przyjemność jest rzeczą, którą się odrazu dławi, połyka i trawi, którzy też, kolosalną jej summę zużywając, istotnej jej wartości ocenić nie są zdolni. Prawdziwie utalentowanych i wykształconych artystów używania istnieje bardzo mało: są też oni najwyżej wybujałym i najdelikatniejszym kwiatem ludzkości. Dla nich-to właściwie pracowały pokolenia i wieki, na ich korzyść przyroda poddawała niewyczerpaną obfitość swoich zasobów przemysłowi i trudom ludzkości. Oni jedni zdolni są do wydobycia z uzbieranych bogactw należytego odsetku i do okazania przodkom swojej wdzięczności przez doskonałe uznanie dobroczynnych wyników ich istnienia, a potomkom — swojej troskliwości przez wlewanie w ich żyły odziedziczonego talentu do coraz doskonalszego z nich korzystania. Do tej grupy nielicznych i dotąd przez świat niesprawiedliwie ocenianych, lecz wysoką społeczną i artystyczną wartość posiadających wybrańców — ja należę; przy tem-to kółku maszyny umieściła mię natura, i zaprawdę nikt umiejętniej i z większem rozmiłowaniem nie obracałby tem kółkiem ode mnie, gdyby... Ach, tu właśnie ogarnia mię wściekłość i rozpacz! Ręce gryzę, włosy wyrywam na myśl, że życie mogłoby być takiem, jakiem ja je rozumiem, gdybym umiejętność i pomysły swoje mógł w rzeczywistość zamienić. Filistry pewno wyobrażają sobie, że byłby to długi ciąg rozpusty. Ciasne głowy, tępe zmysły, poziome wyobraźnie! Byłby to owszem poemat w życiową formę wcielony, byłby to długi, nieprzerwany ciąg wzlatywania nad poziomy, a wobec jego scen i sensacyj pogasłyby żary i omdlały blaski Sardanapalów i Lukullusów. Kiedy pomyślę, że zdolności i natchnień swoich w tym kierunku nigdy nie zużyję, że tego poematu, który mię rozpiera, nigdy z siebie nie wydam, że najwznioślejsza część mojej istoty strawi się bezpłodnie wśród szarzyzny życia, jak szlachetne kadzidło w lampie kuchennej — to ta niemożność wskrzesza we mnie taką nienawiść i wzgardę dla świata, taką do życia odrazę, że ręka moja pomimo woli sięga do szuflady i dotyka małego, chłodnego narzędzia, które jest ostatnią, dobrą ucieczką dla srodze skrzywdzonych....
»Najnieznośniejszy może gatunek filistrów stanowią ci, którzy ciągną mię na niziny społeczne i z maślanemi od rozczulenia twarzami, wołają: »Patrz-no, patrz-no tylko, co tam się dzieje!« No, cóż takiego? Orzą tam, kopią rąbią, dźwigają ciężary i różne inne rzeczy robią... Panie Boże, dopomóż! ale mnie co do tego? Ku tym właśnie celom są stworzeni, nic innego nie umieją, przez to tylko darem życia cieszyć się mogą, to tylko społeczną ich wartość stanowi — podział pracy. Ja w tem niczego innego prócz podziału pracy dopatrzyć nie jestem w stanie. Potem oblewają się! To bardzo dobrze. Dla takich, którzy myją się rzadko, pot jest rodzajem dobroczynnej dla zdrowia łaźni. Głodem przymierają! Cóż znaczy ich głód fizyczny, wobec tego duchowego, który trawi mnie i do mnie podobnych? Wśród pognębiających trudów i cierpień, w zaklętem kole ciemnoty, moralnie wzrastać i doskonalić się nie mogę! Pytanie: czy zdolnymi są do moralnego udoskonalenia się i wzrastania? Moje przynajmniej doświadczenie przecząco na te pytania odpowiada, bo ilekroć zdarzyło mi się spotykać ludzi z gminu, których wykształcenie podniosło ku wyższym warstwom społecznym, były to zawsze niezgrabne kloce i szorstkie gbury. Nie zaprzeczam, że pod tą zewnętrznością znajdowały się niekiedy dość cenne przymioty charakteru i umysłu, które jednak dla mnie, wielbiciela formy, przez przykre niedostatki tej ostatniej, powab i wartość straciły. Śmiem nawet wątpić, czy należy zatruwać przedziwną woń cywilizacyi przez forsowne wciąganie na jej szczyty ludzi, którzy pozbyć się nie mogą odziedziczonego zapachu kożuchów. Wprawdzie ja także nie w książęcych pałacach oczy na światło słońca otworzyłem; ale wyjątkiem jestem i takich wyjątków może być pewna nieduża liczba, co nie stanowi dowodu, aby cała ta gęsta masa niezgrabnych cielsk i ślepych duchów mogła kiedykolwiek stać się czem innem, niż jest. W całem królestwie natury panuje prawo nierówności: czyliż kiedykolwiek słyszano o buncie żab przeciw orłom, albo o prawach pokrzywy do piękności i wzrostu magnolii? Miałażby natura dla jednej tylko ludzkości łamać i zmieniać odwieczne i powszechne swoje prawo? Wątpię. Zdaniem mojem, wyrobnik rąbiący drzewo jest i pozostanie w stosunku do mnie tem, czem żaba w stosunku do orła, dziki chwast do uprawnego kwiatu. Można w tem nawet dostrzedz przedziwną opatrzność i gospodarność natury. Nic w niej nie przepada, ani na marne idzie: co ujmie z jednego brzegu, doda u drugiego; ze łzy tu padającej, tam powstaje perła; rozłożone pokrzywy użyźniają grunt pod magnolie. Nie ja zresztą pierwszy to odkrywam, ale dowiedzioną już jest rzeczą, że bez instytucyi niewolnictwa cywilizacya utknęłaby przy pierwszych swoich krokach. Praxyteles nie mógłby rzeźbić, Apelles malować, Herodot pisać dziejów, Platon filozofować, Alexander Macedoński za pośrednictwem wojen odkrywać nieznanych stron świata, gdyby inni ludzie nie zamęczali się dla nich.
»Tak dzieje się i teraz pod zmienionemi formami. I cóż ja przeciw temu poradzę? Jaka w tem moja wina? I do czego mię to zobowiązuje? Wcale, wcale jednak nie zaprzeczam, że pod tym, jak i pod innymi względami świat ten nie jest rajem, ani natura wzorem dobroci. Daleko przyjemniej zapewne byłoby patrzeć na powszechne i wszechstronne zadowolenie i, gdyby to tylko ode mnie zależało, natychmiast przemieniłbym wszystkich pastuchów w śpiewających i kwiatami uwieńczonych Dafnisów. Ale naprzód nie zależy to ode mnie, a następnie mniemam, że jestem sam stokroć od nich nieszczęśliwszym i srożej skrzywdzonym. Jakiemiż bowiem są ich potrzeby, a jakiemi moje? Jak umeblowaną jest ich wyobraźnia, a jak moja? Czy im, tak jak mnie, niezbędne są do wytworzenia uczucia szczęścia wytworne a niezliczone kombinacye wrażeń wzrokowych, słuchowych i dotykowych? Wcale nie; ich tępe zmysły znajdują pod ręką wszystko, czego im potrzeba, a jeżeli nie znajdują, summa ich cierpień równać się może — rzecz prosta — tylko summie utraconych zadowoleń; gdy zaś ta druga jest mizerną, pierwsza jest też małą. Czy może być bowiem w dziedzinie cierpień i zadowoleń coś pierwotniejszego i grubszego nad zjedzenie lub niezjedzenie kawałka razowego chleba? I możnaż rozsądnie za nieszczęśliwego poczytywać człowieka, który przez połowę każdej doby pług albo kółko maszyny popycha, skoro czyni to, dzięki swoim mięśniom i przywyknieniom, z taką łatwością, z jaką ja grywam w kręgle lub bilard? On ma kości i mięśnie bajecznie rozwinięte, nerwy ledwie zaczątkowe; u mnie, na odwrót, pierwsze znajdują się prawie w zaniku, drugie posiadły delikatność i dźwięczność najwyborniejszego instrumentu. Panującą częścią jego organizmu jest żołądek, mojego — mózg. Jego leniwą wyobraźnię zamykają ciasne granice jednej chwili i jednego miejsca, moja — na ognistych skrzydłach buja po niezmierzonych rozłogach czasu i przestrzeni. Na sąd cygana się zdaję, który z nas więcej cierpieć musi? Dlaczegóż nie piszą książek i nie dokonywają różnorodnych prób, aby ratować od cierpień najwyższy wykwit ludzkości, przeze mnie i mnie podobnych przedstawiany, tak, jak to czynią względem błotnistej jej podstawy? Jeżeli lordowie angielscy swoje parki, a Rotszyldowie kapitały rozdzielać mają pomiędzy wydziedziczonych, bardzo proszę, aby na mnie przypadła część o tyle większa od Dafnisowej, o ile większemi są moje potrzeby i wyższą moja wartość! Pod wartością zaś rozumiem stopień cywilizacyi, jako też umiejętność jej oceniania i używania. Że pod tym względem nikt prześcignąć mię nie może, tego jestem pewien; proszę tedy o wszystkie parki lordów i kapitały Rotszyldów dla siebie jednego... no, niech już sobie dla małej liczby tych, którzy mi dorównywają...
...»Nie mogę więc na wzór dusz więcej tkliwych niż sprawiedliwych znajdować pociechy w umniejszaniu cierpień, które są stokroć mniejsze od moich, ani we wprowadzeniu baranich kożuchów pomiędzy sobole i błękitne lisy, o którego pożyteczności wątpię, które nawet o niejaką szkodliwość posądzam... Współczucie z rozkoszą bliźnich rozwinięte jest we mnie do tego stopnia, że zadowolenie towarzyszów stanowi dla mnie co najmniej połowę przyjemności wesołej kolacyi, a upojenie kobiety co najmniej połowę szczęścia w miłości... Ale za współczucie z cierpieniami bardzo dziękuje! Mam dosyć swoich... Miłość! Ach, zapewne — nie ma na ziemi rzeczy, którąby natura we wspanialszej chwili natchnienia stworzyła, ani takiej, którąby cywilizacya cudowniej uprawiła i wysubtelniła! Wprawdzie mistrzowsko malowane oryginały bywają w tej dziedzinie nader rzadkie, ale spotykałem się nieraz z kopiami tak wybornemi, że długo za ich autentyczność przysięgać mógłbym, a nawet i z dość lichych czerpałem jeszcze momenty zachwycenia. Jednak jakże srogo ćwiknęła mię swoim batem ta błyskawica! Jak okropnie mię okaleczyły ciernie tego kwiatu! Do najpyszniejszego z podzwrotnikowych kwiatów porównywałem tę kobietę, bo posiada ona jego wspaniały i delikatny urok. Nazywałem ją też ostatnią strofą, dla której utworzenia wyśpiewany został poemat dziejów, bo istotnie trzeba było wiekowych prac i odkryć w dziedzinie materyi i ducha, aby mogła na ziemi powstać istota z tak nieskończenie cienką skórą i z tak nadzwyczajnie artystyczną duszą. Na taką cerę i kibić, na takie ręce i ruchy, zarówno jak na taką wyobraźnię i wrażliwość, składać się musiały praca i próżniactwo wieków i pokoleń. Kobiety innych warstw społecznych mogą mieć piękne oczy, świeże rumieńce i inne różne powaby i zalety, ale tak cienkiej skóry i takiej ruchliwej, wciąż od wrażeń drgającej i czegoś spragnionej duszy — nigdy! Kochałem się w tem białem, gibkiem, przedziwnie harmonijnem ciele, nie więcej jednak, niż w tej tajemniczej, pełnej boskich obietnic duszy. Córka milionowego dorobkiewicza, bogata — tem lepiej; jej bogactwo nie przestałoby do niej należeć, gdyby została moją żoną, a obojgu nam udzieliłoby możności utworzenia tego poematu życia, o którym marzyliśmy wspólnie i jednostajnie. Ach, bo oboje należymy do tego ostro zakończonego szczytu ludzkości, będącego jej kwiatem, zaszczytem — kto wie? może celem, do którego nieświadomie ona dąży. Spotkanie się dwu takich istot, w najwyższym stopniu usubtelnionych i ku doskonałemu wyzyskaniu pracy wieków i pokoleń przysposobionych, zdarza się bardzo rzadko, dla tej prostej przyczyny, że istnieje ich bardzo niewiele. Błogosławiłem traf, który na rzecz moją, a raczej naszą, uskutecznił jedno z tych spotkań i zarazem usuwał całkowicie te skrupuły, czy wątpliwości, których kto inny doświadczać mógłby z powodu jej majątku. Tu mezalians z pozoru tylko znajdował się po jej stronie, w gruncie zaś rzeczy ja do związku tego wnosiłem więcej, niż ona: po prostu ratowałem ją od bardzo możliwego mezaliansu fizycznego i duchowego z jakimś, choćby miliony posiadającym, szarakiem. Któż nade mnie mógłby więcej, lepiej uczynić ją szczęśliwą? Z kimże zgodniej i weselej przebyłaby przyszłość, której obraz, tyle razy połączonemi siłami dwóch naszych wyobraźni malowaliśmy wspólnie i zadziwiająco zgodnie. Rozumiała to dobrze. Kochała mię, pomimo wszystko, co zaszło; nie wątpię o tem i nigdy wątpić nie będę. Okazywała mi to tak, jak tylko takie kobiety okazywać umieją. W oczach, uśmiechach, drgnieniach brwi, w modulacyach głosu i samym sposobie milczenia — raje obietnic; w uścisku ręki, w pochyleniu się kibici, gdyśmy walca tańczyli, lub w przelotnej jej posągowości, gdy jej sortie du bal podawałem — słabe zaczątki ich spełnienia. Nie znałem kobiety, któraby w równej z nią mierze umiała grać na wszystkich strunach zmysłów i duszy mężczyzny, nadzieję w zwątpienie i rozpacz w najrozkośniejsze z upojeń przemieniać. Cudna istota! Wówczas naprzykład, gdy spiorunowany nagłą wieścią o wyjeździe jej z rodzicami za granicę, stałem jak posąg, na którego bladem obliczu wyryte jest słowo: rozpacz, przechodząc, zcicha rzekła: »Jedź z nami!« Zdaje się nic: dwa krótkie słówka; ale to spojrzenie, które im towarzyszyło, to drgnienie warg, to opuszczenie wyrazu pan, który jednak wrócił potem w zdwojonej ilości... Gdybym wieki przeżył, nie zapomniałbym tego ogromu artyzmu, które zmieścić potrafiła w tej jednej chwilce, w tem mgnieniu oka... Naturalnie, strzałą latałem wszędzie, gdzie tylko miałem nadzieję dostać — pieniędzy: więc w jedno miejsce, w drugie, w trzecie, w czwarte. Tu, nadaremnością poprzedzających starań zrozpaczony, w brodę najpewniej, ale nie przysiągłbym, czy i nie w ręce także, całowałem brodate bóstwo złotej rzeki. Nic-by to przecież nie pomogło, gdyby nie znajomość bóstwa z bankierem, a zatem i niejaka wiadomość o moich stosunkach z jego domem i — córką Wzmocniłem ją wynurzeniem nadziei, której istotnie więcej, niż kiedy, posiadałem, zdobyłem, com ścigał, i wyjechałem za granicę. Jeździliśmy pięć miesięcy pełnych — jak oko. Przez czas ten, raz z Hiszpanii, drugi raz ze Szkocyi, pisałem do brodatego bóstwa i za każdym razem otrzymywałem — miłą odpowiedź. Zaryzykowawszy raz, ryzykowało się już dalej; ja zaś odbywałem podróż podwójną; przenosiłem się z Hiszpanii do Szkocyi i z Norwegii do Włoch, a zarazem z raju do piekła i z piekła do raju. Wreszcie na jednym z najwyższych szczytów Alp znalazłem się w raju kompletnym: powiedziała, że mię kocha... Wspaniała dekoracya, złożona z gór, skał, wynurzającego się wśród nich słońca i pod stopami naszemi płynących obłoków, godną była nas i naszej miłości. Byłem szczęśliwy; żaden szaraczek przybliżonego nawet, pojęcia o takiem szczęściu mieć nie może.. Było ono niezmierne, szalone, aż do granicy, jakby chłód, jakby klimat tych szczytów przejął ją na wskroś i odmienił... Była to metamorfoza, nie nagła, owszem, ustopniowana z takim znowu artyzmem, że uwielbienia swego odmówić mu nie mogę, chociaż tym razem ofiarą jego padłem. Przedziwna komedyantka! Przyczyna komedyi widoczna. Po wyznaniach wzajemnej miłości na alpejskim szczycie, cóż w domu nastąpić-by musiało? Naturalnie, oświadczyny, zaręczyny, ślub. Tego nie chciała, nie dlatego, aby nie kochała mię; owszem, kochała, lecz przy głębszem zastanowieniu przyszła do przekonania, że ten majątek, który sama posiada, nie wystarczyłby do zrobienia z życia takiego poematu, o jakim marzyła, że zatem, aby cel ten osiągnąć, trzeba doń przyłączyć drugi majątek. Już, kiedy się na dworcu kolei żegnałem, dość wyraźnie do zrozumienia mi to dała, a potem, gdym w rozpaczliwej walce z oczywistością po wiele razy jeszcze do drzwi ich dzwonił, zawsze, niechybnie ten przeklęty automat spotykał mię ze słowami: »Państwo nie przyjmują!« I nie wiem, czy mi się tak wydawało, czy istotnie świdrujące, lokajskie oczy wpijając we mnie, myślał: »Jesteś waćpan takim samym, jak ja, golcem i szubrawcem, tylko, gdy ja znajduję się na właściwem sobie miejscu, waćpan nic wcale nie masz tu do robienia!« Gwałtu! kilka już miesięcy od tego czasu minęło, a teraz jeszcze, gdy o tem myślę, szatany rozdzierają mię na szmaty!
»...Wtedy-to straciłem wiarę w serce kobiety i w sam ideał miłości. Bo Oktawia kochała mię, walczyła i w tej walce — chciwość odniosła zwycięztwo nad miłością. Jakaż więc była ta ostatnia, skoro w tak brudnym żywiole utonęła? Jakiemiż być muszą inne kobiety, skoro ta okazała się taką? Czegoż mogę spodziewać się dalej w tym kierunku? Niczego, bo w nic już nie wierzę. Być może zresztą, iż jaka szwaczka lub guwernantka ofiarowałyby mi na wieki swoje zbiedzone serce, ale ja za wszystkie dary pochodzące z rąk czerwonych, albo atramentem poplamionych, bardzo dziękuję. Palce igłą nakłóte i twarze w pedagogice ukwaszone — nie dla mnie. Bez wdzięku to i bez lotu i choć czasem ładne, jednak brzydkie. Tu więc miłości szukać nie chcę; tam, zwątpiłem, aby istniała, a życie bez wiary w miłość i kobietę... Ach! znowu odsunąłem szufladę i dotknąłem zimnego narzędzia...




»Odkąd wieść o mojem finansowem położeniu rozniosła się po świecie, przyjaciele moi, włącznie z dwoma braciszkami boskiej Oktawii, nigdy już do mnie nie przychodzą, nigdy też ich dla mnie niema. Przy wypadkowych spotkaniach w dłoń mi wsuwają ręce sztywne jak deski, a spojrzenie mają roztargnione i czegoś w oddali upatrujące. Lękają się, abym o pożyczkę ich nie prosił. O, niech będą spokojni! I dumy i estetyki życiowej wystarczy mi na tyle, abym raczej marł głodem, albo przed pójściem do więzienia za długi w łeb sobie palnął, niźlibym miał ich — prosić! To tylko od nich wziąłem i z tem do śmierci już się nie rozstanę, że, jak miłości, tak i przyjaźni — niema na ziemi... W zamian są długi... Hartman i jemu podobni mają słuszność. Gdyby ludzkość posiadała odrobinę rozsądku i ambicyi, oddawna już położyłaby dobrowolnie kres swemu istnieniu. Któż rozsądny nie uzna, że wobec tych cieni lat, które przeminęły i nadziei, które zawiodły, ufać życiu jest głupstwem? Któż dumny nie uczuje że wobec niewiadomości celów, dla których istniejemy i cierpimy, pozwalać wszystkim trafom na igranie sobą jest upokorzeniem? Tyle pięknych i rozkosznych rzeczy z takim ogromem wysileń i bólu tworzyć, a tak mało ich używać, jak to czyni ludzkość — dowodzi tylko owczej bezmyślności i pokory. Utrzymują niektórzy, że dowodzi to niezniszczalnych w niej pierwiastków idealizmu i bohaterskości. Gdyby i tak było, tem większe przejmowałoby mię oburzenie, że wszystkie te idealne, bohaterskie prace i poświęcenia dokonywają się ku tem większej chwale i korzyści kilkuset milionerów. Bo oprócz tych ostatnich, któż na tej ziemi jest szczęśliwym? Może, jak mówi biblia, ten »który wodę nosi i drzewo rąbie?« Czyliż jednak podobna z tak twardą głową i tak grubymi nerwami być szczęśliwym? Może poczciwy filantrop z bajki który znalezione na ulicy dziecię troskliwie do domu swojego niesie? Ależ trochę tylko a zacznie mu ono utuczonemi przez niego piąstkami wyrywać włosy z głowy! Może ten nawskróś uczuciowy chłopak, który w dwóch izdebkach na 4-tem piętrze tak czule i błogo grucha z młodą żoną? No, no, zdaje mi się, że już ją raz dojrzałem, gruchającą o zmroku z jego przyjacielem. A poczciwy Zygmuś, który dowodził, że szczęście człowieka w altruistycznych uczuciach i czynach? Daleko, tak daleko że chyba płowy sobol dostrzedz go może, zajechał na altruizmie. A mój braciszek, który, na paru włókach poojcowskich siedząc, długo kwitł zdrowiem i dobrym humorem, a gdym go o zagadkę ich zapytywał, z miną najszczęśliwszego z kochanków wołał: »Ziemia, bracie, ziemia, ziemia!« Od lat już kilku słońce piecze, deszcze leją, mrozy sieką, grady biją, i ziemia daje mu same figi! Ktoś inny nieustannie kładł mi w ucho: »Rzecz publiczna! rzecz publiczna!«, jak na skrzydłach nosił się po świecie, nie chodził, ale latał, nie jadł chleba i mięsa, ale rzecz publiczną, nie pił wina, ale nadzieję, i było mu dobrze! Cóż? po dość długiem niewidzeniu spotykam go, i zaledwie poznać mogę. Nos spuszczony, oczy stulone. Chudy, ponury; skrzydeł już nie ma i nogi ledwie wlecze. »Wiesz, powiada, tak mi źle! Jedni ciemni i głupi, drudzy źli i samolubni, a pomiędzy nimi, rzecz publiczna bieży ku oczywistej zgubie... Tak mi źle!« Idea, sława geniusz? Ależ prawie każde pokolenie rozbija i w dodatku szpetnie łaje bałwany, które z niesłychanym entuzyazmem lepiło i na ołtarzach stawiało poprzedzające. Ależ ten sławny pisarz jutro może złamać rękę, a genialny malarz oślepnąć. Głupstwo też rzekłem, milionerów szczęśliwymi nazywając. Oni także umierają i, co gorsza, za życia niekiedy swoje miliony składają do grobów. Miewają przytem niewierne kochanki lub żony, niewdzięczne dzieci, podagrę i złe trawienie. Więc niema szczęścia bez skarg i obawy, tak, jak człowieka bez brodawki na ciele lub duszy; niema życia bez końca, tak, jak słodyczy bez kwasu. Może perły na dnie morza są doskonale czyste; lecz wynosi je na świat nurek i cnotliwa dziewczyna sprzedaje za nie swoją cnotę. Może dzikie samotności leśne i górskie są wiecznie niewinne? Ach, w najgęstszych lasach najłatwiej spotkać się z rozbójnikami, a na górskim to szczycie, z obłokami u stóp, Oktawia przyrzekła mi wieczną miłość....
»I nie to jedno. Naturaliści od dawna opisali te okropności, które się spełniają na łonie natury; co do mnie, widziałem raz w głuchym zakącie leśnym rozsypane pióra turkawki, którą zamordował jastrząb i nie zwróciłem na nie żadnej uwagi. Teraz, pewno dlatego, że sam cierpię, myślę nad tem, ile kropli krwawego bólu było w tem jednem morderstwie, które u stóp wspaniałych jodeł przepyszne mchy usiało tym deszczem białych piórek, jedno po drugiem z żywej skóry wydzieranych. Skoro zaś, gdziekolwiek okiem rzucić, samo kalectwo, niebezpieczeństwo, zniszczenie, zawód: nie byłożby godnem wyższej istoty ludzkiej — fatalny ten łańcuch rozkować a skrzydłami niepodległej myśli i woli dumnie w kościstą pierś śmierci zadzwonić: nie ja niewolnikiem twoim jestem, o śmierci, lecz ty ku mnie na rozkaz mój przybyć musisz! Tobie zaś, życie, nie pozwolę być katem swoim; rękę twoją, — która mi niesie wszystko, czem się brzydzę, a czego pragnę, podać nie chce, — odtrącam i z odwróconem od ciebie obliczem odchodzę w nieznane światy!...
»Z ponurą, lecz nieprzepartą ponętą uśmiecha się ku mnie myśl o takim buncie. Są w nim niezaprzeczenie żywioły tragizmu i piękna. Tak umierać — to jeszcze używać; używać najwykwintniejszej rozkoszy zemsty i samo-uwielbienia. Mszczę się na życiu przez wypowiedzenie mu posłuszeństwa i odjęcie od ogólnej jego summy tej liczby, którą ja sam przedstawiam.
Filozofowie utrzymują, że celem natury jest osiąganie coraz powszechniejszego samopoznania. Kiedy tak, to odbieram ci, pani naturo, cząstkę już osiągniętego celu; odbieram ci osobnik, w najwyższym stopniu przez cywilizacyę do samopoznania wykształcony, a natomiast rzucam w twe zimne i srogie łono garść atomów, wcześniej niż chciałeś bezwiedności przywróconych. Czyń z nimi, co ci się podoba, wprowadzaj je w nowe związki, prządź z nich nowe, ciemne nici, kuj nowe szyderstwa i oszustwa: ja nie będę dalej służył ci do urzeczywistniania celów, z których istotą i potrzebą zwierzyć mi się nie raczyłaś.
»To zemsta. A z innej strony: nad nudę i prozę walki o byt unicestwienie przełożyć, potęgą swojej woli zdławić najpotężniejsze prawo życia, którem jest samozachowawczy instynkt, dobrowolnie wyjść na spotkanie tego, przed czem wszystko, co żyje, drży i umyka — nie jest to gminnie i pospolicie umrzeć, lecz wykwintnie i rozkosznie stopić się w uczuciu własnej wielkości i piękności.
»Jakże ja w tej chwili wybornie rozumiem Petroniusza, zadającego sobie śmierć pośród nagromadzonych wszystkich wdzięków życia. Odebrał siebie Neronowi i umarł, jak żył, w uznaniu i uczuciu swojej niezmiernej cywilizacyjnej wyższości nad gminem.
»Nie mogę, szlachetny patrycyuszu, naśladować genialnie wynalezionego tła do obrazu twojej śmierci. Pomiędzy portykiem, wśród którego linij, dźwięków, barw, tyś wrogowi swojemu rękawicę rzucił, a tym moim gabinetem z oleodrukami na ścianach i meblami manczestrem obitymi taka zachodzi różnica, jak pomiędzy ostatecznemi racyami twojego i mojego postanowienia. Twoją racyą był imperator, moją jest lichwiarz. Nic to. Pomimo wszystkie niepodobieństwa, czuję w tobie brata, i to mię dumą napawa. Do obracania tego samego kółka w maszynie powszechnej jednostajnie przeznaczeni i uzdolnieni, będziemy mieli śmierć jednostajną. Czy to ty, duchu, tak do mnie podobny, krzeszesz we mnie ten zapał, pod którego wpływem atomy moje przestają lękać się rozsypki... Zamiar mój, niedawno mglisty i chwiejny, z każdą sekundą staje się niezłomniejszym. Jeszcze pięć minut...
»Upłynęły.
»Co ja mówię o lichwiarzu? Najpewniej nie poniżę i nie oszpecę siebie włóczęgą po sądach i więzieniach za długi, ale to nie jest jedyna moja racya. Obok przyobleczonej w imperatorską purpurę racyi Petroniuszowej moja druga racya bez zawstydzenia miejsce zająć może.
»Nikczemna kokietka! Teraz dopiero w całej nagości widzę bezduszność i bezwstyd tej kobiety — wszystkich kobiet. Jakież uszczęśliwienie uczuwam na myśl, że nigdy już o ich względy ubiegać się nie będę. Ani o wasze, kochani przyjaciele, których ręce, odkąd popadłem w biedę, są już dla mnie skostniałe, oczy roztargnione a drzwi — zamknięte! Od najwcześniejszej młodości swojej widziałem w was wzory szlachetnego ucywilizowania, które zrazu naśladowałem, potem prześcignąłem. Teraz dowiodę tej mojej nad wami wyższości, że wy, jak dorobkiewicze, drżeliście o swoje szkatuły, a ja, jak książę, śmierć nad zastukanie do nich przełożę.
»Jeszcze parę razy przejdę się po pokoju... Ostatni to raz w ruch wprawiałem swoje członki. Już siedzę przed biurkiem, odsuwam szufladę... chciałbym, aby uchodzący stąd spotykali się gdzieindziej... Ujrzałbym cię, Petroniuszu, i do łona twego przypadłbym, jak rozpłakany jeszcze uczeń do dawno w mądrości i chwale uspokojonego mistrza...«


∗             ∗

Tu silny odgłos dzwonka wyrwał go z odmętu myśli i do opuszczenia ręki z morderczą bronią zmusił. W przedpokoju rozległy się liczne kroki i liczne wesołe głosy, które też po kilku sekundach napełniły gabinet, słabo oświetlony płonącą na biurku lampą.
Co to znaczy? Co to się stało? Są to bracia Oktawii i dwaj najbliżsi ich przyjaciele, i jeszcze jeden ich towarzysz, tegoroczny król mody i kotylionów! Same krocie, nawet miliony; sam szyk i wykwint! Sam kwiat ludzkości!
Po co oni tu przyszli? Czemu otoczyli go takiem gwarnem rozgadanem kołem? Po kolei i wszyscy razem ściskają go za ręce, ramionami otaczają, nadają mu przyjacielskie, serdeczne nazwy. Jedni śmieją się i poufale sobie żartują, inni mówią o czemś z namaszczoną prawie powagą; jeden rozczula się tak, że aż końcem palca łzę z oka ściera.
O czem to oni mówią?
Zrazu nic zrozumieć nie może, tak jest zdumiony i ogłuszony tem nagłem wtargnięciem wezbranego życia w jego myśli o śmierci, wesołego gwaru — w przedgrobową ciszę.
Stoi śród nich wysmukły i zgrabny, choć nieco przygarbiony, ze złocistymi włosami zjeżonymi nad bladem czołem, z osłupiałemi oczyma. Jednostajny gatunek i krój ubrania, jednostajna barwa i delikatność skóry, czynią go do nich tak podobnym, jak kropla wody podobną jest do innych. Odrazu też zgadnąć można, że kiedy zacznie poruszać się, będzie poruszał się zupełnie tak, jak oni, a nawet gdy mówić zacznie te same co oni sylaby, będzie skracał lub przedłużał. Tylko pomiędzy brwiami ma zmarszczkę, z której wygląda zgryzota, a której oni nie mają, i w ogólnym zarysie twarzy więcej śladów mózgowej pracy. Teraz także mózg jego pracuje nad przywróceniem sobie przytomności i zrozumieniem tego, coz nim i dokoła niego działo się i dzieje.
Zaczyna już rozumieć... Oni winszują mu czegoś! Śmiejąc się, ściskają mu ręce, wstrząsając go za ramiona, żartując i rozrzewniając się naprzemian, czegoś mu winszują.
Co to? Co on słyszy, czy słuch go nie zawodzi? Jestże podobnem? Ależ tak, tak! Nie, oni chyba drwią sobie z niego. Szydzą, za cel zabawy go wzięli! Jednak, starszy brat Oktawii bardzo poważnie mówi... jemu wierzyć można, prawa ręka ojca, dzielna finansowa głowa...
Ten znowu, król kotylionów, drugą już łzę rozrzewnienia z oka ociera, łzę prawdziwą, tak dużą i świecącą, że gdyby tylko potrafił ją utrwalić, byłaby jednym z najpiękniejszych orderów, rozdawanych w tańcu, nad którym panuje.
Tak, tak, już zrozumiał, ale jeszcze nie zupełnie wierzy, a raczej nie śmie oddać się wierze w prawdziwość tego, co słyszy. Ale brat Oktawii, ten finansista, pod ramię go obejmuje i sztywnego jeszcze na stronę odprowadziwszy, z uśmiechem bardzo przyjacielskim, głosem nieco zniżonym, mówi:
— Na Oktawię, savez-vous, ta wiadomość ogromne, ale to ogromne, wrażenie wywarła... Nie spodziewaliśmy się tego... ale ktoż zgadnie cette eternelle énigme, którą jest serce kobiety?... Wiesz, mon cher, ojciec mój spodziewa się, że w sąsiedztwie naszem dobra nabędziesz... , ... n’allons-nous pas nous amuser là comme de rois... Cóż robisz z dzisiejszym wieczorem? Spodziewam się, że zechcesz spędzić go z nami... Ojciec ma z tobą do pomówienia o interesie, et Octavie est dans son beau jour... czeka cię... heureux vaut-rien!...
Teraz dopiero zrozpaczony podniósł głowę i oczy mu błysnęły. Nakoniec uwierzył. Boże najpotężniejszy, więc to prawda! On wygrał, wygrał, wygrał na loteryi ogromną summę!...


