<<< Dane tekstu >>>
Autor Eliza Orzeszkowa
Tytuł Melancholicy
Wydawca Gebethner i Wolff
Data wyd. 1896
Druk W. L. Anczyc i S-ka
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tom I
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
PANU JANOWI KARŁOWICZOWI.

Ile to lat minęło, odkąd prowadzimy ze sobą rozmowę ustną, lub listowną, ale stałą? Jest ona dla mnie, w tym szeregu lat już niemałym, jedną z uciech najpełniejszych wdzięku, splotła się z życiem mojem, budzi we mnie wdzięczność i — wiele wspomnień.
Pamiętam, niegdyś zapytywał mię Pan: dla czego opowiadania moje posiadają najczęściej koloryt smutny? Odpowiedziałam: bo życie jest hojnie zaprawione smutkiem. Teraz myślę tak samo i w tych książkach, na których czele stawię drogie imię Pana, opowiadam o tych, którzy tak myślą.
Jednak smutkowi i boleści wyznaczając w ekonomice życia obszerne miejsce — do spostrzegania ich szczególnie skłonna, a może i zdolna — bardzo daleką jestem od mniemania, jakoby one tylko stanowiły jedyne i niezmienne przeznaczenie człowieka.
Wiem, że mniemanie to przybyło od krańców dalekiego Wschodu, od zamierzchłych czasów indyjskiego Buddy, zaszczepiło się w epoce naszej, pełnej zwątpień i wahań, znalazło licznych wyznawców, otrzymało nazwę pesymizmu i, jak robak w drzewo, wjadło się w rdzeń społeczeństwa, spełniając czynność robaka, niszczącego siłę drzewa.
Poznawać składniki życia złe i ciemne jest wcale czem innem, niż zapoznawać dobre i jasne. Teorye pesymistyczne nie dla tego wydają mi się błędnemi, że są obrócone ku ciemnościom, ale dla tego, że nie posiadają zmysłu światła. Posiadać zmysł światła jest to umieć dostrzegać je obok ciemności, a często wydobywać jego drobiny z jej ogromu. Pesymizmowi niedostaje tego zmysłu. Jest to teorya kaleka; szkodliwość jej zawiera się w tem, że jest fałszywą. Bo odkrywanie prawdy, jakkolwiek rozpaczliwej, może być pierwszym krokiem na drodze umniejszenia jej rozpaczliwości, albo przynajmniej wyrabiania energii, zdolnej mężnie podźwignąć złe konieczne. Ale nie jest prawdą, że złe okrywa ziemię, jak jedna wielka płachta czarna. Nie przeczę istnieniu takiej płachty, lecz są w niej otwory, przepuszczające do życia światło i powietrze; a co najważniejsza, to, że te otwory rozszerzanemi być mogą. Już troglodyta, który pierwszy rozniecił ogień, lub wyrzeźbił na kości niezgrabnego renifera, rozpoczął powiększanie otworów w czarnej płachcie. Gdyby był pesymistą, powiedziałby sobie, że nic nie zdoła mu przynieść poprawy losu; opuściłby ręce i my dziś bylibyśmy jeszcze troglodytami. Pesymizm spełnia względem społeczeństwa czynność robaka w drzewie: przegryza energię, odbiera nadzieję, gasi zapał. A bez energii, nadziei i zapału, życie staje się istotnie płachtą czarną i zdatną tylko — do wyrzucenia za okno. Już optymizm, który ze swej strony widzi tylko dobro, a nie dostrzega złego, lub umyślnie omija je wzrokiem, biorąc rzeczy artystycznie i praktycznie, przynosi mniejsze szkody i artysty nie naraża na ograniczenie widnokręgu żołądkiem i rynsztokiem; człowieka nie usposabia do zamykania serca i zrzekania się czynu, dążenia i walki na rzecz fatalizmu. Ale prawda nie należy do żadnego z tych dwóch kierunków. Umysł rzetelnie spostrzegawczy i dobrze zrównoważony nazywa złe złem, a dobro dobrem i, znając wybornie wszystkie szkody, zrządzane światu przez Arymana bolejąc nawet nad niemi potężnie, umie uderzyć czołem przed Ormuzdem i radować się choćby tem, że on jest i że można zostać jego sługą.
