Jep Bernadach/Rozdział V

<<< Dane tekstu >>>
Autor Émile Pouvillon
Tytuł Jep Bernadach
Wydawca Polskie Towarzystwo Nakładowe
Data wyd. 1905
Druk Drukarnia Narodowa w Krakowie
Miejsce wyd. Lwów
Tłumacz Franciszek Mirandola
Tytuł orygin. Jep
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


V.
We młynie.

Zbiórka oliwek skończyła się w Katlarze już dosyć dawno. Owoce zamknięte w... grunellach... to jest odpowiednich sąsiekach zamykanych, mieszczących się w budynku przytykającym do młyna, w którym wyciska się z nich olej, oczekiwały chwili prasowania. Nadeszła pora wesołej krzątaniny we wsi. Od rana do wieczora pełno było we młynie ludzi. Nawet w nocy, gdy wieś pogrążyła się w ciemności, stamtąd dochodziły wesołe okrzyki i błyski ogniska podsycanego tłustym rdzeniem drzewa oliwnego. Ciekawi gromadzili się tam; dzieci ze skibkami bułki w rączkach czekały na smakowity podarek, mianowicie kilka kropli oliwy... dziewiczej, pierwszej jaka się ukaże. Młodzi ludzie, rzekomo mający pomagać robotnikom zajętym we młynie droczyli się i żartowali z dziewczętami zajętemi napełnianiem stągwi.
Tego wieczoru kolej przyszła na Malhiberna, do prasowania oliwek. Nie wiele tego było. Część pola dawniej sprzedano, zostało już tylko tyle drzew, że zbiór wystarczał na potrzeby domowe. Dwie godziny wystarczały w zupełności na tę operacyę, na którą kierownik młyna... sote abbat... przeznaczył całą noc. Mimo to widzów było wielu. Prócz dragona, jego wnuczki i Jepa, przybył też Sabardeilh i Jojotte na którego humor liczono przy pracy nocnej. Galderyk przyszedł później, niby przypadkiem, a z nim Jan Cadéne i Filip z Ortes. Wszyscy spoglądali na kierownika młyna, który w kostyumie odpowiednim, to jest fartuchu z koźlej skóry, kierował swymi pomocnikam i i całą manipulacyą.
Pierwsza oliwa ściekała właśnie, piękna była, złoto-zielona. Płynęła powoli do basenu. Jedno po drugiem Malhibern i Bepa zamaczali palce w płynie i oblizując je smakowali z powagą. Zapach był silny, bez zarzutu. Z kolei... sote-abbat popróbował... pochwalił.
Oliwki Malhibernów przegrzane nawskroś słońcem letniem na skałach wystawionych na jego żar, były pierwszorzędnej jakości.
— Szkoda, że niema więcej! — westchnął starowina.
— Jeszcze nie wydały całej ilości — rzekł kierownik.
Otworzył jedną komorę i zbadał miazgę trąc ją w palcach.
— Trzeba dolać gorącej wody, a miazga ta wyda jeszcze jedną stągiew.
Podczas gdy woda się grzała, p. Sabardeilh rozpoczął rozmowę z kierownikiem. Znał najnowsze sposoby fabrykacyi oliwy i objaśniał je terminami naukowymi, co bardzo niepokoiło prostego człeczynę. We wielkich młynach w Prowancyi przerabia się ponownie miazgę i otrzymuje prawie tę samą ilość oliwy, co w pierwszem prasowaniu. O, w Rusillonie ludzie są zacofani, producenci za mało oświeceni i skrępowani odwieczną rutyną. Opierając się na tem Sabardeilh począł rozwijać utopię nowego, złotego wieku, przez wiedzę i Republikę mogącego zrealizować się kiedyś. Ale tymczasem należało przystąpić do drugiego prasowania tak zwanego: »tourn’u«. Na komendę kierownika hełm prasy począł zwolna zesuwać się na rząd koszów już przygniecionych olbrzymim ciężarem dylów dębowych. Dwaj pomocnicy, chłopy muskularne chwycili drąg, który osadzony w mufie śruby wprawiał w ruch machinę. Z wyprężonemi rękami i nogami, z ciałem podanem naprzód pchali z całej siły. Ale śruba ani drgnęła. Ponowili wysiłek, rzucili się na drąg z wściekłością — daremnie.
— Człowiek do pomocy! — rozkazał kierownik.
Równocześnie Jep i Galderyk stanęli. Nie spotkali się od kilku dni, gdyż jeden był zajęty w kuźni, a drugi w polu, zresztą unikali się wzajemnie. Wstyd im przytem było zdradzać się przed innymi z zazdrością, która ich gryzła. Ale w oczach Bepy chcieli się pokazać, przeto poskoczyli ku sobie jak dwa koguty, gotowi nawet bić się.
Galderyk chwycił już za drąg.
— Obejdzie się bez ciebie! — rzekł, odsuwając młodszego brata.
— Cóż to za kłótnia, dalej do roboty! — krzyknął sote-abbat.
Tak się to prędko stało, że Jep nie miał czasu zaprotestować, trzej ludzie zgięci w kabłąk rzucili się naprzód. Ale ani kropla nie spłynęła z prasy, śruba nie obróciła się ani odrobiny. Galderyk pienił się.
— Jeszcze raz... ira de Dieul... jeszcze raz! — zawołał. Z zacieśniętymi zębami pchał co sił, ale ten drugi wysiłek pozostał równie bezskutecznym, jak pierwszy.
— Zaczarowana chyba, ta twoja maszyna! — rzekł Galderyk do kierownika.
