<<< Dane tekstu >>>
Autor Juliusz Kaden-Bandrowski
Tytuł Jemioła
Pochodzenie Przymierze serc i inne nowele
Wydawca Towarzystwo Wydawnicze „Ignis“
Data wyd. 1925
Druk Drukarnia Ludowa
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
JEMIOŁA
Zależało nam tu na reprezentacji, tembardziej, że byliśmy o wiele biedniejsi od całego otoczenia. Każdy ziemianin miał przecie tę „ostatnią“ parę koników wystałych, rzekomo ziemniaki tylko jadły, — ale jakże para takich kartoflarzy sypała po grudzie, a jak ciągnęły nasze głodne habety. Każdy ziemianin, choć „już nie mógł“, — miał przecie powozik lakierowany, bryczuszkę na resorach smarowanych, — podczas gdy nasze wolanty kucały na każdym kamyku.

Więc tyle tylko pociechy naszej, że wyglądamy zuchowato... Jesteśmy w szarych kubrakach, które tak dużo wzięły w siebie wiatru, deszczu, słońca i potu, że mają kolor, jakiego nie nada żadna fabryka, — kolor trwania. Nasze okrągłe czapki tak są wdrożone, że nietylko przepis reprezentują, lecz myśl głowy, którą okryły. Nasze stare skórzane pasy tak są mądre, — że oficer oddychać przestanie, a pas jeszcze mu na brzuchu chrzęści, — z przyzwyczajenia.
Wyglądamy!
Po drugie, żyje w nas silna nadzieja, której nic przemóc nie zdoła... Ona to sprawia, radosna i bezczelna, że wszędzie u siebie w domu jesteśmy, wszędzie dobrodziejstw jakichś okazanie za obowiązek sobie poczytujemy.
Ona to właśnie nas popędza, że po pracy w koszarach, Kujon, Leń i ja siadamy na kandyby i jedziemy, — świadczyć dobrotliwie wszystkiemu, co nam drogę zastąpi.
W tym składzie rzeczy byliśmy już w bardzo pańskim dworze i tam górne nasze słowo wraz z grubym błotem butów padało na posadzki.
W tym składzie rzeczy nawiedziliśmy dwór inny, wcale nie pański, lecz bardzo obfity. Wszystko tu było jakoby na słoninie, zawiesiste jedzenie, pulchne dzieci w opiekłych poduszkach, psy dobrobytem charczące, konie połyskliwe, ni to w smalcu kąpane i pani z tłustych podbródków przy fortepianie płaczliwe romanse ciągnąca. Tu się Kujon na środku salonu rozrzewnił, takich rodziców chce mieć, — jako że był sierotą i przy każdej żywszej okazji upatrzonym rodzicom się ofiarowywał.
Dziś znów kłusujemy za miasto, a wielkiemu wichrowi martwych pól na spotkanie, czarnej nędzy ludzi naprzeciw, która w tych czasach strasznej wojny świata strzępi się po drogach, gościńcach, ścieżkach i wszystkich miejscach kraju.
Nazywało się, że chcemy wyszukać pewnego chłopa, który się był już zetknął z pułkiem w mieście, organizator, działacz. Nici ludowe w rękach dzierżył, a myśmy mieli owe nici, na ile się broni tyczyło, przejąć i jeszcze mocniej powiązać. Prawdę atoli rzekłszy, — pod rzeczonym powodem leżał inny, głębszy i on to właśnie rozlegał się w naszych sercach...
Młodość nas pchała na drogi, przez mrozy, wiatry i mroki! Między rózgi szronu, które się nad brózdami gościńca kręcą, między stare siwe opłotki wiejskie, na puste pola ku niewiadomej granicy widoku, nigdy okiem nie dojrzanej, lecz w sercu zawsze przytomnej.
— Co z tego masz? — pyta Leń, — co z tego masz?
— Co z tego mam? — Kujon uniósł się na siodle, — Mam z tego, że wiem, dokąd ta droga prowadzi. Mam z tego, — że drzewa po bokach rosną. Mam z tego...