∗             ∗

Odeszli, on pozostał, na pozór ten sam, co wprzódy, lecz bardzo zmieniony. Całą jego istotę przenikała radość tak gwałtowna i wzburzona, że o źródle jej, ani o czemkolwiek innem, zrazu myśleć nie mógł.
Długo nie myślał wcale, tylko był cały radością, która po pokoju nim miotała, jak w przestrzeni wicher miota listkiem. I, jak na skrzydle wichru latający listek, to mknie z chyżością strzały, to wolniej unosi się w górę, to, w dół opadając, swawolnie i bez taktu skacze po grudach ziemi, — tak on, to pędem strzały pokój od końca do końca przelatywał, to przebywał go chwiejnym i mdlejącym krokiem, to po kobiercu, którego lichy gatunek trochę tylko wynagrodzony był deseniem, dość dobrze wschodnie naśladującym, takich dokonywał skoków i susów, któreby najpewniej jednego z jego przyjaciół, tego finansistę, ogromnie zgorszyły, a drugiemu, temu królowi kotylionów, wycisnęły z oka łzę, nad tak grubiańską poniewierką choreografii.
Ale jakże on mógł teraz o tem myśleć i dbać o to, skoro czuł się tak lekkim i sprężystym, że koniecznie skakać musiał, a tak zachwyconym i szczęśliwym, że z każdem odetchnięciem, z każdym obiegiem krwi w żyłach, od stóp do głowy przebiegał go coraz nowy strumień ciepła i energii.
Nakoniec zmordowany na fotel upadł i samemu sobie, zarówno jak zewnętrznemu światu, przypatrywać się i przysłuchiwać zaczął. Zmysły jego z niewypowiedzianą rozkoszą kąpały się w uczuciu życia, którem przed chwilą, jak największem z głupstw i najsroższą z niesprawiedliwości, był pogardził. Czuł ciszę i ciepło pokoju, gwar uliczny za oknem wydawał mu się pełnym rzeźwej wesołości, a melodyjnem i do łez rozczulającem skrzypienie katarynki.
Uśmiechnął się raz: przypomniał sobie brodate bóstwo złotej rzeki, którego lękać się już przestał, któremu przeciwnie spojrzy jutro w oczy dumnie i z tryumfem. Uśmiechnął się drugi raz: trzeba będzie tym poczciwym, kochanym chłopcom taką kolacyjkę wyprawić, aby uczuli, kogo to z kółka swego o mało nie utracili, a teraz odzyskali. Uśmiechnął się trzeci raz: apartamencik na pierwszem piętrze nieduży, ale urządzony... pocałował końce dwóch palców... Uśmiechnął się raz jeszcze — najszczerzej i najradośniej: Oktawia...
Porwał się z fotelu. — Hej, lokajczyku — tymczasem, zanim będzie kamerdyner; ubierać się... wychodzę, wyjeżdżam... tymczasem wychodzę, zanim wyjeżdżać zacznę!
Nie miał czasu, śpieszył, śpieszył! Za temi ścianami było wielkie miasto, pełne gwaru, szumu, wesołości, najrozmaitszych słodyczy, świetności, piękności; za tem miastem był świat szeroki, pełen ogromnych stolic, wspaniałych widoków, wstrząsających wzruszeń, rzadkich rozkoszy...
We wnętrzu tego świata przelewał się, wrzał, głosami wszystkich Syren śpiewał wrzątek życia; u szczytu jego, jak bogini na globie, stała ta kobieta z tak nadzwyczajnie cienką skórą i artystyczną duszą, ta ostatnia strofa, dla której utworzenia wyśpiewanym został poemat dziejów...
Hej, zanurzyć się we wrzątku życia! Hej, z tryumfem na czole i nie już nadzieją, ale pewnością szczęścia rzucić się w objęcia świata! Prędzej! prędzej! prędzej do życia, w świat!


∗             ∗
Cóż to? Czy był on szaleńcem, noszącym w sobie sprzeczne uczucia i myśli, które go pogrążały w otchłań rozpaczy, to znowu napełniały bezmierną radością? Nie; szaleńcem nie był, ale jednym z tych, którym rozpacz w szczęście zamienić mogą — pieniądze.






JEDNA SETNA.



I.

Więc już tylko kilka tygodni, albo i kilkanaście dni, życia obiecujesz mi, doktorze. Dobrze. Za szczerość, o którą dla ważnych przyczyn prosiłem, dziękuję i ani dziwię się ani się bardzo smucę. Piłem życie zdwojonymi haustami, więc też dwa razy prędzej wypiłem je, niż inni; szumnym i wezbranym potokiem płynęło, więc też nie dziw, że wcześnie ucicha. Rzecz to prosta. Przyjmuję ją tak, jak człowiek do ostatka z rozumu nie obrany przyjąć musi spełniające się na nim prawo natury. Zresztą, może i nie byłbym tak rozsądny, gdybym czuł się zrozpaczonym, to jest, gdyby mię wraz z obietnicą życia opuszczała nadzieja szczęścia, czy choćby przelotnych rozkoszy. Ale, czegóż ja, — ruina ciała i duszy, — mógłbym spodziewać się od przyszłości, jeśliby ona dla mnie istniała? Długiego ciągu bezsennych nocy, dni w bezdennem zniechęceniu do wszechrzeczy świata spędzanych, przeszywających bólów, które targają wyniszczonemi nerwami? Nauka wasza nie posiada środków dla przywrócenia mi sił i zdrowia, śmierć zatem może mi tylko odjąć męczarnie. Spokojny jestem; owszem, więcej i przyjemniej ożywiony, niż to oddawna ze mną bywało.
Przecież, nakoniec, spotka mię coś nowego, nieznanego; spojrzę w oczy czemuś, co jest bardzo ciekawem i zarazem majestatycznem. Co czuje i myśli człowiek, który kona? Czy wraz z tem, gdy ty, doktorze, powiesz o mnie: nie żyje! ja istotnie, najdrobniejszym atomem moim już czuć i myśleć przestanę? Alboteż może dość długo jeszcze odbywać się będzie we mnie jakiś ruch cząsteczkowy, mętnie odbijający w sobie dźwięki zewnętrzne i przynoszący mi do mózgu niejasne, splątane, może rozkoszne, a może dręczące widzenia, wspomnienia, marzenia? Bardzom tego ciekawy; ale wiem, że i te ostatnie echa i widma życia, — jeżeli bywają, — słabnąć będą, oddalać się, cichnąć, niknąć... a potem co?
Usta twoje składają się do wymówienia słowa: nie wiem! i ja za tobą je powtarzam. Pomimo wielu swoich szaleństw, tyle zawsze zachowywałem rozsądku, aby marnym i marnie używanym rozumem nie rozcinać węzła, którego rozplątać nie potrafił jeszcze nikt! Nie mówiłem ani: tak, ani: nie; ani: trwać będę ani: unicestwię się.
Nie wiem, lecz właśnie ta niewiadomość czyni rzecz niewymownie ciekawą. Jak to wygląda? Co tam na dnie? Kto z tych, którzy tutaj twierdzą lub piszą, myli się, a kto ma słuszność? Z materyi nie ginie żadna cząstka: to już podobno pewne. Słyszałem o jakiejś teoryi, że każdy z rozproszonych jej atomów, posiada swoje osobnikowe i siebie świadome życie, więc myśl i uczucie, choćby w ich zaczątku. Czy ja rozproszę się na tyle osobnikowych istnień, czyli uczuć i myśli, ile w ciele mojem zawiera się atomów? Czytałem w jakiejś książce przypuszczenie, że może cząstki materyi, uwolnione z rozłożonego ciała Heleny, pięknej żony Menelausa, znajdują się teraz w sierści, przechadzającego się po północnych lodowcach, białego niedźwiedzia, a jedną przynajmniej z tych, które składały mózg Sokratesa, znaleśćbym mógł, gdybym szukać umiał, — w tkaninie mego szlafroka. Dokąd ja chciałbym wysłać atomy moje? Z jakiemi całościami je połączyć? do czego przez nie przyczynić się? w czem nimi udział przyjąć?
Cha, cha, cha! jakże domyślnie i filuternie błysnęły ci oczy, doktorze! Pomyślałeś pewno że o metempsychosie marząc, widzę przed sobą — »szatę mglistą, która jej pierś uciska« — to jest przepysznie pięknej kobiety: usta do brzegu puharu przytknięte, pięć palców dokoła stosu kart zaciśniętych i t. d. i t. d. Wiem, wiem! niezawodnie lepiej od ciebie wyliczyć to wszystko potrafiłbym, gdybym chciał. Ale nie chcę... nie chcę!
Toujours des perdrix! Śmiertelna nuda. Coś wcale innego zamajaczyło mi przed oczami... coś i teraz błędnie i zdala dostrzegam. Stos gorejący, a u jego szczytu człowiek, śród bałwanów dymu stoi jak kolumna niezłomnej wiary i jak posąg zachwycenia.... Dwa okna kamienicy miejskiej, wysoko nad ulicą oświetloną gazem i pełną turkotu odjeżdżających od wrót teatru powozów, błyszczą światłem samotnej lampy... stara kobiecina, w perkalowej sukni i białym czepku na głowie, wynurzająca się z leśnych paproci, z koszykiem grzybów w jednem ręku, a wiązką wrzosu i nieśmiertelników w drugiem.... Błękitne oczy chłopa, nie żadnego nadzwyczajnego, ale zupełnie prostego chłopa, spoglądające na mnie z pod twardej gęstwiny włosów z taką wdzięcznością... wdzięcznością... Ach! i za cóż była ta wdzięczność? Ale było i jest to wspomnienie takie, że... O, doktorze! czemu ja więcej takich wspomnień nie mam? Czemum ja życie tak głupio, tak podle zmarnował? Czemu umierać muszę i nic już odmienić, odzyskać, przerobić nie mogę? Smutno. Na krótko starczyło mi mego rozsądku! Tchu brak... Morfiny! Niech dyabli wezmą — jakie nieznośne chwyciły mię bóle i tak mi smutno!... Morfiny, doktorze!


II.

Kiedy po paru godzinach snu męczącego obudziłem się dziś zrana, szalony śmiech zdjął mię przy wspomnieniu, jakiem zdziwieniem napełniła cię wczoraj, doktorze, gadanina moja. Oddawna już śmiesznym wydaje mi się każdy, kto się dziwi. W samym sobie czułem niekiedy rzeczy całkiem nieoczekiwane i niewytłumaczone, a wiedzieć przecież musiałem, że są one prawdziwe, co mi przypominało zdanie gdzieś słyszane, czy wyczytane, że wy, uczeni, jesteście jako ludzie, którzy na wybrzeżu morza drobne kamyczki podnosicie i oglądacie, a całe niezmierne dno morskie pozostaje dla was nieznaną i niedostępną tajemnicą. W obec takiego stanu waszej wiedzy, jakże możecie dziwić się zjawiskom po raz pierwszy spotykanym? Śmieszni jesteście z tem zdziwieniem, bo powinniście przecież w każdej chwili i na każdym kroku spodziewać się spotkania z nową i nieznaną wam jeszcze formą, istotą, odmianą rzeczy, wyłaniającą się z otchłani, nad której krawędzią zbieracie swoje kamyczki. Zdziwiło cię wczoraj, że ja, taki słynny miłośnik życia, tak spokojnie zniosłem wiadomość o blizkiej śmierci; że taki, jak ja, światowiec, hulaka, pustak, objawiłem ciekawość śmierci i wieczności. Kilka mglistych widzeń, które mi przed pamięcią zamajaczyły i o których wspomniałem, poczytałeś wprost za chorobliwe i nieprzytomne bredzenie. Jednak sam najlepiej wiesz o tem, że choroba moja nie należy do rzędu tych, które umysłowi przytomność odbierają. Szczęśliwie przecież uniknąłem rozmiękczenia mózgu, i gorączki także nie miewam. Więc dlaczegóż dziwiłeś się i wspomnienia moje za urojenia wziąłeś? Posłuchaj raczej rzeczy ciekawych, — we mnie przynajmniej ciekawość obudzających.
Co? znowu lekarska i przyjacielska rada, abym zbytecznem mówieniem, a broń Boże, już wywoływaniem wzruszeń stanu swego nie pogorszał? I po co to, mój doktorze, tak marnie używać tak wielkiego podobno daru natury, jakim jest mowa ludzka? wiesz o tem dobrze, że przez całe życie moje, wprawdzie niedługie życie, zawsze czyniłem wszystko, do czego czułem nietylko chęć, ale choćby chętkę, i że właśnie dla tego, to życie będzie niedługiem. Mógłżebym, gdybym nawet chciał, u samego końca odmienić ton i barwę swojej natury, czy swoich nałogów? Ale ja wcale tego nie chcę; bo i pocóż? Powiadasz, że przez to więcej cierpieć będę. Ależ ja przez to właśnie więcej niż połowę lat trwania człowieka utraciłem: a miałbym teraz powściągać się i miarkować, dla zmniejszenia o połowę swoich bólów! Gdy przyjdą, będę jęczał, nawet krzyczał; ty poskromisz je morfiną i — wszystko! A teraz, kiedy na całą godzinę może mię odstąpiły, mówić będę, bo chcę, bo tak mi się podoba.
Szczególna to nawet rzecz, jak wielką ochotę do mówienia czuję! Naturaliści utrzymują, że ze wszystkich istot ziemskich najgadatliwszą jest człowiek i zapewne z tego powodu, ilekroć wie, że wkrótce usta na zawsze zamknąć się mu mają, pragnie wygadać się do syta. Sokrates, przed wychyleniem trującego napoju, niezmiernie długą rozprawę stoczył ze swymi uczniami, Trazea gawędził z Demetryuszem....
Cha, cha, cha! Znowu dziwisz się, że wiem a bardziej jeszcze, że wspominam o Senece, Trazei i t. d. Mój drogi, jakkolwiek nad nieksiążkowemi wcale kartami przepędzałem noce, byłem przecież człowiekiem tak zwanej klasy oświeconej; pierwszą młodość moją pielęgnowali drogocenni nauczyciele, — jako to: l’ Abbé Rivière z Paryża i sir Wight z Londynu, a potem niekiedy spotykałem się z książkami. Zresztą wiedza moja jest tak szczupłą, że nie zapełniłbym nawet źrenicy twego oka, gdy je szeroko otwierasz od zdziwienia nad tem, że choćby taką posiadam. Więc greccy filozofowie gawędzili przed śmiercią ze swymi uczniami, rzymscy skazańcy ze stoikami, a potem już, długie pokolenia Chrześcijan, ostatnie swoje zwierzenia szeptały do uszu ludzi w sutannach i komżach. Teraz sprozaiczniały czasy. Niema przy mnie ani płaszcza i brody stoika, ani malowniczej szaty kapłana. Dla takich, jak ja, zastępują to wszystko, tacy, jak ty, doktorze. Może to wam nudę sprawia, ale i zaszczyt przynosi. Ty zresztą nie znudzisz się pewnie, bo, rzetelnie uczonym będąc, wszelkich zjawisk świata ciekawym być musisz, a przeniknąć do dna takiego okazu człowieka, jakim ja byłem, choć na pozór i łatwo, w gruncie jednak trudno, o czem przekonasz się, gdy posilony tym bulionem, według dyspozycyi twojej sporządzonym, dalszy ciąg gawędy mojej rozpocznę.....



III.

Kim i jakim wydawałem się światu, a w 99-ciu częściach mego życia zewnętrznego i wewnętrznego, istotnie byłem, o tem ci długo opowiadać nie będę, bo któż w kraju naszym ba! w kilku nawet krajach Europy, nie słyszał o szalonym chłopcu milionerze, który przez lat dziesięć, przez jeden tylko trzeci dziesiątek lat swego życia, potrafił pożreć i miliony swoje i życie? Podobne do mojej historye tysiącami wybuchają i znikają, kipią i stygną na brukach wszystkich stolic świata, i opowiadaniem, krytykowaniem, opisywaniem ich zajmują się tysiące ludzi.
Widoki te powtarzają się na scenach życia od tego dawnego czasu, w którym biblijny mędrzec ostrzegał młodzieńców przed pianą wina i zapachem niewieścich włosów. Takich zresztą, którzy według możności swojej ścigają rozkosz, pod różnolitemi jej postaciami, nietylko na tym szczeblu społecznym, który był moim, ale na wszystkich innych — pełno. Śmiało powiedzieć mogę, że imię moje — legion i o przyczynach, które stwarzają zjawisko tak pospolite, mogę zamilczeć, bo pospolicie są znane. Cóż? Odziedziczona po przodkach duma i samowola, ciasny krąg umysłowego widzenia, z przywileju nie robienia nic wynikające lenistwo, namiętności, przez łatwość używania podniecane, łechtane, mnożone, te namiętności jeszcze rozpryśnięte na milion kaprysów, z których każdy przybiera naturę piekącej nazwy i nieodzownej potrzeby etc. etc.
Moralista wydobyłby z tego treść do długiej o występku i cudzie homilii, pedagog do rozprawy o wychowaniu, socyolog — do refleksyi o skutkach istniejącego podziału bogactw. Ja sam mógłbym powiedzieć coś o rodzicach moich, którzy zresztą nie byli ani trochę gorszymi od innych ludzi swojego położenia i stanu, a daleko więcej jeszcze o domownikach, którzy schlebiali mi już wtedy, gdy jeszcze śliną maczałem przywiązywane mi pod brodę serwetki, o naukach l’abbé Revière’a i sir Wight’a, z których drwiłem już wówczas, kiedy mię za cudowne dziecko, uznawano. Są to przecież rzeczy proste, jak »dzień dobry,« a niektórych z pomiędzy nich krytykować przed śmiercią mi nawet nie wypada. Więc — passons!
To tylko powiem, że w dwudziestym drugim roku od urodzenia swego zostałem samowładnym panem milionowego majątku i samego siebie, do trzydziestu trzech zaś dobiegłszy, utraciłem trzy czwarte dziedzictwa, a w kilka tygodni utracić mam całego siebie. I to jeszcze, że niema na ziemi takiego przysmaku, któregobym przez te jedenaście lat nie skosztował, takiego gatunku piękności kobiecej, z któregobym choć jednego egzemplarza w objęciach swoich nie trzymał, takiej osobliwości, którejbym nie widział, takiego ciekawego miejsca, do któregobym się po nowe wrażenia nie udał, takiej pieszczoty, rozkoszy, awantury, takiego szału i upojenia, którychbym przynajmniej brzegiem warg swoich nie dotknął. To wszystko właśnie składało te dziewięćdziesiąt dziewięć setnych części mojej istoty i mego życia, o których więcej nie powiem już ani słowa. I sam wspominać i twemu światłemu sądowi ukazywać będę już tylko tę jedne setną, maluczką jednę setną, która do tamtych tak niepodobna była, jakby do mnie wcale nie należała....
Ale teraz już chwilę odpocząć muszę. Każ spuścić firankę u okna. W szarem świetle prędzej odpoczywa mózg, który już parę złowieszczych ukłóć przeszyło. Może mi znowu dasz trochę morfiny, doktorze? Mamki swojej, gdym w niemowlęcych wnętrznościach głód uczuwał, tak pokornie o podanie mi piersi nie prosiłem, jak teraz o ten rajski narkotyk proszę ciebie! Jam ją owszem, — z niecierpliwości po twarzy drapał tak, że raz o mało jednego oka nie utraciła... Diable! kiedy tak z tem swojem doktorskiem narzędziem marudzisz — chciałbym bardzo uczynić to samo i z tobą, tylko że nie wypada....


IV.

W głowie mojej, niegdyś tak dumnej, wesołej i, jak powiadano, pięknej, a teraz tak zestarzałej, mizernej i biednej, zrywa się już niekiedy wątek myśli, i nie wiem już od czego zacząć miałem... Mniejsza o to! Niech sobie będzie i to zdarzenie, które zresztą przytrafiło się prawie u początku mojej świetnej i pełnej chwały drogi. Mówię: zdarzenie, bo wiedz o tem, doktorze, że moja jedna setna bardzo rzadko dawała mi wiedzieć o sobie bez jakiej zewnętrznej pobudki. Daje to świadectwo o jej słabości, zapewne. Ale w zamian drobne czasem przyczyny wystarczały do wydobycia jej na wierzch, co świadczy znowu o jej twardości i utajonej sile. Zdarzenie zaś, które mi teraz w pamięci napływa, było takie.
Zdaje się, iż 25-go roku jeszczem był nie skończył i od trzech lat przebywałem za granicą, tyle tylko z krajem łączności mając, że rządcy i plenipotenci przysyłali mi stamtąd pieniądze. Większą część tego czasu przepędziłem w Wiedniu, bo i wielką słabość do tego miasta czułem zawsze i szalenie kochałem się wówczas w pewnej, mieszkającej tam, prześlicznej włoszce. Była to kobieta równa mnie położeniem towarzyskiem, a może nawet z powodu różnych dostojeństw swego męża dyplomaty nieco odemnie wyżej stojąca: więc tajemne z nią stosunki dawały mi mnóstwo wrażeń wśród niezwykłych zabiegów i niebezpieczeństw. Naturalnie, że przyczyniało to im uroku i trwałości. Nie miałem czasu się znudzić, bo go na nasycenie się nie wystarczało nigdy.
Widywałem ją rzadko i na krótko, a w przestankach używałem przyjemności sportu, kart i towarzystwa przyjaciół, czasem zaś i przyjaciółek — takich sobie... czemu tamta miłość nie przeszkadzała wcale, ani też one jej. Wszystko to było dla mnie dość jeszcze nowem i bawiło mię ogromnie. Konie moje były tak piękne, że zwracały na siebie powszechną uwagę, kucharz wyborny, przyjaciele dowcipni, przyjaciółki urozmaicone, widywanie się z kochanką krótkie, lecz rozkoszne. Zdziwiłby mię bardzo ten, ktoby powiedział, że czegokolwiek do doskonałego szczęścia mi brakuje. Byłem jeszcze młodym i przebywałem miodowe miesiące mego zawodu. Z oczu twoich, pedancie, wyczytuję zapytanie: cóż to był za zawód? Ach, zlituj się, sam już daj mu nazwę! wszak wiesz, czemu się oddawałem! Ja ci tylko mówię o mojem doskonałem zadowoleniu ówczesnem, które jednak najniespodziewaniej, choć tylko na krótko, zmąconem zostało.
Było to tak: pewnego wieczora opuściłem jeden z największych teatrów stolicy z takiem uczuciem, jakbym wychodził z gorącej kąpieli. Gorąco czułem na czole i w piersi. Grano Szekspira, którego zawsze passyami lubiłem, i któremu, dla wrażenia, jakie wywierał na mnie, przebaczałem nawet to, czem brzydziłem się więcej, niż ojcobójstwem: grubiaństwo. Poszedłem do teatru tylko w celu popatrzenia na moją włoszkę, królującą w loży pierwszego piętra w blaskach swoich brylantów i wspaniałości obnażonych ramion. Ale niewiele na nią patrzałem. Była tego wieczora niezwykle otoczoną i zalotną; porwała mię więc zazdrość czy złość, i pomyślałem sobie, że, bądź co bądź, Szekspir wart więcej od tej wielkoświatowej kokoty. Wyszedłem z teatru wzruszony losami Koryolana i po raz pierwszy ze swoich niezadowolony. Było to niezadowolenie wcale niejasne, a ja przypisywałem je rozczarowaniu się co do kochanki. Nie podobała mi się dziś stanowczo, ze swemi przymilonemi uśmiechami i ognistemi spojrzeniami, rozrzucanemi pomiędzy mnóstwo głupców. Przy wyjściu przyjaciele ciągnęli mię na kolacyą i bakarata, za którym podówczas przepadałem; ale ja, do niczego ochoty nie mając, odmówiłem, a otrząsnąwszy się od natrętnych, sam jeden i bez celu, szedłem chodnikami rzęsiście oświetlonych, turkotem powozów grzmiących ulic.
Nagle uczułem dokoła siebie coś łagodnego i dziwnie kojącego to rozdrażnienie, które mię opanowało, a było tem nieznośniejszem, że doświadczałem go po raz pierwszy; doznałem wrażenia takiej ulgi, jaką sprawia powiew wiatru, spływający na spocone od skwaru czoło. Spostrzegłem wtedy, że, sam o tem nie wiedząc, wszedłem na jedną z wąskich ulic starego Wiednia, z obu stron ujętą w bardzo wysokie mury i poważnym skłonem spływającą ku Dunajowi. Ruch miejski ustawał tu już o tej porze zupełnie; zrzadka rozrzucone latarnie, w połączeniu z gwiaździstą nocą, tworzyły miłe dla wzroku półświatło. Z pośród grzmotu i wrzawy wszedłem w ciszę, z pośród rzęsistego światła w półświatło i po raz pierwszy ich słodycz uczułem. Obudziłem się z zamyślenia, w którem nieszczęśliwy Koryolan i zdradliwa włoszka plątali się z sobą niewyraźnie i drażniąco. Prawie bezmyślnie zacząłem wodzić wzrokiem po wznoszących się z obu stron kamienicach i szeregach ich ciemnych okien.
Mieszkańcy tej dzielnicy miasta wcześnie spać idą, a było to już dobrze po północy; więc prawie wszystkie okna były ciemne i po kwadransie może zaledwie, zwolna idąc, spostrzegłem u szczytu jednego z domów dwa blade światełka. Połyskiwały one bardzo wysoko, na piątem czy szóstem piętrze, i skutkiem optycznego złudzenia zlewały się z widzialnym pomiędzy dachami wązkim szlakiem gwiazdami usianego nieba. Uczułem nagle wielki ku tym światełkom pociąg, a większą jeszcze ciekawość. Kto tam za temi oknami żyje i czuwa? Na co mi była ta wiadomość? Naturalnie, że zupełnie na nic, ale zachciało mi się jej tak gwałtownie, jak innym razem bakarata, szampana lub kochanki.
Czysta fantazya! ale ja byłem aż nadto przyzwyczajony do dogadzania każdej swej fantazyi; bez cienia więc wahania zadzwoniłem do bramy domu. Robiłem awanturę, tego jednak rodzaju, który najlepiej lubiłem. W porównaniu zresztą z innemi, na które co moment się puszczałem, ta oto teraz wzmianki nawet nie warta.
Znasz grzeczność wiedeńczyków i niezrównaną wymowę monety... Z łatwością dostałem się na wschody domu, po których, jakkolwiek coraz wyższemi i ciemniejszemi się stawały, biegłem tak szybko, jakby mię u ich kresu raj Mahometa oczekiwał. Co do mieszkania, do którego przeniknąć chciałem, omylić się nie mogłem, bo była to jedna z tych wąziutkich kamienic, których wiele zawiera stary środek Wiednia, i u szczytu swego miała tylko te dwa okna, te moje zaciekawiające dwa okna. Z pomocą zapałki zobaczyłem staroświeckie, ciężkie, nizkie, jedyne tu drzwi i zlekka do nich zapukałem.
Herein! — odpowiedział zaraz głos z wnętrza.
Wszedłem. Czy uwierzysz w to, doktorze, że uczyniłem to bez najmniejszej odrobiny wahania, zawstydzenia lub nieśmiałości, owszem, z nadzwyczaj miłem i rozweselającem uczuciem popełnienia czegoś niezwyczajnego i zaciekawiającego. Na mimowoli śmiejących się ustach miałem słowa, naturalnie, że niemieckie: »Panie, czy pani! wielki pustak i nic dobrego, zaciekawiony twemi oknami, wśród nocnych ciemności świecącemi, przychodzi zobaczyć, kto i jak za niemi żyje. Nie zaduszę cię i nie okradnę, jakkolwiek do nieznajomego mieszkania jak złoczyńca wśród nocy wchodzę; ale, tylko ciekawość moją zaspokoiwszy, powiem ci »dobranoc« i grzecznie odejdę!«
To miałem zamiar powiedzieć, ale nie powiedziałem i, próg przestąpiwszy, jak Lotowa żona w słup soli, w kolumnę zdziwienia przemieniony, stanąłem. Zobaczyłem znajomą twarz człowieka, którego w dzieciństwie swojem widywałem, a którą poznałem dlatego, że takich jak on mało jest na świecie.
Niemieckie: herein! którem był za drzwiami usłyszał, odskakiwało od niej, jak gumelastyczna piłka od posadzki, bo były to rysy nawskróś nasze, polskie: otwarte, dobroduszne, wrodzoną, choć i dawno minioną wesołością jeszcze podszyte, z wysokiem i gęsto pomarszczonem czołem, z głęboko osadzonemi, lecz zdaleka nawet błękitem turkusu jaśniejącemi oczyma, z wydatnemi usty, nad któremi sterczał twardy i krótki, płowy, siwiejący wąs. Słowem: twarz wesołego towarzysza, który przebył męczeństwo, i poczciwego rolnika, w rycerskiem rzemiośle zmężniałego. Teraz przecież inne wcale uprawiał on rzemiosło, bo chudy, choć barczysty, we flanelowej kamizelce i przygarbionej postawie, na nizkim stoiku siedząc, szydłem i dratwą przyszywał podeszwę do starego buta.
Pierwszą myślą, która przez głowę mi przemknęła, było: dlaczego on teraz jest szewcem? a potem, sam nie wiedząc jak i kiedy, zaledwie z oczami jego wzrokiem się spotkawszy, wymówiłem z cicha: »Przepraszam!« Ja przepraszałem, ja, przepraszałem kogoś innego, jak damę, której tren przydeptałem, lub nie dość śpiesznie podjąłem upadłą chusteczkę. Ale ten człowiek należał niegdyś do towarzystwa i choć był niebogatym szlachetką, na kilkudziesięciu chatach, jak wyrażano się niegdyś, siedzącym, dla szacunku, którego używał, i pokrewieństw, które go z naszą sferą łączyły, przyjmowano go wszędzie. Bywał nawet u moich rodziców. Co on u dyabła z tym starym butem ma do czynienia? A nic dziwnego, że drzwi na klucz nie zamyka i do pukającego w nocy woła zaraz: herein!
Izba jak pustynia: naga i zimna. Ubóstwo w niej aż skwierczy. Trochę kulawych gratów, mnóstwo obrzydliwego, starego obuwia i lampa, która, jasno paląc się na stole, oświeca roztwartą książkę, brudny kałamarz i drobnem pismem gęsto nakreślony arkusz listowego papieru. Usłyszawszy moje »przepraszam!« ten starzec, — nie! źlem powiedział! nie był on jeszcze starcem, ale cały wiek przeżytych boleści zdawało się, że przyrósł mu do twarzy, — wypuszczając z ręki but i dratew, przypodniósł się nieco ze stołka i przyciszonym głosem rzekł:
— A bardzo mnie miło... rodaka...
Jakby mię kto pięścią w plecy uderzył, tak szybko i nizko ukłoniłem się, a on, zadziwiony i zaniepokojony tą nocną wizytą, zapytał:
— Cóż o tak spóźnionej porze mogło pana tu przyprowadzić?
O, wszyscy święci, przybądźcie mi z pomocą! Czy wesoło sobie zadrwić z człowieka tego, jak to miałem zamiar uczynić z każdym, kogobym tu znalazł? czy też wykłamać się zręcznie? ale do jednego i do drugiego wybiegu szczególniejszy wstręt uczułem, szczególniejszy, bom przecież zwykle drwił i kłamał od rana do wieczora, bez czego zresztą nikt oddający się zawodowi memu obejść się nie może. Powiedziałem prawdę. Z wesołością i swobodą, co prawda, trochę sztuczną, opowiedziałem wszystko, jak było. On, nie zapraszając mię wcale do siedzenia, siedział na swoim stołku i z podniesioną ku mnie twarzą uważnie przypatrywał się mnie i słuchał, a kiedy mówić przestałem, pobłażliwie głową potrząsł i przyciszonym, jak wprzódy, głosem, powiedział:
— Młodość... lekkość... Nic pan przez to bardzo złego nie zrobiłeś, tylko to trochę niegrzecznie — i łagodnie, nawet uprzejmie, zapytał:
— Z kim mam przyjemność?...
Powiedziałem mu moje nazwisko. Jakby sprężyną podrzucony, wstał ze stołka i w całej wysokości wyprostował swoją chudą, barczystą postać. Gęste brwi zbiegły się mu nad oczami, które w swych zagłębieniach błysnęły. Kilka razy wąsami poruszył i nie takim już, jak wprzódy, przyciszonym i łagodnym, ale urywanym i hamowanym głosem zaczął:
— Wiem! wiem! słyszałem! któż nie słyszał? Więc to pan, który tak wystawnie i hucznie tu żyjesz i pieniądze po bruku rozrzucasz, że przez pana śmieją się z nas wszystkich nawet niemieckie wrony! Ślicznie! Rad jestem, bardzo rad, że poznaję tak sławnego i taki honor przynoszącego nam męża! Jeszcze trochę takiego życia, a zasłużysz pan sobie na pomnik!
Niech mi się codzień Belzebub śni, jeżeli przy tej mowie starego nie otworzyły mi się usta, jak u pierwszego lepszego gapia. Nie wiedziałem, co właściwie dzieje się ze mną, tak nowem było to, co się działo. I śmiech mnie porywał, i gniew, i inne jeszcze uczucie, którego natury wcale nie rozpoznawałem, lecz które mi dolegliwą przykrość sprawiało. On zaś podszedł do mnie i, w same oczy patrząc mi tak upornie i przenikliwie, żem swoje spuścił, a zgrubiałą i stwardniałą od skór i szydła dłonią mojej ręki dotykając, zapytał:
— Dawno pan tam byłeś?
Jak uczeń przez surowego profesora o lekcyę zapytywany, pocichu odpowiedziałem:
— Od trzech lat już tam nie byłem.
— Tak!.. — przeciągle wymówił i głową zatrząsł. — I mogąc tam być, pan tu siedzisz... Boże mój! a ja nie mogę...
Dłoń z ręki mojej zdjął i do czoła ją wraz z drugą przycisnąwszy zakołysał się w obie strony. — Nie mogę! — powtarzał, nie mogę! nie mogę!..
Widziałem, jak z pod ciemnych dłoni dwie duże krople zwolna popłynęły mu po policzkach. Ale wnet jednym szerokim krokiem do stołu się zbliżył, leżącą na nim kartkę listowego papieru w powęźlone od pracy palce wziął i siadając, a mnie drugi stołek ukazując, porywczo rzekł: — Siadaj pan i słuchaj!
List, który mi przeczytał, pisała żona jego syna, raczej wdowa po jego synu, a matka trojga jego wnuków. Nic nadzwyczajnego. Ponieważ utracili majątek, znajdowali się w wielkiej biedzie. Ona w mieście dawała lekcye języków i muzyki i z tego wszyscy żyli, ale gdy jeden z malców ciężko zachorował, a matka długo doglądać go musiała, wpadli w ostateczną nędzę. Wskutek znowu tej nędzy drugi malec przestał do szkół chodzić, a najstarsza dziewczynka na żebraninę czasem wybiegała i zanadto trochę przypadała do smaku miłosiernym ludziom. Wszystko to kończyło się zwięzłym wykrzyknikiem: »ratuj!«
Po przeczytaniu listu stary zerwał się i, gestem na rozrzucone po podłodze i stołkach stare obuwie ukazując, zawołał:
— Ja! ich ratować! Naprawiacz starych butów! Wszystko, co było można robić, robiłem: drzewo piłowałem, kamienie tłukłem, ciężary nosiłem, głodem marłem... Zmęczyłem się... to już tylko robić mogę... Niewiele sił na to potrzebuję... codzień jem chleb, a czasem i mięso... Ale innych ratować! Zwaryowała kobieta! Niegdyś — co innego! Hej, moje pola złote, dąbrowa zielona, pięćdziesiąt krówek mlecznych! Wspomnienia, panie dobrodzieju, stare bajki!
Tu opamiętał się, oprzytomniał i łzawe oczy znowu we mnie topiąc, spokojniej już zaczął:
— Ale nie o to idzie. Wierz mi pan, że nie na to uwagę pańską zwrócić chciałem, to jest, nie na siebie i nie na swoich... tylko...
Znowu zagorzał i uniósł się; zwierzchnią stroną ręki po liście uderzył.
— Ale tam takich tysiące, dziesiątki tysięcy... a wy...
Głos uwiązł mu w gardle.
— Wy... wy... — powtarzał, aż dokończył — wy tu siedzicie, niemieckie wydrwigrosze i baletnice wzbogacacie... Siły, rozumy, majątki rozsiewacie wszędzie, gdzie was samych nie posiano. Czy wy serc ludzkich w sobie nie macie? — łotry!
Doktorze, czym ja tego człowieka wypoliczkował i na pojedynek wyzwał? Miałem przecież przez dziesięć lat cztery pojedynki, więc pokazałem światu, co umiem. Możebym i wtedy był pokazał, gdyby mi to na myśl było przyszło. Ale nie przyszło. Zapisaną kartkę papieru pochwyciłem, nazwę miasteczka, z którego pochodziła, w pamięć wchłonąłem i, nic nie mówiąc, plecami cofałem się ku drzwiom, jak to czynią wierni, oddalający się od papieża.
Taki mały, zgnieciony wyszedłem na ulicę, jakby mi połowa wzrostu ubyła, a ogromny garb wyrósł na plecach. Czułem, że idę przygarbiony; nogi mi, jak w kajdanach ciężyły.
Gdym wrócił do ślicznego swego mieszkania, pierwszą rzeczą, którą uczyniłem, było to, żem złajał lokaja niemca, o którym wiedziałem, że mię fatalnie okrada; drugą zaś, że na drobne szczątki stłukłem wazę japońską, którą przed kilku dniami za bajeczne pieniądze nabyłem, a której widok wprawiał mię teraz w szaleństwo. Oba te wybuchy były bardzo głupie, — wiem o tem doskonale, ale byłem poprostu tak wstrząśnięty, że sam nie wiedziałem, co czynię, i czułem potrzebę wywierania na ludziach i rzeczach wściekłego rozjątrzenia, które mną rzucało.
Na szczęście, podówczas jeszcze byłem zawsze przy pieniądzach, więc nazajutrz wysłałem do owego miasteczka taką summę, o jakiej posiadaniu owa kobiecina marzyć zapewne nie śmiała nigdy, i to mię trochę uspokoiło, choć przez kilka dni potem seryo namyślałem się, czy nie wrócić tam i w swoich dobrach nie osiąść...
Po kilku dniach przecież zaszły różne okoliczności i zapomniałem, a z tym człowiekiem nigdy już...
Czy słyszysz, doktorze? Co to jest? Czy tu nikogo oprócz nas dwu niema? Tam, w rogu pokoju, za mojem łóżkiem, ktoś powiedział: »łotry!« Ależ nie przecz! wyraźnie słyszałem! Jakże nie słyszeć? Chybaś głuchy, bo przecież ten wyraz, tak wymówiony, posiada taką siłę, że gdyby nią młot napełnić, roztrzaskałby w proch skałę! Więc nie słyszałeś? Hallucynacya słuchu — powiadasz? A prawda! Nieraz już ją miewałem. Teraz nie słyszę już nic, ale tak mi smutno! Morfiny, doktorze!