Przyczyny zaszczepienia się pesymizmu na społeczeństwach spółczesnych są liczne i w pewnej części bardzo poważne. Znaczną ich ilość nazwałabym jednem imieniem: rozczarowanie. Wiara religijna osłabła w sercach, nauka nie zadowoliła umysłów, idee, tak zwane humanitarne, nie okazały dość siły do zwalczania czynników im przeciwnych. Oddaleni od nieba i nieśmiertelności, spostrzegliśmy jednak, że wiedza nie podaje młota do rozbijania obręczy tajemnic, które ściskają nas i niepokoją; że tysiące pokoleń pracowało nad wyrobieniem pojęć braterstwa i prawa po to tylko, aby dziś, przed oczyma naszemi, siła szła przed braterstwem i przed prawem.
Ogólnikowo wymienione i wcale nie rozwinięte, są to przyczyny szerzenia się pesymizmu bardzo poważne i trafiające zapewne do najszlachetniejszych umysłów. Zaraz powiem co o nich myślę; teraz wspomnę jeszcze o przyczynach niższego rzędu, ale, jak mi się zdaje, działających na szerszej niż tamte przestrzeni.
Często zdarza się słyszeć przypisywanie pesymizmu przecywilizowaniu ludzi i ludów. Co to jest? Zdajmy sobie sprawę ze znaczenia wyrazu: przecywilizowanie. Jeżeli cywilizacya jest sumą dobrych zdobyczy i składem oręża do dalszego zdobywania, to czy podobna posiadać jej za wiele? Czy podobna być zanadto dobrym, oświeconym, uspołecznionym, uzbrojonym przeciw złemu pod wszelką postacią? Zdaje się, że niepodobna. Jest więc w tem coś innego. Zobaczmy, co. Podług zdania mego, jest w tem rzeczywiście przecywilizowanie, ale jedną tylko stroną cywilizacyi, mianowicie materyalną, z opuszczeniem albo i poniewierką drugiej połowy, zawierającej zdobycze moralne.
Ogromny wzrost przemysłu, ułatwione przenoszenie z miejsca na miejsce ludzi i rzeczy, oraz przeróżne wynalazki i ulepszenia w sferze bytu fizycznego pomnożyły i urozmaiciły w nieskończoność sposoby nie tylko nasycania, ale i przesycania potrzeb fizycznych. Więc na widok wytryskujących zewsząd źródeł obfitości i rozkoszy, potrzeby zmieniły naturę swoją: z ograniczonych, stały się nieograniczonemi, z prostych, wybrednemi. Kilka potrzeb prostych zrodziło legion żądz skomplikowanych, skomplikowanych dla tego, że mieszają się do nich pierwiastki na pozór, a może w części istotnie duchowe. Tak naprzykład piękno posiada tę właściwość, że rozmienianem być może na drobną monetę i stawać się przedmiotem pożądań, którym z wahaniem tylko przychodzi udzielić nazwy duchowych. Ani z prawdy, ani z dobra niepodobna wykonać ścian, sprzętów, sukni, dzbana, miłych dla oka; piękno zaś wszystkiemi temi szczelinami wciska się do życia codziennego, przyozdabiając je i czasem uszlachetniając. Ale są organizacye, dla których pierwiastek ten rozrasta się z wyłączeniem innych, dla tego może, iż, z pomiędzy dóbr moralnych, daje użycie najwięcej łatwe i bezpośrednie, zasłania sobą inne, budzi nie tylko już żądze, ale mnóstwo wybredności, wyrafinowań, kaprysów, mających wszystkie pozory nieodzownych potrzeb. Jest to tak zwane przeestetyzowanie, czyli zaniedbanie licznych pierwiastków duchowych dla jednego, pojętego grubo i rozmienionego na drobiazgi.