W istocie nic nie mieliśmy, lecz naszej czułości potrzebna była wymowa tego czasu i miejsca, objawiona wichrem po polach, troską chałup przyziemnych pod lasem i postacią biednych ludzi na drodze.
Rosła w nas mściwa powaga na widok ich włóczęgi.
Spotykaliśmy kobiety, obarczone naręczami gałęzi, sunące po śniegu niby ćmy, o łomkich skrzydłach, utkanych z chrustu i mroku. Widzieliśmy dzieci w ubrankach z szarzyzny najpośledniejszego ostatka uczynionych, goniące za szczyptą węgla, którą sączył twardy niemiecki wóz. Mijaliśmy starców, których oczy zmarznięte świeciły wśród skudlonego zarostu, jak blade piętna pustki.
— Co z tego masz? — pytał Leń.
Staliśmy na skręcie z podniesionemi kołnierzami, omotani długim wichrem przegonu. Wiatr nam odginał futra, tkając zimno w plecy, a w uszy zwoje monotonnego jęku pól.
— Co z tego mam? — krzyknął znów Kujon, — a kto ma co z czegoś wogóle?
Ruszyliśmy naprzód stępa.
— Nikt nic nie wie wogóle, — powiedziałem, — a już najmniej, dlaczego los swój poprawia. Jak nie wiedzą te drzewa przy drodze po co gniazda na swych gałęziach trzymają!
Kujon roześmiał się pogardliwie. Owe bowiem kosmate grudy, któremi obrzucone były wysokie gałęzie topoli, — to nie żadne gniazda, a najzwyklejsza w świecie jemioła.
— Wszystko jedno, — kłóciłem się. — Więc taksamo, jak wiatr ją niesie.
— Wiatr jej wcale nie niesie. Ptaki ją roznoszą, idjoto, po drzewach. Zresztą jest to pasożyt, który kwitnie w zimie.
Wszyscy trzej spojrzeliśmy wysoko na suche patetyczne gałęzie, między któremi trwały zwarte wianuszki ciemności, teraz rzekomo kwitnącej.
— Gdzie ci tam to kwitnie, — szydził Leń.
— Kwitnie, bo tak jest w botanice. A wogóle to taksamo, jakbyś powiedział, że ci biedacy, co drzewo przy drodze zbierają, są nieszczęśliwi. Tymczasem on ci ma tyle nadziei! Więcej niż niejeden miljoner. Też kwitnie.
Odpaliliśmy jeden od drugiego i konie ścisnąwszy, ruszyliśmy znów kłusem, Kujon pierwszy z ogniem papierosa, niby z ostem czerwonym przy ustach.
Zachód już się był przetoczył po białej ziemi, wysokie szczyty lasów zatrzymały go na chwilę i zgasł. Mrok zapadał, organizacyjny adres nie był dokładny, nazwa wsi pomylona, działacza nie znaleźliśmy. Leń zaczął prowadzić krótszemi drogami, przez lasy, które powinny dotykać do szosy, ale tylko naprzód płynęły w noc coraz głębszą.
— Żeby przynajmniej księżyc!
Konie szły głuszą leśną, pełną szorstkich oddechów krzewiny, rozścielonej bezpiecznie pod westchnieniem ogromnych sosen. W kopyta nabijało się śniegu. Stukały delikatnie, budząc pod ściółką żywe tętno.
Leń szedł pierwszy.
— Skoro taki mądry i tak wybornie prowadzi! Ale, żebyś chociaż mógł powiedzieć, gdzie jesteśmy! — jęczał Kujon.
Brnęliśmy przez ciemność tak gęstą, że trudno było omijać pnie drzew, czy też krzakom miejsca ustępować. Ciągle brały nas w swe zimne, kruche objęcia. To znów pod nogami otwierała się puszysta przepaść. Szliśmy naprzełaj, konie potykały się ustawicznie na przerośniętej ziemi.
Nagle Kujon z głośnym jękiem oznajmił, że dalej nie ruszy ani kroku. Dostaje ataku...
— Epilepsji?