V.

Od dwóch już dni nie rozmawiałem z tobą o niczem, prócz o tych nędzach mojego ciała, które tak przyjaźnie i umiejętnie zmniejszasz. Czy czujesz się szczęśliwym, a przynajmniej zadowolonym, gdy cierpień ludziom ujmujesz, a czasem, wypadkiem, zupełnie je zwalczasz? Tak? No, naturalnie! Czemuż nie uczyłem się medycyny? Byłbym teraz, tak jak ty, zdrowym i, co najmniej, zadowolonym. Ale przepadło, i mniejsza o to! Ja pierwej, ty później, obaj skończymy jednostajnie.
Niema nad czem rozpaczać: wszystko jest marnością. Że wszystko jest marnością, pomyślałem o tem po raz pierwszy w dobre dwa lata po opowiedzianem ci onegdaj zdarzeniu i bezpośrednio po figlu, który mojej niezmiernie dostojnej i, jak wiem, niezmiernie bogatej ciotce wypłatałem, a z którego śmiał się do rozpuku cały Paryż.
Po lecie strawionem w Nicei i Monte-Carlo zimę spędzałem w Paryżu, bo oprócz wielu innych rzeczy przykuwała mię tam tancerka Roza, której byłem szczęśliwym, choć chwilowym tylko, posiadaczem. Było to w owej porze bardzo sławne i podziwiane w stolicy świata — bawidełko, rzecz zostająca zawsze w posiadaniu najwięcej dającego; z nią redukowało się wszystko do cyfry. Ja na bieluchnej, malutkiej dłoni końcem palca skreśliłem najwyższą, więc się ta dłoń dokoła moich palców zwarła, a przelicytowani kandydaci aż pożółkli z zazdrości. Sam nawet nie wiem, co mi się więcej podobało: gumelastyczne od ćwiczeń nóżki tancerki, czy zżółkłe od zazdrości twarze przyjaciół?
Co mówisz? Zapytujesz o tamtą, włoszkę? Czy byłbym tak naiwnym, gdybym był uczył się medycyny? Jeżeli tak, ciesz się, żem tego nie dostąpił. Włoszka włoszką, a Roza Rozą. Tamta przepłynęła, ta przypłynęła, jak jaskółki pod niebem, z których każda ma swoją wiosnę i swoją jesień.
Z Rozą zbliżałem się już ku jesieni i, przedstawiwszy się w jej towarzystwie całemu pięknemu światu, zaczynałem już czuć się sytym szczęścia i chwały, gdy do Paryża przybyć raczyła moja ciotka. Znasz ją trochę. Majestat wcielony, nieprawdaż? Zblizka znający ją wiedzą, że jest to także zły język. Mówi tak, jak chodzi: majestatycznie, ale zjadliwie. Kronika świata zapisała niegdyś o jej młodości kilka wierszy, które ona pod starość z całej siły zmazywać usiłuje skrzydłem srogiej cnotliwości. Gatunek pospolity, i przy tej pospolitości antypatyczny. Mieliśmy zresztą ku sobie wzajemną antypatyę, która początek swój wzięła podobno w tem, że gdyby nie moje przyjście na świat, ona-to, w braku spadkobierców z linii męskiej, odziedziczyłaby majątek po swoim bracie, a moim ojcu.
Robisz uwagę, że i bez tego jest bardzo bogatą. Czyż poczytujesz chciwość za wyłączny przymiot biedaków? Ależ owszem; l’appetit vient en mangeant, a długie utrzymanie na powierzchni ziemi takiego majestatu, jak moja ciotka, wcale nie mniejsze pociąga za sobą koszta, od szybkiego przemknięcia nad nią takich pędziwiatrów jak ja.
W czasie, o którym mówię, byliśmy więcej niż kiedykolwiek z sobą poróżnieni. Ona, na wspomnienie o mnie, rzucała w niebo krzyki oburzenia; ja wyśmiewałem się z niej. Ona, zgrozę postępowania mego do najwyższej potęgi podnosząc i mnóstwem kunsztownie komponowanych dodatków ją przyozdabiając, poróżniła mię z kilku członkami rodziny, o których życzliwość dbałem; ja, wszelkiego talentu do intryg pozbawiony, nie mogłem w ten sam sposób jej odpłacić. Wynalazłem inny, sobie znowu właściwy. Wszystko to zostaje w sprzeciwieństwie zupełnem z patryarchalnemi pojęciami i zwyczajami, ale cóż chcesz? Gdy po jednej stronie stoi zazdrość o wielką fortunę, a po drugiej nieograniczona swawola, wszelka patryarchalność pęknąć musi. Zresztą i w najbardziej patryarchalnych czasach Sara kłóciła się z Abrahamem, a Jakób oszukiwał Ezawa. Tak idzie świat. Ja zaś, dowiedziawszy się o najwyższem przybyciu do stolicy mojej ciotki, nic nie miałem pilniejszego do zrobienia, jak dowiedzieć się o zwyczajach i sposobach, w jakie ona drogocenne dnie swoje spędzała. Kiedy mi powiedziano, że tymczasem, zanim kilkomiesięczny pobyt jej w Paryżu odpowiednio uorganizowanym zostanie, jada w takiej a takiej restauracyi, u takiego i takiego table d’hôte’u, podskoczyłem z radości i błyskawicą do Rozy poleciałem. »Ubieraj się — krzyknąłem — a prędko! prędko! i włóż na siebie wszystko, co tylko jest najbardziej vlan, chic i ché-ché! Pojedziemy!« Jej w to tylko graj! Biała suknia, czerwonemi wstążkami na krzyż ściągana, do przedziwnie uczesanych włosów przyczepiony przedziwniejszy jeszcze kapelusz, nóżki więcej niż dostatecznie widzialne, w rączce szpicruta — słowem: wszystko, co tylko być może najdoskonalszem vlan i ché-ché! Aż uścisnąłem ją, taki to był skończony półświatek.
Miałem wtedy powozik, którego konstrukcyę sam wymyśliłem, starając się mu nadać jaknajwiększe podobieństwo do bociana. Był tak śmieszny, że kiedy nim jechałem, mnóstwo ludzi stawało i ze śmiechem na niego wskazywało palcami. Siedliśmy tedy z Rozą na naszego bociana; ona powozi, groom za nami i turururu! Zajeżdżamy przed wskazaną mi restauracyę. Zanim jeszcze weszliśmy do sali, wiele osób siedzących bliżej okien zawołało: »Bocian! bocian!« a nazwisko moje i imię Rozy szmerem chwały napełniły wysokie ściany. Wchodzimy. Ja Rozę pod rękę prowadzę, a oczami ciotki szukam. Jest obok niej jej małżonek, naprzeciw zaś, ale to tak naprzeciw, że z tą parą oko w oko, dwa zamówione przezemnie, więc niezajęte, miejsca. W sali osób ze trzysta, a wszystkie z tych, które wybornie znają charaktery, stosunki i wysokie czyny naszego świata. Powszechne więc zaciekawienie i zwracanie oczu, to na jedną parę, to na drugą.
Wesoła Roza pan-pan u boku mego takim krokiem postępuje, jakby zaraz wyskoczyć i na środku sali kilka entre-chas’ów wykonać miała, ja zaś, przez całą salę przeparadowawszy, przed ciotką staję i we dwoje zgięty, najprzód wysokie moje ukontentowanie z przybycia jej do Paryża oświadczam i o drogocenne zdrowie zapytuję, a potem towarzyszkę moją, która tymczasem o moje ramię wsparta, z niecierpliwości i radości szpicrutą suknię swoją ćwiczy, ukazując, wygłaszam, że mam honor dostojeństwu ciotki mojej przedstawić pannę Rozę Vaurien, artystkę teatru de la Gaieté, ozdobę Paryża i pierwszą współczesną sztuki choreograficznej chwałę.
Naturalnie, mówię to wszystko z akcentem najwyższego uszanowania i po francusku, bo naprzód, ciotka moja innego języka nie używa, a potem pragnę zostać jaknajpowszechniej zrozumianym. Korzystając zaś z osłupiałego milczenia tej, do której przemawiam, dodaję jeszcze zwięzłych, a zupełnie poważnych słów kilka o wysokiem znaczeniu, jakie dla cywilizacyi naszej posiada wyżej wymieniona sztuka, i o tem, że już nawet Starożytni mieli ją w wielkiej łasce i poważaniu, nakoniec o tem, że właśnie panna Roza Vaurien, do najwyższych szczytów doskonałości ją doprowadziła i przeto uwielbienie całego cywilizowanego świata dla siebie potrafiła zdobyć.
Mówię to wszystko z tak głębokiem przejęciem się i tak dobroduszną gadatliwością, że w każdego ze słuchaczy wlewam przekonanie, iż za prawdę słów swoich gardło swoje ofiarować mogę; skończywszy, zginam się znowu we dwoje, Roza niziuteńkim dygiem do ziemi przysiada i, ku swoim miejscom odszedłszy, siadamy tak, że Roza ciotce, a ja jej małżonkowi przez wązki stół oko w oko patrzę.
Jak wyglądała podówczas moja ciotka, opisywać ci nie będę, bo nigdy słowami oddać-bym nie potrafił tak zaczerwienionego aż po ufarbowane włosy oblicza, tak wytrzeszczonych i złością zaiskrzonych oczu, tak miotających się u piersi, surowych jednak czarnych koronek. Gdyby na miejscu jej małżonka znajdował się kto inny, wywiązałby się z tego pojedynek; ale ponieważ jednak nie lwu pustyni, lecz zgnębionemu nieco przez majestat żony pieszczochowi losu oko w oko spoglądać usiłowałem, więc on wzroku mojego starannie unikał i wolał w bryłę lodu, niż w wybuchający wulkan się zamienić. Ona zaś cóż czynić miała? Powstanie od stołu i odejście dodałoby jeszcze jeden ton skandalowi, który był ogromnym. Zrozumiała to: pozostała i doznała przyjemności spożycia całego długiego obiadu przy jednym stole z tą milutką istotą, która, przebiegle w plany moje wnikając, tak tremusowała się, paplała i różne wyprawiała dziwactwa, że aż poskromić ją musiałem, bo własny smak mój zanadto już obrażać zaczęła.
Ile tam było po tym obiedzie i po odejściu jednej z par działających wrzawy, podziwu, dowcipkowania, powinszowań mnie składanych i jak to zwykle jednym wybuchem śmiechu potoczyło się po stolicy, nie chce mi się wspominać i opowiadać; to tylko powiedzieć muszę, że restauracyę opuszczając, czułem się w siódmem niebie, co nikogo dziwić nie powinno, bo, po pierwsze, zemsta jest słodkiem uczuciem, a po wtóre, dokonałem śmiałego i oryginalnego czynu, musiałem więc, fałszywą skromnością nie powodowany, uznawać przed samym sobą całą swoją wartość.
Co mówisz, doktorze? Chcesz, abym przestał mówić i spoczął trochę? Ależ za nic w świecie! Wspomnienie o drogiej ciotce dodaje mi werwy. Wnet to jej dzieci zabiorą po mnie resztę majątku mego! Gdyby można było inaczej to urządzić... ale podobno nie można. Na straży świetności wielkich rodów stoją prawa i niech będą błogosławione! bo w cóżby się świat obrócił, gdyby mu takich ozdób i chwał, jak naprzykład ja, albo ciotka moja, zabrakło? To przecież, co po opowiedzianym tylko co czynie moim nastąpiło, jest dla mnie samego tak zajmującą zagadką, że muszę o niej mówić, muszę, muszę... Nie przeszkadzaj mi! wszak to ostatnia uczta, którą sporządzam sobie z różnych potraw mojej przeszłości... o, jakże różnych!..
Z sercem tedy opływającem słodyczą opuściłem restauracyę i już wraz z Rozą na bociana wsiadać miałem, gdy ktoś potrącił mię i po imieniu zawołał. Był to jeden z ludzi, których najbardziej w całem mojem życiu lubiłem — młody malarz z wielkim talentem, wesoły, trochę nawet hulaka, serdeczny chłopak. Tym razem spadł on na mnie, jak jastrząb na jaskółkę, za klapy mego surduta obu rękami porwał i, turkot powozów zakrzykując, o jakimś nadzwyczajnym, prześlicznym, cudownym obrazie prawił tak prędko i nieprzerwanie, jak tylko Francuzi czynić to umieją.
— Nie widziałeś jeszcze »Husa przed sądem?« Sapristi! Barbarzyńcą jesteś, gałganem, urwisem, złamanego centyma nie wartym! No, właź-że na bociana, właź! prędzej! jedź! zobacz! podziwiaj!
Teraz już w sprężystych rękach trzymał mię za łopatki i trząsł mną, jak gruszą.
— Nigdy już więcej na bociana nie wlezę, jeżeli mi kości pogruchocesz!
— A prawda! Mille pardons! Ale ten »Hus przed sądem...« — Nie spostrzegając nawet, że Roza, nie stangret, powozi, rozkazująco krzyknął: »Au salon!« — a sam, jak laufer przodem pobiegł. »Au salon« — powtórzyła moja towarzyszka.
W kwadrans potem znaleźliśmy się w gmachu, zawierającym wystawę obrazów. Ten, do którego prowadził mię mój despotyczny przyjaciel, nie przez Francuza był malowany, jednak zaszczytne i wyosobnione miejsce zajmował.
— A! wiesz? widziałeś? tem lepiej, łatwiej ci będzie może zrozumieć to, czego ja nigdy nie rozumiałem. — Zrazu, rozbawiony, rozśmieszony, roztargnionym wzrokiem objąłem wielkie płótno i zacząłem już w umyśle układać, w jaki sposób krytykowaniem go drażnić się będę z zapalonym jego wielbicielem. Ale po chwili coś się ze mną stało. Było to tak, jakby silne jakieś dmuchnięcie nagle zgasiło moją świeczkę wesołości.
Jaki on blady, prosty i spokojny! W czarnej sukni, z tą bladą, spokojną twarzą przed sędziami swoimi stoi i niema w nim ani zuchwalstwa, ani trwogi, ani pychy, ani pokory, tylko jest siła wiary i gotowość na wszystko za nią. Rzecz to naturalna, bo on o sobie nie myśli, tylko o tem, co słupem światła stanęło mu przed oczyma, a ogniem miłości zapłonęło w sercu. Tak spokojny, jest przecież cały płomieniem; tak prosty, uderza przecież majestatem walki o śmierć i życie.
Trochę mętnie, bardzo niedokładnie, znałem jednak jego historyę i wiedziałem, że skończył na stosie. Jakto! więc przewidując tę okropność, stoi on przed tymi, którzy ją dla niego przygotowują, ani rozgniewany, ani przestraszony, i przemawia do nich bez krzyków, bez porywów, bez gróźb i bez prośby? Nogi mu nie słabną i głos w gardle nie więźnie. Bladym jest wprawdzie, ale świętą bladością skupionego w sobie zapału i miłosiernej żądzy obdarowania ludzi jałmużną prawdy.
Geniusz malarza i wyobraźnia własna uczyniły mi go tak plastycznym, że przez chwilę doświadczałem złudzenia, iż przyglądam się człowiekowi żywemu. Wtedy też w myśli mojej nagle stanęło pytanie: jak też on gorzeć będzie? I równie wyraźnie, jak jego samego, zobaczyłem pod jego stopami budynek z drzewa, objęty morzem ognia, które wypuszczało z siebie węże płomieni i bałwany dymu. W bałwanach dymu on stał tak samo blady, prosty, spokojny w swojej czarnej sukni, a węże płomienne okręcały się mu dokoła nóg i pasa.
Wszystko to zobaczyłem nadzwyczaj wyraźnie i odczułem tak dotkliwie, że zasłoniłem oczy ręką i podobno krzyknąłem. Ci przynajmniej, którzy mi wpół z przestrachem, a wpół ze śmiechem rękę od oczu odrywali, to jest Roza i mój przyjaciel malarz, twierdzili, że krzyknąłem.
Wtedy, po raz pierwszy, odkąd zacząłem patrzyć na obraz, spojrzałem na Rozę. Fu! jakże obok tego człowieka ta samiczka była mi wstrętną! Stanowczo miałem jej już dosyć! Dla czegóżem z nią i po części z jej powodu, zrobił przed godziną tę awanturę? Pfu! jakież-to było głupie, maleńkie i marne! Stanowczo mam tego wszystkiego dosyć.
Roza nudziła się i nalegała na jakąś przejażdżkę. Ja to tylko zdołałem do niej powiedzieć:
— Siadaj na bociana i jedź gdzie chcesz. Ja wracam do domu.
Zanim jednak wróciłem, wpadłem do Hachette’ów i kazałem sobie stamtąd natychmiast, natychmiast, — przynieść — wszystko, wszystko — co mają o Husie... Gdy zaś jednocześnie prawie z mojem wejściem przyniesiono olbrzymią pakę książek, rwałem owijające ją papiery i do służącego wołałem: — »Nie wpuszczać mi tu ani psa!« Spoufalony nieco i o wszystkich moich sprawach wiedzący, tajemniczo zapytał: — »Ani panny Rozy?« — »O, mniej niż kogo!«
Nie myśl, abym wtedy po raz pierwszy spotykał się z wielką paką książek. I przedtem już doświadczałem napadów chciwości wiedzy, a zaczytywałem się nocami, nietylko w rozczochranych, albo pornograficznych romansach. Nie często się to przytrafiało i nie długo trwało, dlatego tu używam wyrazu: »napady«. Ten obecny trwał dłużej niż poprzednie i odmienne we mnie pozostawił ślady.
W bohaterze gorączkowo czytanych książek rozkochałem się zapamiętałej, niż kiedykolwiek w jakiejkolwiek kobiecie; samo spotkanie wzrokiem nazwiska jego na karcie książki sprawiało mi wrażenie do elektrycznego wstrząśnienia podobne. Całemi dniami na drobne atomy rozbierałem jego życie i duszę, a przy tej czynności opanowywała mię czasem taka egzaltacya, że czułem się i gotowym i zdolnym do uczynienia tego, co on uczynił, chociaż skądinąd najlżejszego nie posiadałem wyobrażenia, za co, po co i jakim sposobem stać-by się to mogło. Niepewność ta właśnie przyprowadzała mię do rozpaczy. Miałem takie uczucie, jakbym w obu rękach trzymał jakieś wielkie i zupełne nic; przytem ogarniała mię niewysłowiona nuda.
Widziałem siebie w postaci dziecka, puszczającego w powietrze bańki mydlane i bawiącego się niemi, dopóki nie pękną, a gdy pękną, puszczającego znowu inne, i tak dalej, i tak dalej, od urodzenia aż do śmierci — od urodzenia aż do śmierci, bo cóżby innego...
Gdy raz pomyślałem, jakby to jakoś inaczej... — parsknąłem śmiechem i nazwałem się idyotą. Czy do szkoły na ucznia się zapiszę, albo ziemię przodków moich orać zacznę? Może do kamedułów? To ostatnie, dla samej oryginalności swojej, podobałoby mi się najwięcej, tylko, że nie widziałem celu. Zamiast hulania — próżniactwo; zamiast sztrasburskiego pasztetu — pieczeń z masła, osypywanego suszoną bułką. Nie warto zachodu.
Gdybym był podówczas zasłyszał o jakim mistrzu nad mistrzami, chodzącym po świecie i zbierającym uczniów, byłbym mu do nóg padł... Nie uśmiechaj się, doktorze, ale przypomnij sobie Magdalenę... Nie miałem komu do nóg upadać, ani za kim iść, a sam najzupełniej zdobyć się nie mogłem na najmniejszy pod tym względem pomysł. Po paru tygodniach takich medytacyi i alteracyi machnąłem ręką, kazałem spakować rzeczy i pojechałem do Egiptu, któregom był jeszcze nie widział. Bardzo bawiła mię ta podróż, tylko że wnosiłem w nią mętne, utajone uczucie głębokiego nieszczęścia...


VI.

Kiedym przed trzema laty do dóbr swoich przyjechał, z zamiarem przepędzenia w nich po raz pierwszy kilku miesięcy i nadzieją pomyślnego uregulowania interesów, które w stan wielkiej niepomyślności wpadały, czułem się już zupełnie wyraźnie nieszczęśliwym. Pustka życia w bardzo dotkliwy sposób łączyć się zaczynała z pustką kieszeni, a obie zarówno mię nudziły. Dręczyły mię w dodatku początki tej choroby, która teraz do końca swego i mego dobiega, a perspektywa przepędzenia kilku miesięcy na pustyni, jak możesz to sobie łatwo wyobrazić, nie poprawiała mi humoru.
Co tu robić? czem żyć i tak się zagłuszyć, aby samego siebie nie czuć? Miałem zrazu zamiar zabrać z sobą w te miejsca kogoś z tych, z którymi w tamtych najwięcej żyłem, lecz kiedy zacząłem wybierać, przyszedłem do wniosku, iż wszyscy oni byli mi blizcy i wielce przyjemni w gromadzie, każdy z osobna jednak przedstawiał się takim dalekim i nudnym, że obecność jego sprawiłaby mi więcej przymusu, subjekcyi i kosztu, niżeli pociechy. Tu znowu nikogo, ani zblizka, ani zdaleka nie znałem, a do znajomienia się nie czułem ochoty. Nie byłem zdolny wziąć się do niczego: ani do czytania, ani do czegokolwiek w ogóle, co jest pod słońcem. Kucharza miałem tu, równie, jak tam wszędzie, doskonałego, ale apetyt słaby; konie w stajniach znalazłem piękne, niektóre nawet bardzo piękne, ale nie było ich komu pokazywać; kilka ładnych dziewczątek, córek oficyalistów, które uwijały się po dziedzińcu i ogrodach dworu, zwróciły zrazu na siebie moją uwagę, ale spostrzegłem zaraz, że mają one sukienki modne a paznogcie w żałobie, i ta dysharmonija zraziła mnie do nich stanowczo.
Jako pyszną illustracyę do tego rozdziału mego życia, widziałem przed sobą nieskończone rozmowy i narady z rządcami, plenipotentami, łaskawymi krewnymi, którzy, radą lub pieniędzmi obiecali wesprzeć moją niedolę, z wierzycielami nakoniec, którzy, przez wzgląd zapewne na moje historyczne imię, szanowali pierwsze dni pobytu mego pod dachem przodków, ale potem — wiedziałem o tem dobrze — zlecieć mieli na dach ten, jak na padlinę kruki...
Jakże tu było z tem wszystkiem nie czuć się nieszczęśliwym? Leżałem w łóżku do południa, a potem tułałem się po opuszczonym i pustym domu, brałem do ręki różne książki i rzucałem je, paliłem cygara aż do uwędzania się w ich dymie; najczęściej leżałem na sofie, z twarzą do sufitu obróconą i rękami zarzuconemi nad głową, w której tworzyłem jedyne, ale nadzwyczaj ponętne życzenie, abym mógł wpaść w nieczułość i nieruchomość indyjskiego fakira, aby mi w gębie i nosie zagnieździły się pszczoły. W ten sposób byłbym przynajmniej jakiemukolwiek stworzeniu na świecie potrzebnym, a sam przestałbym czuć ciężar własnej osoby i jej niesłychanego nieszczęścia.
Tak przeszło mi dni kilka, gdy raz mimowoli spojrzałem w okno i doznałem takiego uczucia, jakby ktoś bardzo ładny uśmiechnął się do mnie. Był to bardzo ładny dzień jesienny. Schwyciłem czapkę, prędko przeszedłem dziedziniec, potem jakiś kawał pola i jakiś kawał łąki, aż wszedłem do lasu, który, według rady mojego wuja, sprzedać miałem, aby za jego cenę pozbyć się części najpilniejszych długów. Teraz przecież stał on jeszcze, i jego-to właśnie widok, w połączeniu z łagodną światłością słoneczną i włóczącem się po łące srebrem pajęczyn, wyciągnął mię był na tę przechadzkę i wytrwałości w niej użyczał.
Gdy mówię, że te widoki na przechadzkę mię wyciągnęły, nie chcę bynajmniej powiedzieć przez to, że wpadłem w podziw i zachwyt nad pięknościami natury. Podziwiałem je i zachwycałem się niemi wprawdzie nieraz; aby ujrzeć je, chodziłem nad przepaściami, wdrapywałem się na zawrotne wysokości, spuszczałem się w otchłanie; ale wszystko to czyniłem, po pierwsze, za młodu, a powtóre, w Alpach, Pireneach, nad Renem, Dunajem.
Owego dnia jakiekolwiek podziwy i zachwyty ani mi w głowie postały, bo i głowa ta czuła się już starą, i wiedziałem dobrze, że na tej płaskiej i prozaicznej ziemi nic pięknego zobaczyć nie mogę, i nakoniec było mi tak wszystko jedno zupełnie. Instynktowo uczułem, że piękny dzień jesienny, błękitnem niebem pokryty, a szlakiem lasu obrąbiony, uśmiecha się do mnie; instynktowo ku niemu poszedłem; instynktowo na łące już wiedziałem, że mi tam będzie lepiej i rzeźwiej, że odetchnę swobodniej i głowa boleć mnie przestanie.
Zdjąłem czapkę i z odkrytą głową wszedłem do lasu, gdzie silne wonie żywicy, czombru i innych okazów roślinności leśnej tak mi zatamowały oddech, że głęboko odetchnąć musiałem.
Bywają, widzisz, mój kochany doktorze, takie jesienie, w których wszystko odkwita i które, na krótko wprawdzie, dostają wszystkich wiosennych woni. Pamiętam, że kiedy woniami lasu głęboko odetchnąłem, na dnie piersi uczułem ból, który mi dał do poznania, jak była ona zmęczoną. Bywają też i takie wiosny. Miałem wówczas tylko lat dwadzieścia dziewięć. Jednakże, coraz jaśniej robiło mi się przed oczami, które spotkały się naprzód z widokiem pysznej osiny, toczącej ze szmerem gęsty strumień krwawych, drżących, błyszczących liści. Potem zobaczyłem rozpostarte na siwych mchach czarne i pąsowemi jagodami kropkowane gałęzie brusznic, a pomiędzy niemi kupki złotawych nieśmiertelników i śnieżne puchy leśnej koniczyny. Jakiś ptak, dość duży, zaszeleścił w gałęziach, a gdym podniósł głowę, dostrzegłem jego błękitne i zielonawe skrzydła, znikające w pomarańczowej gęstwinie starego dębu.
Uczułem, że mieszanina najrozmaitszych barw, z których jedne były jaskrawe, a inne niezmiernie delikatne i subtelnie wycieniowane, wzrok mi bawić zaczyna, gdy niespodziewanie usłyszałem i zobaczyłem coś takiego, co mię jeszcze bardziej zabawiło. W niejakiem oddaleniu, za kilku zrzadka rozsadzonemi drzewami, miałem przed sobą wysoki klomb paproci, które przedstawiały wszystkie możliwe stopniowania brunatności, od koloru bladego ciała, pozłoconego bronzu i ciemnego orzecha, do rdzawej krwawości i zielonkawej pleśni. Ale były to widocznie zaczarowane zarośla, bo gdy patrzałem na nie, w najgłębszej ich gęstwinie ozwał się śpiew... ach, nie myśl tylko, że jakiekolwiek podobieństwo mający ze śpiewem syren morskich i niemorskich. Kobiecym był wprawdzie, ale nie czuć w nim było ani młodości, ani srebrzystości, ani roztęsknionego serca, ani melancholii. Czuć w nim było owszem dwie rzeczy, o których wyobrażamy sobie, że nigdy w parze nie chodzą: starość i wesołość. Najzabawniejszem było to, że stary, dygocący głos, na wesołą nutę śpiewający, pochodził niewiedzieć skąd, zpośród paproci wprawdzie, ale od istoty zupełnie niewidzialnej. Było to zupełnie tak, jak gdyby paprocie same śpiewały piosnkę, której potem nauczyłem się na pamięć i dziś jeszcze słowa i nutę pamiętam.

Szedłem sobie przez dolinę,
Napotkałem tam dziewczynę,
Skłoniłem się jak należy,
Zapytałem: dokąd bieży?
Hej ha, hejże ha!

Biegam, biegam, sama nie wiem
Kędy i którędy,
Żeby była czyja łaska
Wyprowadzić z tego laska.
Hej ha, hejże ha!

Wziąłem ją za białą rączkę,
Wyprowadziłem na łączkę,
Oto tutaj, dróżka twoja,
Bywaj zdrowa, duszko moja!
Hej ha, hejże ha!


...Co to doktorze? Zdaje się, że ja zaśpiewałem! Tak, doprawdy, zaśpiewałem, ale jakimże głosem! Jeszcze mi w uszach chrypi i świszcze od tego własnego śpiewania. Jednak nie wyobrazisz sobie, jaki niegdyś piękny głos posiadałem. Brałem też lekcye śpiewu w Wiedniu i w Paryżu, a panie, słuchając mojego śpiewu, płakały i mdlały. Szkoda! głupstwo, ale szkoda. Natura była dla mnie dobrą matką i dała mi wszystko, co... Nie mogę dłużej mówić! O, miła moja babuniu, dlaczego ty pierwej... dlaczego ty dłużej... Nie mogę już więcej... Oddechu brak — i tak mi smutno! Morfiny, doktorze!



VII.