Do przecywilizowania jednostronnego i do przeestetyzowania dodać wypada wpływy aglomeratów ludzkich, czyli wielkich miast, rozrosłych do nieznanych nigdy ilości i ogromu. Podsycają one dwa znane instynkty ludzkie: naśladowniczy i przodowniczy. Panuje w nich despotyczny monarchizm mody, czyli naśladowania się wzajemnego i namiętny wyścig ku najwięcej naprzód wysuniętym szeregom. Jaknajlepsze naśladowanie i zajmowanie jaknajwidniejszego miejsca stają się także potrzebą, wyrastającą w pożądanie.
Jednocześnie zaś ustrój społeczny jest takim, że nie każdy posiada klucz do otwierania Sezamu, że tylko znaczna mniejszość posiąść go może i że zdobywanie tego klucza, bardzo trudne, przynosi szkodę zdrowiu ciał, umysłów i sumień. Wynikają z tego zawody, głody chciwości i nienasycenia, gorycze, zgryźliwości, przecenianie praw własnych, pomiatanie wszystkiem, co jest czem innem, niż cel gonitwy: stany chorobliwe, cielesne i duchowo, usposabiające do widzenia świata i życia na czarno.
Użyję tu terminów katechizmowych, malujących rzecz dobitnie: łakomstwo i pycha. Dwa te czynniki, ciągle podniecane, a często zdesperowane, są, jak mi się zdaje, rozlegle działającą przyczyną, która sprowadza ślepnięcie oczu ludzkich na jasne strony życia i nadmierne ich napawanie się ciemnością. Mniemam też, że znajduje się na świecie spora ilość pesymistów, których wygranie wielkiego losu na loteryi, wygodne stanowisko, okruszyna sławy, mogłyby przerobić jeżeli nie na optymistów, to przynajmniej na bardzo znośnie pogodzonych ze światem i życiem. Są to pobudki niższego rzędu, rządzące organizacyami niższemi, to prawda; ale niższych organizacyi, u których z podmiotowych uczuć wyrastają poglądy ogólne, jest nierównie więcej, niż takich, które czują i cierpią za miliony.
Co do rozczarowania, pochodzącego z pobudek poważnych i szlachetnych, o których powyżej wspomniałam, to można powiedzieć, że jest ono conajmniej przedwczesnem. Ani religia, ani nauka, ani pojęcia etyczne nie wypowiedziały jeszcze swego ostatniego słowa, nie wyjałowiły się, nie zamknęły raz na zawsze swoich dróg i widnokręgów. Nie możemy się spodziewać, że uczynią doskonałemi ludzkość i życie, lecz mamy prawo do nadziei, że przyniosą im znaczne ulepszenia. Były już w dziejach chwile, podobne do naszej, gdy wszystkie dobra ludzkie wydawały się zagrożonemi, albo i zaginionemi. Jednak przyszłość dowiodła, że były to tylko siły utajone, które niewidzialnie wypuszczały pędy coraz nowe i w momencie bardziej dla siebie przyjaznym wydobywały się jak z pod ziemi, aby okryć niwy zdwojoną obfitością kwiecia i plonów. Rozczarowanie więc do głównych kierunków myśli i uczuć ludzkich pochodzi ze szlachetnej, lecz zbytecznej krewkości pragnień, wrażeń i sądów. Nie urzeczywistnią one zapewne wszystkich rojeń marzycieli, lecz sprowadzą niejedno jeszcze dobro takie, o którem dziś nikt nawet roić nie śmie.