— Nie epilepsji. Bólów żołądka, — tak strasznych... Ja ci mam wrzody w żołądku od tego bataljonowego żarcia. Takie nadżerki...
Leżał pod krzakiem z ręką uczepioną do uzdy konia, który oszronionemi chrapami zdmuchiwał śnieg.
Leń zaświecił elektryczną latarkę i powiedział:
— Można znieść, że ktoś jest głupi, ale jeżeli jest jeszcze chory do tego?! — Wstawaj!
Nie mogę. Tam w krzyżu mam całą gwiazdę bólu. Zawsze mnie tak łapie po konnej jeździe i żołądek miętosi.
Czekaliśmy, drepcząc po rozrośniętych szerokich pniach, głodni, zmarznięci, niespodzianie na tę siwą skroń lasu zabłąkani.
Leń orzekł, że służalcze uleganie bólowi znamionuje o niskiem pochodzeniu. — Tylko ludzie z gminu poddają się tak łatwo...
— Dlatego, żem ci jeszcze w łeb nie dał, jestem z gminu, — stęknął Kujon, wybałuszonemi oczyma wodząc po śniegu.
Latarka zgasła. Objęła nas szumiąca ciemność lasu.
Ruszyliśmy znów naprzód, Kujon wlókł się z tyłu, oddech nieznanego ostępu napełniając żałosnem skuczeniem. Na skraju zarośli dopadły nas pierwsze wątłe blaski, które, wydostawszy się z pomiędzy rozpędzonych chmur, potarły cieniem zmarzniętą grudę i wszędzie pod rzadkiemi drzewami legły mroczną ostoją.
— Dalej, prosto, na kierunek, — zachęcał Leń.
Znów ciemność zaległa szczelniejsza, tak gruba, żeśmy całkiem prawie widzieć przestali. Pewnem jednak już było, że na jakiejś drodze jesteśmy i w pobliżu ludzkiego obejścia. Ziemia się układała pod nogami celowo i rozsądnie, jeżeliś zbaczał, to cię zawracały z powrotem chrupkie szpalery krzewów, w myśl ładu logicznego rozsadzonych. Nawet sam oddech wezbranej nocy miarkował się między porządkiem roślin i zagonów, rozszczepiony na głosy łagodniejsze i miększe.
Ale tu nam znowu Kujon „zległ“.
— Tylko dlatego leży, — wściekał się Leń, — żeśmy na płot natrafili. Całe życie marzył, żeby zdychać pod płotem. Zielsko ci tu we łbie wyrośnie, a potem będziesz udowadniać, że to jemioła. Wstawaj! Jesteśmy parę kroków od dworu.
Dosiedliśmy koni ze względu na domowe pieseczki i aby o gościnę ładniej z siodła prosić. Kujon się z nami porównał, trzaśnięty z bólu przez pół. Pieseczków nie napotkaliśmy, tylko pasieka się nam po drodze przydarzyła, kupy chróstu, wielkie kurhany kartoflisk. Aż oto widzimy nagle dwa złote prostokąty z czarnej ściany w ciemność idące.
— Dwór, — sapnąłem uszczęśliwiony.
Podjechaliśmy ostrożnie, żeby, czoło przyłożywszy do pachnącej mrozem grzywy końskiej, zaglądnąć w nadarzone okna.
Widać bieloną izbę, która kołuje w potrząsach lampy naftowej. Za stołem siedzi dwoje starych ludzi. Czarna odzież futerkiem lamowana, podobnymi ich czyniła do ptaków.
Milczą.
Teraz on wysunął ku towarzyszce bronzowe czoło, z pod którego nos krogulczy występuje jak dziób.
Milczą.
Teraz ona powiewa nad stołem dłońmi, chustką, ramionami, — lecz ruch się zmięszał i zaplątał.
Gospodarz podnosi się nieskładnie.
Tak wygląda drzewo złamane, gdy je ktoś sztorcem stawia. Jedne konary i gałęzie dźwigają się jeszcze, drugie ku ziemi zwisły i nic ich już nie podniesie.