Lepiej mi dziś. Wczoraj cierpiałem bardzo, ale dziś mi lepiej.
Nie rób surowej miny, bo ci z nią nie do twarzy i nic ona nie pomoże. Mówić będę, bo chcę. I ty także chcesz mnie słuchać, tylko obowiązek ci nakazuje... i t. d. i t. d. Nie praw komunałów; głębiej wniknij w moją duszę, gwałtowną potrzebę jej zrozum i słuchaj.
O czemże-to było i na czem stanąłem? A! wiem już... słuchaj!
Zaszeleściły śpiewające paprocie i z gęstwiny pierzastych liści, cielistych, bronzowych i rdzawych, wynurzyła się do połowy dość barczysta i ciężka postać w zrudziałym kaftanie, twarz duża, jak zwarzony przez chłody kwiat głogu, rumiana i pomarszczona, a otoczona siwemi włosy i wysokim brzegiem białego czepca, a także dwie brunatne ręce, z których jedna trzymała nieduży koszyk z grzybami, a druga spory więź wrzosu. Do pasa w paprociach stojąc, z urwanem: hejże, ha! na ustach, ta siwa jak gołąb staruszka, przymrużyła zaczerwienione powieki i z wytężeniem wpatrywała się we mnie. Ja na nią patrzałem ze szczerym uśmiechem, tak mię bawiła i taka była ładna. Może pomimo oddalenia dostrzegła, że uśmiecham się do niej, bo kiwnęła głową i raźnie wymówiła:
— Niech będzie pochwalony!
I zanim odpowiedzieć zdołałem, zaczęła już przez paprocie iść ku mnie i zawołała:
— A skądże to panicz wziął się tutaj? Chryste Panie, zdaje się, że wszyściuteńkich ludzi na całą tu okoliczność (miało to znaczyć okolicę) znam, a panicza nie znam i nigdy nie widziałam. Czy nie młody pan Rzęski czasami?
Było to nazwisko mego rządcy, który właśnie oczekiwał przybycia skądciś jednego ze swoich synów. Wiedziałem o tem jego oczekiwaniu i z wiadomości tej skorzystałem.
— A tak — rzekłem — do papy mego przyjechałem.
— To dobrze, to dobrze! — ucieszyła się — bo papcio czekał i doczekać się nie mógł... ale chyba niedawno, niedawno, króleczku mój, przyjechałeś, bo wczoraj jeszcze nie było... Karolkiewicz ekonom mówił, że młodego pana Rzęskiego jeszcze we dworze nie było.
— Kilka godzin temu przyjechałem.
— To dobrze, to dobrze! dla papci dobrodzieja pociecha wielka! a ja sobie do lasku dziś poszłam i od samego ranka grzybki zbieram... to i nie wiedziałam o niczem... nie wiedziałam.
Kiedy mówiła to i, przez paprocie przestępując, wysoko duże nogi podnosiła, zauważyłem, że stopy jej okręcone były łachmanami i trochę tylko okryte rodzajem bardzo grubych, podartych pantofli. Ale łachmany, zastępujące jej pończochy, były jak śnieg bielutkie i spódnica tak podarta, że nie rozumiałem, jak trzymać się na niej mogła, bardzo czysta. Pouczepiały się tylko do niej, jako też do zrudziałego kaftana, drobne gałązki jałowcu i źdźbła różnych ziółek, których też zapach od niej uderzał.
— Wiecie już, kim jestem, babuniu — zacząłem — chciałbym też wiedzieć z kolei, jak wy się nazywacie?
Z grzybami w jednem ręku a wrzosem w drugiem, wzniosła ku mnie rozweselone oczy i uśmiechnęła się usty tak zwiędłemi, że były aż żółtawe i sinawemi pręgami pocięte.
— Dlaczegóż nie, króleńku? I owszem... bardzo mnie miło... Kuleszyna jestem, wdowa po dawniejszym ekonomie tutejszym. Nieboszczyk mąż mój, wieczne jemu odpoczywanie! trzydzieści kilka lat za ekonoma w tym majątku służył, a kiedy dziesięć lat temu umarł, jeszcze nieboszczyk pan — wieczne jemu odpoczywanie — na emerycie (miało być: na emeryturze) mnie tu zostawił i kazał mieszkanie, kartofle i mąkę na chleb do śmierci dawać. Kiedy nieboszczyk pan — wieczne jemu odpoczywanie! — umarł, młody pan — daj Boże jemu za to zdrowie, panowanie i wszelakie dobro! wszystkie ojcowskie rozporządzenia utrzymał i mnie emeryty mojej nie odebrał. Daj jemu, Boże, za to śliczną żonkę, bo podobno i sam bardzo śliczny!
Ścieżką leśną szliśmy obok siebie powolutku. Spojrzałem znowu na jej podartą spódnicę i ukazujące się z pod nich stopy w łachmanach i podartych, potwornych pantoflach, i śmiać mi się zechciało. Miała też za co mnie błogosławić! A ile różnych innych błogosławieństw za jednym zachodem nasypała! Widać to już jest taka błogosławiąca natura.
Czterdzieści więc lat w tym dworze na jednem miejscu siedziała! Że też to niektórzy ludzie takiemi grzybami być mogą! Może przynajmniej przybyła tu z daleka. Zapytałem: skąd rodem? Nie zdaleka, nie zdaleka; owszem, bardzo zblizka, z okolicy szlacheckiej, o trzy wiorsty stąd oddalonej. Nieboszczyk jej mąż, Władysław Kulesza — wieczne jemu odpoczywanie!.. z innej znowu okolicy pochodził i zaraz po ożenieniu się z nią do tego majątku na obowiązek poszedł. Bardzo dobrze im było. Nieboszczyk pan — wieczne jemu odpoczywanie! — bardzo był dobry i rządcy, których ustanawiał byli bardzo zacni, wyrozumiali i dobrzy; a teraźniejszy młody pan to może już i ze wszystkich ludzi na świecie najlepszy, bo żadnego z ojcowskich sług nie wypędził, wszystkie emeryty utrzymał i dla wszystkich podobno taki grzeczny, wyrozumiały, mileńki — jak gołąbeczek.
Coraz większy śmiech mię zdejmował. Za co ona mnie tak chwaliła? i ileż innych pochwał za jednym zachodem nasypała! Optymistyczna natura. Trzeba dziś do takich padołów i płaczów zajrzeć, aby spotkać się z optymizmem. Gdy to myślałem, towarzyszka moja oczy ku mnie wzniosła i niech zginę, jeżeli zaczerwienione jej powieki z osiemnastoletnią filuternością nie zamrugały!
— A czegóż-to, mój króleńku, tak zasępiłeś się i główkę spuściłeś, jakbyś szpilek po ziemi szukał? Widzę ja, oj widzę, że czegościś tobie nie wesoło! I czego to, zdaje się, takiemu młodemu i ślicznemu kawalerowi smucić się na tym świecie? Pewno zakochany! A jakże! Ma się rozumieć. Ładne liczko zaświeciło, dobra duszyczka uśmiechnęła się przez śliczne oczy, a młodego serduszko zaraz: cinkum-pakum! cinkum-pakum! I niespokojności z tego i smutki różne! A co? Stara jestem sobie, a takie rzeczy zgadywać umiem! cha, cha, cha! jak z kart zgadłam! cha, cha, cha, cha!
Śmiała się, aż się jej grube ramiona w zrudziałym kaftanie trzęsły i zmarszczki na czole falowały. Chciałem jej powiedzieć, że wcale nie zgadła, bo właśnie oddałbym połowę mego majątku, który mi jeszcze pozostał, aby mi serce do kogokolwiek lub do czegokolwiek: cinkum-pakum, cinkum-pakum! uczyniło. Ale po co to było mówić? Więc do koszyczka jej zajrzałem i pomimowoli, naśladując jej zdrobniały sposób mówienia, zwróciłem jej uwagę na koszyczek pełny grzybków...
— A jakże, króleńku, a ma się rozumieć, że pełny. W tym roku grzybków jest dużo, a szczególniej rydzyków. Chwała niech będzie za to Panu Bogu najwyższemu!
Jezus Marya! Czy podobna tak żarliwie za obfitość rydzyków Panu Bogu dziękować! Ale wkrótce przekonałem się, że miało to swoją słuszną racyę. Bez cienia skargi, albo nawet przypuszczenia, że było to nędzą, opowiedziała mi, że w porze grzybów, gdy jest ich wiele, samemi grzybami żyje, co jej kartofli otrzymywanych ze dworu, na zimę oszczędza. Krupek tylko trochę dosypie, cebulki dołoży i zupka doskonała jest. Zje jej sobie z chlebem miseczkę i syta. Czasem też dla rozmaitości na węglach je piecze i z solą je, a to już przysmak nad przysmakami. Soli trochę dają jej we dworze z łaski, bo tego w emerycie nie wymówiono; ale pan Rzęski bardzo dobry i wyrozumiały człowiek, czasem nawet i parę funcików słoninki dołożyć każe... daj jemu, Boże, zdrowie i wszystko dobro!
— A gdzież mieszkacie, babuniu?
— A w tej izdebce, co to nad stajnią...
— Pokażcie mnie swoje mieszkanie.
— Owszem, owszem! Niech pan dobrodziej będzie łaskaw, zajdzie do mnie... wielki to dla mnie będzie honor... tylko, króleńku, tam wchodzić bardzo niewygodnie... ja przywykłam już, ale ty, króleńku, żebyś tylko z drabiny nie spadł.
Zaiste! była to rzeczywiście drabina, a tak pionowo ustawiona, że chodząc po niej codzień, staruszka cudem chyba dotąd karku sobie nie złamała. Wyprzedzając mię, wdrapywała się nawet po niej dość żwawo, aż weszliśmy oboje na strych stajni; w nim znajdowały się dwie przegródki: w jednej z nich sypiali stajenni chłopcy, do drugiej ona mię przez wąziutkie i pełne szczelin drzwi wprowadziła. Cztery kroki wzdłuż i cztery wszerz, belki u pułapu grube, a takie nizkie, że kark i nawet plecy uchyliłem, aby o nie głową nie uderzyć, łóżko z prostych desek, skrzynka drewniana, stolik na czarno pomalowany, kilka garnków w jednym kącie i zioła na szmacie płótna rozsypane w drugim, małe, kształt półksiężyca mające i malutkiemi szybkami zakryty otwór w grubym murze. Zresztą zapach, napełniających strych rzemiennych uprzęży i palonej za cienkiem przepierzeniem przez stajennych chłopców mahorki, zmieszany z mocną i słodką wonią suszących się ziół.
— Proszę usieść, proszę usieść, króleńku mój... tylko doprawdy nie wiem, gdzie... ot może na łóżku, albo na skrzynce...
Usiadłem na nizkiej skrzynce, ona tuż przy mnie na łóżku, ale przedtem jeszcze napełniła garnczek wodą stojącą w dzbanku i umieściwszy w nim swoją wiązkę wrzosu, postawiła go na stole. Koszyczek z grzybami obok siebie na łóżku umieściła.
— Nie bardzo wam tu wygodnie być musi, babuniu — zauważyłem.
Uśmiechnęła się i ręką lekceważąco machnęła.
— Pewno, że nie bardzo! Za życia nieboszczyka męża — wieczne jemu odpoczywanie! — mieszkałam sobie w pięknych pokojach, w officynie. Teraz co inszego. Ale dla biednej wdowy, przytuliska żadnego nie mającej, i to dobre. A co jabym robiła, żeby mię stąd wypędzili? a? pod kościół chyba... Czy mnie jednej na świecie cierpieć przychodzi? są jeszcze biedniejsi odemnie. I takie już widać przeznaczenie moje, jak w tej piosence...
Tu zaśmiała się i tak samo, jak tam, w lesie, trochę ochrypłym i dygocącym głosem zaśpiewała na nutę, której już nie pamiętam, słowa, które zapamiętałem, bo mi je potem parę razy powtórzyła.

»Gdym się rodziła, natura rzekła,
Biorąc mnie na swoje ręce,

Będziesz w kłopotach dnie swoje wlekła,
Na biedę wiek twój poświęcę.
Rózia gdzie stąpi, znajdzie bukiety,
Robi z nich wieńce i dziwy;
Znalazłam i ja, lecz cóż? niestety!
Pięć grzybów i dwie pokrzywy!«


Przy ostatnim wierszu, tak zabawnie rozłożyła ręce na swój koszyczek z grzybami i garnczek z wrzosem wskazując, że i z piosenki i z tego giestu, i z pociesznej jej miny zaśmiałem się tak serdecznie, jak już oddawna się nie śmiałem.
— Powtórzcie, babuniu, tę piosenkę — poprosiłem.
— Czemuż nie? owszem, chętnie — wypowiedziała ją dwa razy z kolei.
— A teraz tę, którąście tam, w paprociach śpiewali...
Sam nie wiedziałem, kiedy i jak wziąłem jej rękę, grubą, brunatną skórą obleczoną, i w obu swoich ją trzymałem, a gdy piosenkę w paprociach śpiewaną z ochotą powtarzała, patrzałem jej w twarz z upodobaniem, które, czułem to, coraz rosło.
Boże mój, jaka to była twarz pogodna i dobra! Czoło, choć takie stare, pomarszczone, jaśniało pogodą, a bardziej jeszcze jakąś niewypowiedzianą niewinnością, która je do dziecinnego czoła czyniła podobnem; oczy, pomimo zaczerwienionych powiek, patrzały bystro i świeciły srebrzyście; wargi, takie zwiędłe, zżółkłe, posiadały dziwnie spokojny zarys i uśmiechy tak wesołe, jak gdyby tej kobiecie nic nie dokuczało i nic nie brakowało. Jak żyję, nie widziałem istoty ludzkiej, na której by powierzchnią tak absolutnie nie wybiła się ani kropla żółci.
— Aha, podobały ci się moje piosenki! To tak zawsze z młodymi, a osobliwie z zakochanymi, bywa. A ty, króleńku, zakochany... już ja to dobrze widzę... bo czegóż innego byłbyś taki mizerny i niewesoły... Oj, miłości, miłości, jakżeś ty przeklęta! Z której, że ty jesteś części świata wzięta! cha, cha, cha, cha!
Skąd wzięła te wszystkie swoje piosenki i wierszyki? Skąd? Hej! a toż od urodzenia swojego słyszała je w swojej rodzinnej wiosce szlacheckiej! Ile ona ich umiała i jeszcze umie, i nabożnych, i świeckich — nie przeliczyć! a jak sobie którą z nich zaśpiewa, to i lżej jakoś na sercu się robi.
— Więc i tobie, babuniu, bywa czasem ciężko na sercu?
— A jakże, króleńku! któż na tym świecie żalów i bied swoich niema! Toż miała rodziców, braci, męża. Jedni na tamten świat poszli, inni o niej pozapominali. Dwoje dzieci na cmentarzyku leży, dwoje innych w świat daleki wyprawiła i rzadkie o nich wieści miewa, a pomocy od nich to już żadnej. Nie dziwi się temu, bo biedni oni są i samym im ciężko na świecie, ale serce tęskni czasem i boli... krewnych też w okolicy nie ma: siestrzenice, bratanków, ale nie widuje ich prawie nigdy, naprzykrzać się im nie chce, a oni sami nie pamiętają o niej... a jakże! kto tam o takiej starej pamiętać będzie? do tego i zapracowani oni nieboraki; od świętej ziemi każdy kęsik chleba w pocie czoła dostają... niech im tam Pan Bóg najwyższy błogosławi i wszystko dobre daje!.. Ale jej czasem smętno, że jak ten słup nagi sama jedna na świecie została. Pociesza się tedy, jak może, to pacierzem, to piosenką, to przypominaniem sobie swoich dawnych czasów... Bo to, króleńku, wszystkie czasy mają swój czas, a komu Pan Bóg najwyższy choć kropeleczki słodyczy na tym świecie udzielił, ten, choć potem i gorycze pić mu przychodzi, spokojnie i z podziękowaniem dolę swoją znosić powinien. Bo to, króleńku, czy to ja królowa, żeby mnie zawsze wszystko na rozkazy stawało? albo święta, żeby mnie już na ziemi aniołowie samą światłością koronowali?
Nie wiedziałem czy śnię, czy czuwam; czy duch mędrca, lub serce anioła przez usta tej starej prostaczki przemawia. Dla nikogo nagany, przeciw nikomu skargi; ciche tylko westchnienie, a zaraz potem znowu błogosławieństwo dla wszystkich i dla wszystkiego!
— Czy i w zimie tutaj mieszkacie, babuniu?
— A jakże, króleńku, i w zimie, i w zimie...
— Ależ ja tu pieca nie widzę...
— Cha, cha, cha, króleńku, jaki ty sobie zabawny! Trudno widzieć to, czego niema. Bo-to tu króleńku, pieca niema i nigdy nie było.
— Więc jakże... w mrozy...
Czy uwierzysz, doktorze, iż, pytanie to zadając, drżałem tak, jak gdyby zimno mrozu do kości mię przeszywało? A około serca tak mi się jakoś robiło, jak robić się musi zbrodniarzowi, któremu zwłoki jego ofiary pokazują. A ona zaśmiała się znowu i opowiadała:
— Ot tak, króleńku, w mrozy... Te szczeliny we drzwiach, aby przez nie gorsze jeszcze zimno nie wiało, wskróś mchem pozatykam... okienko deską zakryję i taką tylko szparkę zostawię, aby niezupełnie ciemno w izbie było... Ciepłych łachmanów na siebie, wiele tylko ich mam, nakładę, skurczę się na łóżku i jeżeli mogę, to pończochę robię, a jeżeli bardzo już palce skostnieją, pacierze mówię, czy tak sobie, o różnych różnościach medytuję. W wielkie mrozy, idąc spać, na kołderkę sobie tak siana nałożę, że aż z głową w niem się schowam, a już w największe, gdziekolwiek u dobrych ludzi prześpię się i dzień przesiedzę: to u pani pisarzowej, to u kucharzowej, to u której z parobkowych. Bo to wszyscy ci ludzie, króleńku mój, bardzo dobrego serca są i chętnie człowieka biedniejszego do siebie przytulają... Niech im Pan Bóg najwyższy wszystko dobre daje! a ja im za to, że mię czasem ogrzeją, a i nakarmią, to pończoszki robię, to ziółeczka od kaszlu, albo od kolek zbieram i suszę, to dzieci popilnuję, to przy kim chorym posiedzę... Co mogę, króleńku, co mogę, to i zrobię, przez wdzięczność, dla odsłużenia... ot jak! Nie pomiędzy wilkami przecież żyję, — pomiędzy ludźmi; to też ani zmarzłam do tego czasu, ani z głodu nie marłam, choć, jak mogę, obchodzę się swojem, ażeby nie dokuczyć i zbytecznie nie zadłużyć się... bo to, króleńku, brać od ludzi, a nie oddawać, to grzech i wstyd... Z wodą to mi najgorzej, bardzo ciężko z dzbankiem na drabinę wchodzić... i obiadek też, aby zgotować, codzień do pani pisarzowej chodzić muszę... Dobrze, że tak łaskawa i w swojej kuchni pozwala. Niech jej to Pan Bóg wynagrodzi... tylko, że znowu tam i nazad po drabinie... Jednakowoż, kiedy nie można inaczej, to i tak jeszcze potrafię... stara ja, króleńku, ale jara... cha, cha, cha...
Patrzałem na nią, patrzałem, słuchałem, i czoło miałem w ogniu.
— Ale ten młody pan, który cię, babuniu, we dworze swoim w takiej nędzy utrzymuje, jest nikczemnikiem, nieprawdaż? — dziwnym jakimś dla samego siebie, zupełnie nie swoim, głosem wymówiłem.
A ona, swój brunatny, węzłowaty palec do ust przykładając, syknęła:
— Cicho!
— Nikt nas nie słyszy...
— Czy słyszy, czy nie słyszy, króleńku, nie trzeba nigdy tak brzydko o ludziach mówić. Pfe, króleńku, brzydkie takie słowo powiedziałeś i niesprawiedliwe, niesprawiedliwe. Czy my jego znamy, beczkę soli z nim zjedli, czy co? żeby tak zaraz bluzgać: nikczemnik!
Rozgniewała się tak, że aż jej chude, a rumiane policzki zadrgały.
— Gdybyśmy, babunieczku — śmiejąc się, przerwałem — ostrygi z nim jedli, tobyśmy wiedzieli, że za cenę tych tylko, które on zjadł, możnaby twojej starości i drabiny, i siana na kołdrze i żebranych noclegów oszczędzić...
Uspokoiła się; myślała chwilę.
— Bo-to ja, króleńku, nie wiem, co to takiego te ostrygi, ale pewno cościś drogiego... Owszem; ludzie gadają, że on bardzo hula i majątek traci... to źle! to niedobrze! Ależ, mój króleńku, samże powiedz, czy to jego wina, że go od kołyski do zbytków i wszelakich pieszczotek i wesołości przyzwyczaili? Może on i nie święty, to i cóż? a ty święty? a ja święta? Pan Bóg tylko święty, a my ludzie, tak, albo inaczej, ale wszyscy grzeszni i kiedy jeden drugiego za grzechy łaje, to tak zupełnie, jakby jeden byk drugiemu wymawiał, że rogi ma. Biedny on! Słyszałam, że kilka dni temu do dworu przyjechał i siedzi sam, jak pustelnik, w pustych pokojach; bardzo mizerny podobno... ot taki może, jak i ty, króleńku, bo i ty, choć ładny chłopiec, ale taki chudy i blady, jakby po chorobie... Bardzo chciałabym jego widzieć; ale ta stajnia od pałacu daleko, a on podobno rzadko kiedy z pałacu wychodzi; tedy i nie widziałam go jeszcze. Gadają ludzie, że chory i że długów już dużo ma. Biednyż on! Co tam już na niego napadać! Jeżeli zgrzeszył, to i odpokutuje... Ale niech jemu Pan Bóg najwyższy jak największą część pokuty odjąć raczy... A jeżeli mnie tam czego brakuje... to ja jemu i za to, czem mnie obdarzył, za ten kawałeczek daszku i chlebka, któremi mnie do śmierci zaopatrzył, dziękuję, dziękuję... Niech jemu Pan Bóg najwyższy da wszelakie szczęście, i dobro, i upamiętanie, i od grzechów oczyszczenie! I niechaj pobłogosławi jemu we wszystkich zamiarach i postępkach!..
Chryste, któryś ukochał maluczkich i niewinięta, jakże Cię w owej chwili zrozumiałem i jak uwielbiłem! Śmiej się, doktorze: znalazłem się u kolan tej kobiety, z ustami do jej rąk przyklejonemi. Był więc na ziemi ktoś, kto mi wszystko przebaczał i kto mię błogosławił! Za co? za co?
Ale ona domyśliła się nagle kim byłem, krzyknęła naprzód: — O, Jezu! — a potem, w majestacie swojej starości i godnie znoszonych cierpień, od mojej kornej postawy nie wzbraniając się wcale, za szyję tylko mię objęła i w czoło, we włosy, całować zaczęła.
— To pan, króleńku mój, to pan sam... a jaż nieszczęśliwa kobieta ani domyślałam się tego! Jakżeż ty starość, króleńku, moją szanujesz; Jezus Marya, w ręce mnie całujesz... A niechże tobie Matka Boska i wszyscy święci wynagrodzą! Rozpłakała się rzewnie i ciągle mię za szyję obejmowała, a ja na piersi jej głowę trzymałem i było mi tak, jakbym był bardzo zmęczonem dzieckiem, spoczywającem po swawoli i płaczu u kolan świętej matki.
W kwadrans potem jak piorun do Rzęskiego wpadłem, z gniewem wyrzucałem mu, że we dworze moim starzy słudzy naszej rodziny głód i chłód cierpią, i rozkazałem, aby stara Kuleszyna otrzymała natychmiast wygodnie urządzony pokój w oficynie i wszystko, wszystko, co do wygodnego życia potrzeba.
Tego samego dnia wuj zrobił mi niespodziankę: prędzej, niż go się spodziewałem, przyjechał i przywiózł z sobą żonę i dwie córki, które tutejszą miejscowość, a jak mi się zdaje, mnie samego, zobaczyć były ciekawe. Wuj jest człowiekiem dobrym, dość miłym i lubiłem go od dzieciństwa, w dodatku, przybywał tu z miłosierną intencyą wspomożenia mię radami, a może i pożyczką pieniężną. Jakkolwiek więc leniłem się z nim rozmawiać, po części jednak rad mu byłem; tylko przed wujenką i kuzynkami schowałbym się był pod ziemię, tak mi się nie chciało oddawać temu rodzajowi zatrudnienia, które się nazywa: bawieniem dam.
Nie należy mniemać, że byle czem zbyć się to daje, w takim mianowicie wypadku, gdy urocze te istoty robią zaszczyt wstąpienia w progi młodego, nieżonatego mężczyzny. Wówczas każda sekunda czasu, czemu innemu, niż bawieniu ich poświęcona, każde zamyślenie, a broń Boże, zasępienie, jest ubliżeniem, niegrzecznością, jeżeli nawet nie impertynencyą i grubiaństwem. Przedewszystkiem radość i nieograniczona wdzięczność powinny mię były porwać na sam ich widok i już ani na minutę przez cały dzień nie opuszczać.
To też i porwały. Jak słońce w pogodę, jaśniałem od radości i wdzięczności, poruszałem się zwinnie, mówiłem płynnie; jak Westalki nad świętym ogniem, z całej siły czuwałem nad nicią rozmowy, która nie powinna była urwać się ani na mgnienie oka, ale przeciwnie, przybierać coraz więcej ożywienia i zajęcia, gdy służący, na palcach ku mnie przystąpiwszy, szepnął mi bardzo po cichu, że stara Kuleszyna przyszła, aby mi za wszystkie łaski podziękować. Odszepnąłem mu również pocichu, aby powiedział Kuleszynie, że gości mam i widzieć się z nią w tej chwili nie mogę, a gdy służący odchodził, przywołałem go i dodałem: — Przeproś tylko, rozumiesz? jak najgrzeczniej ją przeproś i powiedz, że jutro sam do niej przyjdę.
Byłem pewny w owej chwili, że jutro, wcześniej od dam ze snu wstawszy, pójdę do niej.
Kiedy jedna z kuzynek z entuzyazmem opowiadała o słyszanym ubiegłej zimy sławnym tenorze, a druga, od niechcenia brząkając na fortepianie, prosiła, abym zaśpiewał, w mojej głowie snuły się pewne względem staruszki zamiary i uśmiechałem się ku nim, a kuzynki myślały, że ja-to do nich i ich wdzięcznego szczebiotu tak mile się uśmiecham, i były ze mnie i z siebie zupełnie zadowolone.
Nazajutrz przecież zaspałem i znalazłem damy już ubrane i z niejakiem zgorszeniem na moje opóźnione zjawienie się oczekujące. Wkrótce potem zjechali nowi goście, poważni członkowie rodziny, złożyła się formalna narada familijna, która mię niewypowiedzianie zgryzła i upokorzyła, i z której wyniknęła dla mnie konieczność jak najprędszego wyjechania z wujem i jeszcze jednym krewnym do innych dóbr moich, w dość dalekich stronach położonych.
Krewni bardzo do serca wzięli moje niebezpieczne położenie i w celu, naturalnie, ratowania mego majątku, brali potrosze w kuratelę moją osobę. Niech ich tam Pan Bóg najwyższy za to wynagrodzi! — jak mówiła moja miła staruszka, choć koniec końcem nie wiele więcej zrobili oni dla mnie, niż ja dla niej... a! omyliłem się! upokorzyli mię, w niesłychanie zresztą delikatny sposób, czego ja względem niej nie popełniłem.
Koniec końcem, cały miesiąc siedząc w tamtych stronach i pieprz jedząc, a octem go zapijając, o mojej Kuleszynie całkowicie zapomniałem. Dopiero, gdym po miesiącu tu powracał i na las spojrzał, nagle mi przed pamięcią stanęła gęstwina paproci i wynurzająca się z nich rumiana staruszka w białym czepcu. Przy tem przypomnieniu tak mi się wesoło zrobiło, jak może komuś, kto po długiem obracaniu się między obcymi, twarz serdecznie swoją spotyka. »Szedłem przez las, przez dolinę, napotkałem tam dziewczynę — hej ha! hejże ha!«
Przez kwadrans drogi, który mi jeszcze pozostawał, powziąłem zamiar, a raczej przypomniałem sobie ten, który mi się kręcił po głowie wtedy, kiedy-to kuzynki moje tak ładnie szczebiotały. Wezmę Kuleszynę do siebie i na zawsze już ona przy mnie pozostanie. Niech sobie siedzi w cichym pokoiku i pończochę robi, a ja tam czasem pójdę, wszystko jej wypowiem i opowiem, naskarżę się, ile zechcę, spracowane jej ręce na czole sobie położę — jak macierzyńskie. Zimę tu przepędzę całą najpewniej, — więc w długie wieczory będzie mi staruszka piosenki swoje śpiewała i opowiadała, jak tam tacy, jak ona, żyją... a ja jej za to zawsze cośkolwiek smacznego przyniosę i powiem: jedz, babuniu! to za twoje grzybki z krupkami i cebulką! Miękki stołeczek także pod stopy jej przystawię, ciepłym pledem je okryję i powiem: »A to, babuniu, za twoją drabinę i podarte pantofle«. O Boże, bez granic ufać, choćby jednej duszy ludzkiej, dobrej bez granic; choćby z jednych ust usłyszeć podziękowanie i błogosławieństwo! Być czyjąś opatrznością i zarazem dzieckiem, choćby słabem i rozpłakanem, choćby występnem, ale wiedzącem, że mu wszystko, wszystko przebaczonem zostanie!
Zaledwie do domu wszedłem, Rzęskiego, który mię witał, przyjąłem zapytaniem:
— Jak się ma Kuleszyna?
Zdziwił się bardzo, ale więcej jeszcze zmieszał.
— Bardzo mi przykro, ponieważ, jak widzę, staruszka ta pana obchodzi... ale właśnie... na nieszczęście... pochowaliśmy ją przed tygodniem. Tak niespodzianie... na zapalenie płuc... zmarła.
Ręka moja była jeszcze tą samą, która w przystępie wściekłości tłukła na szczątki japońskie wazy. Jednem uderzeniem pięści rozbiłem mozaikowy stolik, przy którym stałem, a gdy Rzęski, przestraszony, ulotnił się jak widmo, w wielkim, pustym salonie, na którego staroświeckie sprzęty zmrok opadał, długo stałem sam...


VIII.

