Jep Bernadach/Rozdział VIII

<<< Dane tekstu >>>
Autor Émile Pouvillon
Tytuł Jep Bernadach
Wydawca Polskie Towarzystwo Nakładowe
Data wyd. 1905
Druk Drukarnia Narodowa w Krakowie
Miejsce wyd. Lwów
Tłumacz Franciszek Mirandola
Tytuł orygin. Jep
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


VIII.
U spowiedzi.

Sobota była dla proboszcza dniem ciężkiej pańszczyzny. Od samego śniadania i połkniętego z pośpiechem, siedział zamknięty w konfesyonale, słuchał i rozgrzeszał swe owieczki. Pomiędzy dwoma absolucyami conajwyżej pozwalał sobie uchylić drzwiczek pudła i rzucić okiem na trzódkę wiernych, kobiet i mężczyzn, co czekali klęcząc na podłodze. — Jeszcze z piętnaścioro — liczył, zażywając tabaki.
Operacya była zresztą bardzo prosta. Grzechy podobne były do siebie jak bliźnięta, bez odcieni nawet indywidualnych, jak dusze grzeszników. Kupiec oszukiwał na wadze towarów, rolnik zaorywał pole sąsiadom, biedak podskubywał dobro bogacza. Proboszcza Colomera znudziły te grzechy, zobojętniały mu. Nie drgnął już nawet, gdy narzeczona kajała się, iż pozwoliła uszczknąć swemu przyszłemu mały zadatek na przyszłą szczęśliwość małżeńską, gdy służąca obwiniała się, że zgodziła się dzielić łoże swego chlebodawcy... Stare historye, do których nadawała się oklepana... wypróbowana na swą bezskuteczność nauka moralna.
Ale zwróciły na siebie uwagę duszpasterza lamentacye starej Aulari, zwierzającej mu się ze swych zgryzot macierzyńskich i małżeńskich. Błagała go, by pomógł, do przywrócenia pokoju w rodzinie. Proboszcz wzruszony łzami i spiesząc się na obiad do domu, przyrzekł jej to uczynić.
Kolej przyszła na p. Sabardeilh.
Nauczyciel żył dotąd w dobrych stosunkach z proboszczem. Kierownictwo chóru, nauczanie katechizmu, czyniły zeń współpracownika parocha, funkcyonaryusza napół kościelnego. Wierzył on zresztą na swój sposób, podobnie jak wierzyła wielka liczba republikanów w tych czasach. Wielbił on Chrystusa rewolucyonistę, pasterza maluczkich i zwiastuna Republiki socyalnej. Proboszcz Colomer zrazu był pobłażliwym na tę swego rodzaju utopię.
Wobec ogólnej nienawiści do rządów dawnych, obawiając się ludzi nowych co przyszli do steru, paroch Katlaru, podobnie jak prawie wszyscy współkoledzy, ogłosił się publicznie po stronie rządu tym czasowego, zaintonował na całe gardło: »Salvum fac populum tuum Domine!«, i pokropił wodą święconą drzewo wolności. Ale potem, w miarę jak reakcya poczęła podnosić głowę, zmienił także ton.
Mimo to, z wielką roztropnością, jako człowiek niecierpiący przejść gwałtownych, w dalszym ciągu patrzył przez palce na postępowanie nauczyciela, a gdy go spotkał, unikał w rozmowie tematów drażliwych.
Dzisiaj atoli, w poufnem tète a tète trybunału pokuty, nastąpiło małe starcie. Ksiądz się pogniewał. Miał on jeszcze świeżo w pamięci bluźniercze zachowanie się Malhiberna, a że ta owieczka zbłąkana wymykała się z pod jego jurysdykcyi, przeto Sabardeilh musiał zapłacić za obu. Zanim mu udzielił absolucyi wspomniał o stosunkach nauczyciela z »czerwonymi«, o złym przykładzie jaki daje parafianom czytając i kolportując »Reformę«, dziennik bezwstydny, redagowany przez księdza apostatę.
Nauczyciel nie kajał się, więc proboszcz od nauk moralnych przeszedł do groźby. Dał mu do wyboru, pomiędzy dziennikiem, a rozgrzeszeniem... należało zrezygnować z jednego albo z drugiego.
— Daję ci czas do jutra, namyśl się! — zakończył proboszcz i zamknął nauczycielowi przed nosem wewnętrzne drzwiczki konfesyonału.