Trudno usłyszeć przez szyby wśród wichru, co mówił, ostre jednak musiało być słowo, wargi mu bowiem w ostry trójkąt rozpękały, a skronie przewiązała pętla żył.
— Sumują sobie w cieple, — zaskuczał Kujon, — a ja tu zdycham.
Nagle starzec sztychem czarnego ramienia uderzył przed się. Oburącz siły jakieś brakujące, jakoby czerpał z bladego powietrza izby i zamknąwszy w dłoniach kościstych, ciskał na siwą głowę towarzyszki.
Zapukaliśmy równocześnie do okien.
— Kto?!
— To my.
— Jacy my?!
— Polscy żołnierze.
Poniosło starych ku oknu, żeśmy ich twarze bronzowe mieli tuż za szybami, a głos zda się, w promieniu oddechów. Ukazywali nam drogę dokoła domu.
— Siedźże teraz prosto Kujonie, — zalecał Leń, — żebyś reprezentował!
Kopyta biją mocno o grudę i szkarp, zdążając ku chętnym progom!
U podjazdu czekał gospodarz, wiatr mu rozwiewał poły, a śnieg przymnażał siwizny. Przekreśliła nas cieniem żelaznego okucia, stara, wysoko uniesiona latarnia podczas gdyśmy zsiadali. Uzdy odebrał stróż nocny, potwór w czarnych kożuchach, który się był nareszcie wyłonił z bocznych wrót i już mięszał utyski powitalne z owsianym zapachem koni.
Poznajomiliśmy się z nazwiska nie na podjeździe, ani broń Boże we drzwiach, lecz w obszernym przedpokoju, gdzie nas odrazu ciepło objęło i skora, czuła uprzejmość.
— Jestem Płoński, a to moja żona Płońska.
Był wielkiego wzrostu, zwarty, twardy, ona drobna, spłoszona, blada w czarnych chusteczkach, okryciach, pomponach, niby w ciemnej otoce siwy zalążek mrozu.
Zaczęło się od wieszania zgrabiałych futer, oraz „względem zmiany przemoczonych butów“ i — którędyż to błądziliśmy, jakiemi nas lasami poniosło na taki świat w taką noc, czyli — może najlepiej odrazu ciepłej herbaty?
Powstał wielki rozgardjasz.
Równocześnie wypadł z czeluści korytarza inny twór polskiej przyrody, żeński, ze snu rumiany, spódnicami szeleszczący i kolejno nogi nam podrywał, wycierając cholewy szmatą.
Pan Płoński czuwał nad temi staraniami, zagajenie rozmowy ochotnie rozcierał w szerokich dłoniach, — tylko pani domu obcą się wydała całej sprawie, jakoby przecząca głową wszystkiemu, co się w uprzejmem przywitaniu odbywało.
— Nic z tego wszystkiego nie będzie, a ja chcę leżeć, — skuczał między płaszczami Kujon, — lepiejby było do chłopa gdzie wstąpić na mleko. Wygoda i zdrowotność!
Wprowadzono nas do jadalni.
— Innego pokoju nie mam dla gości, żeby jakiś salonik, albo w tym rodzaju. — Pan Płoński wziął się pod boki i ze skargą w głosie: — Bo to nowy dwór panowie, stary obok stoi, — spalony.
Nie dobrze się wybiera, kto do nas na skargę idzie! Skórę mamy tyle razy garbowaną, żeśmy ludzie niewybredni i z nieszczęściami łatwą zgodę czynić zwykli.
— Stary spalony, nowy zapewne prostszy, — wycedził Leń uprzejmie, — ale niezgorsza przecie siedziba?
Pozdrowiliśmy ją zaufanem spojrzeniem, ujęci wonią dworku, w całej Polsce jednaką, na którą się składa wapno, chleb, beczka i suszone owoce.
W myśl wskazania gospodarzy obsiedliśmy pod piecem stare, rogate pufy. Nikt na razie nie wiedział, jak prowadzić rozmowę i całkiem nieoczekiwanie cisza zapadła.
Ręce brzękną z nagłego ciepła, powieki człowiekowi osładza łagodne światło naftowe, wiatr wodzi się z szronem po polach, bliskie krzewiny szeleszczą, podczas gdy oddech dalekich lasów przypływa z rzadka.