Że siedemdziesięcioletnia kobieta, dobrem nawet na pozór zdrowiem ciesząca się, nagle zachorowała i umarła: był to traf nie zbyt osobliwy, ale dla mnie, choć mu zrazu złorzeczyłem, może pomyślny. Bo bardzo przypuszczam, że gdyby ona żyła dłużej, znudziłaby mię, jak wszystko na świecie, zaniedbałbym ją i nie mógłbym teraz pysznić się przed samym sobą i tobą, że chciałem być dla kogoś bardzo dobrym. Uśmiechasz się, doktorze? Myślisz pewno, że to, co ci z takim zapałem od wielu już dni opowiadam, torby sieczki nie warte. Kaprysy zblazowanego młodzika, pańskie fantazye! Czy tak? Ostateczny wyrok w tej sprawie pozostawiam twojej dłuższej i głębszej rozwadze, a teraz, chcąc choć trochę wywyższyć się w twoich oczach, opowiem historyjkę o największym czynie mojego życia, o tem, jak pewnego razu uczyniłem z siebie ofiarę, tak, ofiarę, o jakiej nikt pewno nie przypuszcza, abym do niej był zdolnym.
Było to w południowych godzinach skwarnego dnia letniego. Urządziwszy interessa, jak się dało, i śmiertelne dziesięć miesięcy na pustyni przepędziwszy, jechałem znowu za granicę. Do stacyi kolei miałem spory kawał drogi, pośrodku której stoi karczma, być może nawet, że do mnie należąca, taka duża, murowana, ponura rudera, przed którą stangretowi zatrzymać się kazałem, aby dać wypoczynek koniom, i dlatego, że w dusznej karecie zamknięty, uczułem szalone pragnienie. Wysiadłem z karety i do wnętrza obrzydliwej rudery wszedłem, wołając o szklankę wody. Jakież jednak było i zdziwienie moje i oburzenie, gdym od rozczochranej szynkarki usłyszał, że tego prostego żywiołu natury nie posiada ona ani kropli!
Nie wiem już, dla jakich przyczyn, może z powodu natury gruntu, czy tam czego innego, karczma nie miała studni i zaopatrywała się w wodę z krynicy, o parę aż wiorst oddalonej; w tej chwili jednak nie miała jej ani kropli. Wprawdzie, nietylko szynkarka, ale wszyscy, jak byli, rzucili się, na mój widok i głos, do wiader i dzbanów, aby biedz, lecieć, przynieść; ale ja szybkości nóg ich nie ufając, zawołałem na służącego, aby odprzągł od powozu jednego z koni i galopem mi do krynicy popędził, co on też prawie w mgnieniu oka spełnił, zabierając ze sobą wiadro, które mu szynkarka nieledwie przemocą w rękę wetknęła.
Zniecierpliwiony i oburzony przeciw tak pierwotnym urządzeniom i brakom, uczułem przecież, że w grubych murach rzeźwiej nieco było dnia tego, niż na podwórzu, i choć nie bez wstrętu, ale usiadłem na obrzydliwej ławie, tuż przy oknie, czarnem od osiadłego na niem roju much. Prawie w tej samej chwili zobaczyłem przez okno zatrzymujące się u wrót karczmy jednokonne wozy, ciężko obładowane cegłami i prowadzone przez chłopów, którzy też zaraz do karczmy weszli tak, jak ja przed chwilą, o wodę wołając. Inne ich tylko, niż mnie, spotkało przyjęcie. Ostro i z góry odkrzyknęła im szynkarka, że wody niema, że woda tu droga, bo po nią aż o dwie wiorsty chodzić trzeba, że jeżeli chcą pić, to niech wódkę piją, bo ona jest tu po to, aby wódkę szynkowała, nie zaś po to, aby chłopom wodę nosiła. Było ich pięciu, czy sześciu; wszyscy bosi, prawie do koszul porozbierani, a jednak potem ociekający tak, że aż lał się on im z twardych włosów i świecił na piersiach, widzialnych z za szeroko rozwartych i mokrych od niego koszul.
Nic w tem nie było dziwnego. Skwar panował piekielny, duszny, najmniejszego podmuchu wiatru pozbawiony, a oni szli przy swoich wozach pieszo, może od kilku już godzin. Zrazu gwałtownie obstąpili szynkarkę i łajać ją zaczęli, ale wkrótce, zrozumiawszy snać, że domaganie się tego, czego istotnie nie było, nic nie pomoże, krzyknęli na nią, aby wiadro im dała, a jednego z pomiędzy siebie po wodę wyprawią. Ale ona drożyła się i z wiadrem. »Nie możecie-to wódki napić się, chamy!« Przyszłoby może do awantury, bo rozjątrzeni chłopi zaczynali pięści ściskać i oczyma błyskać, gdy przed karczmę przygalopował mój służący i do izby, w której siedziałem, wpadł z wiadrem wody w jednem ręku, a wyjętym z karety moim kubkiem podróżnym w drugiem. Chłopi rzucili się ku wodzie, ale szynkarka, mąż jej, córki, z wielkim gwałtem drogę im zastąpili.
— To dla jasnego pana woda! To jasny pan przywieść kazał!
— Jasnemu... jasnego... jasnym... z jasnym!.. — I jasny do służącego swego gromko zawołał:
— Oddać tę wodę tym ludziom!
Co za wspaniałomyślność, prawda? A kiedy oni prędko, zanim mój służący zdołał kubek w wodzie zanurzyć, naczynie pochwycili i pić z niego, jak bąki, zaczęli, mnie samego piekielne pragnienie paliło. Jaka ofiara! a? Mógłby był jasny pan kazać i teraz kubkiem zaczerpnąć wody i napić się także, ale dotknęły już jej usta ludzkie, więc było to dla niego niemożebne. Cierpiał więc, patrzał, jak inni używali, i ku największemu własnemu zdumieniu, uczuł, że to cierpienie własne w połączeniu z cudzem używaniem przyjemność mu sprawia.
Cóż się stało potem? Prawie nic, a jednak rzecz dla mnie niezapomniana. Prawie do kropli wypiwszy z wiadra wodę, chłopi wyprostowali się, szeroko odetchnęli, rękawami koszul po czołach i twarzach sobie powiedli i ciężko, powoli, jeden za drugim ku drzwiom zmierzali. Już paru nawet wyszło z izby, a inni, popychając się wzajemnie, w drzwi się wtłaczali, gdy jeden, najmłodszy i najwysmuklejszy, przystanąwszy nieco, twarzą zwrócił się ku mnie i, szybko kłaniając się, rzekł:
— Dziękuję, panie! — Przytem dość długo popatrzył na mnie oczami, które miały najczystszą turkusową barwę i pełne były takiej jakiejś głębokiej, łagodnej, nieśmiałej wdzięczności, że spuściłem powieki i zawstydziłem się ogromnie. Popatrzywszy tak na mnie, odwrócił się i za innymi odszedł. Ja zaś, po raz drugi służącego po wodę posławszy, znowu czekałem.
Nieprawdaż, że było to prawie nic? Może nawet myślisz, że to zupełnie bezmyślna historya? Jednakże, bądź łaskaw, powiedz: dla czego ja wtedy zawstydziłem się ogromnie? i dlaczego we wdzięczności, napełniającej oczy tego chłopa, uderzyła mię najbardziej jej nieśmiałość? i dlaczego, gdy wozy naładowane cegłą znacznie już oddaliły się od karczmy, uczułem w sobie namiętny, gryzący, niepohamowany żal, żem za tym chłopem nie poszedł i serdecznie go nie uścisnął? Czy uczyniłbym to, gdyby on był nagle stanął przedemną? Najpewniej nie; bo zohydziłby mię pot, który go oblewał, i tak mi on był obcym, strasznie dalekim... Niemniej namiętnie zapragnąłem był to uczynić i gorzko pożałowałem, żem nie uczynił...
Ach, śmiej się, doktorze, nie dowierzaj, myśl co chcesz! jam uczuł wtedy, że człowiek ten jest moim bratem i że może kochałbym go, gdybym go znał...
— Dziękuję, panie! Zwykłe takie słowo! czemuż tak słodkie? Spojrzenie zwykłego chłopa! czemuż tak przejmujące i pamiętne?
Jakże jasnym panem jest człowiek, któremu o szarej godzinie życia takie tylko przelotne wspomnienia świecą jako jedyne gwiazdy! W przeddzień śmierci wyciągam ku nim ręce i śpiesznie, śpiesznie je z cienkiego nieba przeszłości swojej zdejmuję, aby mieć jeszcze czas przycisnąć je do ust jak relikwie. Takiem świetnem było to niebo, a teraz wydaje mi się tak ciemnem! — Dziękuję, panie! Ja to dziękuję ci, bracie! Popatrz tylko na mnie jeszcze trochę swemi błękitnemi, pełnemi wdzięczności, oczyma... tylko nieśmiałość z nich wyrzuć, bo mię ona dręczy, a po cóż dręczyć umierającego? Kim jesteś? jak się nazywasz? gdzie stoi chata twoja? Nie wiem. Ale chciałbym zobaczyć cię jeszcze i uścisnąć. Naturalnie, że batystową chustką starłbym pot z twej twarzy, pokropiłbym cię perfumą i — uścisnął. Może pomiędzy równymi tobie, wielu jest takich, jak ty, wdzięcznych i sympatycznych... ale ja was nie znałem i już znać nie będę, bo wszystko skończone... Ach, jak mi smutno!


IX.

Zapal, doktorze, lampę, tam, za mojem łóżkiem, prędzej tylko, prędzej, bo ten zmrok pada mi wprost na piersi i głowę, dławi mię i przytomności mię prawie pozbawia. Tak lękam się czegoś i bardzo mi słabo... Gasnę. Może tej nocy umrę. Radzisz, abym napił się wina? Ot, dałbyś lepiej morfiny... fi! jakże skrzywiłeś się brzydko! Dokuczam ci tą prośbą daleko częściej, niż na spełnienie jej pozwala twoje doktorskie sumienie. Obrzydliwi pedanci, z tem wiecznem swojem pamiętaniem o sumieniu! Ja tam niewiele o takich rzeczach myślałem i doskonale na tem wyszedłem, co? No, niech już sobie będzie i wino, a potem konfitury. Obiecuję ci zjeść ich wiele, bo to jedyna rzecz, której jeszcze łaknie podniebienie moje.
Ciekawość, dlaczego ci, którzy upijają się, nie po chłopsku: wódką, ale po pańsku: morfiną, tak niezmiernie lubią słodycze? Ale nad tem niech sobie fizyologowie głowy łamią... ja wolę stwierdzać fakt, że ten smażony ananas jest wybornym.
...A teraz, usiądź naprzeciw mnie i może po raz ostatni już pogadajmy. Mam tylko kilka uwag do zrobienia. Wszakże na samym początku rozmów z tobą uprzedziłem cię, że w 99-ciu częściach byłem istotnie takim, jakim mię świat widział, a tylko jedna setna moja była od tamtych inną i płatała mi czasem figle i niespodzianki. Nie powinieneś więc był spodziewać się usłyszeć coś więcej nad to, co usłyszałeś. Jednak dziwnie pragnąłem, aby o tej jednej setnej ktokolwiek z żyjących wiedział, a skąd to pragnienie powstało? sam nie wiem. Może to był ostatni podryg miłości własnej człowieka, który jej miał bardzo wiele, może chęć, aby zadość się stało sprawiedliwości. Bo, widzisz, demokratyczny prąd pojęć i uczuć, zwraca teraz powszechną uwagę ludzką na maluczkich i pokrzywdzonych. Nic a nic przeciwko temu nie mam, bo, przekonawszy się aż nadto, że świat ten nie jest najlepszym ze światów, na słowo wierzę każdemu, kto mi powiada, że przerobienia on potrzebuje. Ale w takim razie, trzeba maluczkość i pokrzywdzenie oglądać pod rozmaitemi ich postaciami. Jak bardzo jestem wielki, gdy w 33-cim roku życia, tą okropną chorobą złożony, za sobą mam nic, przed sobą nic, w sobie nic, przy sobie, prócz wcielonego w twoją osobę obowiązku — nikogo i nic! — ty najlepiej to zmierzyć możesz. Czy jestem pokrzywdzonym? Odpowiesz sobie na to pytanie, kiedy po zastanowieniu się rozstrzygniesz: czy moja jedna setna, przy odpowiednich warunkach, nie mogła wzróść na szkodę tamtych 99-ciu części, a na mój cielesny i duszny pożytek? Jeżeli osądzisz, że nie mogła, pluń na mnie i wszystkich mnie podobnych, a to, com ci opowiedział, wyrzuć z pamięci. Ale jeżeli mogła, to czysta rzecz: krzywda moja leży, jak na dłoni. Kto mi ją wyrządził? Kto jej winien? Może nikt, a może też wszyscy i wszystko? To inne historye i rozprawiaj się z niemi sam. Ale ja stanowczo żądam równouprawnienia dla maluczkich i pokrzywdzonych, tak na padołach, jak i na wyżynach przebywających — żądam, aby przypatrywano się im, nietylko z punktu krytycyzmu, ale i z punktu miłosierdzia. Miłosierdzia żądam dla jasnych panów! litości dla milionerów!
Co tu długo mówić! Jesteście bardzo uczeni, macie głowy pełne różnych ciekawych i mądrych różności, ale o wnętrznościach i poruszeniach dusz ludzkich taki obieżyświat, jakim ja byłem, jeżeli tylko ma trochę oleju w głowie, nieraz więcej od was wiedzieć może.
Co powiesz, naprzykład, o takim fakcie?
W jednej ze stolic znałem zbliska świetnego, pięknego, bogatego młodzieńca, pochodzącego z jednej z pierwszych rodzin w kraju i niezmiernie wesoło życie pędzącego. Miły i dobry był z niego towarzysz; lubiliśmy go wszyscy. Przepadały też za nim panie, które bałamucił na wszystkie strony i na wszystkie sposoby, aż mu się jedna z nich najwięcej podobała, zaręczył się z nią i wkrótce miał się ożenić.
Ta jego narzeczona była, równie, jak on, świetną, piękną i bogatą; za nią znowu przepadali mężczyźni. Nigdy go jeszcze tak wesołym nie widziałem, jak podówczas; nigdy też szczęście pod każdym względem bardziej mu nie sprzyjało.
Pewnego wieczora przecież, a raczej pewnej nocy, coś niezwykłego w nim spostrzegłem. Rzecz drobna zresztą. Po bardzo wesołej kolacyi i pomyślnie dla niego zakończonej grze, od zielonego stolika powstawszy, oparł się na nim dłonią i stał przez chwilę nieruchomy, ze zmarszczonem czołem i pięknemi swemi oczami, zapatrzonemi kędyś daleko, a tak szklisto, jakby wszystkie myśli jego w głąb’ głowy uciekły, w źrenicach pozostawiając próżnię. Tak był znieruchomiały i odrętwiały, że nie słyszał, jak go wielokrotnie po imieniu i nazwisku wołano, a gdy nakoniec obudził się z tej kamiennej zadumy, przypatrując się mu uważnie, spostrzegłem że skrzywił usta tak, jakby coś niesmacznego połykał, a potem ręką machnął i szeroko, jak ktoś śmiertelnie znudzony, ziewnął.
Tylko tyle wtedy było; ale w dwa dni potem, ten człowiek zastrzelił się. Dlaczego to uczynił? Bez żadnej widocznej przyczyny. Nie zgrał się w karty i nie shańbił się żadnym postępkiem, który takim, jak on i ja, hańbę przynosi. Narzeczona go nie zdradziła, gdyby zaś małżeństwa z nią przestał pragnąć, mógłby z łatwością je zerwać. Po cóż więc w łeb sobie strzelił? Powiadasz, że musiało to być skutkiem odziedziczonej manii samobójczej. Dobrze: mania samobójcza! Notuję sobie w pamięci ten termin i opowiadam, co mnie samemu raz się przytrafiło.
Było to w sali koncertowej. Grał najsławniejszy ze współczesnych wirtuozów, siedziałem obok najpiękniejszej w stolicy kobiety; potoki elektrycznego światła i blaski brylantów zalewały salę. Na początku koncertu czułem się zachwyconym muzyką, sąsiadką, widokiem sali i własną swoją osobą; aż nagle, gdym przymknął oczy, aby lepiej uwagę swoją na misternie poplątane passaże i akordy skupić, na tle własnych swych powiek zobaczyłem, co? czarne wnętrze wielu naraz grobów i stojące w nich trumny. Zamiast otworzyć oczy, aby co najprędzej pozbyć się tego ponurego obrazu, z całej siły starałem się zatrzymać go na powiekach, przyczem myślałem: — Tak, wszystko na tem się kończy! Świat jest panoramą o ukazujących się i w wieczne mroki zapadających obrazach. Nie byłem, jestem, nie będę. »Marność nad marnościami i wszystko marność!« Kiedy nakoniec muzyka ucichła i zagrzmiały huczne oklaski, a ja otworzyłem oczy, kłaniający się publiczności wirtuoz wydał mi się niezgrabnym, sąsiadka, zachwytem uniesiona — śmieszną, klaszczący ludzie — waryatami, potoki świateł, oblewające salę, tak nużącemi wzrok, że aż bolało. Trwało to wprawdzie krótko, ale było, a czem było? Objawem poczynającej się hysteryi — odpowiesz... Tak; mania samobójcza i hysterya. Ja wiem, że wy wszystko nazywać umiecie, ale czem w człowieku to i owo jest, samo w sobie i skąd się bierze? — tyle o tem posiadacie wiadomości, ile o tem naprzykład, czem sama w sobie jest i skąd się bierze siła ciążenia, światło, cieplik i inne tam ingredyencye, które składają świat fizyczny. Może ja tam cokolwiek więcej wiem o tem. Jedna setna, mój drogi, ta jedna setna...
Co tu długo mówić? Jeżeli stwierdzoną jest rzeczą, że asceci miewali szalone pokusy, ciągnące ich ku grzechowi, kto przeniknie, jakich pociągów i szalonych tęsknot doświadczają grzesznicy — ku cnocie? Dlaczegóż tych pociągów i tęsknot nie zadawalniają? — zapytujesz. Wszak nic im nie przeszkadza odziać się w skórę baranią i iść na pustynię, aby żywić się szarańczą i miodem leśnym! Ależ nic, najzupełniej nic, tylko oni sami przeszkadzają temu, to jest, te 99 części ich istoty, przeciw tej jednej setnej walczące. A przecież, ona jest... ta... ta jedna setna i czasem w rękę pistolet wciska, lab wnętrza grobów przed oczami maluje... lub świat cały ukazuje w postaci wielkiej bańki mydlanej. Co tu długo mówić? Jeżeli człowiek w pogodę pragnie burzy, a śród burzy wzywa pogody... pragnie kochać, kiedy niema już czem, albo wykąpać się w krynicy, kiedy już z błota mu nie wyleść... to... to jest on... co tu długo mówić...
Ale mnie już mówić coraz trudniej... Duszę się i takie straszne bóle... tu, w głowie i tam w plecach... Czy już umieram? Czy moje serce już zaraz... przestanie... jakto ona mówiła? cinkum-pakum... cinkum-pakum... O miła moja babuniu, chodź do mnie, tylko prędzej... na daleką drogę pobłogosław!..
— »Dziękuję, panie!« To ja dziękuję ci, bracie! Może uściśniesz mię? Nie śmiesz? Cha, cha, cha! takim jasny!..
Duszę się... Bóle ustały, pewno na chwilę... tylko duszę się strasznie i tak mi smutno! Trochę, odrobinę... Na Boga cię zaklinam, na twoje dzieci, na braterstwo ludzkie... choć trochę, choć odrobinę morfiny, doktorze!







ŚWIATŁO W RUINACH.



Długo, z twarzą zanurzoną w pysznie haftowanej poduszce, leżała na szezlongu, a wyprostowała się tylko po to, aby cienką chusteczką otrzeć zapłakane oczy, białe ręce załamać i znowu płakać. Teraz łzy jej nie lały się, jak przed chwilą, strumieniem obfitym, lecz rzadkiemi kroplami spływały po pięknym owalu policzków, padały na stanik, obciskający zgrabną kibić i, jak drobne brylanty, świeciły w puchu zdobiących go koronek. Dokoła niej, z pod lekkich zasłon, na dwie lampy zarzuconych, rozlewało się miękkie światło, w którem pobłyskiwały złocone ramy obrazów i majaczyły barwy i kształty wytwornych sprzętów. Albumy w bogatych oprawach, wazy majolikowe, drobiażdżki pozłacane, srebrne, rzeźbione przyozdabiały stoły i kominek, u okien kwitły białe i czerwone kwiaty. Za oknami, przelatywały świszczące wichry ze śnieżną zamiecią, brzęczały dzwonki u sanek, rozlegały się gwary uliczne; tu — było ciepło, cicho i samotnie.
Zanadto ciepło, cicho i samotnie. Powietrze, napełniające te cztery piękne ściany, miało w sobie coś z cieplarnianej parności, która zapewne ułatwiała rozkwit roślinom, lecz utrudniała oddech, cisza zaś i samotność były tak zupełne, jak gdyby na znaczną odległość dokoła nie było żadnej żywej istoty. Za poroztwieranemi drzwiami panowała ciemność, z której nie wychodził szelest najlżejszy: ani rozmowy, ani śmiechu, ani dziecka, ani zwierzęcia, ani domownika, ze śmiałem stąpaniem i poufałą twarzą. Na kominku, za przezroczystą, żelazną kratką, stosik zgrabnie porąbanych drewek, dawno znać tam leżący i — nie zapalany.
Od lat kilku, to jest od czasu, w którym, po nieśmiałych zrazu błyskach uczuwania, że nie jest szczęśliwą, po niezliczone razy postanawiała, że nigdy głośno, ani pocichu na los swój narzekać, ani pętami jego niecierpliwie a bezskutecznie wstrząsać nie będzie, w umyśle jej istniał niewyraźny, nie dobrze określony, ale ponętny dla niej ideał męztwa, cierpliwości, dumnego i milczącego znoszenia ciężarów życia. Ideał ten w wyobraźni jej powstał z kilku żywych wzorów w dzieciństwie widzianych, z kilku książek, które ojciec jej, — zanim na wieki oczy zamknął, — przed jej oczy nasunął; pragnęła teraz stosować do niego swoją duszę, ale nie mogła. Była to biedna dusza kobieca, wrażliwa i niespokojna, mieszkająca w ciele, do którego nie przyznałby się żaden stoik. Pomimo więc wielokrotnych postanowień, że nad sobą roztkliwiać się nie będzie, płakała znowu serdecznie i roztkliwiała się rzewnie.
Wspomniała swoje umarłe złudzenia i radości; poumierały one w sposób różny. Dwoje drobnych dzieci po prostu, nagle i brutalnie zabiła śmierć; miłość człowieka, którego kochała i z którym związała życie, umarła nie wiedzieć dla czego, bez żadnej jej winy, za sprawą zmiennej natury ludzkiej, lub koniecznego rozejścia się dwóch, nie zgadzających się, istot; uciecha z posiadanego bogactwa stopiła się w przyzwyczajeniu i doświadczeniu, że ani karetą serdecznych łez otrzeć, ani z majolikową wazą poufnie gawędzić, ani łakociami najwyborniejszemi gorzkiego smaku zgryzoty zatrzeć niepodobna.
Urok świata, — świata, strojącego się, tańczącego, grającego, paplającego, jedynego świata, który znała, — zniknął dla niej bez śladu, odkąd się przekonała, że ubierać się, tańczyć i paplać z sercem bolącem nie ulgą jest lub uciechą, ale męczarnią. Miała lat niespełna trzydzieści, a życie wydawało się jej już skończonem. Była osieroconą matką, opuszczoną żoną, kobietą światową, do świata rozczarowaną. Jedynemi nawet uczuciami, które budził w niej ten potwór, były: żal i gniew. Czyliż bowiem nie ten świat właśnie odebrał jej serce i obecność ukochanego człowieka, porwał go urokami swemi, upoił, zepsuł? Czyliż nie jego mieszkanką i doskonałą przedstawicielką była ta kobieta, dla której on ją opuszczał, ranił, obrażał, przy której znajdował się i teraz, na której wspomnienie krew żalu i upokorzenia serce jej zalewała?
O, ten wdzięk kobiecy, tak bardzo w tym świecie sławiony, a który osłania tyle oszustwa i okrucieństwa! O, te wykwintne, woniejące buduary, w których, za spuszczonemi u drzwi i okien firankami, dwie istoty bezkarnie dokonywają nad trzecią morderstwa! O, te wieczne rozmowy motyle, żarty wesołe, półsłówka słodkie, marzenia przy muzyce, zmiany mody, rozkazy zwyczaju, wśród których dusze ludzkie tracą z oczu wszelką linię, wiodącą do czegokolwiek innego, niż do użycia! O, nakoniec, te stoły gry co wieczór otwarte i przy których on siaduje, ilekroć nie może siedzieć u boku tej kobiety! Jak ona to wszystko znienawiedziła! jak głęboką dla tego wszystkiego powzięła wzgardę! Tej nienawiści i wzgardy nauczyło ją nieszczęście, odbierając jej zarazem rzecz jedyną, w której znaleźćby mogła uciechę i ratunek — to jest: chęć użycia i zabawy. Nie; może inne czynić to mogą, ale jej niepodobna bawić się jeszcze pośród ludzi, gdy już raz w ich dobroć, szczerość, wartość wierzyć przestała, gdy ci ludzie, bezpośrednio lub pośrednio wydarli jej jedyny skarb, do którego przywiązywała cenę i który mógł cenę życiu jej nadać — ciepło domowe i szczęście serdeczne...
Od dzieciństwa słyszała, że szczęście kobiety, jej obowiązek, cnota, dostojność — to miłość i macierzyństwo. Czy dla tego, że od dzieciństwa tak ją nauczano, czy że w sposób tej nauce odpowiedni utworzyła ją natura, ale istotnie miłość i macierzyństwo były jedynemi źródłami, z których biły jej: szczęście, cnota, dostojność. Teraz te dwie jedyne, dobre wieszczki jej życia umarły, znikły — i cóż?
Gdy śliczne, drogie główki dziecięce zasuną się na wieki w cienie zaświatowe, a serce blizkiego, drogiego człowieka, ulotni się w płomieniu innych uczuć i rozkoszy — cóż? Przyjąć od świata nową miłość, tak, jak się od krawca przyjmuje nową suknię... cha, cha, cha! A jeżeli tamta tak mocno w pierś wrosła, że nic, nic już wyrwać jej nie zdoła? Albo jeżeli małość i kruchość tamtej zabiła wiarę w wielkość i trwałość jakiejkolwiek innej?
Zerwała się z szezlonga, obu dłońmi pochwyciła się za głowę i parę razy piękny salonik przebiegła. Puszysty kobierzec tłumił szelest jej kroków; w zamian serce biło i pierś oddychała głośno.
— Co mi pozostało? czego spodziewać się jeszcze mogę? Co uczynię ze swojem sercem, z czasem, ze wszystkiemi temi dniami, miesiącami, latami?... Dni, miesiące, lata stanęły przed oczami jej wyobraźni w postaci długiej galeryi, zdobnej w złocenia i rzeźby, ale tak pustej i tak zimnej, że aż dreszcz nią wstrząsnął...

Gdy odjęła ręce od głowy i twarzy, znalazła się przy stole, na którym, pod światłem lampy, leżała rozwarta książka. Czytała ją przed godziną, a na stół rzuciła wtedy, gdy on wszedł do jej pokoju i z nieznośnym dla niej uśmiechem człowieka, który w braku cieplejszych uczuć zmusza się do obowiązkowej uprzejmości, na cały wieczór ją pożegnał. Teraz przypadkiem wzrok jej padł na trzy czarne wiersze:

Czemuś ty mi, życie,
Nie dało do ręki
Srebrzystego sierpa...

Prędko odwróciła się i znowu kilka razy salonik przebiegła. Tak. O, jak ci poeci odgadywać umieją udręczone dusze ludzkie! Tak; dla czegóż nie jest ona chłopką, która »srebrny sierp« z ręki wypuściwszy, u wesołego, ludnego ogniska zasiada, z ciałem strudzonem, lecz z sercem spokojnem? Jej ciało mogłoby słodki spoczynek znajdować na tych miękkich kozetach, fotelach, szezlongach; ale skoro miota nim burza serca, skoro nigdzie znaleźć nie może spokoju, cóż jej z kozet, fotelów i szezlongów? Gorzko zazdrościła małym, biednym, spracowanym, i namiętnie przeklęła swoje bogactwo...
Znowu wypadkiem znalazła się przy stole i wzrok jej upadł na czarne słowa:

Czemuż z mego czoła
Pot nie spłynął rosą?...