Jednak pomimo to wszystko, pomimo, że jeden gatunek pesymizmu może być ukojony brzękiem mamony, lub fanfarą sławy, a drugiemu zaprzeczy bliższa lub dalsza przyszłość, nie przestaje być prawdą, że życie jest hojnie zaprawione smutkiem. Nic nie zdoła uwolnić go od trzech głównych postrachów reformatora indyjskiego: od choroby, starości i śmierci; nikt nie zdoła zapobiedz wrodzonym nierównościom cielesnym i duchowym, ani odegnać z przed oczu żyjących widma znikomości. Srogość rzeczy ludzkich może uledz znakomitym zmniejszeniom; lecz tą z nich, która nie zniknie nigdy jest — ich znikomość.
To prawda, lecz widzenie jej, nawet dokładne, nie jest pesymizmem, jeżeli nie zasłania drugiej prawdy. Starożytny mędrzec hebrajski powiedział o życiu człowieka: żółci beczka, miodu kropla; kropla tylko — ale jest. Kto ją wypije, nie ma prawa do pokazywania światu samej tylko goryczy; kto ją dostrzeże, może powiedzieć sobie: »Fabrykujmy miód, na szkodę żółci« i — nie jest już pesymistą.
Ale czy doprawdy jest to tylko kropla, albo może zdrój obfity? Zobaczmy. Nie trzeba cytować bukolik Wergiliusza, aby za składnik z tego zdroju poczytać piękność natury; lecz można zacytować ich autora, który w momencie bardzo podobnym do naszego, umknąwszy z szałów rozkoszy i szałów rozpaczy wielkiego Rzymu, w tym czystym i wspaniałym pierwiastku znajdował szczęście i spokój. Któż nie wie, jaką czarę zachwytów do ust ludzkich przykłada sztuka; jakie pragnienia zaspokaja, energie pobudza, cele wskazuje nauka, na pozór surowa i chłodna. Są organizacye, którym praca przynosi zapomnienie złego, ukojenie, nawet w nieszczęściu uczucie szczęścia i takie, które znajdują rozkosz nie tylko w pełnieniu cnoty, lecz w samym jej widoku. Obowiązek, pojęcie, odstraszające tych, którzy nic nie wielbią i nie kochają serdecznie, dostarcza tym, którzy od samych siebie oderwać się umieją, pociech nieocenionych, głębokich, snujących złotą nić z pasm szarych, nawet czarnych. Wszystkim tym źródłom pociech i uciech zaprzeczają pesymiści; niemniej są one: przez długie wieki wlewały w ludzkość siłę trwania i dziś także krzepią to skrzydło życia, którem jest nadzieja. Lecz aby je poznać i posiąść, potrzeba czegoś, co nie znajduje się w posiadaniu u wszystkich, czego przedewszystkiem nie posiadają dotknięci przecywilizowaniem połowicznem; trzeba zdolności do odrywania się od samego siebie, do wzbijania się nad samego siebie, do serdecznego wielbienia i kochania. Jakiś poeta powiedział, że miłość, to sen człowieka o tem, że stał się Bogiem. Niewątpliwie jest ona dla szczęścia pierwiastkiem pierwszorzędnym i niezbędnym. A jakby w zastosowaniu do rozmaitych gruntów, które zapładnia, posiada rozmaite rodzaje i stopnie. Od popędów samca, strojącego się w jaskrawe pióra dla zdobycia łask samicy, wzbija się po licznych stopniach do Platońskiego zjednoczenia duchów; przez rodzinę, naród, plemię, ziemię, wszechświat, wstępuje po nieskończonej drabinie tam, gdzie się kończy państwo zmysłów, w nadzmysłowe, prawie nadludzkie, a jednak tylko ludzkie strefy ideałów. Czem jest w samej istocie swojej ta potęga macierzysta i niezmierna? Gdzie, w czem, jaki jej pierwszy początek? Daremnie pytać, tak jak o wszystkie pierwsze początki rzeczy. Jest — i dość tego, aby nie rozpaczać. Ona to sprawia, że