— Daremnie upierać się — odrzekł — jeszcze jeden człowiek do drąga a jakoś to pójdzie!
— Ten, chyba ma dosyć — rzekł Jep wskazując na brata — dajcie mu się wydychać. Teraz my trzej!
Galderyk dyszał. Tego, czemu on nie podołał, Jep nie zrobi, to pewna, zaraz, za małą chwilkę zbłaźni się.
— Dobrze! — rzekł ustępując miejsca bratu — ale ostrzegam cię, że to trochę trudniejsze jak wbijanie gwoździ w ośle kopyto.
— Ano, zobaczymy! — odrzekł Jep zdejmując surdut i rzucając go na ręce Bepy.
— Trzymaj się ostro rekrucie, patrzą na ciebie! — rzekł kowal.
— Weź dużo powietrza w płuca — radził nauczyciel; — to cię odświeży.
Filip i Jan Cadéne przysunęli się, żywo zainteresowani tym wyścigiem, który odbywał się pomiędzy braćmi, znanymi już jako rywale. Skrzyżowawszy ramiona Galderyk, drwiąco i bezczelnie uśmiechnięty oczekiwał niepowodzenia brata młodszego. Ale śmiał się nie długo.
Przy pierwszem pociśnięciu śruba ustąpiła, miazga spłaszczyła się, a maszyna raz puszczona w ruch funkcyonowała dalej normalnie.
— To było ładne, mój mały! — gratulował dragon, podczas gdy trzej ludzie dyszeli ciężko.
Jep tryumfował skromnie. Wysiłek napędził mu tylko nieco krwi do twarzy. Uśmiechał się do Bepy.
— Dam ci zaraz piękną skibę bułki z oliwą, zasłużyłeś na nią! — rzekła.
Filip prosił, by Jep pozwolił mu dotknąć swych ramion. Nie mógł się dosyć nadziwić.
— Ani za grosz tłuszczu... same muskuły!... Powiedziałby kto... dziewczyna... a silne to jak zapaśnik.
— Nie radzę ci drażnić się z nim — zalecał Bepie Jojotte — wziąłby cię zaraz pod siebie!
Jan Cadéne parsknął śmiechem.
Bepa zwróciła się do niego:
— Ano spróbuj ty, co się śmiejesz, zobaczysz czy nie umiem się bronić!
Pokazała paznokcie.
— A jeśli to nie wystarczy, patrz!
I w uśmiechu dzikim, prowokującym, wyszczerzyła białe, zdrowe zęby, gotowe kąsać.
— Gryź, chętnie przystanę na to, jeśli potem zgodzisz się pocałować mnie — odrzekł zalotnik. — Zresztą i na cóż udajesz złą? Trochę wcześniej czy trochę później, będziesz musiała zdecydować się i tak moja mała... czy nie prawda Galderyku?
Zwrócił się do Galderyka, który jak mu się zdawało stoi obok. Ale tenże odszedł bez słowa, ze spuszczoną głową, zgnębiony niepowodzeniem.
Za Galderyka odpowiedział Janowi Sabardeilh. Takie rozmowy pomiędzy chłopcami a dziewczętami raziły go. Przywołał młodzieńca do porządku.
— Ależ Bepa wie, że to jest żart! — tłumaczył się Jan. — Żartuj pan także, cóż u licha!
— Jan ma racyę, odezwał się dragon. — Cóż ty wiesz o tem, mój biedny Sabardeilh! Młodzież musi się bawić. Czyż zapomniałeś, że od wczoraj mamy karnawał? Jutro w niedzielę będzie pierwszy bal, w tym roku.
— Jeśli chcesz zatańczymy... contrapas... razem — odezwał się do Bepy Filip.
— Zapóźno już! — zawołał Jep; — Bepa mi przyrzekła. Kłamał... czyż Bepa przyjmie współudział w kłamstwie? Wydawało się, że się waha... ale wydawało się tylko.
— Tak, przyrzekłam, a nigdy nie łamię słowa — potwierdziła. A gdy Filip skrzywił się, dodała.
— Na ciebie przyjdzie kolej potem, a potem na małego Jana Cadéna. Jak się raz rozhulam, potrafię zamęczyć tuzin danserów.
— Dobry małżonek wart więcej od tuzina danserów! — zamruczał Sabardeilh.
— A cóż dziadek na to?
— Myślę, że tańczyć można swoją drogą, a żenić się swoją — odrzekł dragon — jedno nie przeszkadza drugiemu. Niech żyje karnawał! Naprzód marsz, muzyka!
Tymczasem prasowanie się skończyło, oliwę zlano do stągwi, należało je już tylko zanieść do kuźni. Powrót był wesoły, noc cicha, prawie ciepła, jakby jesienna, księżyc świecił, gałęzie drzew owocowych nagie, czarne rysowały się na zboczach gór zalanych tajemniczem, srebrnem światłem. Po lewej stronie drogi leżał ogromny cień góry, a po stronie prawej, ponad dachy wsi wznosiły się zboczem winnice, sady oliwne wyraźne jak w dzień, tylko jakieś bardziej koronkowe, przybrane w barwy delikatne, jakby senne, jakby nie rzeczywiste. Katlar nie spał jeszcze. Ciepła noc zrobiła swoje. Drzwi były pootwierane, sąsiedzi rozmawiali. Krawiec, szwaczka kończyli późno w noc sobotnią robotę, którą trzeba było dostarczyć jutro o świcie, zapóźnieni gracze siedzieli przy stole w Café du Commerce, a przed sklepem fryzyera, majstra Delduc’a klienci zabawiali się rozmową, oczekując swej kolei strzyżenia włosów i brody.
Wszyscy wyszli, by popatrzyć na pochód. Na placu, pod wiązem ktoś zaintonował starą sekwedellę przystosowaną do okoliczności:

»A out es la Bepa?
Que me trinqui tant!«.

»Gdzież to podziała się Bepa? O jakże mi tęskno za nią!«.
I orszak począł maszerować do taktu. Nawet niosący stągwie, ryzykując rozlanie szacownego płynu, poczęli wybijać nogami tempo. Długo jeszcze po zniknięciu orszaku pogłos świętalnej wrzawy falował we wsi. Ludziom nie chciało się iść spać. Wesele z racyi prasowania oliwy, podobne do szału winobrania zimowego, drgało w powietrzu, przepływało ulicami w pieśniach rzucanych z pełnej piersi. Ludzie chodzili tam i sam, a pośród wrzawy, proboszcz Colomer, schylony nad stołem w swoim pokoju na plebanii, pracował w pocie czoła. Przygotowywał kazanie na jutro, to znaczy, wyciągał ustępy mające służyć ku zbudowaniu parafian z kilku starych, renomowanych zbiorów kazań niedzielnych.
Wreszcie światło lampy pracowitego duszpasterza zagasło, ogień w kuźni także, a księżyc sam lał potoki promieni na opustoszały plac. Przed domem Malhiberna zamajaczyły dwa cienie: Jep i Bepa.
Jep czuł się tego wieczoru szczęśliwym, szczęśliwym, że żyje i że kocha.
— Co za cudna noc! — rzekł do Bepy.
— Jeśli tak będzie jutro, możemy rozpocząć bal na świeżem powietrzu. Przyrzekłaś, nieprawdaż?
Usiłował przyciągnąć ją ku sobie... cofnęła się. Te gwałtowne konkury dotknęły ją. Czuła instynktownie, że powinna tryumfatora oblać zimną wodą.
— Noc jest dobrym doradcą — odrzekła głosem dwuznacznym. — Może przez ten czas zmienię jeszcze postanowienie.
Jep uczuł się strąconym z siódmego nieba na ziemię.
— Jakto, zrobiłabyś mi ten wstyd? — rzekł. — Niedobra dziewczyno!... A ja głupiec byłem taki szczęśliwy!... A więc to naprawdę, już mnie nie chcesz? Zrywasz ze mną?
— By z tobą zerwać, musiałabym była najprzód się zaręczyć! Jeszcze zresztą nic nie postanowiłam... pozwól mi się namyślić.
— Ach, to można się wściec z tymi twoimi ciągłymi grymasami. Cóż za wielka historya jeden kontredans! Odpowiedz mi zaraz, tak, czy nie, bo się doprawdy pogniewam!
Bepa nie chciała posuwać się do ostateczności.
— A więc dobrze, kiedy ci tyle na tem zależy! — rzekła. — Będziemy tańczyli, a nawet wolno ci pocałować mnie potem, jak to jest we zwyczaju.
— Tam, przy wszystkich, to się nie liczy. Wolę teraz.
Usiłował ją pochwycić. Wyśliznęła mu się z rąk.
— Dobranoc Jep! — rzekła uciekając — i staraj się nie mieć brzydkich snów dziś w nocy.





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Émile Pouvillon i tłumacza: Franciszek Mirandola.