Ze wzniesionemi oczyma stała przez chwilę zamyślona, aż obejrzała się dokoła. Cokolwiek robić! do potu czoła cokolwiek robić! Robotą napełnić czas, uśpić pamięć, ostudzić wstyd istoty opuszczonej, sponiewieranej i — ach, nikomu na całej wielkiej ziemi niepotrzebnej!
Ostatnia myśl znowu pierś jej wzdęła łkaniem...
Dzieci w wiekuistych cieniach grobu, on... tam; brat, siostry — daleko i w przestrzeni, i w uczuciach... Jakże wszystkie węzły rozluźniają się — i przez oddalenie, i przez nierozłączne połączenie!
Ma brata, siostry, męża — i zarazem ich nie ma. Wszyscy na świecie zosobna i każde dla siebie żyją; ona nie chce tak żyć, a jednak musi, bo nikt na wielkiej ziemi jej nie potrzebuje. Co robić?
Prawie nieprzytomnym od rozpaczy wzrokiem salonik przebiegła. Czytać?.... Ach, tyle już dziś, wczoraj, przez nieskończoną liczbę dni czytała — i cóż z tego? Ten haft pajęczy kończyć?... Ileż już podobnych wykończyła! — i cóż z tego? Ozdobne pianino u ściany stoi, świece tylko w świecznikach zapalić, nuty rozłożyć i grać! Przez ileż lat, dni w latach, godzin w dniach grała, ślicznie grała — i cóż z tego? Nic, nic! Po za tem także nic... Rozpacz jej zmieniała się w bezbrzeżną nudę, która, jak mgła z bagniska, wybucha z wyrazu: nic! Gdyby ktokolwiek przyszedł, ktokolwiek choć trochę miły i zajmujący!
Panująca dokoła cisza i samotność przerażać ją zaczęły. Jak ona z temi dwiema jedynemi towarzyszkami przebędzie ten nieskończenie długi wieczór zimowy? Wiedziała z doświadczenia, że nieustannie pogłębiać one będą jej ciemne myśli, drażnić rany — i gdy wybije godzina spoczynku, położą się obok niej na noc bezsenną i okropną. Gdyby jakiekolwiek wrażenie z zewnątrz, jakakolwiek twarz choć trochę miła, rozmowa choć trochę zajmująca, przerwały jej sam na sam z przeszłością i przyszłością, z których pierwsza budziła w niej żałość, druga nudę i trwogę! Czy wezwać kogo?... Na jej wezwanie przybiegłoby śpiesznie mnóstwo ludzi: nie byłaż bogatą? Zaśmiała się... Może która z przyjaciółek?... Zaśmiała się znowu.
Był przecież niedaleko człowiek, w którego szczere i gorące uczucie wierzyła. Myślała, że najpewniej było ono, tak jak wszystkie inne, złożone z jednej cząstki miłości dla niej a dziewięćdziesięciu dziewięciu samolubstwa, z jednej cząstki szlachetnych uniesień, a dziewięćdziesięciu dziewięciu grubych pożądań. Ten człowiek, jak zresztą wszyscy inni — nie przestał jeszcze jej kochać, dla tego, że jeszcze jej nie posiadł; czasem troszczył się o jej szczęście, zawsze pragnął swojego, niekiedy myślał o jej duszy, zawsze o jej ciele.
W tym pozornie drogocennym klejnocie, za jaki poczytywaną jest miłość, ona dojrzała silną domieszkę podłego kruszcu; na dnie tego kryształu widziała i ciężkie krople mętów... Jednak w obecnej chwili, zajmujący ten człowiek kochał ją; było to niewątpliwem. Same pozory ideału pociągały ją i chwilami zachwycały. Niejedną godzinę spędzoną z nim porównać mogła do błysku słońca wśród dnia chmurnego, do kwiatu na drodze wyjałowionej.
Więc cóż? więc gdyby w tej chwili przyszedł?... Pewno, pewno byłaby dla niego szczerzej, niż kiedykolwiek dotąd, uprzejmą, serdeczną. To, że jest takiej właśnie miłości przedmiotem, i to złudzenie napełnia ją rozkoszą, dopóki nie przeminie. Może przyjdzie! Wszak niedawno, w dziwnej chwili, w której czuła niepojęte pomieszanie rozpaczy z nadzieją, zwątpienia z żądzą wiary, powiedziała mu — czuła sama, że drżącemi usty — iż ze wszystkich znanych jej ludzi jego jednego chciałaby widywać często. On, na podziękowanie, nizko pochylił się przed nią, a gdy podniósł głowę, ujrzała, że twarz jego była oblana światłem niewymownego szczęścia...
Wprawdzie to samo światło widywała niegdyś na twarzy tego, którego sama tak niezmiernie, tak czule kochała. Wprawdzie wie o tem, że to światło nie służy wyłącznie do zapalania świętych ogni i że prędzej lub później zgasnąć musi... jednak, na widok jego, zdawało się jej — przez mgnienie oka — że jest jeszcze świeżą, ufną, nieświadomą zasadzek i zawodów.
Więc cóż, gdyby przyszedł teraz? O, niech przyjdzie! Czuje, że głowę pochyli na jego ramię i z wahaniem, lecz także z rozkoszą wyszepce: przyjacielu! Zbyt dobrze ludzkie stosunki przejrzała, jakim zazwyczaj bywa koniec takich przyjaźni, na jakie niebezpieczeństwo wystawi ją jego namiętność przez jej czułość ośmielona. Mniejsza o to! Alboż będzie pierwszą?... dla czegóż ma być wyjątkiem?... Czy ten... który teraz w jakimś buduarze lub w jakiejś sali gry wybornie czas przepędza, nie rozciął naprawdę łączącego ich węzła, nie uczynił z ich przysięgi i przyrzeczeń kłamstwa, z ich związku kłamstwem nadzianej formy? Czy doprawdy powinna szanować to, z czego uciekła wszelka prawda?... Czy z innej gliny, niż wszystkich ulepiła ją natura? Czy jest aniołem i dźwiga na sobie ciężar spełniania na ziemi posłannictwa anielskiego? Marzyła wprawdzie o anielskiej dobroci i stoickiej cnocie, — ale teraz śmieje się z tego... Cierpi i pragnie pociechy, tak, jak wszyscy. Utraciła szczęście i pragnie choć cząstkę, choć złudzenie jego odzyskać, tak, jak wszyscy...
Więc cóż?... więc coraz niecierpliwiej oczekuje przybycia człowieka, przez którego jest kochaną i którego obecność, uczucie, rozmowa dają jej miłe wzruszenia; coraz gorętszemi barwami wyobraźnia przed nią malować zaczyna te godziny, które spędziłaby z nim, gdyby przyszedł. Może przyjdzie?... O, niech przyjdzie!... I niech stanie się, co stać się może, lecz niech czyjeś serce, choćby krótko, ale mocno dla niej uderza, i niech ona będzie, choćby pobladłym, ale ciepłym promieniem czyjegoś serca! Niech ten nieskończenie długi wieczór, który stoi przed nią, jak grobowo milcząca mara, niepostrzeżenie i łagodnie stopi się w poufałej, przyjaznej rozmowie; a gdy jutro budzić się będzie, niech na »dzień dobry« usta jej pocałuje jakakolwiek, choćby w splamionej sukni przybywająca — nadzieja!
Teraz drżała od niecierpliwości i, pośrodku saloniku stojąc, kilka razy z cicha imię jego powtórzyła: Oktawian! jak to przypadało do jego wyniosłej, cokolwiek egzotycznej postaci!...
Dzwonek zabrzmiał w przedpokoju. To on, on niezawodnie!... Ale jakże nieśmiało i słabo brzmi ten dzwonek: znać, że poruszyła nim ręka drżąca od wzruszenia! O, drogi, przybywaj! Czyliż nie wiesz, że czekam cię, jak ratunku.
We drzwiach ciemnego pokoju, w ramach ciężkiej portyery stanął lokaj i wymówił nazwisko...
Ach! znowu zawód i jakiż śmieszny!
Zamiast oczekiwanego, zamiast tego młodego, zajmującego człowieka, dla którego serce jej uderzyło — ten stary nudziarz!...
Gniew strzelił jej z oczu i niesmak wykrzywił usta. Już, już miała rzucić krótki wyraz: — Nie przyjmuję! — gdy uczuła skrupuł i zawahała się. Ten zidyociały starzec był niegdyś przyjacielem, bardzo kochanym przyjacielem jej ojca; znała go od dzieciństwa; przychodząc do niej, przebył kilka długich ulic, w taki zimny, wietrzny wieczór... Nie miała z nim nic wspólnego; nudziła ją dziwaczna rozmowa, którą z nim prowadzić musiała, nie rozumiała nawet, po co przychodził niekiedy i jaka stąd dla niego wyniknąć mogła przyjemność lub korzyść: niemniej, niepodobna było odmówić mu, ilekroć przyszedł, kilku godzin na jednym z foteli jej spędzonych, niepodobna szczególnie dziś, w taki wieczór od progu odprawiać! Wolałaby już być samą, niż mieć przed sobą tę smutną ruinę człowieka, — ale dla starości i dawnych stosunków z jej ojcem musiała niejakie względy zachować.
Niech tam zresztą! Jedna gorzka kropla mniej lub więcej w tym kielichu, z którego pije! Powinna była przecież wiedzieć, że jej nic miłego, czy radosnego spotkać nie może, a jeżeli spodziewała się tego, raz jeszcze była naiwną i łatwowierną. Za karę, że taką była, cierpliwie zniesie nową, parogodzinną nudę, która do niej w postaci gościa tego przybywa.
— Prosić!
W przyległym pokoju dał się słyszeć szelest nóg, z trudnością posuwających się po posadzce; we drzwiach stanęła ciężka, przygarbiona postać, z rękami wspartemi na lasce i włosami, które w cieniu bielały jak mleko, czy jak srebro, — zarazem głos nieśmiały przemówił:
— Dobry wieczór, Sewerko!
— Dobry wieczór dziaduniowi — odpowiedziała i, nie podchodząc ku drzwiom, ręką ukazała gościowi jeden z foteli stół otaczających:
— Niech dziadunio wejdzie i usiądzie, bardzo proszę!
Powiedziała to grzecznie, ale ozięble.
Stała przy stole wyprostowana, z obojętnem spojrzeniem i nieco zaciśniętemi ustami. Ręki wchodzącemu nie podała; nie czyniła tego oddawna, bo jego ręka z wyschłą, chropawą skórą i czarnemi obwódkami u końca palców, sprawiała jej przy dotknięciu niemiłe wrażenie.
Wcale zresztą nie widziała przyczyny, dla którejby miała ten przymus sobie zadawać. Alboż on mógł uczuwać i rozpoznawać różnice i odcienie w obchodzeniu się z nim ludzi? Wszystko mu było jedno: byle przyjść i posiedzieć tu trochę — niewiedzieć czego! Tego mu też nie wzbraniała. Niecierpliwiła ją powolność, z jaką przybliżał się do wskazanego miejsca; ale, oprócz zaciśnięcia ust, nie okazywała niczem tego zniecierpliwienia: ze skrzyżowanemi u piersi ramionami czekała i myślała.
Myślała, że stosunki i słowa ludzkie są zawsze tylko formą, kłamstwem wypełnioną. Bo jakimże starzec ten był dla niej dziaduniem i dlaczego wzajemnie nazywał ją zdrobniałem imieniem? Krwią zawsze byli dla siebie obcy, a pewne cieplejsze uczucia łączyły ich już bardzo dawno temu, kiedy ona jeszcze była malutką dziewczynką, a on prawie nierozłącznym jej ojca towarzyszem. Wtedyto nadała mu tytuł »dziadunia«, a on ją »Sewerką« nazywał, i wtedy też te poufałe nazwy wyrażały prawdę. Potem przez wiele lat mieszkała daleko stąd i nie widywała go wcale, a kiedy znowu tu przybyła i widywać go zaczęła, on zobojętniał do wszystkiego na świecie, ona dla niego, i tylko te dawne nazwy pomiędzy nimi pozostały, będąc już niczem więcej, tylko pustemi dźwiękami...
Prawie nie odrywając nóg od kobierca, ciężko, z trudem je posuwał, głucho stukając laską, którą się podpierał, trochę sapiąc, a trochę stękając, doszedł nakoniec do wskazanego mu miejsca i z trudnością usiadł. W skąpem świetle przyćmionej zasłoną lampy, trochę zdaleka, wydawać się mógł raczej ciężkim klocem w brudną odzież odzianym i u wierzchu srebrnemi włosami nakrytym, niż żywym człowiekiem. Przygarbione jego ciało miało ciężką i sztywną grubość, nie wskutek otyłości, ani bujnego rozrostu kości i muskułów, ale wskutek ogólnego zbezkształtnienia całości, a ciążenia ku dołowi składających ją części. Przód poplamionego surduta przysypany był żółtym pyłem, może od tytoniu pochodzącym; szyję otaczał rąbek kołnierza, który przed wielu dniami musiał być białym; skóra rąk, na lasce wspartych, świeciła tak, jak gdyby była pociągnięta lakierem, a końce palców w smudze światła silnie uwydatniały się czarnemi obwódkami. Z pochyloną głową i oczyma w stół utkwionemi — milczał. Ona także przez chwilę jeszcze milczała i myślała, że mógłby przecież myć się staranniej i nosić czystszą odzież. Nie brakowało mu wcale środków do życia i chociaż majątek posiadał nieduży, takim nędzarzem, na jakiego wyglądał, nie był jednak. Skąpstwo zapewne, często czepiające się starości, zatracenie wszelkiego estetycznego zmysłu, zidyocenie było tego powodem.
— Szkaradną dziś mamy pogodę! — przemówiła głosem, w którym była oschłość znudzenia i obojętności.
Podniósł twarz i wzrok przenosząc ze stołu na nią, odpowiedział:
— A tak, pogody bywają różne.
Przytem ręką uczynił giest taki, jak gdyby chciał nim wyrazić, że te różne pogody wcale go nie obchodzą.
— Że też dziadunio w taką śnieżną zawieję wychodzi z domu!
— Z jakiego tam domu!
I znowu giestem ręki objawił dla domu takąż jak i dla pogody obojętność.
— Jakże zdrowie? — zapytała jeszcze.
Z tem samem, zawsze lekceważącem machnięciem ręki, odpowiedział:
— Co tam zdrowie!
Pomyślała, że stanowczo znajduje się wobec zupełnego idyoty, i uczuła zalewające ją całe morze nudy. Co ona z tym słupem przez parę długich godzin robić będzie!
Gdybyż prędzej przyszła pora podania herbaty! Zwykle odchodził zaraz po herbacie, nie dla herbaty zresztą tu przychodząc, bo wiedziała o tem, że mógł pijać własną. Przyjemność rozmowy pewno nie była także przyciągającą go tu przyczyną; nigdy innej, niż teraz, nie prowadzili.
Nałóg niejako uprzejmości, sam fakt, że miły czy niemiły, ale był gościem w jej domu, zmuszał ją do prowadzenia jakiejkolwiek rozmowy.
Po chwili więc milczenia powiedziała mu, że od kogoś, kto czasem go widywał, słyszała, że przed kilkoma tygodniami był chorym.
— Głupstwo! — odpowiedział. — Reumatyzm w nogach gorzej dokuczał i wolności żołądka byłem dostał... pewno od tego nieświeżego mięsa... Już przeszło.
Nieprzezwyciężony i do ukrycia niepodobny niesmak usta jej wykrzywił.
Cała jej wykwintna natura i wszystkie przywyknienia wzdrygnęły się przeciw musowi słuchania o takich niemożliwych rzeczach.
Umilkła i siedziała ze spuszczonemi oczyma, aż usłyszała głuchy stuk upadającego na kobierzec przedmiotu, podniosła powieki i ujrzała widok, który znowu wydał się jej śmiesznym i wstrętnym. U stóp gościa leżała laska, którą przed chwilą z rąk wypuścić musiał, a teraz podnieść usiłował nadaremnie. Całą połową ciała naprzód pochylony, silił się dosięgnąć ręką leżącego na ziemi przedmiotu, ale przeszkadzały mu sztywność członków i poręcz fotelu; więc tylko srebrem połyskujące włosy i plamy, okrywające plecy surduta, na światło lampy wystawiał, szamotał się, sapał, stękał i wciąż, po niejednokrotnem niepowodzeniu, laski swojej ręką dosięgnąć próbował. Było to żywe ucieleśnienie śmiesznej niezgrabności, połączonej z dziecinnym zaciętym uporem.
Ona patrzała na to z uśmiechem, w którym jednak było daleko więcej niechęci i wzgardy, niż rozweselenia.
Nagle — niewiedzieć, jak i dlaczego, uczuła wcale co innego, niż niechęć i wzgardę. Było to podobne do nagłego ukłócia w serce, a potem do ożywiającego się w jej wnętrzu, pośród innych, miękkiego jakiegoś głosu. Nie zastanawiała się zresztą nad tem, co uczuła, ale prędko wstała, kilka kroków postąpiła i, laskę z ziemi podniósłszy, gościowi ją podała.
Nigdy jeszcze nie widziała takiego zdziwienia, jak to, które wtedy napełniło jego oczy. Drobna przysługa, od niej otrzymana, tak niezmiernie go zadziwiła, że przez chwilę, końcami palców tylko dotykając podawanej laski, w nawpół zgiętej jeszcze postawie, patrzał na nią i przemówić usiłował, ale nie mógł. W zamian i jego oczy ze źrenicą błękitną, po zżółkłych białkach pływającą, i cała twarz z wielkiem, szlachetnie zarysowanem, głęboko zoranem czołem, z obwisłemi policzkami i źle ogoloną, więc krótkim, białym włosem porosłą brodą, zdawały się z nieśmiałem i bezgranicznem zdziwieniem wołać:
— »Co to?... jak to?... Mnież to upuszczony przedmiot z ziemi podniesiono?... Mnież to spotkało?...«
Odchodziła już ku swojemu krzesłu, gdy posłyszała głos chropawy i nieśmiałością stłumiony, który po kilkakroć wymówił: Dziękuję! dziękuję! — a po chwili, z głuchem uderzeniem laski o kobierzec i przytłumionym, krótkim śmiechem dodał:
— To mój syn!
Zrozumiała, że tem imieniem laskę swoją obdarzał i w myśli jej zakręcił się wyraz: »biedak!« Jakże biednym być potrzeba, aby tak niezmiernie zdziwić się otrzymaniem tak drobnej przysługi, a kawał drzewa nazywać synem!... Czy jej tylko się tak zdaje, czy istotnie słyszała coś kiedyś o jego synie?... Tak, tak; miał on syna... W tej chwili nawet, jak niewyraźny cień, kędyś daleko w przestrzeni i czasie staje przed nią wysmukła młodzieńcza postać: przypomnienie z lat dziecinnych! Obszerny i ozdobny gabinet jej ojca, do którego, ze swobodą pieszczonego dziecka, wbiega mała dziewczynka i zatrzymuje się u progu, onieśmielona tem, że oprócz ojca i przyjaciela jego, którego widuje codzień i dziaduniem nazywa, znajduje tam jeszcze nieznanego sobie młodzieńca. Ojciec jej łzy ma w oczach; ona widzi to wyraźnie, zaś dziadunia odrazu nie poznaje nawet, taki zmieniony. Myślałaby, że przed chwilą płakał, bo zaczerwienione ma powieki, ale skądinąd promienieje od radości i taki z czegoś dumny! Spostrzegł ją, zwykłym sobie pieszczotliwym giestem ku sobie przywołał i młodzieńca, który o czemś z cicha, ale prędko do jej ojca mówił, wskazując rzekł: »To mój syn!«
Teraz gruby, sękaty kij nazywa synem. Straszna zamiana! Ale co stało się z tamtym? Chciała już zapytać o to, lecz nagle przypomniała sobie, że zdaleka, niedokładnie słyszała o czemś tragicznem... Było to także w czasie jej dzieciństwa, niewiele potem, gdy tego młodzieńca widziała. Wkrótce też utraciła ojca, odjechała daleko... nie wiedziała więc dokładnie, ani co, ani gdzie, ani jak, ale wiedziała, że odrazu, nagle zapytywać o to nie należy.
To miękkie uczucie, którego doświadczyła, gdy starzec ciężko szamotał się i stękał przy podnoszeniu laski, wzrosło i spotężniało.
Podniosła wzrok i jakże zdziwiła się widokiem gościa, gdy, nieco naprzód podany, z głową tak pochyloną, aby stojąca na stole lampa widzieć mu jej nie przeszkadzała, — wpatrywał się w nią uporczywie i ze szczególnym wyrazem. Więc te zagasłe i głębokiemi zmarszczkami otoczone oczy, mogły mieć jeszcze jakikolwiek wyraz? Teraz miały bardzo dziwny i niespodziany; bardzo wyraźnie malowała się w nich: litość. On, on, litować się mógł nad kimkolwiek, zwłaszcza nad nią! Przecież w niej przed chwilą to samo uczucie powstało względem niego!
Kiedy wzrok podniosła i spotkały się ich spojrzenia, głową trząść zaczął, a bezbarwne wargi, krótkim siwym włosem porosłe, kilka razy otworzyły się i zamknęły. Chciał coś powiedzieć, ale nie śmiał; nieśmiałość była panującą cechą w wyrazie jego twarzy, w ruchach i głosie. Nakoniec z cicha, zuchwałością własną strwożony, dwa razy wymówił:
— Zawsze sama! zawsze sama!
Uszom swoim wierzyć nie chciała. Więc on mógł jeszcze cokolwiek postrzegać i pamiętać! Ale dotknął głębokiej, tajemnej rany, do której nikomu w świecie przybliżać się nie pozwalała, więc sztywno i trochę niechętnie odrzekła:
— Skądże dziadunio wiedzieć może, iż jestem zawsze sama?
Jego to jej niezadowolenie strwożyło.
Ciszej jeszcze i nieśmielej, niż zwykle, przemówił:
— Przepraszam! przepraszam!
I umilkszy, z utkwionemi znowu w stół oczyma, znieruchomiał; zdawało się nawet, że po jakiemś niefortunnem spróbowaniu czegoś, bardziej jeszcze, niż przedtem, ociężał, w dół opadł, zbezmyślniał.
Mógł wprawdzie wiedzieć o tem, że zawsze bywała samą, bo i zeszłej zimy i tej, ilekroć do niej przychodził, nikogo przy niej nie znajdował. Ale dziwiło ją, że spostrzegł to i zapamiętał; że, mówiąc o tem, miał w oczach i głowie żałość. Nie zwierzała się wprawdzie przed nikim, ale też nikt na ziemi nie zajmował się nią o tyle, aby zwierzenia jej wywoływać i uprzedzać je współczuciem. On pierwszy — ten zidyociały starzec, ta ruina!
Niezadowolenie, przez dotknięcie się rany jej sprawione, zniknęło. Uczuła coś nakształt i wdzięczności zarazem i powątpiewania. Kto wie, czy w tej ruinie ciała nie płonie jeszcze, choć niekiedy, choć zdalla światełko! Wszak podobno było to niegdyś piękne światło.
Zaczęła przypominać sobie, jakim widywała go i co o nim słyszała w dzieciństwie. Był wysoki i silny, — odgadywała przybycie jego po prędkich i równych krokach na schodach. Stanęły jej przed oczami drzwi, które tyle razy z wesołym stukiem otwierały się przed jej ojcem i przed nim. Wchodzili, kończąc rozpoczętą gdzieindziej rozmowę, — mówili o rzeczach, których nie rozumiała, lecz o których wiedziała, że były ważne i mądre.
Wtedy głos jego był śmiały i dźwięczny, wymowa płynną i obfitą; nazywano go człowiekiem uczonym i wesołym, tak, jak jej ojca — bogatym i skromnym, połączenie pierwszych i drugich przymiotów za niezwykłe zjawisko poczytując.
Było to przed... przed ilu laty?... Przed dwudziestu niespełna — tylko. Tak, drobne posunięcie się wskazówki na zegarze ludzkości; a także uderzenie maczugi dla człowieka. Tamten — garść prochu, ten — niekształtne widmo samego siebie.
Ogarnął ją dziwny smutek, z nią samą związku nie mający — i który owszem głęboką falą okrył jej własne smutki, tak, że o nich w tej chwili nie pamiętała. Zasmuciła się nad szybkiem gaśnięciem ludzi. Szybkiem będąc zawsze, bywa ono też niekiedy przedwczesnem. Tamten zgasł przedwcześnie, więc i ten także nie powinienby jeszcze... tak, najpewniej, nie powinienby jeszcze być tak zgrzybiałym. Mogła z zupełną prawie dokładnością wiek jego określić, ale dotąd nigdy jej to na myśl nie przychodziło.
Teraz myślała, że jakkolwiek w lata był posuniętym, znała ludzi daleko starszych, którzy jednak krzepko i raźnie żyli i używali życia. Dlaczegóż więc ten nie dotrwał do możliwego kresu? Jaką była ta maczuga, która zabiła go za życia, i wcześniej, niż nakazywała konieczność natury, uczyniła z człowieka niezgrabne, zagasłe widmo człowiecze?...
Po raz pierwszy, odkąd na nowo widywać go zaczęła, z zajęciem podniosła na niego oczy, a kiedy wpatrywała się w pochyloną głowę, w gładkie, siwe brwi nad żółtemi powiekami w ciężkie kształty i wyschłą błyszczącą skórę rąk, to miękkie uczucie, które przed chwilą ozwało się było w jej wnętrzu, nabierało mocy. Pod jego-to wpływem zapewne głos jej brzmiał łagodnie, gdy zapytała:
— Czy dziadunio ojca mojego pamięta?
Można było przypuszczać, że zapytanie to obudziło go z drzemki, albo i ze snu, tak prędko głowę i powieki podniósł.
— Co?... co?... — zapytał głosem człowieka zbudzonego ze snu, a gdy po raz drugi słowa swe powtórzyła, uśmiechnął się tak, że gdyby nie przekonanie, iż był bezmyślnym, w linii warg jego wyczytałaby łagodną i smutną ironię.
— Czy pamiętam?... Dla czegóż miałbym nie pamiętać?... Jesteś bardzo do swego ojca podobną: masz jego czoło, oczy, nawet niektóre ruchy. Masz także jego imię.
Pierwszy-to raz, odkąd widywać go zaczęła, wymówił w jej obecności tyle słów na raz. Na myśl jej przyszło: czy wypadkiem to wielkie podobieństwo, o którem mówił, nie było przyczyną, która go do niej przyprowadzała? Był serdecznym przyjacielem jej ojca, czyżby to, co nazywa się sercem, przetrwało w nim to, co właściwie jest życiem?... Ukazanie się tego światełka w tej ruinie zajmować ją zaczęło. Miała znowu coś powiedzieć, gdy tym razem on odezwał się pierwszy:
— Chciałbym też bardzo zobaczyć portret twego ojca. Zapewne masz niejeden. Mogłem go był mieć także, ale myślałem zawsze: później! później! będzie czas! Aż czas i — on, przeminęli...
Ona wstała, prędko przeszedłszy salon, ze ściany zdjęła miniaturę w złoconych ramach i, na stole przed gościem ją położywszy, ku miejscu swemu odeszła.
— Ten portret nieduży jest, ale ze wszystkich, które mam, najpodobniejszy — rzekła i umilkła.
On milczał także; laskę oparł o kolana, a obiema rękami ująwszy ramy, portret w ukośnej nieco linii podniósł i twarz nizko nad nim pochylił. Srebrne połyski jego włosów mieszały się w świetle lampy ze złotym blaskiem ram, od których wypukło-ciemne, wyschłe jego ręce odrzynały się ostro. Znowu więc ci dwaj ludzie, po długim rozłączeniu, patrzyli na siebie: jeden martwem, malowanem, drugi zoranem, zgrzybiałem obliczem...
W wielkiej ciszy salonu szemrał tylko jednostajny tentent zegara. Minuty płynęły; oni ciągle na siebie spoglądali i tylko siwa, ciężka głowa żywa, coraz niżej pochylała się ku malowanej. Wzroku jej dostrzedz było niepodobna, bo powieki wydawały się przymkniętemi i nawet przymykały się coraz więcej. Srebrne włosy i złote ramy połyskiwały, zegar tentnił, minuty płynęły, oni ciągle na siebie patrzyli...
Czy tylko patrzyli?... Może widmo zdrzemnęło się nad portretem? Tak; najpewniej... drzemie. Oczy ma prawie całkiem przymknięte, oddech długi i głęboki, na bezbarwnych ustach wyraz słodkiego marzenia... Tak — zdrzemnął się i zasnął.
Światełko w ruinie — zagasło! Kobietę, która zrazu na to spotkanie dwóch przyjaciół, w postaciach zmienionych i tak smutnych, z zajęciem spoglądała, ogarnął żal i gniew. O, przerażająca zwodniczości świateł gdziekolwiek błyskających! Takie spotkanie dwu tych oblicz wydało się jej bluźnierstwem przeciw ich przeszłości, gorzkiem szyderstwem dla tego z pomiędzy nich, które zmieniło się w garść prochu, nie mając czasu zmienić się w widmo.
Nagle szybko pochyliła się naprzód i szeroko otworzyła niedowierzające oczy. Może wydało się jej tylko, że z pod przymkniętych, pomarszczonych powiek, wypłynęła duża kropla i na portret upadła? Wcale nie; bo widzi ją i teraz, w postaci wilgotnej plamki na malowanem obliczu. Siwa głowa zatrzęsła się też po razy kilka nad malowaną, a z tententem zegara, szemrzącym w wielkiej ciszy salonu, złączył się szmer słów także cichych.
— Jakże prędko w przestrzeni przemijają ludzie, a w czasie wspomnienia o nich!
Teraz ona wstała, prędko stół dokoła obeszła i obok niego usiadła; opierając twarz na dłoni i ku niemu ją pochylając, zapytała:
— Długo znaliście się ze sobą?
On miniaturę na stole położył, obie ręce znowu na lasce oparł i nie na nią, ale w głąb nawpół oświetlonego salonu patrząc, odpowiedział:
— Całe życie! całe życie... Razem w szkołach... jednostajne zasady i cele... Dobry był. Urodził się bogatym, mógł zostać złym, ale był dobrym. Grobowego pomnika jego nie widziałem... czy na grobowym jego pomniku napisano: był dobrym?... nade wszystko...
— Był też podobno i uczonym?... — wtrąciła.
Gość, ciągle we wpół mroczną przestrzeń zapatrzony, odpowiedział:
— Obaj byliśmy uczonymi... Więcej jest na świecie uczonych, niż dobrych. On był dobrym. To nadewszystko...
— Czemże jest ta dobroć, którą tak nadewszystko cenić trzeba?...
Nie zaraz odpowiedział. Powoli przenosił wzrok z dalekiego punktu przestrzeni na nią, aż po razy kilka wstrząsnął głową i zapytał:
— Nie wiesz?...
Spotkała się teraz wzrokiem z jego oczyma i w głębi ich zobaczyła dalekie, srebrne światło. Raz jeszcze wstrząsnął głową i ciszej, bardzo nieśmiało, zaczął:
— Ja wiem... i gdybyś... gdybyś chciała... ale co tam! Przepraszam! przepraszam!
W zwykły sobie sposób skinął ręką, pochylił głowę i wpatrzył się w stół. Ona krzesło swoje bliżej ku krzesłu jego przysunęła.
— Dlaczego zawsze tak nieśmiało mówisz, dziaduniu?... Zaczynasz mówić i nie kończysz... wchodzisz i patrzysz nawet tak, jak gdybyś się czegoś lękał... Czy to ładnie zawsze się czegoś lękać?... I czegóż lękać się Sewerki, takiej dawnej swojej znajomej?...
Mówiła to z żartobliwą pieszczotą, jak do dziecka, i jak na dziecko, patrzała na niego z uśmiechem nawpół czułym, nawpół żartobliwym.
On, nie patrząc na nią wcale, odpowiedział:
— A tak, masz racyę, oddawna już jestem nieśmiały. Lękam się być natrętnym, naprzykrzyć się, znudzić... bo wszyscy obcy, dalecy... Blizkich swoich nie mam... Jednych przeżyłem, inni daleko... a obcym, dalekim stary grzyb... stary grzyb niemiły...
Przy ostatnich słowach usiłował zaśmiać się, ale tylko po kilka razy z wielkiem zmieszaniem chrząknął i głową pokręcił.
Ona tak blizko przechyliła się ku niemu, że twarzą dotykała prawie jego ramienia...
— Ta Sewerka, którą znasz od tak dawna, nie jest przecież obcą i daleką...
Siwe, gładkie i błyszczące brwi jego zsunęły się trochę i nadały twarzy wyraz surowy. Z niejaką też surowością, choć zawsze nieśmiało, odpowiedział:
— Owszem, ona także obca i daleka... Przychodzę do niej, bo... bo... mniejsza o to! Ale kiedy przychodzę, widzę i słyszę, że myśli ona sobie: czego ten stary nudziarz chce ode mnie?...
Uczuła na policzkach płomień rumieńca. Dłonią swą okryła jedną z opartych na lasce rąk jego.
Ręka ta była zimną.
— Zimno ci, dziaduniu?...
Zerwała się, poskoczyła szybko i uderzyła w dzwonek.
— Herbaty! — zawołała do lokaja, który ukazał się we drzwiach, a gdy odchodzić miał, zatrzymała go skinieniem ręki i znowu pochyliła się nad gościem.
— Może wina?
Był bardzo zdziwiony. Usta miał wpół otwarte i osłupiałe oczy. Po chwili dopiero odpowiedział:
— Owszem, owszem. Wino dobrze działa na żołądek, który trochę mi jeszcze dokucza... dokucza...
Zmieszał się, prawie strwożył.
— Tylko może ambaras... przepraszam... przepraszam...
Ostatnich słów nie słyszała, bo jeszcze lokajowi wydawała rozkazy. Wzmianka o żołądku tym razem już nie sprawiła jej przykrości. Przeciwnie, wracając do drzwi, pomyślała:
— Pewno, pewno, że byłoby mu zdrowo, gdyby pijał wino!
Przelotnie spojrzała na kominek.
— Wiesz co, dziaduniu?... zapalimy sobie ogień na kominku. Będzie nam cieplej i weselej!
Chciała znowu dzwonić, ale namyśliła się.
— Nikogo nam nie trzeba. Obce uszy rozmowie przeszkadzają. Zapalę sama!
Przed żelazną kratką na ziemi przysiadła i ułożony w kominku stosik drewek podpalać zaczęła. Nie udawało się jej; krzesała ogień, przykładała go do drewek — gasł ciągle. Pochylona, z całej siły dmuchała na drobny płomyk, a gdy zgasł znowu, opuściła ręce i obejrzała się na gościa, który teraz, twarzą ku kominkowi obrócony, z wielkiem zajęciem przypatrywał się jej robocie. Po bladych ustach błądził mu uśmiech żartobliwy.
Zaśmiała się.
— To prawda. Pierwszy raz w życiu spróbowałam...
— Pomogę ci.
Mocno oparł się na lasce, aby powstać, ale ku kominkowi postąpił prędzej i rzeźwiej, niż chodził zwykle.
— Widzisz — mówił — jakże można tak ogień rozpalać?... to się robi zupełnie inaczej. Ot, tak... Ja często sobie sam w piecu palę, kiedy tam moja gospodyni praniem, albo dzieciakami bardzo zajęta... Widzisz, jak się to robi... Oto już jest jeden języczek i drewka lizać zaczyna... dodamy mu zaraz drugi... he, coraz wyżej pełzną... coraz prędzej... No, nie ruszaj teraz drewek, bo zgasisz... Oto i płomień!
Płomień buchnął i, obejmując drewka, strzelił wysoko.
Ona, siedząc na ziemi i słuchając trochę gderliwej mowy gościa, patrząc też na niezgrabne, ale dość rzeźkie ruchy, z jakiemi ogień rozpalał, śmiała się serdecznie. On, pochylony, wkładał pomiędzy drewka jeden jeszcze kawał zapalonej kory.
— Śmiejesz się?... śmiej się sobie ze starego, że niezgrabny, albo tam co!... a jednak ogień rozpalony... ty zaś, zgrabna, nie potrafiłaś...
Wyprostował się z tryumfem; cała duża twarz jego, od wysokiego czoła do obwisłych policzków, jaśniała dobrym, wesołym śmiechem.
Ona poskoczyła z ziemi i w mgnieniu oka przysunęła do kominka głęboki fotel.
— Siadaj, dziaduniu!
I pod ramię go ująwszy, usiąść mu pomogła.
W tej chwili lokaj wniósł przybory do herbaty.
— Zaczekaj!
Mały stolik do kominka przysunęła.
— Tu herbatę pić będziemy!
Kiedy, od lekkiego wysiłku trochę zarumieniona, krzątała się około przyrządzania herbaty, — on, naprzód nieco podany, grzał ręce przed ogniem.
— Dobrze... ciepło... Wielka to rzecz, miła rzecz: ciepło!... i w naturze i w życiu człowieka. Jadło bywa smaczne, kolor piękny, zapach przyjemny... ale ciepło nadewszystko! nadewszystko!..
Ręce z porcelanowym imbrykiem opuściła, długo na niego patrzała i z głębi serca potwierdziła:
— To prawda!
Wstrząsnął głową.
— Naturalnie, że prawda. Ten najlepiej wie o tem, komu zimno.
Zamyślił się.
— Dziadunio zziąbł, idąc do mnie?...
Podniósł znowu głowę.
— Ee, nie... kiedy się idzie, jest się w ruchu, a ruch rozgrzewa. Najgorsze zimno — w domu i w życiu.
Ach, jak ona dobrze o tem wiedziała! Teraz zapragnęła wniknąć i w jego dom i w jego życie.
— Dziadunio ma zimne mieszkanie?
Biorąc z rąk jej filiżankę herbaty, odpowiedział:
— A tak, piec zepsuty. Ciągle proszę gospodyni, aby naprawić go kazała, kilka razy nawet pieniądze jej na to dawałem... nic i nic! Ot, dlaczego?... Biedna jest... pracuje... Zająć się tem czasu nie ma, pieniądze zaś zawsze rozejdą się jakoś... wdowa z pięciorgiem dzieci... chałupkę tę tylko ma, praniem na życie zarabia... gdzie jej tam dbać o to, czy staremu grzybowi ciepło, albo też zimno!...
Wino lejąc mu do herbaty, zauważyła:
— Nieuczciwa jakaś kobieta!
Żywo podniósł głowę.
— Ehe! już i nieuczciwa! jak to łatwo powiedzieć! Spróbuj stać nad balią od rana do wieczora, pięcioro dzieci odziać i nakarmić... zobaczymy, jaka będzie twoja uczciwość... ehe!
Może wino i ciepło ognia, pewnie jednak daleko więcej sposób, w jaki pani domu krzątała się około gościa, rozgrzewały go i szybko nieśmiałość jego topiły. Skosztowała jego herbaty, czy jest dość słodką, i dołożyła do niej cukru; wybierała z koszyka i kładła przed nim najkruchsze i najsmaczniejsze ciastka. Sama, jedno z nich chrupiąc w białych zębach, wyraz twarzy miała taki, jaki miewają ludzie przy czytaniu zajmującej powieści, albo matki, pielęgnujące trochę chore dzieci, i budziło się w niej uczucie troskliwości. Zapragnęła, aby starcowi temu było dobrze i wesoło; oczy jej błyskały i uśmiech rozwierał usta, gdy spostrzegła, że pragnieniu temu stało się zadość.
Rozgrzał się i rozgawędził.
— Tak samo i z jedzeniem — mówił. — Raz dobrze zgotuje, innym razem choć na psa wylać! Mniejsza o to, że niesmaczne, ale niezdrowe; żołądek mi rozstraja, apetyt tracę, z sił opadam...
— Ależ to okropne! — zawołała.
Uśmiechnął się.
— No, no, okropne! zaraz i okropne!.. A wiesz, co Marek Aureliusz powiedział?... »Na rozłogach przestrzeni i czasu człowiek jest punktem malutkim. Uciekającą wodą są jego rozkosze, snami cierpienia«. Śni się i prześni. Co innego ludzkość, naród... te są wielkie. Nauka jest wielką, sztuką wielką... idea... idea jest wieczną... a człowiek... mały człowiek... ot!
Machnął ręką i umilkł.
Ona, na nizkim taburecie siedząc, z opuszczonemi na kolana rękami, słuchała jego przerywanej trochę mowy i wzroku nie spuszczała ze wskazującego palca, który on podniósł i potrząsał nim, powtarzając słowa Marka Aureliusza.
Powoli potem i z widoczną przyjemnością, pijąc zaprawioną winem herbatę, znowu z drobiazgami swojego codziennego życia zwierzać się przed nią zaczął.
— To samo i z odzieżą. Proszę, aby mi naprawili, czyścili, prali, płacę za to... ale raz zrobią, dziesięć razy nie zrobią, aż człowiek przywyknie i ani spostrzeże, aż, ehe! już zrobił się niechlujem... nie z nieporządku, nie z lenistwa... i nie z ubóstwa... ale tak z opuszczenia.
Filiżankę opróżnioną odsunął i z widocznem na samego siebie zagniewaniem ręką machnął.
— Oto i rozstękałem się przed tobą!... A nigdy tego nie robię, bo i kogóż to wszystko obchodzić może? Ale dziecko ze mnie... podwójne dziecko!
Przypomnienie jakieś do głowy mu snać przyszło, bo ze wzniesionemi w górę oczyma z uśmiechem zaczął znowu:
— Ojciec twój, Sewerko, kiedy jeszcze obaj byliśmy młodzi, śmiejąc się czasem, mawiał: »Kiedy ty, Juliuszu... — (pewno nie wiesz, że na imię mi było Juliusz?... było, bo teraz nikt mnie już tak nie nazywa!) — »kiedy ty, Juliuszu, zamyślasz się o swoich Indyanach, Rzymianach, Grekach, można ci na głowie kotlety smażyć, a pewno tego nie spostrzeżesz!« Było coś istotnie nakształt tego. Czasem do czytania i pisania zasiadając, zegar z ekscytarzem na biurku stawiałem, aby w porze jedzenia, czy spania, czy tam przechadzki, zawrzeszczał i pracę mi przerwał. Siedzę jednak, bywało, i siedzę, a pracować przestaję, dopiero gdy już wieczór zapada, albo lampa gaśnie... Patrzę na zegar, aż tu ekscytarz już sobie od kilku godzin nad samem mojem uchem przewrzeszczał, a ja nie słyszałem... Trzeba było chodzić koło mnie, jak koło dziecka, podsuwać mi wszystko, przypominać... Tak też i było. Naprzód matka, potem żona, po jej śmierci siostra jeszcze... aż wszystkie przeminęły, zaś dzieciństwo przyszło podwójne... Wrodzony charakter, starość... Jak dziecko też, około którego nikt nie chodzi, bywam często głodny, zziębnięty i... nieumyty. Ale co tam!.. Wśród rozłogów przestrzeni i czasu człowiek jest punktem malutkim; uciekającą wodą są jego...
Ulubionej snać zwrotki swoich myśli dokończył szeptem, brodę o splecione na lasce ręce oparł, wzrok utkwił w ogień.
Ona nie w niego, ale w jego życie wpatrywała się, jak w przepaść... »Wszystkie przeminęły!«
Wszystkie istoty kochane i kochające przeminęły; została praczka z pięciorgiem dzieci, po całych dniach nad balią schylona, i cztery ściany pokoju z zepsutym piecem...
Obejrzała się po swoim pięknym salonie i znowu na policzkach uczuła płomień.
— Dziaduniu! — zawołała — niech sobie Marek Aureliusz co chce mówi, ale wszystko to jest strasznie smutne. Musisz koniecznie zmienić mieszkanie.
Podniósł na nią zdziwione oczy.
— Jak? co?... — zapytał — zmienić mieszkanie?... A cóżby było z wisusami?
Parsknęła śmiechem.
— Z jakimi wisusami?
Zaśmiał się także.
— A prawda, wszakże ty nie wiesz.., No, dwóch malców tam jest, których znam prawie od urodzenia... Nazywam ich wisusami, bo swawolniki... ale miłe błazny, bardzo miłe i zdolne... Jeden do nauki wielkie zdolności ma, drugi mniejsze, ale za to do ręcznych robót majster... Kręciło się to koło mnie prawie od niemowlęctwa... przywykłem, nawet przywiązałem się... Jak przyszła pora, uczyć zacząłem... trzy godziny na dzień, regularnie trzy godziny lekcyami ich męczę... chcą, czy nie chcą, muszą! Czytają, piszą, rachują... historya, geografia... Należałoby ich do szkół... ale ja nie mogę, nie mam... matka tem mniej... więc sam z nimi dalej pójdę... Już cały plan edukacyi ułożyłem i jeżeli czasu nie zabraknie, głowy im rozwinę, sumienia rozwinę... sumienia nadewszystko!.. potem zaś niech już sami... Ehe! to moje szczęście te wisusy... to mój ratunek... gdyby nie oni!..
Machnął ręką. Ona zdawała się uszom swoim nie wierzyć.
— Jakto? ty, ty, dziaduniu, który niegdyś miałeś sławę uczonego, w twoim wieku... nad dwoma malcami z gminu...
— No, a cóż?... Cóż to dziwnego...
Zaśmiał się.
— Bakałarzem byłem; bakałarzem jestem. Tylko, że dawniej miałem uczniów pod wąsem, dziś dwóch malców... Co można!.. co można!.. I to szczęście... Gdybym mógł, tobym panu losowi nogi całował, że i na to jeszcze pozwala... Jakże mogę zmienić mieszkanie?... Nie mogę. Wisusy nie przychodziłyby do mnie na lekcye gdzieindziej...
Nie pił już herbaty; odsunęła więc nieco stół, porcelaną i srebrem zastawiony, a wraz z taburetem, na którym siedziała, przysunęła się ku jego kolanom; twarz na dłoni wspierając i w oczy mu patrząc, zcicha zapytała:
— A cóż robisz, dziaduniu, wtedy, gdy wisusy lekcyę kończą i idą swawolić?
Nie przypuszczała, aby to pytanie tak silnie wzruszyć go mogło. Gładkie, błyszczące brwi jego zsunęły się i zjeżyły; całą twarz okrył wyraz prawie ponury.
— Nic! — odpowiedział.
Ach, ona dobrze, dobrze rozumiała, jakie w tym krótkim wyrazie mieści się gorzkie i ckliwe morze!... Więc ciszej jeszcze zapytała:
— Może czytasz?...
Ponurym wyrazem okryta twarz zatrzęsła się powoli i powoli też ręce, okryte wyschłą i połyskującą skórą, podnosiły się ku oczom, aż ich dotknęły.
— Niema! — ciężkim szeptem wymówił — niema już tych przyjaciół najlepszych. Przeminęły!.. Od dziesięciu lat już nic nie czytałem... Nie wiem, co na świecie, co w nauce... Mam dawne książki, mógłbym mieć trochę nowych, ale patrzę na nie, jak... jak spragniony na wodę, i nie mogę...
Pani domu, obu ramionami o kolana jego wsparta, prosto w zasmuconą twarz mu patrzała.
— Temu zaradzić można: codzień przychodzić będę do ciebie i choć parę godzin głośno ci czytać.
On z takiem natężeniem słuchał, jakby to, co mówiła, było trudną do rozwiązania zagadką.
— Co? co?... ty mnie... głośno czytać?...
Machnął ręką.
— Ehe! facecya!
Na sam brzeg taburetu zsunięta, obie ręce na piersi jego położyła.
— Jutro, idąc do ciebie, dziaduniu, zajdę do księgarni i przyniosę ci katalogi.
— Katalogi? na co katalogi?...
— Sam wybierzesz, co zechcesz, o swoich Indyanach, Rzymianach, Grekach...
Zasępioną twarz jego rozchmurzył i oświecił taki błysk radości, że od niego serce jej rozkosznie drgnęło.
— Nie może być! — szeptał — nie może być!..
— I codzień regularnie, tu, u mnie, albo tam, u ciebie, parę godzin...
Wtem usłyszała dźwięk dzwonka w przedpokoju i zaraz potem głos lokaja, który oznajmiał:
— Pan Oktawian Darzyc!
Nawpół tylko twarz odwracając, niecierpliwie rzuciła:
— Nie przyjmuję!
I znowu, z dłońmi na jego piersiach położonemi, kończyła:
— Parę godzin głośno czytać ci będę, dziaduniu!
On, po chwili niedowierzającego jeszcze milczenia, dłonie twarde i suche na rękach jej składając, wymówił:
— Jeżeli to uczynisz, będzie to tak, jak gdybyś głodnego nakarmiła!..
W głosie jego było to drżenie, które sprawiają ku gardłu podnoszące się łzy. Zsunęła się całkiem z taburetu i klęcząc, obu ramionami jego grubą i ciężką postać objęła.
— Dziaduniu, powiedz mi, co się stało z twoim synem?...
W wielkiej ciszy salonu szemrał jednostajny tentent zegara, pod światłem lampy błyskały złocone ramy leżącego na stole portretu; u kominka, przed ogniem, którego płomień zmieniał się powoli w żar iskrzący się i czerwony, stary, przyciszony głos opowiadał historyę, przez wszystkich zapomnianą, nie wspominaną już przez nikogo.
Ona czuła na policzkach gorętsze, aniżeli przedtem, płomienie. Tyle dni, miesięcy nawet, wiedząc, nie wiedziała i wiedzieć nie chciała.
W obu dłoniach trzymając jego ręce, usta do nich przycisnęła i nie spostrzegła, że białem czołem zmiata żółty pył tytuniowy z poplamionego surduta.
Godzina jeszcze upłynęła, zanim została samą.
Kiedy turkot uwożącego jej gościa powozu oddalał się w ulicy, stała pośród salonu zamyślona. Tylko co wysłuchała zegara, uderzającego północ, minął już więc ten nieskończenie długi wieczór zimowy... A gdzież podziały się owe strachy nudy i smutku, które ku niej wraz z owym gościem przybyć miały?
Pilno też jej do dnia jutrzejszego. Pragnie, aby nastąpił jak najprędzej, tyle ma pilnej roboty. Trzeba będzie zaraz po wstaniu pójść do księgarni, potem do niego... Weźmie ze sobą służącą i wraz z nią opatrzy jego odzież, aby naprawić, odnowić, sprawić zresztą, co będzie trzeba. Musi też zobaczyć, czy wygodne ma sprzęty... możeby odrazu wziąć z sobą ten wyborny fotel i tamten ciepły dywanik pod nogi... Dobrze byłoby wynaleść dla niego i urządzić ciepłe, miłe, ładne mieszkanko... cóż, kiedy wisusy na przeszkodzie stoją!
Zaśmiała się na to wspomnienie. Możeby ich do szkół... a przy nim umieścić tę biedną, niemłodą kobietę, która niegdyś nauczycielką jej była, a teraz jest prawie w nędzy. Doglądałaby go, czytałaby mu, ilekroć-by tego zapragnął i wybornie byłoby im ze sobą... Wisusy w szkolnych mundurkach odwiedzaliby go często... Aż o czterech osobach myśleć jej jutro wypadnie, — trzeba więc teraz udać się na spoczynek, aby jutro módz wstać o wcześniejszej niż zwykle godzinie.
Biorąc świecznik, z którym do sypialni udać się miała, zcicha zanuciła i wesołością własnego głosu zdziwiona, stanęła.
Co?... onaż-to czuje się taką lekką, rzeźwą i tak czeka jutra?... Onaż-to wesoło zanuciła?... Przecież jest nieszczęśliwą. To prawda, lecz rzecz szczególna! przez cały ten długi wieczór zimowy nie pomyślała o tem ani razu.
I teraz nie uczuwa chęci zatapiania się myślą w swojem nieszczęściu. Z zapalonym świecznikiem w ręku stojąc, wpatruje się w coś w zamyśleniu...
To w ruinach jej szczęścia błyska światło ciepłe i czyste.