Słychać wszystkie kłopoty wiatrem wstrząsanego domu. Tam haczyk jakiś kołata, tu tynk dygoce, ówdzie okiennica się zerwała i klaszcze po nocy.
Nagle milknie okiennica, haczyk się ustatkował, tylko w białym piecu polatuje cienki kosmyczek głosu, samotny i wesoły za żelaznemi drzwiczkami.
— Co z tego masz — przypomniał sobie Leń z uśmiechem — co z tego masz Kujonie?
Na co Kujon w odpowiedzi do Płońskich:
— Wojna, wojna, ale siedzicie państwo tu zacisznie! Taki spokój znaleść w dzisiejszych czasach naprzykład!
Nie odpowiedzieli. Starzec się osunął jeszcze głębiej i długie ręce splótł na chudych kolanach, ona rzecby można, iż spróbowała uśmiechu. Lecz uśmiech się nie udał, cienie po nim zostały wśród zmarszczków nie zebrane.
Z dużą wprawą zapełniliśmy tę chwilę opowiadaniem o naszych wojennych kolejach.
— Zadanie młodości — zbył nasze dzieje łaskawie pan Płoński — uganiać po świecie. A co nam, starym pozostaje? To samo, co starym psom — pilnować!
— Owszem. — Leń doskonale wchodził w koleiny powszechnej wówczas rozmowy o wytrwaniu, cierpliwości, nadziei. — Słowo „pilnować“ nie oddaje całkowicie tej rzeczy. Bo przecie o ileż więcej dokonaliście! Był dwór spalony, a tymczasem już w nowym tu jesteśmy. Można powiedzieć, że jak feniksy z popiołów...
— A ja powtarzam, pilnować. — Pan Płoński wyprostował grzbiet, na zeschniętej szyi głowę ku górze podźwignął, jak to czynią wyżły, gdy łagodnemi oczyma szukają cierpliwie w niepojętej przestrzeni czekania. — Być na miejscu. Być ciągle — bez przerwy... Tak. Krokiem nie ruszyliśmy się stąd nigdzie. Bo przychodzi czas na człowieka, że musi być wiatrem, a przychodzi czas późniejszy, że musi być kamieniem.
— Kamieniem? — urwał Kujon.
— Panowie śmiejecie się, a kamieniem nie łatwo być. Zdaje się, że tylko leży, nic nie robi, — pani Płońska rozejrzała się uważnie — ale jeżeli pomyśleć, że wszystko się poruszyło, pobiegło, odleciało, a on tu został i leży sam?...
— Tak, tak, tak — zaklekotał pan Płoński — lepiliśmy tu panowie naszą biedę ze wszystkich stron. Co poradzicie, gdy domu nagle nie stanie? Dziś siedzi się znów w swoich ścianach, ale żaden z was żołnierzy, którzy burzyliście tylko, nie pomyśli, ile w tych ścianach musi być serca? A skąd je brać na stare lata, owo serce budujące?
Opowiadał źródłowo, czego to trzeba do wybudowania domu. Ile wapna, cegieł, żelaza, a ile wiary, miłości, ducha. — Nie tak żono?
Wierny uśmiech rozwinął się na wargach pani Płońskiej. Powtórzyła wszystko za mężem o wapnie, żelazie, cegle. Jej ręce starały się dobrze słowom towarzyszyć, a oddech zdaniom. Lecz słowa, jedno za drugiem sypały się bezradnie.
— Powtóre — pan Płoński nasrożył się i umilkł.
Przysunęliśmy się życzliwie.
— Panów to dziwi zapewne, że stary człowiek zwierza się przy pierwszem spotkaniu. I takim pędziwiatrom, jak żołnierze!
— Wcale nas to nie dziwi — odpowiedział Leń z godnością. — Jako żołnierze mamy prawo do wszystkich nieszczęść i trosk zarówno tej ziemi, jak i jej mieszkańców.
Aż się nam zimno zrobiło tak godnie to powiedział.