natura, sztuka, nauka, praca, obowiązek leją w człowieka pociechy i ulgi, niekiedy rozkosze i szczęście. Ale też ona jedna jest rozdawczynią tych napojów boskich i tam gdzie jej niema, źródło ich wysycha. Niema zaś jej w przecywilizowaniu połowicznem, poszukującem tylko takich zdrojów, które gaszą pożary łakomstwa i pychy. Niema jej u dekadentów przeestetyzowanych, poczytujących za początek i koniec wszech rzeczy tylko piękno i tylko drobne lub chorobliwe objawy jego i tylko dla tego, że one się im podobają. Niema jej u tak zwanych modernistów, którzy, z pomiędzy pomysłów i pojęć nowożytnych, przejęli tylko, nie zupełnie zresztą nowe, lekceważenie wszelkich piękności i dóbr moralnych. To też wśród tych szeregów pesymizm krzewi się najbujniej. I jest to dla świata ucywilizowanego nowe najście barbarzyńców. Jest to atawizm, w którego objawach odradza się ród troglodytów, nie rozumiejący i nie kochający ani natury, ani nauki, ani cnoty, pracy i obowiązku, a umiejący cieszyć się tylko tłustym szpikiem kości zwierzęcej, rozbitą czaszką współzawodnika i — naszyjnikiem z muszelek.
Gdyby zresztą, pomimo źródeł dobra i szczęścia, przewaga złego i boleści nie tylko dziś dowiedzioną, ale i nazawsze zapewnioną była — to i cóż? Czy wiem skąd i po co istnieją: ziemia, ludzkość, zło, dobro, szczęście, boleść? Czyśmy byli obecni przy układaniu planu wszechbytu, przy wykreśleniu mu dróg i wyznaczaniu celu? Wiedza nasza zależną jest od zmysłów, a zmysły są ograniczone. Względnie do ziemi naszej nie dość jeszcze mądrzy, na wszystko, co po za nią, jesteśmy ślepi. Jesteśmy ciemni przy najobfitszej nawet jasności ziemskiej; największy z nas jest jeszcze malutkim. Ale ciemność i maluczkość nasza, względność i znikomość wszystkiego, co nasze, nie dowodzi nieistnienia absolutnej jasności, trwałości i doskonałości kędyś poza nami. Przeciwnie, zadatki ich, pojęcie o nich, tęsknota za niemi, które posiadamy w sobie, zdają się dowodzić pierwszego ich źródła. Wytryskują one i w nas wstępują, jak drobne promyki potężnego ogniska; istnieją w nas dla czegoś i my dla czegoś istniejemy. Najpewniej też cierpimy nie nadaremnie. Na jakimś olbrzymim warsztacie jesteśmy kółkami, biorącemi udział w dokonywaniu dzieła niepojętego, a nasze cierpienia spełniają jakąś czynność dla warsztatu, dla nas i dla dzieła. Pewien pisarz, bardzo mądry i bardzo sławny, porównał ludzi do robotników gobelin, którzy, wyszywając wzory ze złej strony, nie rozumieli ich powikłań i nie widzieli ich piękności. Owszem, widywali ją zapewne, lecz wtedy dopiero, gdy robota była skończoną. Lecz w ciągu roboty, najrozsądniejsi i najlepsi nie rwali nici z niecierpliwości i gniewu, ale, szczęśliwi samą wiedzą, że współpracują w pięknem dziele, starali się o jak największą doskonałość ściegów.




Takiemi są myśli moje o złych i dobrych stronach życia, odbite w szeregu tych opowiadań, które poświęcam Panu i przyjaźni naszej, dobrej i pocieszającej. Dla czego przed Panem zwierzam się z tych myśli? Bo krwią obcy, jesteś mi Pan oddawna najlepszym bratem, a możność istnienia na ziemi serdecznego braterstwa, bez węzłów krwi, czyni w czarnej płachcie otwór szeroki, przez który spływa na życie światło czyste i krzepiące.


Eliza Orzeszkowa.


Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Eliza Orzeszkowa.