OGNIWA.



Zaledwie śnieg, okrywający dachy i ulice, szarzeć zaczął we wczesnym zmroku zimowym, okna dużego i ozdobnego domu zajaśniały rzęsistem światłem. Na ich złotem tle zarysowały się bogate festony firanek, wysmukłe postumenty lamp, grupy roślin i niestałe cienie postaci ludzkich.
Gdy na ulicy ustawał turkot kół, dolatywały z okien tych przez podwójne szyby słabe dźwięki muzyki fortepianowej. Łatwo było zgadnąć, że ludzie się tam bawią; że, powstawszy od stołu obiadowego, muzyką i rozmowami uprzyjemniają sobie chwile, ulatujące tak szybko...
Przed bramą stało kilka powozów z pięknemi zaprzęgami i stangretami w liberyach, którzy, zwiesiwszy głowy, drzemali lub uderzali się zziębłemi ramionami po plecach i bokach. Ale z bramy wybiegł lokaj we fraku i wydał stangretom rozkaz odjechania do domów. Koła skrzypiały na śniegu, karety, porwane przez spragnione już ruchu konie, sznurem potoczyły się w głąb ulicy, nad którą teraz właśnie pomiędzy śniegiem szarzejącym a niebem jeszcze błękitnawem, zapalać się poczęły dwa rzędy latarni.
Potem ulica przycichła; czasem tylko jednokonne sanki przelatywały ze słabem dzwonieniem; na białe chodniki padały z okien magazynów nieruchome płachty świateł, w których pojedyńczo lub rojnie przesuwały się profile przechodniów.
Wówczas z bramy oświetlonego domu wyszedł mężczyzna, którego broda siwa wydawała się płatkiem śniegu, położonym mu na piersi. Paltot futrzany z kosztownym kołnierzem szczelnie okrywał postać dość wysoką, z plecami trochę przygarbionemi; brzeg czapki futrzanej dotykał złotej oprawy okularów. Ubranie, ruchy, sam sposób, w jaki naciągał rękawiczki, znamionowały człowieka należącego do wyższych warstw społecznych. Miał brodę siwą, plecy przygarbione i okulary na oczach, ale z temi oznakami starości nie zgadzał się krok przyśpieszony, jakim szedł po białym chodniku. W tym kroku, jako też w paru gestach, które uczynił, malowało się zniecierpliwienie, coś nakształt chęci zostawienia za sobą jaknajdalej domu, który opuścił.
Bo też ilekroć salony jego córki napełniały się gwarem rozmów błyskotliwych, lekkich, pustych, a w apartamencie zięcia rozkładano stoliki kartowe, uczuwał on zawsze niesmak, smutek, nudę i o ile mógł, opuszczał dom ich, będący także jego domem.
Czy postarzawszy stracił serce do świata, albo świat odwrócił się od niego? W obu zarazem przypuszczeniach było wiele prawdy. Dla niego, dziadka wnuków dorosłych, nawet ojcowie i matki rodzin byli młodzieżą. To bardzo dobrze: można przecież kochać młodzież i być przez nią kochanym.
Tylko, że on niedobrze już rozumie życie tych pokoleń młodych. Miał niegdyś ideały ukochane, które były mu miarą sądu o ludziach i rzeczach. Do tej miary przyłożeni: córka, zięć, wnuki, objawiają wzrost nadzwyczaj mały. Nie chce być niesprawiedliwym i odzywa się w nim przywiązanie ojcowskie. Ani córka i zięć, ani wnuczki i wnukowie nie są znowu — plamami atramentu. Mają swoje zalety, wdzięki, zdolności, tylko, że on rzadko może zgodzić się z nimi w czemkolwiek. Inne poglądy i upodobania, inne wspomnienia. Pousypialiby ze znudzenia, gdyby zaczął im prawić o tem, co dniem i nocą napełnia jego pamięć. Mieszka przy córce i zięciu w zbytku i blasku, a dnie spycha z życia, jak z pleców wory jałowego żwiru, i wlecze się ku końcowi tak prawie powoli, jak teraz idzie chodnikiem ulicy; bo, wyszedłszy z bramy domu pośpiesznym krokiem, teraz zaledwie porusza stopami.
Kiedy przebywa miejsca, na które pada z okien magazynów światło rozpłomienione, u szyi jego połyskuje kołnierz bobrowy, u oczu złota oprawa okularów, w ręku rzeźbiona gałka od laski. Lecz kiedy wchodzi na przestrzenie, pogrążone w półzmroku, niema już na sobie połysków żadnych i rozmija się z przechodniami wyprostowanymi, przygarbiony sam, jak cień, z płatkiem śniegu, położonym na piersi i drugim, zwieszającym się z pod czapki, nad karkiem. Lecz miejsca oświetlone stają się coraz rzadszemi, a zanurzone w półzmroku coraz obszerniejszemi. Ruch uliczny słabnie, turkotu kół nie słychać wcale, i dzwonki u sanek odzywają się tylko kiedy niekiedy. Nawet latarnie zdają się płonąć słabiej za szkłami mętniejszemi; chodniki też węższe, pustsze, u ścian niższych, za których oknami są wprawdzie światła, ale nieliczne, a niema wcale lamp wysmukłych, waz wspaniałych, ani dźwięków muzycznych.
Jest to dzielnica miasta znacznie uboższa od tej, w której znajduje się wspaniałe mieszkanie jego dzieci i jego. Nie nędza tu jeszcze mieszka, lecz ubóstwo bardzo jej blizkie i jeżeli dostatek, to bardzo skromny. Skromne też sklepiki zastąpiły magazyny z wystawami świetnemi, szyldy jaskrawe migocą w słabem świetle u bram starych i okien niewielkich, niektóre z nich, kołysząc się z powiewem wiatru, skrzypią nad głowami przechodniów.
Kołysze się niekiedy i poskrzypuje deska z tłem ciemnem i wymalowaną na niem tarczą zegara, wielką, białą, podobną do twarzy starej i zapłakanej. Spłowiałe cyfry i wskaźniki wyglądają jak zmarszczki przez czas wyryte, a kurzawy letnie i deszcze jesienne złożyły na nich mnóstwo czarnych kropek, jak zaschłych łez.
Wzrok starego pana w futrze bobrowem wypadkiem spotkał się z malowaną twarzą zegara, która w powiewie wiatru zlekka zakołysała się i zaskrzypiała. Było to coś nakształt zaproszenia, wymówionego tonem żałosnym. Zegar na szyldzie! Zegarmistrz! to bardzo dobrze! Właśnie zegarek jego potrzebuje naprawy. Od pewnego czasu opóźnia się wciąż i opóźnia, po parę minut codzień. Sam go już ciągle nastawia, naprawia, posuwa, cofa — nic nie pomaga. A przecież zna się na zegarach wyśmienicie i wszystkie, jakie są w domu, zostają pod jego dozorem wyłącznym i bezpośrednim. Ale dla przyjaciela starego trzeba zawezwać porady lekarza. Wstąpił na parę wschodków, otworzył drzwi sklepiku, lecz gdy zamknął je za sobą, nie zaraz oddalił się od progu; przez minut parę stał, słuchając i patrząc.
Izdebka była mała, nizka, od sufitu do podłogi napełniona szmerem dziwnym, zgiełkliwym, monotonnym i zarazem niespokojnym, szybkim. Nie był to hałas, tylko szmer, nie wzdymający się, ani opadający nigdy, lecz ciągle, jednostajnie, bez sekundy przerwy, napełniający izbę od dołu do góry. Nic tu więcej słychać nie było; ani ruchu ulicznego, ani skrzypienia szyldów, ani żadnego dźwięku ze świata żyjących. Nic, tylko od sufitu do podłogi i od ściany do ściany rozmowa czy narada zegarów wiszących na ścianach i mówiących jeden za drugim wielu głosami suchemi i stukotliwemi »tak-tak... tak-to-tak... tak-to-tak...«
A w tym szmerze rozmowy czy narady, zda się, wiekuistej, u okna jedynego, przy stoliku, na którym paliła się lampa z długim kominkiem, nad mnóstwem błyszczących kółek, sprężynek, haczyków, siedział człowiek w ubraniu długiem i wyszarzanem, z dwoma płatami śnieżnemi, jednym na piersiach, drugim nad karkiem zgiętym: była to broda siwa i siwe włosy, wydobywające się z pod jarmułki aksamitnej. W wielkich okularach, z narzędziem delikatnem w ręku siedział i pracował około błyszczących drobiazgów. Czoło miał zmarszczone, wargi odęte i uwagę głęboką w oczach, połyskujących iskrą srebrną z pod brwi siwych i powiek zaczerwienionych. Może ucho jego tak przywykło do stukotliwej rozmowy zegarów i tak się z nią zżyło, że dźwięki inne przebijały się doń z trudnością; nie słyszał wejścia człowieka obcego.
W minutę później ze szmeru wytrysnął głos donośny, dźwięczny, dziwnie żywy i świeży, który na całą izbę zawołał: »ku—ku!« i potem już dalej miarowo powtarzał: »ku—ku! ku—ku!« aż za ósmym razem umilkł, a izdebkę napełniła znowu gwarliwa i, pomimo miarowości doskonałej, śpieszna, niespokojna narada zegarów.
Stary żyd z dwoma płatami śniegu starości podniósł głowę, wydęte od skupienia wargi jego rozciągnęły się w błogim uśmiechu, spojrzeniem pełnem zadowolenia powiódł dokoła i spotkał się niem z twarzą przybysza, na której także rozlewał się uśmiech. Powstał nieco ze stołka, jarmułki palcami dotknął i zaczął:
— Czego wielmożny pan...
Ale spostrzegłszy futro kosztowne, złotą oprawę okularów, postawę przygarbioną, lecz jeszcze wyniosłą, poprawił się:
— Czego jasny pan żąda?
Ale jasny pan, zamiast odpowiedzieć, szedł wprost ku ścianie z szemrzącymi zegarami i stanął przed tym, który wydał był z siebie głos kukułki.
— Skąd masz ten zegar? Staroświecki!... cyferblat osobliwy!... Skąd go masz? Czyj on jest?
Żyda, jakby sprężyna podrzuciła z nad stołka, zerwał się i dwoma śpiesznymi krokami stanął obok starego pana przed szafką hebanową, wysoką; przez otwór jej wyglądało na świat oblicze zegara z kukułką.
— Czyj ten zegar? A czyj ma być? On mój! Jak syn swego ojca, jak przyjaciel jest swego przyjaciela, tak on mój! A jasny pan myślał, że może ten zegar jest u mnie w reparacyi? że zaraz kto przyjdzie i jego stąd zabierze? Aj, aj! Jaby kijem tego, ktoby mnie ten zegar zabrać chciał! żeby mnie kto jego zabierał, to jaby takiego hałasu narobił, że ludzie-by zbiegli się i musieli przepędzić tego, ktoby mnie ten zegar zabierał... bo on jest mój...
Mówił z żywością ogromną, z zapałem i razem ze śmiechem filuternym, lecz nagle umilkł i uważnie wpatrzył się w gościa, który przecież, na niego uwagi nie zwracając, z głową podniesioną, z ustami trochę otwartemi, przypatrywał się zegarowi i zawołał:
— Daj-no stołek i lampę, bo nie mogę dojrzeć pejzażu na cyferblacie. Widzę, że jest, ale nie mogę dojrzeć jaki...
Przy ostatnich wyrazach wstąpił na stołek, podsunięty mu przez żyda, a uczynił to tak sprężyście, jak gdyby nigdy dotąd nie powłóczył nogami.
— Dawaj lampę! — zawołał.
— Zaraz, zaraz, jasny panie!
I, słowa te mówiąc, stary żyd z lampą w ręku znalazł się obok gościa na drugim przysuniętym stołku.
— Genewa! — zawołał stary pan — tak, tak! fabryka szwajcarska, nie wiesz jaka?
— Dlaczego nie mam wiedzieć? czy ja mogę czego o nim nie wiedzieć?
Z tryumfem wymienił nazwę fabryki, już oddawna nieistniejącej.
— To była taka fabryka, jakiej już na świecie niema!
— To prawda, ach, jaka to prawda, że takiej fabryki już na świecie niema! A jak on się nakręca?
Stary żyd, jakby z rękawa klucz wytrząsł, już go trzymał w palcach. W rzeczy samej wyjął go ze skrytki znajdującej się w szafce.
— Ot, jak on się nakręca! widzi jasny pan! A jak to dobrze, że ja go dziś jeszcze nie nakręcał, to mogę jasnemu panu pokazać. Aj, fajn! taki stary klucz, a jak po oliwie chodzi!
— Tak! Aha! A ja myślałem, że on się nakręca z tamtej strony, bo takie zegarki...
— Jasny pan ma omyłkę... takie zegarki nie nakręcają się nigdy z tamtej strony... to są wcale inne, które się nakręcają z tamtej strony... A teraz ja pokażę jasnemu panu te gzymsiki... Widzi jasny pan, jaka to delikatna robota jest i jakie to rzeźbienie i złocenie fajn...
Empire! — szepnął stary pan.
Ampir! cha, cha, cha! Na moje sumienie, jasny pan zna się na zegarkach, jak, za pozwoleniem, zegarmistrz! Czyste Ampir! Już blizko sto lat ma...
— Poczekaj! poczekaj! a toż co za sprężyna?
— Nu, to jest taka sprężyna, że jak ja ją pocisnę, to zaraz z zegara wyleci ptak, skrzydłami załopoce i krzyczeć zacznie.
— Aha! prawda! widziałem raz taką maszyneryę...
— Kiedy jasny pan raz widział, to ja jaśnie panu drugi raz ją pokażę...
Stali na stołkach obok siebie, postawą różni, bo gospodarz był szczuplejszym i niższym od gościa. Światło lampy, którą żyd trzymał w wysoko podniesionej ręce, padało na dwie twarze z rysami niepodobnemi, ale okryte jednostajnie wielką ilością zmarszczek. Obaj mieli okulary na oczach, wlepionych w zegar z błogością jednostajną. Wtem nad ich głowami siwemi i twarzami pomarszczonemi, wysadzony z wnętrza zegara, przez sprężynę przyciśniętą, wyleciał ptak metalowy, załopotał skrzydłami i dźwięcznie, świeżo, na całą izbę wołać zaczął: »ku—ku« »ku—ku«. Żyd pierwszy zstąpił ze stołka na ziemię i pomógł gościowi to samo uczynić, poczem, zapominając o postawieniu lampy na stole, znowu na niego patrzał.
— Za pozwoleniem jasnego pana — szepnął nieśmiało — może ja mam omyłkę, ale mnie zdaje się, że moje stare oczy jaśnie pana poznały...
— Poczekaj, poczekaj — z żywością przemówił stary pan — mnie także coś się przypomina. Czy ja cię znałem kiedy?
— Jasny pan graf Ksawery ze Strumienicy...
— No, a ty? bo nie mogę przypomnieć sobie...
— Ja Berek, syn Szymszela, co w Strumienicy pacht trzymał.
— Berek! czy być może? Ależ pamiętam wybornie! Siostra moja brała cię za model do jakiegoś obrazka.
Żyd głową skinął potakująco; lampę postawił na stole, bo ręce drżeć mu zaczęły. Wyciągał z kąta stare krzesło z materacem wklęsłym i poręczą nadłamaną, zapraszając gościa, aby usiadł. Cmokał wargami, śmiał się, czerwone powieki mrugały pod siwemi brwiami bardzo prędko, jak od olśnienia. Usiadł nakoniec, wpatrywał się w gościa i wydawał dźwięki niewyraźne, w których przecież słychać było radość i zdziwienie. Ale i stary pan przypatrywał mu się z podziwem.
— Czy być może? Ty Berek!.. ty... ten Berek z kręcącemi się włosami złotemi, z twarzą rumianą jak u dziewczyny, z oczyma jak turkusy? Siostra moja wzięła cię za model do jakiejś figury w obrazie, potem często przychodziłeś do pałacu... Więc to ty jesteś?
— Ja... ja sam, jasny panie! A jasny pan jest tym paniczem, co na schody strumienieckiego pałacu nigdy inaczej nie wchodził, jak po cztery przeskakując. Kiedy mnie jasna panna hrabianka malowała, a jasny graf Ksawery do tego pokoju, w którym my byli, wchodził, to jakby słońce wschodziło. Aj, czy ja nie pamiętam, jak jasny pan Ksawery konno jeździł i jak z panienkami tańczył!.. Żeby nie wiem wielu paniczów na koniach jechało, to on wszystkich wyprzedził, i żeby nie wiem wiele panienek było, to wszystkie tylko z nim chciały tańczyć. Ja to wszystko widział, choć przy płocie, albo za oknem pałacu stojąc...
— Ależ właśnie, właśnie — podchwycił hrabia — ja cię też najlepiej pamiętam stojącego przy sztachetach, na dziedzińcu lub w ogrodzie, i przypatrującego się wszystkiemu oczyma, które posiadały dziwnie naiwny wyraz ciekawości i uciechy... Nieraz mówiliśmy z siostrą o tobie, że wyglądasz, jakbyś cieszył się całym światem i nigdy dosyć nacieszyć nie mógł...
Żyd śmiał się zcicha:
— A jasny pan czy nie cieszył się wtedy całym światem?
Hrabia zamyślił się i westchnął.
— Naturalnie — odpowiedział — młodość!.. Razem byliśmy młodzi, mój Berku!
Nie spuszczając oczu z jaśnie pana, żyd znowu zapytał zcicha:
— A teraz?
— Teraz! cóż? Jesteśmy razem starzy...
Żyd oparł dłonie na kolanach, wzrok wlepił w ziemię, zgarbił się, zmalał.
— Cy! cy! — cmokał — czemu my nie mieli zestarzeć się razem, kiedy my razem młodzi byli? Każdy człowiek na świecie, czy żyd, czy chrześcijanin, czy wielki, czy maleńki, ma młodość i ma starość.... i dla każdego młodość to radość, a starość to taki smutek, co jego już aż do grobu nie można z siebie zdjąć... Każdy to ma...
Umilkł. Hrabia milczał także i tylko zegary na ścianach gwarzyły szmerem suchym, niespokojnym: »tak-tak«, »tak-to-tak«, »tak-to-tak«, »tak-to-tak«.
Jeden z nich głębokim basem zaczął uderzać godzinę: raz, dwa, trzy! Lecz zaledwie trzy razy uderzył, odezwał się drugi i bardzo cienko wydzwonił: raz, dwa! Przy szóstem uderzeniu dzwoniły już trzy głosy, a przy siódmem było ich ze sześć.. Siedem, osiem, dziewięć, wydzwoniły chórem, który potem stopił się we trzy i we dwa głosy, kończąc oznajmiać godzinę dziewiątą. Hrabia z uśmiechem oglądał się dokoła.
— Koncert! — szepnął, a potem z zamyśleniem dodał:
— Mój Berku, ile to już godzin czas wybił dla ciebie i dla mnie!
— Nu — odpowiedział żyd — dlaczego on nie miał ich wybijać? My byli daleko od siebie, i nie widzieli się nigdy i zapomnieli o sobie, a czas na zegarkach bił godziny i co którą wybił, to i dla jasnego pana i dla mnie, bo on dla wszystkich godziny bije...
Chwilę milczał, potem, podnosząc wzrok na gościa, nieśmiało zaczął:
— Czy jasny graf wie, że ja rodziców jasnego pana pamiętam, jakbym ich wczoraj widział? Pan graf ojciec był małego wzrostu, ale taki sobie dumny na twarzy, a pani grafini miała takie ręce, co ja zawsze myślał, że to są białe kwiaty... te, co w ogrodzie rosły, i ogrodnik mówił, że to są lile... może ja źle pamiętam... lile... lile... takie białe, piękne kwiaty, co bardzo pachną... Pani grafini miała ręce podobne do tych lilów. Niech jasny pan nie rozgniewa się, że ja zapytam: czy jasny tato i jasna mama jeszcze żyją?
Tym razem w uśmiechu hrabiego była gorycz, gdy odpowiedział:
— Gdzież tam, mój Berku! Czyż podobna, abym ja miał jeszcze rodziców przy życiu? Te białe lilie, o których mówisz, oddawna już w ziemi.
Głos mu drgnął, ale hamując wzruszenie, życzliwie zapytał:
— A twoi rodzice? Ojca prawie nie pamiętam, ale matkę przypominam sobie bardzo dobrze. Szczupła, nieduża kobiecina, spracowana, z twarzą zwiędłą, ale z pięknemi jeszcze oczyma, czarnemi i ognistemi jak płomienie...
Żyd milczał chwilę, poczem zwracając ku podłodze palec suchy i ciemny, rzekł zcicha;
— Te płomienie, co ich jasny pan pamięta, dawno już — w ziemi!
Zegary szemrały »tak-tak«, »tak-to-tak«, »tak-to-tak«; dwaj ludzie milczeli z duszami zatopionemi w szmerze czasu.
Żyd pierwszy obudził się z zamyślenia i przemówił:
— A czemu ja winien tę wielką łaskę Pana Boga, że do mnie takiego starego znajomego przyprowadził?
Hrabia wyjął z kieszeni staroświecki zegarek i położył go na stole. Żyd z przyjemnością wziął go w palce i, oglądając z uśmiechem, zapytał:
— A jaka na niego skarga? Czem on zgrzeszył? on późni się? Jasny pan probował jego naprawiać i nic nie pomogło! Cy, cy! ja już widzę, że z nim niedobrze, on jest bardzo chory. Jego trzeba rozebrać i leczyć...
Hrabiemu oczy błysnęły z za okularów. Zaniepokoił się i ucieszył.
— Czy możesz to zrobić zaraz?
— Czemu nie? Ja będę bardzo kontent, jeżeli jasny pan trochę u mnie posiedzi i sam będzie widział, że ja temu choremu nic złego nie zrobię. Tylko ja sobie większą lampę zapalę, bo do takiej roboty, przy takiej małej lampie, moje oczy zasłabe...
Hrabia, w coraz lepszym humorze, zawołał:
— Dobrze ci, że możesz sobie większą lampę zapalić, a ja nie mam z sobą tych okularów, których używam do naprawiania zegarków..:
— Aj, aj! co to za bieda? U mnie jest kilka par różnych okularów; niech jasny pan dobierze sobie, która będzie najlepsza. Czy jasnego pana oczy tak samo proszą, żeby je ze służby uwolnić?
— Oj tak, mój Berku, bardzo nawet proszą... i djabelnie mi to dokucza. Bez okularów ani rusz, a i przez okulary czasem trudno...
Żyd wyjmuje z szuflady kilka par okularów i mówi:
— To rychtyg jak mnie. Nasze oczy razem postarzały.
Po kilku minutach obydwaj siedzieli pochyleni nad stolikiem, zatopieni w pracy rozbierania zegarka i oglądania różnych jego części. Rogowa oprawa okularów przerzynała liniami ciemnemi ich pomarszczone czoła, policzki, skronie i ginęła nad uszami w siwych włosach. Za wielkiemi szkłami oczy nabierały coraz większego skupienia, a światło lampy zapalało w nich srebrne połyski. Pracując, rozmawiali, ale już tylko o przedmiocie zajęcia swojego, bo w tej chwili wszystko, co pracą nie było, uleciało bez śladu z ich pamięci. Czasem milkli i, przypatrując się, próbując, majstrując, od wielkiego natężenia uwagi zaczynali oddychać przeciągle i głośno. Czasem zamieniali między sobą urywane zdania:
— Widzisz, widzisz, ot gdzie licho.
— Jeżeli tu, to my licho stąd wypędzim! ale mnie zdaje się, że ono gdzieindziej.
Ale czasem zaczynali się sprzeczać.
— Co ty robisz? to nie tak! — niespokojnie mówił hrabia.
Żyd odpowiadał uspokajająco.
— Niech jasny pan nie lęka się... jasny pan zaraz zobaczy, co z tego będzie...
— Ależ nic z tego nie będzie!.. tu pociśnij... stamtąd wyjm...
Wtedy żyd głos podnosili prawie krzyczał:
— Jasny pan ma omyłkę... tu jest takie delikatne sprężynki, że jasny pan ich nie widzi.
A hrabia także podniesionym głosem wołał:
— A to mi się podoba! Ja miałbym czegokolwiek nie dostrzegać w tym zegarku...
Ale zobaczywszy, że żyd po swojemu, lecz dobrze, robi, mruczał zcicha:
— A prawda, prawda! miałeś racyę!..
Tamten także, już uspokojony, pomrukiwał:
— Kiedy idzie o moją robotę, to ja zawsze mam racyę...
Znowu milkli, przyglądali się, majstrowali, przybliżali ku sobie czoła poprzerzynane zmarszczkami i ciemnemi liniami okularów, mieszali nad stołem ręce zwiędłe z delikatnemi ruchami palców suchych; oddechy ich głośne i przeciągłe łączyły się ze szmerem zegarów, płynącym dokoła falą nieustanną.
Wtem z tej fali szmeru suchego i śpiesznego wydobył się głos basowy, bardzo czysty i wydzwaniać zaczął: raz, dwa, trzy! Za czwartem uderzeniem przybiegł mu z wtórem, jak młodzieniaszek mężowi dojrzałemu, cieniutki głosik wiolinowy i wykrzyczał: raz, dwa! A za trzeciem uderzeniem swojem dostał wtor głosów innych, którym wnet przybiegły z pomocą jeszcze inne, aż chór cały, zgodnie uderzywszy kilka razy, stopił się znowu do trzech i dwóch głosów, kończących wygłaszać godzinę dziesiątą.
Dwaj ludzie podnieśli z nad stołu głowy i opuścili na kolana ręce. Żyd mówił z uśmiechem:
— Nu, jasny pan dobrze zna się na zegarkach... Już ja widzę, że jasny pan ma do zegarków takie upodobanie, jak dawniej miał do bystrych koni i pięknych panienek.
Hrabia wesoło też odpowiedział:
— To prawda, mój Berku, to prawda, że nabrałem tego zamiłowania niewiedzieć jak i dlaczego? Ot, różne dziwactwa czepiają się starości...
Żyd skrzywił się i z niezadowoleniem zaczął mruczeć:
— Dziwactwo! jakie to dziwactwo? Dlaczego to ma być dziwactwo? Zegarek, to jest piękna maszyna i temu rozumowi ludzkiemu, co ją wymyślił, honor robi. Czy ona kogo zabija, jak nieprzymierzając fuzya albo armata? Czy ona kogo truje, tak jak te maszyny, co w wielkich fabrykach różne paskudztwa ludziom w gęby sypią? Zegarek, to dla człowieka przyjaciel; on jest z nim, kiedy wesoło i kiedy smutno; on jemu pokazuje, o której porze co robić; on gada, kiedy nikt do człowieka nie zagada; on jego uczy, że czas płynie i że on na tym czasie, jak na wielkiej rzece, też płynie do ogromnego morza...
Machnął ręką i dokończył:
— Wie jasny pan co? On dla człowieka czasem lepszy przyjaciel, niż drugi człowiek, bo on nigdy nie kąsa! Chi, chi, chi!
Zaśmiał się zcicha, ale hrabia z zamyśleniem słuchał mowy jego i, potakując mu, odrzekł:
— Rozumną rzecz powiedziałeś: ta gadająca maszyna jest z człowiekiem, kiedy wesoło i kiedy smutno... Czy wiesz, że ten mój zegarek był ze mną już wtedy, kiedy to, jak powiadasz, miałem zamiłowanie do bystrych koni i pięknych panienek...
— Aj, aj! — cmoknął żyd — taki młody panicz miał już taki drogi zegarek!
Hrabia uśmiechnął się.
— Nigdy nie brakowało mi drogich rzeczy, ale zabrakło nieraz osób drogich... Nigdy nie zapomnę przedśmiertnych godzin mojej matki... Doktor powiedział, że śmierć zbliżać się będzie wtedy, gdy puls słabnąć zacznie, i poszedł spocząć, bo był strasznie znużony i niewyspany. Sam jeden zostałem przy jej łóżku i często, z zegarkiem w jednej ręce, a z jej ręką w drugiej, badałem... czy już się zbliża?... Im więcej zbliżała się, tem rzadszem było uderzenie pulsu i zdawało mi się, że tem szybcej posuwała się wskazówka zegarka. Posuwała się, a w tej lilii, którą pamiętasz, puls ustawał, ustawał... aż ustał. To, co zbliżało się, przyszło. Na zegarku było pięć minut i trzy sekundy po północy...
Żyd z wilgotnemi oczyma głową trząsł potakująco i zegary na ścianach szemrały chórem: »tak-tak«, »tak-to-tak«, »tak-to-tak«, »tak-to-tak«.
Otrząsając się ze wzruszenia, hrabia zażartował:
— A nie uwierzysz, mój Berku, jaka go żywość czasem napadała! Kiedy raz kochałem się w pewnej pani, a mogłem z nią bywać zawsze bardzo krótko, ile razy ukradkiem na niego spojrzałem, złość mię porywała taka, że gdyby tylko wypadało, byłbym go cisnął o ziemię W myśli łajałem go: »Nie leć-że tak, głupcze! Postój sobie, wypocznij i niech razem z tobą czas się zatrzyma!« Ale on nie słuchał; leciał i szczęście moje... odleciało!..
Żyd zcicha zapytał:
— A czy jasny pan zawsze spał dobrze w nocy?...
Hrabia uczynił ręką gest ironiczny.
— A kiedy jasny pan nie spał, to czy myśli jasnego pana były zawsze wesołe? Nu, ja sam wiem, że one czasem musiały bywać niewesołe. A kiedy jasny pan leżał w ciemności, z niewesołemi myślami w głowie, to może on wtedy bardzo pomału szedł?
— Jednak szedł — odpowiedział hrabia — i noce czarne przeciągały...
— A kiedy one przeciągały, wszyscy spali, tylko on jeden do jaśnie pana gadał... a co on gadał? On jasnego pana pocieszał, że i ta czarność przejdzie...
— Jak wszystko przechodzi — dokończył hrabia i na parę minut zamyślił się głęboko. Czuł się zdziwionym. Po co on tak długo tu siedzi i tak poufale rozmawia z tym łapserdakiem?