— Powtóre, nie na jednem miejscu żyje człowiek, ale w wielu innych zarazem. Jakieś tam pędy powypuszczał przecie w różnych swych latach. Tu się rozgałęził wysoko, tam znów przy ziemi się rozkrzewił... Na różne strony. A gdzie ma być, gdy go nagle los zapyta i zaraz odpowiedzi żąda? Czy gdzie korzeniem się wwiercił, ma człowiek być, czy tam, gdzie się rozgałęził, czy ówdzie, gdzie jest rozkrzewiony szeroko?
Pani Płońska przerwała mężowi, wykonując niezręczny ruch dłonią, jakoby zabłąkaną w wodzie opornej: — Kazanie panom prawisz, wielkie sprawy, ważne rozumy, a tymczasem głodni siedzą!
Zakrzątnęli się koło kredensu, a Kujon jęczał poufnie: — Częstować nas będą, tymczasem nie mogę nic jeść!
Kredensisko otwarło wszystkie swe czeluście. Już się indyk wyłonił z widelcem pod pachą, cielęcina w szyldkret tłuszczu oprawna, różowe kołacze i białe serce niewinnej gościnności — ser śmietankowy.
Zasiedliśmy, parę słów wstępu wymienili i już starki po sobie następują mocne jak rzemień, już dobry, suty kęs wnętrze człowiekowi łagodzi. Kujon skubie tylko, poziera błagalnie na strony, widzimy — cierpi, lecz trudno!
Ja sobie jem po prostu, nie gadam, tylko zawijam, Leń za nas obu dźwiga ciężary wychowania, przeplatając srogi apetyt szykownemi słowami. O wojnie, włóczędze, o koniach.
Tak go swada poniosła, że po indyku, z nad talerzyka pełnego pierników wstał uroczyście i — za pomyślność szanownych państwa — powiada — za szczęście waszego nowego domu pijemy!
— Za szczęście tego domu! — Pan Płoński uniósł się wyniośle. — Mówisz młody człowieku, szczęście... Tuśmy, świeć nad ich duszą, dzieci nasze chowali, nasza młodość w tej ziemi leży. Szczęście stąd dawno odeszło. Jeżeliśmy w tej zawierusze zostali, to nie dla krup, murów, ani drzew, czy też orki, majątków, pożytków. Ale powiadam, — gdzież indziej tak się wiernie kamieniem położę, gdzie mnie tak los obejmie z wszystkich stron zaciśnie?! Jeżeli takie szczęście masz przyjacielu na względzie...
Pani Płońska podniosła ramiona. — Mój mąż tak wybrał właśnie... — Dłońmi, chustką, ramionami, pragnęła to wyrazić. Ale dłonie, ramiona, chustka stuliły się, i przez stół wionęło milczenie.
— Bośmy mieli — rzekł znowu gospodarz — albo rzucić tu wszystko i za ostatnim synem iść, albo pilnować zgliszczów?!...
— Po cóż to mówić, po co?! Po cóż to mówić, po co?!...
Zda mi się, choć owa chwila daleko już za nami, że dziś jeszcze słyszę spłoszone pytanie, jak się dokoła twardych słów oplata, przypada i odchodzi i śmieje się ustami pani Płońskiej, w sierp je wyginając nierówny.
— Po cóż to mówić, po co?!
— Tu mi syn ostatni odchodzi z frontem uciekającym! Tu mi się matka buntuje, a tu mi płonie dom! Ale powiadam, zostaję. Bo gdzież indziej kamieniem się położę?!
Myśleliśmy przez chwilę, że Leń potrafi uspokoić. Z filuternym wiaterkiem złotych włosów na głowie, rozpoczął piękną przemowę o obowiązkach, zgliszczach...
— Zgliszcza zgliszczami — wyrwały się nagle zgłuszone słowa Kujona — ale kiedy kogoś tak skręca! — Zatoczył się i szarpiąc czerwonemi łapskami brzuch, padł na kanapę.
Zerwaliśmy się wszyscy.