Znał go niegdyś! Cóż stąd? Wspólnych wspomnień przecież mieć nie mogą, ani w ogóle wspólności żadnej. Nie był dumnym i miał wrodzoną życzliwość dla ludzi; niemniej wiedział, jaka przepaść różnic rozmaitych dzieli go od Berka, niegdyś syna pachciarza, a obecnie zegarmistrza z podrzędnej ulicy miasta. Poprostu różnili się wszystkiem i nie było pomiędzy nimi podobieństwa żadnego. Wszedł tu, aby oddać zegarek do naprawy, i zasiadł na długie godziny. Co więcej, wcale nie chciało się mu odchodzić i prawie niespodziewanie dla samego siebie zapytał:
— Jakże ci się powodziło, mój Berku? Jak powodzi się teraz? Czy masz rodzinę i dostateczne środki do życia?
Żyd podziękował za te pytania życzliwe i dość obszernie odpowiadać zaczął.
Bogatym nie był, kapitałów nie zebrał, ale środki do życia posiadał jakie takie i nędzy nie cierpiał. Pracował jeszcze i zarabiał tyle, ile potrzeba na życie — a ile mu tam potrzeba teraz, kiedy jest już sam i ma przy sobie jedną tylko wnuczkę, która go dogląda i także szyciem trochę zarabia! Rodzina liczna, kilkoro dzieci, kilkanaścioro wnuków, ale to wszystko...
Machnął ręką.
— Wie jasny pan co? Jest taka zagadka i ja bardzo ciekawy, czy jasny pan zna ją, czy nie zna... Jakim sposobem to może być, żeby człowiek miał familię i razem nie miał familii? Mówiąc to, zatopił w twarzy hrabiego wzrok badawczy i trochę filuterny.
— Nu, czy pan tę zagadkę zna?
Po ustach hrabiego przesunął się uśmiech ironiczny.
— Znam tę zagadkę, Berku, znam bardzo dobrze...
Żyd obiema dłońmi uderzył o kolana i z frasunkiem zawołał:
— Oj, po co jasny pan ją zna? Jej lepiej nie znać! Nu, ale kiedy my obydwa ją znamy, to już ja nie będę jaśnie panu o mojej familii opowiadać. Oni porządne ludzie, i poczciwe ludzie, i niektóre to nawet edukowane i bogate, ale oni nie moje... oni swoje i świata, nie moje...
Miał kilka córek, ale jedna tylko nie przestawała nigdy należeć do niego. Kochała go i pielęgnowała, była światłem i rozkoszą jego oczu; ale dawno już jej nie widział i nigdy już nie zobaczy. Spotkały ją w handlu niepowodzenia i nieszczęścia. Z mężem i dziećmi wyjechała do Ameryki, aby szukać lepszego losu... Miewa niekiedy listy od niej, ale co to listy? On jej nigdy już nie zobaczy i jest to taki wielki smutek, który można znieść spokojnie i cierpliwie tylko dlatego, że on z Boskiej ręki pochodzi. Co robić?
Źrenice jego, o których hrabia mówił, że były niegdyś błękitne, jak turkusy, teraz szare i zamglone, pod czerwoną powieką zaświeciły łzami. Lecz wkrótce otrząsł się ze wzruszenia i, wywdzięczając się za życzliwe pytania, przemówił nieśmiało:
— Niech jasny pan nie rozgniewa się, że ja zapytam o siostrę jaśnie pana, o tę jasną panienkę hrabiankę, co niegdyś mnie, biednego żydka, na obrazie malowała. Aj, jaka to była śliczna panienka! Ja ją pamiętam. Czemu ja nie mam jej pamiętać, kiedy ja takiej ślicznej panienki nigdy już potem nie widział? To był anioł. Ona była taka piękna i taka dobra, i taka sobie cicha i delikatna, jak anioł! Ja pamiętam, że jaśnie pan żył z nią w wielkiej przyjaźni. Czemu ja nie mam tego pamiętać, kiedy ja potem takiej przyjaźni już nigdy nie widział! Czy ona żyje? Gdzie ona żyje? Co ona robi? Czy jej dobrze powodzi się?
Po chwili milczenia, ze wzrokiem utkwionym w podłogę, hrabia odpowiedział:
— Miałem trzy siostry, ale z tą, o którą pytasz, kochaliśmy się najwięcej. Żyje, powodzi się jej dobrze, ale dawno jej nie widziałem i może nigdy już nie zobaczę. Wyszła za Anglika, mieszka w Anglii; nie przyjeżdża tu nigdy, a mnie, blizkiemu podróży największej, trudno już puszczać się, choćby w niewielką... Ona dla mnie umarła, chociaż żyje... Cóż robić?
Żyd słuchał uważnie i głową trząsł smutnie.
— Jasny pan ma taki smutek, jak i ja. I jasny pan prawdziwą rzecz powiedział: ona umarła, choć żyje. Ja tak samo o swojej Małce myślę. Ja myślę, że ludzie różnie umierają: jedne przez chorobę, drugie przez oddalenie, trzecie przez to, że odmieniają się, czwarte... Ale po co ja to jasnemu panu gadam, kiedy jasny pan sam wie...
Machnął ręką i zamilkł, a hrabia, ciągle wpatrując się w podłogę, krótko odpowiedział:
— Wiem.
Obaj umilkli, a dokoła zegary mówiły szmerem nieustannym: »tak-tak«, »tak-to-tak«, »tak-to-tak«, »tak-tak«, aż nagle wytrysnął ze szmeru głos donośny, na całą izbę wołający: »ku-ku! ku-ku!«
Hrabia wstał i, zbliżywszy się do zegara, stanął przed nim. Futro miał rozpięte, bo mu się gorąco zrobiło w dusznej izbie i na oczach swoje już okulary w złotej oprawie.
Z głową podniesioną długo patrzał przez te okulary na zegar staroświecki, aż przemówił:
— Ile żądałbyś za ten zegar?
Żyd, siedzący przy stole, głowę podniósł i uśmiechając się, odpowiedział:
— Co ja mam za niego żądać? ja za niego nic nie żądam.
— Jakto? przecież handlujesz zegarami!
— Jasny pan powiedział prawdę. Ja zegarami handluję, ale ten zegar do handlu nie należy.
Hrabia ze ździwieniem obrócił się ku niemu.
— Dlaczego? To przedmiot mający cenę znaczną. Sam nabyłbym go chętnie.
Żyd wstrząsał głową potakująco.
— Ja wiem, że to jest drogi zegarek i że ja-bym za niego dostał dobrą cenę, ale ja jego nie sprzedam. Czy jasny pan słyszał kiedy, żeby przyjaciel sprzedawał przyjaciela?
Hrabia patrzał na mówiącego prawie z osłupieniem.
— Czy być może? — zawołał — nie jesteś przecie bogaczem i jesteś żydem, a żydzi tylko grosz cenią!
Żyd zcicha odpowiedział:
— Jasny pan ma omyłkę.
A hrabia trochę ze śmiechem mówił:
— Jakąż ja mam omyłkę? Co ty tak wysoko cenisz w tym zegarku, że sprzedać go nie chcesz? Masz przecie tyle innych! Przez cóż ten może być dla ciebie takim ważnym, czy drogim?
Był tak zaciekawiony, czy ździwiony, że usiadł znowu przy stole, na krześle z materacem wklęsłym i poręczą nadłamaną.
Żyd zaś powoli mówić zaczął:
— Jeżeli jasny pan posłucha mojego gadania, to ja wszystko opowiem. Prędko już będzie czterdzieści lat, jak ja ten zegar mam. Ja jego za tanie pieniądze kupił i dlatego kupił, żeby za większe sprzedać. Ale wtenczas mój Mosze, który teraz kupcem jest i wielkie interesy ze zbożem prowadzi, był takim małym chłopcem, co do chederu chodził, ja jeszcze więcej synów nie miał, bardzo lękał się, że Pan Bóg mnie więcej nie da, i bardzo jego kochał. Aj, jakie to było dziecko, ten mój Mosze! Żeby jasny pan jego znał, to sam dziwiłby się, że takie dziecko na świecie może być. A kiedy ja ten zegar kupił, to tego samego dnia mój Mosze powrócił z chederu taki słaby, taki smutny i taki mizerny, że mnie strach wziął, żeby on nie zachorował i żeby mnie Pan Bóg tego jedynego syna nie odebrał. Przyszedł mój Mosze z chederu, siadł w kącie, jeść nie chce, na ziemię tylko patrzy i mówi, że jego głowa bardzo boli, i że on w chederze bardzo zmęczył się, że mełamed bardzo srogi i że on żyć już nie chce. Aj, aj! żeby takie dziecko żyć nie chciało! to jest dziwne, to jest straszne i to jest wielki grzech! Kiedy on to powiedział, ja za głowę schwycił się i jego matka za głowę schwyciła się, a jego siostry zaczęły płakać od tego, że Mosze żyć nie chce i że my siedzim, trzymając się za głowy i kiwając się z wielkiego żalu. Wtenczas, raptem, ten zegar zakukał. A była wtedy godzina dziesiąta, to on długo kukał, aż dziesięć razy. Za pierwszym razem Mosze podniósł głowę i zdziwił się, za drugim on już nie na ziemię patrzał, ale na niego, za trzecim razem oczy u niego zaświeciły i on krzyknął: »Aj, aj! tate, co to jest? skąd ty to wziął!« I zaczął śmiać się do zegara tak, jak nieprzymierzając człowiek, co jego długo w ciemności trzymają, śmieje się, kiedy zobaczy słońce. Ja bardzo był kontent, że on śmieje się, skoczył na stołek i tę sprężynkę, co jasny pan wie, przycisnął, a jak ja ją przycisnął, to z zegara wyskoczył ptak i zaczął skrzydłami łomotać i jeszcze mocniej kukać. Nu, jak on tego ptaka zobaczył, ten mój Mosze, to on już całkiem z kąta wyleciał, starszą siostrę obiema rękami porwał i zaczął z nią przed zegarem tańczyć, a jak on ze starszą siostrą tańczył, to i dwie młodsze, takie maleńkie, że ledwie od ziemi odrosły, schwyciły się za obie ręce i także zaczęły tańczyć. Oni nietylko tańczyli, ale z wielkiej radości, że takiego pięknego ptaka zobaczyli, śmieli się na całą izbę, a jak oni śmieli się, to i matka, co przy ogniu obiad gotowała, zaczęła śmiać się. Ja ze stołka nie złaził i patrzał, jak oni wszyscy tańczyli i śmieli się. Ptak kukał, a ja przy tym zegarze, na stołku stojąc, w myślach Panu Bogu dziękował, że Mosze już nie chory i żyć już chce, i że w moim domu taki wielki smutek przemienił się w taką wielką wesołość.
Musiała to być istotnie wesołość wielka, bo jeszcze teraz, po latach czterdziestu, odblask jej padł na gęste zmarszczki jego twarzy, a echo ozwało się w śmiechu cichym i przeciągłym. Rozweselony, z oczyma błyszczącemi i rękoma rozłożonemi, mówił dalej:
— Nu, czy ja mógł wtenczas ten zegar sprzedać, kiedy mnie Pan Bóg przez niego swoją łaskę okazał? Ja jego troszkę bał się sprzedawać, żeby tego szczęścia od siebie nie odwrócić, a troszkę żałował dzieci, dla których ten ptak, co w nim śpiewa, był całą zabawą i taką radością, że jak on zaczynał kukać, to oni zaraz zaczynali przed nim tańczyć... Kupców ja na niego miał, ale zawsze myślał sobie: niech to będzie potem! niech on sobie jeszcze trochę u nas pobędzie! Aż Pan Bóg na mnie ciężką chorobę przysłał...
Odetchnął głęboko, oczy wzniósł ku sufitowi i mówił dalej:
— Kiedy Pan Bóg na mnie tę chorobę przysłał, to ja może przez cały miesiąc nie spał. Czy jasny pan wie, co to jest, kiedy człowiek mający we wnętrznościach wielkie boleści, a w głowie czarne myśli, przez całą noc leży z otwartemi oczyma i w ciemność patrzy? Ja w tej ciemności wiele rzeczy widział, co żeby ich żaden dobry człowiek nigdy nie widział! Ja widział swoją śmierć i swoje dzieci, co beze mnie w wielkiej nędzy będą, i swoje grzechy, któremi Pana Boga obraził, i wielki strach, co mnie za nich na tamtym świecie czeka... A kiedy ja tak leżał i na takie rzeczy otwartemi oczami patrzył, to jak tylko w tym zegarze ten ptak zakuka, zaraz te obrazy, co w ciemności zawieszone, zmieniają się na inne. Czy jasny pan domyśli się, co ja wtedy widział w ciemności, jak ten ptak kukał? Ja wtedy widział Strumienicę i samego siebie, jak przy płocie od dziedzińca stoję i patrzę sobie na ten las, co tam zaraz za dworem był... Aj, jakie piękne lato! Ten ogród, co na nim biały pałac odbija się, taki zielony i od niego bardzo przyjemne zapachy przylatują... Nad pałacem, na takiem wysokiem drzewie, taki wielki ptak, z długim dziobem, stoi na takiem wielkiem gnieździe i żabami, co ich z łąki przyniósł, swoje dzieci karmi... a w tym lesie, co ja na niego patrzę, takim zielonym, drugi ptak kuka... całkiem tak kuka, jak ten zegar... To ja na te obrazy patrzał, śmiał się do nich, jak dziecko, kiedy jemu pokażą cacko, i dziękował Panu Bogu, że mnie dał taką nieżywą rzecz, co mnie na ciemnościach maluje takie światłości...
Umilkł i dość długo siedział z dłońmi złożonemi na kolanach i z głową zwieszoną.
Hrabia, z czołem na dłoni, uważny i zasłuchany, milczał także, a obie głowy ich siwe i pochylone oblewał dokoła szmer czasu potakujący, nieustanny: tak-tak«, »tak-to-tak«, »tak-to-tak«, »tak-to-tak«.
Po chwili ze szmeru tego wyłonił się znowu głos żyda zniżony, prawie szepcący.
— Jaby jaśnie panu przez cały tydzień opowiadał różne rzeczy o tym zegarze i jeszczebym wszystkich nie opowiedział. Ale jedną jeszcze powiem. Niech jasny pan tej jednej rzeczy cierpliwie posłucha.
Opowiedział, że kiedy jego najmilsza Małka do Ameryki wyjeżdżała, on nie przeprowadzał jej na dworzec kolei, ponieważ czuł, że nie powstrzyma się od płaczu, a nie chciał, aby ludzie litowali się nad jego staremi oczyma, które jeszcze tak płakać muszą. Więc córka i dzieci pożegnały go tu, w tej samej izbie, i poszły sobie, a on jak nieżywy siadł na ziemi, w kącie, ot, w tym kącie, i schwyciwszy się obydwiema rękoma za głowę, kiwał się i płakał, i jęczał do Pana Boga, za co On na niego takie wielkie nieszczęście przysłał. Lecz nagle on sobie pomyślał, że słychać ten świst taki długi i ostry, z którym pociągi oddalają się od dworca, i zachciało się mu ogromnie ten świst usłyszeć. »Niech ja jego posłyszę — myślał — niech ja wiem, kiedy moja Małka i jej dzieci już tu przestaną być, kiedy oni dla mnie całkiem przepadną... Wiedział, o której godzinie i minucie ten świst rozlega się zazwyczaj, i siedząc w kącie na ziemi, z głową w rękach, zaczął patrzeć na zegarek, na ten zegarek z ptakiem. Patrzał i myślał: za kwadrans, za dziesięć minut, za pięć, za trzy minuty... Wtem rozległ się świst długi i taki ostry, że całkiem przeszył mu serce. Już jego Małka przestała tu być już ona, choć żyje, dla niego umarła... — Czy jasny pan uwierzy? Ja pamiętam, że było wtedy dwadzieścia trzy minuty po dziesiątej...
Hrabia wstał zamyślony.
— Mój Berku — rzekł — rozumiem dobrze, dlaczego nie chcesz sprzedać tego zegara. Czytasz ty na nim tak, jak ja na swoim — przeszłość.
Żyd głową potrząsł z zadowoleniem wielkiem.
— Jasny pan prawdę powiedział. Jasny pan na swoim zegarku, tak jak ja na swoim — czyta przeszłość. Ją każdy ma.
Stali teraz naprzeciw siebie, blizcy już rozstania, lecz ociągający się z pożegnaniem, czując kowala niewidzialnego, który kuł pomiędzy nimi ogniwa niespodziane, a dokoła postaci ich przygarbionych i zwątlałych fala czasu płynęła ze szmerem nieustannym, stukotliwem: »tak-tak«, »tak-to-tak«, »tak-to-tak«, »tak-to-tak«.
Hrabia usiadł znowu i nawet rozsiadł się na krześle, jak do gawędy długiej, a ze szmeru, napełniającego izbę wydobył się głos basowy, bardzo czysty i wydzwaniać zaczął: raz, dwa, trzy! Za czwartem uderzeniem przybiegł mu z wtórem, jak młodzieniaszek mężowi dojrzałemu, cieniutki głosik wiolinowy i wykrzyczał: raz, dwa! a za trzeciem uderzeniem swojem dostał wtór głosów innych, którym wnet z pomocą przybiegły jeszcze inne, aż cały chór, zgodnie uderzywszy kilka razy, stopił się znowu do trzech i do dwóch głosów, kończących wygłaszać godzinę jedenastą.
Kilka miesięcy upłynęło. Wiosna była wczesna, pogodna, słoneczna. Stary Berek wyszedł z izby napełnionej wiecznym szmerem zegarów i przed drzwiami stanął na dwóch wschodach, które łączyły je z chodnikiem. Wnet oblało go światło słoneczne, na którego tle złotem uwypukliła się postać nieduża, wątła, trochę przygarbiona, w odzieniu długiem i wyszarzanem, w czapce spłaszczonej z wykrzywionym daszkiem. Pod daszkiem czapki uwypukliła się także w złotym blasku twarz okrągła, zwiędła, z małemi rumieńcami na policzkach pomarszczonych, w okularach, których rogowa oprawa przerzynała czarnemi liniami czoło, skronie i gubiła się za uszyma we włosach siwych. Siwa broda połyskiwała na piersi jak kądziel ze srebrną przędzą.
Stał w świetle i cieple słonecznem, rozgrzany, rozweselony, spoglądający przez wielkie szkła okularów na ulicę wązką, pełną światła, ustrojoną u góry w pas błękitnego nieba. Godzina była południowa, ludność miasta ruszała się żwawo; z ulic poblizkich, od tej ludniejszych, dochodził dobrze znany gwar i turkot, w którym ucho żyda niebawem rozróżniać zaczęło odgłos mniej zwyczajny. Był to śpiew basowy, to wzdymający się, to milknący, to znowu płynący w gwarze gminnym, nutą uroczystą.
Berek wsłuchiwał się przez chwilę, poczem głową kiwnął na znak, że zrozumiał znaczenie tego śpiewu. Orszak pogrzebowy przeciągał niedaleko i wciąż się przybliżał. Na wązkiej ulicy zrobił się ruch taki, jaki bywa zazwyczaj, gdy ludność śpieszy do oglądania rzeczy ciekawej. Na chodnikach zatętniały stopy śpieszące, zaszumiał gwar głosów podniesionych.
Berko spokojnie stał na dwu wschodach wznoszących się nad chodnikiem i patrzał w stronę, od której przybliżał się śpiew uroczysty. Przestrzeń paruset kroków dzieliła go od końca ulicy, za którym przeciągały zazwyczaj pochody żałobne.
Ten także ukazał się wkrótce. Z za wysokiej ściany kamienicy wysunęło się naprzód kilka postaci w bieli, czarny krzyż wzniósł się w złotem powietrzu, chorągwie powiały czerwienią i szafirem, pochodnie zapalone błysnęły łańcuchem płomieni żółtych, martwych, smutnych. Śpiew żałobny wzdął się i połączył z turkotem kół powolnym i głuchym. Zaczerniały grube kiry. Wóz pogrzebowy zaprzężony w sześć koni i otoczony ludźmi okapturzonymi żałobą wiózł na szczycie trumnę ociekającą srebrem.
Potem, znowu, przy zwolna oddalającym się śpiewie, chorągwie, pochodnie i za wozem wspaniałym długi szereg par ludzkich postępujących powoli, w żałobie grubej, ale strojnej. Ciężkie suknie kobiece, wlokące się po bruku ulicznym, krepy czarne ściekające od głów aż do ziemi, przepaski czarne na błyszczących kapeluszach męskich, w rękach ociągniętych czernią książki z modlitwami, jaśniejące ne oprawach kością słoniową i złotem. Takich par szereg długi ciągnął pośród dwu rzędów pochodni zapalonych i dwu sznurów ludności tłumliwej, cisnącej się na chodnikach i brzegach ulicy.
Był to jeden z najwspanialszych i najbogatszych pogrzebów, jakie w tem mieście odbywały się kiedykolwiek.
Przez duże szkła okularów i perspektywę wązkiej ulicy Berek spokojnie patrzał na orszak przeciągający i czasem tylko w zamyśleniu potrząsał głową. Lecz gdy parę wyrazów wypadło z tłumu ulicznego i o słuch jego potrąciło, drgnął, wyprostował się i zaczął zapytywać, sam nie wiedząc kogo:
Wos? wos? wer? kto taki? graf! jaki graf? co to jest? kto to umarł? czyj to pogrzeb?
Z temi pytaniami tłoczącemi się na wargi bezkrwiste znalazł się na chodniku i przechodniowi jakiemuś zagrodził drogę.
— No cóż? Nie zatrzymuj mię żydzie! Czyj to pogrzeb? Hrabiego Strumienieckiego pogrzeb! Więc cóż? czego trzymasz mię jeszcze za połę? Którego Strumienieckiego? Ojca... ojca... starego hrabiego Ksawerego?... Puszczaj, bo mi pilno!
Puścił połę przechodnia, głowę w tył przechylił i patrząc na błękitny pas nieba, mówił, prawie krzyczał:
— On umarł? pan graf Ksawery umarł? Jak to może być? Dlaczego on umarł? on był całkiem zdrów, kiedy do mnie przychodził! On kiedyści taki młody był i taki piękny i taki wesoły, a teraz on umarł? Skąd to wzięło się, że on umarł?
Przechodnie śpieszący dla ujrzenia pogrzebu wspaniałego potrącali go i ze zdziwieniem oglądali się na starca, który przez wielkie okulary patrząc w samo niebo, ze sterczącą brodą srebrną, zawodził lament brzmiący zapytaniami. Zapytywał niewiedzieć o co i nie wiedzieć kogo. Ktoś rozmachliwie idący odtrącił go aż pod ścianę domu; parę żydowskich podrostków, przebiegając krzyknęło: Sieh! sieh! a myszugener! Ale wszystko to nie trwało długo, bo stary żyd, porwany jakąś nieprzemożoną siłą, począł biedz, jak tylko mógł, w stronę, w którą pociągnął orszak pogrzebowy. Rękoma zgarniając dokoła nóg odzież długą, biegł z chodnika na chodnik, z ulicy w ulicę, przygarbiony, z żylastą szyją wyciągniętą naprzód, ze sterczącą kądzielą srebrnej brody. Śpieszył ogromnie. O niczem nie myślał, tylko o dopędzeniu orszaku pogrzebowego; innej chęci nie czuł, tylko tę jedną.
Orszak posuwał się powoli, dopędzić go nie było bardzo trudno. Berek wkrótce wpadł w jego szeregi ostatnie, ale się tem nie zadowolnił. Biegł jeszcze, zręcznie prześlizgiwał się wśród tłumu, gdzie ten najgęstszym był, robił nawet pięścią, aż znalazł się obok pań i panów idących parami za trumną.
Krewni zmarłego blizcy i dalecy, przyjaciele rodziny, znajomi najbliżsi, starzy i młodzi, wysocy i nizcy, piękni i szpetni, lecz wszyscy wytworni, w żałobie grubej, nieco sztywni w pozorach nastroju uroczystego. Ciężkie suknie kobiece wlokące się po bruku, krepy czarne, spływające od głów aż do ziemi, przepaski czarne na błyszczących kapeluszach męzkich, modlitewniki błyszczące od złota w rękach ociągniętych czernią, splecionych nabożnie. Za nimi turkot nieprzejrzanego szeregu powozów i tupot po bruku szarej masy pospólstwa, trzymanej w oddaleniu.
Na chodnikach, z dwu stron wozu obleczonego kirem i szeregu par ubranych w żałobę, słały się dwa szlaki bruku ulicznego puste i oblane blaskiem słońca. Berko zwolnił kroku i zaczął iść po jednym z tych pasów, równolegle ze sznurem pań i panów. Oni szli równo i uroczyście; on dreptał i czasem potykał się o kamienie. Na tle ich strojów czarnych, jego wyszarzana odzież wyglądała jak łachman, porzucony w rynsztoku. Na czapce spłaszczonej nie miał krepowej przepaski, a z pod daszka wykrzywionego widać było czarne linie okularów przerzynające pomarszczoną skórę czoła i skroni. Wyglądał jak kropla, która wytrysnęła z szarej masy trzymanej w oddaleniu i upadła tuż za trumną ociekającą srebrem, obok kirów ciężkich i wytwornych.
Ale szedł. Może zwracano na niego uwagę i dziwiono się, skąd się wziął i po co idzie, ale on szedł. Na czele orszaku, w powietrzu promiennem wznosiły się wysoko ciemne linie krzyża i brzmiał uroczyście śpiew kościelny; on jednak szedł. Wkrótce zaczął sam myśleć:
— Nu, skąd ja tu wziął się? czego ja leciał jak szalony? czego ja idę?
Ale szedł. Dopóki biegł i przebijał się przez tłumy, nie myślał o niczem, party uczuciem, które było siłą instynktową, niejasną, lecz niezmożoną. Teraz począł dziwić się samemu sobie i temu, za którego trumną dreptał obok krewnych i przyjaciół najbliższych, potykając się o kamienie.
— Nu, czego on wtedy siedział u mnie kilka godzin, prawie całą noc? Czego on ze mną rozmawiał jak z bratem? Czego ja za tym wozem leciał; jak dowiedział się, że to on na nim jedzie? czego ja teraz za nim idę?
Tak myślał, dziwił się coraz więcej jemu i sobie, ale szedł.
Za miastem stało się przestrono, promiennie, czysto, świeżo. Pola z zieloną runią rozłożyły się ze stron obu, młode brzozy zasrebrzyły się kosą białą i zaszemrały kaskadami listków młodych; wiatry lekkie latały w złotem powietrzu, roznosząc wonie ziół dobywających się z ziemi, rzeka błysnęła w pobliżu błękitem tak gorącym, że z za wzgórzy falistych wydawała się spadłym kawałkiem nieba.
Berek od bardzo dawna już nie opuszczał miasta, a teraz, gdy tylko je opuścił, powiało nań Strumienicą. Wiatr, brzozy, promienie rozsiane w powietrzu szeptały mu w oba uszy: Strumienica! Strumienica! Stoi przy płocie dziedzińca, patrzy na takie same brzozy, na taki sam kawałek wody błękitnej i słucha, jak ptak w lesie kuka...
Oczy wlepił w trumnę ociekającą srebrem.
— To był początek twój i mój...
Przez bramę na oścież otwartą orszak wszedł na cmentarz i wśród mogił, usianych fijołkami, rozsypał się po lesie grobowców i krzyży. Wtedy Berek, uderzony wielkiem strwożeniem, przystanął, a gdy fala ludzka przepłynęła, pozostał samotnym. Cmentarz był pełen drzew; stary żyd wsunął się pomiędzy brzozy i z głową zwieszoną, z palcami rozpostartemi u rąk obwisłych, błądził przez chwilę pod gałęźmi płaczącemi, myśląc, nawet mrucząc półgłosem:
— Nu, czego ja tu przyszedł? skąd ja tu wziął się? czego ja tu wlazł?
Ale nie odchodził i czuł, że pomiędzy nim a trumną spuszczaną do ziemi kowal niewidzialny kul ogniwa niespodziane.
U przeciwnego końca cmentarza stała pstra massa ludzi, wzbijały się śpiewy uroczyste, promieniał krzyż na grobowcu wysokim. Żyd ze spuszczoną głową dreptał pośród brzóz i rozmawiał z samym sobą... Brama cmentarza była ciągle otwartą na oścież, ale on nie odchodził; nawet usiadł pod brzozami...
Pod brzozami płaczącemi ulewą drobnych liści, śród pni białych nad mogiłą nakrapianą fijołkami, szarzała postać starego żyda, przysiadła do ziemi, w czapce spłaszczonej, w wielkich okularach z rogową oprawą, ze srebrną kądzielą na piersi.
Cmentarz staczał się po wysokiem wzgórzu nad rzekę, za którą leżały pola zielone i piaski żółte.
Żyd wyciągnął szyję i patrzał na piaski.
— Co to jest? zamruczał — co to ma znaczyć, czy to on? ja nie wiedział, że jego stąd można widzieć!
Na żółtych piaskach majaczyło miejsce jedno, obwiedzione murem nizkim i napełnione kamieniami sterczącemi. Nie było tam, jak tutaj, ani drzew, ani grobowców; nic, tylko mnóstwo kamieni sterczących, w blasku słońca czerwonawych i dokoła żółte piaski. Cmentarz żydowski.
Berek oparł łokieć na kolanie, twarz na dłoni i kiwał się powoli to w tył, to naprzód, w takt kowadła, które pomiędzy nim a trumną zasypywaną piaskiem kuło ogniwa niewidzialne. Zcicha mówił:
— Tu jest koniec twój i mój!
Przestał mruczeć, ale siedział jeszcze pod brzozami, szary w zieloności otaczającej, śród świegotu ptastwa, nad mogiłą nakrapianą fijołkami.
A dwa cmentarze, jeden cały w drzewach i krzyżach, drugi ze sterczącemi kamieniami na piaskach żółtych, jedno wspólne niebo skuwało ogniwem wysokiem i szerokiem.




Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Eliza Orzeszkowa.