Kujon leżał bez ruchu. Ledwie widocznie marszczyła się na nim odzież ciągniona skrętami ciała. Na haftowaną poduszkę, którą sobie zatykał usta, płynęły łzy.
Zaczęliśmy ratować. Pan Płoński „doskoczył“ z szklanką starki, ja radziłem odczekać, Leń głaskał słomianą czuprynę Kujona końcami wąskich palców, pani Płońska znosiła dymiące fajerki.
— Niepotrzebne, niepotrzebne — skarżył się Kujon przez łzy — oddechu złapać nie można... Żołądek mi rozrywa... Tego nikt nie zrozumie...
Ofiarowaliśmy mu naraz fajerki, starkę, wodę.
— Niepotrzebne — płakał niecierpliwie.
Jeszcze raz całe ciało mu zmiął poryw ostrego bólu. — Żebyście mi dali mleka, letniego mleka.
Cichy przejmujący syk wysunął się z ust pani Płońskiej. Stała na środku pokoju, robiąc dłońmi w pół ruchu wstrzymanemi, jak czynią skrzelami ryby nagle rzucone na piasek.
— Ogień człowiek przełyka — skarżył się chory, popijając to „leczebne“ mleko — tak pani dobrodziejko, za uszami pali, w dołku ściska. Niby wstyd, żeby stary chłop tak płakał. Ale kto tego sam nie przechodził, nie widział...
Pani Płońska nad kanapą pochylona, ku jękliwym słowom, niby z nad urwistego brzegu ku ochłodzie dołem przepływającej podana, uśmiechała się coraz tkliwiej. Ręce staruszki zacisnęły się przy skroniach, cały ruch postaci przejęła nagła martwota.
Ci, którzy mówią, że człowiek drży jak liść jesienny, prawdę mówią. Drżała tak właśnie wszystką obecnością swego malutkiego ciała.
Nakoniec drobne dłonie do lotu wyrzuciwszy: — Mój syn!! Mój syn tak samo chorował!... — Pośpiech ją ogarnął niesamowity, spojrzenie duchem wionęło po wszystkich sprzętach, całą izbę, całą przestrzeń widzialną omiotło. — Mój syn!! Taksamo — taksamo!
Przyklękła obok kanapy.
Poskoczyliśmy do pana Płońskiego, żeby tłomaczyć, zagadać. Odsunął nas, wychylony ku żoninym płaczom.
— Nasz syn... — Stary szukał po wszystkich kieszeniach, na piersi, a nie znalazłszy jakoby niczego, ręce opuścił i nagle zawołał sądnym głosem: Mój syn, panowie! Ale gdzież — zawołał strasznym głosem. — Mój syn! Ale gdzież indziej tak się kamieniem położę?! Gdzież indziej płacze topola takim piorunem rozdarta?!
Ciszę ścian, czarne okna, wiatr i oddech lasów zmięszawszy w jednym ruchu — tu jest mój kraj — zakończył.
Ku tym słowom wyjrzała z nad mleka bura głowa Kujona. — Ma się rozumieć — westchnął łagodnie — pan szanowny przywiązał się. Wszyscy się w końcu przywiązujemy.
Nie dali choremu mówić. Musiał wysłuchać, zrozumieć, głaskany drobnemi dłońmi, przytwierdzony ramionami gospodarza.
— Bo cóż — żebrał pan Płoński u trybunału dobrych uśmiechów Kujona. — Matka mi ciągnie w świat za ostatnim synem, a tymczasem tu przecie wypada końca pilnować.
— Końca nie końca — wykręcił się Kujon.
— Jakiż może być koniec?! — Żarliwe wyrzuty, nikłe westchnienia, wstrząsane wielkim żalem i wszystek wdzięk zlękniony — mało tego było pani Płońskiej — jeszcze łzy... — Jakiż tu koniec może być, kiedyśmy za ostatnim chłopcem naszym nie poszli? Tylko jego biedne cierpienie — wskazała miłosiernie na Kujona — oto tuła się tak!
— Nie tuła się, pani dobrodziejko. — Położył czerwoną twarz na ręce staruszki.
— Wszyscyśmy mieli rodziców. Muszą się wycierpieć, to trudno. Muszą mieć za swoje.
Z jego ruchów znikło teraz wszystko, przez co w pułku był zawsze „kujonem“. Ramiona nabrały wdzięku, a w rękach jakoby się śpiewność rozgościła i urok nieśmiałego pytania. Pocieszał starych, gadał, strofował, palcami spolił jakieś sprawy ważne, rzekomo niewidoczne pośród słów pospolitych.
Płońscy usiedli przy kanapie. Przyznać trzeba Kujonowi, iż dbał, aby się im przez chwilę nie nudziło. Tyle miał potrzeb, tylu wymagał zabiegów, tak czułego starania. Musiano mu jeszcze raz przynieść mleka. Potem zażądał zdrowotnych sucharków. Do nich masła, byle było „świeżutkie“. Potem zażądał „potrawy z nabiału“, to jest jajecznicy z pięciu jaj. Kiedy już nareszcie „przyjął“ to wszystko, niby z wozu tryumfalnego, wódz ku ludowi, pochylił uśmiechniętą twarz ku Płońskiej i złożywszy głowę na jej podołku: — Nie tuła się, proszę pani — choroba syna pani szanownej — nic się nie tuła, jeżeli na dobrych ludzi natrafi.
Przebaczył starym, że od wyjazdu syna słowa „prawdziwego“ ze sobą nie zamienili, przebaczył, że matka zawsze za synem, a ojciec — wyższym celem!...
Przypomnieliśmy w porę, że czas jechać. Raczył się zgodzić, derkę, dumnie odrzucił, starych jeszcze raz dobrem słowem udarował i ruszyliśmy do przedpokoju.
— Myślicie, że mi się tak bardzo chciało jeść? — zatrzymał nas po drodze. — Słowo wam daję, dla nich jadłem tę jajecznicę... Żeby nadziei nie tracili...
W przedpokoju czekaliśmy na panią Płońską. Obiecała przynieść choremu coś specjalnego na drogę.
Z tym właśnie, jakgdyby puszystym zwitkiem mroku wybiegła z alkowy i ręce Kujonowi oparłszy na piersiach: — Moje dziecko! Zrobiłam to i leżało sobie w komodzie na atłasowej poduszce, bo wiedziałam, że potrzebuje tego zawsze mój chłopiec, a nie ma! Proszę tak stać — ja upnę.
Cienkiemi palcami, które, jak suche pędy czepiały się sukna, upinać jęła na mundurze zawiły system puchu, jedwabiu i gazy.
— Mojego pomysłu przepaska, nie może być cieplej i lżej zarazem!.
Kujon stał posłusznie, coraz czerwieńszy, nieśmiałym wstydem kwitnący. Pod dotknięciem sinych, starych rąk, rosło mu na mundurze — niby gniazdo ciemne. Już znikły pod niem guziki z srebrnemi orłami, znikła nasza odznaka pułkowa i pas rzemienny.
— Masz pod sercem jemiołę! — wykrzyknął Leń przy drzwiach.
Na szczęście starzy nie zauważyli, bo klamka się na mrozie zacięła i szable nasze czyniły wielki hałas.
— Konie czekają! — wołałem.
Siadaliśmy kolejno pod czujnem okiem gospodarza, który wyszedł za nami na podjazd. Jedną ręką wymachiwał pożegnalnie, drugą ogarniał żonę. Jakoby mu z objęć miała ulecieć w noc, — szale, chustki, szmateczki wiatr ciągnął, mierzwił, porywał.
Jużeśmy siedzieli na siodłach, — konie srebrny oddech wydały nozdrzem aksamitnem.
— Przychodzi czas na człowieka, — huczał przez zawieję pan Płoński, — że musi być wiatrem i przychodzi późniejszy, że musi być kamieniem.
Wołał coś jeszcze, lecz już nie słyszeliśmy, tylko nam mignął jasny prostokąt drzwi, w które leciały do wnętrza drobniutkie płaty śniegu, jak roje płowych motyli.



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Juliusz Kaden-Bandrowski.