Gdy je otwarł na nowo, znalazł się twarzą w twarz ze starym Bernadachem. Spojrzawszy na ten nos urzędowy i sąsiadującą z nim brodę o wybitnym rysie uporu, na te usta, z których nigdy jeszcze pono nie wyszło słowo pobłażania, proboszcz począł żałować prawie, że ustąpił prośbom Aulari, że obiecał pogodzić ojca ze synem. Uf, co za uparty łeb z tego Bernadacha! Zawsze jednak podległym był woli księży i punktualnie dopełniał obowiązków religijnych. Nadzieja więc była; proboszcz wyczekiwał chwili sposobnej do ataku. Absolucya była w jego ręku atutem nielada. Tutaj, w kraju tradycyjnie chrześciańskim, parafianina, który nie szedł do spowiedzi wielkanocnej, lub nie komunikował, pokazywano sobie palcami. Tylko zatwardziali grzesznicy, żyjący w konkubinacie, lub złodzieje zawodowi, obawiający się, że będą musieli zwrócić łup, wystawiali się na ten skandal. Czyżby Bernadach się tego nie uląkł? Ależ nie, miejmy nadzieję! Tymczasem penitent skończył spowiedź... dokładną, a mimo to bardzo nie ciekawą... i czekając admonicyi księdza umilkł. Z wyjątkiem zwykłego grzechu »gniewu«, nie wymienił zgoła niczego, coby się mogło odnosić wprost, lub pośrednio do zerwania z Jepem. Zdziwił się też niewymownie, gdy z ostrożnościami i względami należnymi skarbnikowi parafii, oraz radnemu municypalnemu, proboszcz naprowadził go na wyznanie, o którem mu się ani śniło. Sumienie nie wyrzucało mu niczego. Wydawało mu się, że w rządach rodzinnych, instytucyi równie starej, równie szanowanej jak prawa religijne i uznanej przez księży, jest autorytetem bezwzględnym. Był panem u siebie... syn do niego należał... osądził go i potępił bez apelacyi... na tem koniec, nieprawdaż?
Daremnie spowiednik szeptał mu po przez kratki konfesyonału rady moralności ewangielicznej, zachęcał do skosztowania słodyczy jaką daje przebaczenie, Bernadach udawał głuchego, a proboszcz Colomer zawahał się, czy ma się posuwać do ostateczności.
Czyż nie dość miał już na dziś kłótni z nauczycielem... co jak sądził będzie miało ten skutek, że go nie wyręczy na chórze!... Ach, ten uparty Bernadach! To nie do wytrzymania! Stary skąpiec czuł, że spowiednikowi poczyna brakować sił przeto zaczął układy. Stawiał warunki. Niech Jep się upokorzy naprzód, niech ojca przeprosi, niech także przeprosi brata... potem, zobaczymy...
Liczył w duchu na to, że duma Jepa odrzucając te preliminarya pokojowe, uwolni go od ostatecznego pogodzenia się ze synem.
Nie mogąc uzyskać nic więcej, proboszcz zgodził się na te warunki, a chłop, wymruczawszy odpowiednio skruszonym głosem Confiteor, podniósł się z kolan w stanie łaski, zadowolony z transakcyi korzystnej, z tanio nabytego rozgrzeszenia.
Sługa boży nie uważał się jeszcze za pobitego. Jep będzie może lepiej usposobiony jak ojciec. Ach, gdyby go można dostać... co za zwycięstwo dla Kościoła! Nie ulega wątpliwości, że poczciwa Aulari przejęta uczuciem wdzięczności zdwoiłaby względy dla swego parocha i czuwałaby tem więcej nad tuczeniem kur, których kilka zwykle przynosi mu w darze co roku około dni krzyżowych. Na myśl o tem, proboszcz rozgrzeszył z pośpiechem tuzin penitentów... ostatnich... Już nikogo nie brakło z całej trzódki prócz dragona, Jepa i dwu czy trzech dewotek dotkniętych chorobą skrupułów i opóźniających spowiedź aż do niedzieli rano, by mieć absolucyę świeższą.
Na dragona liczyć nie ma co, ale Jep mógł jeszcze się pojawić. Proboszcz wyczekiwał nań czas jakiś, przechadzając się po opustoszałym kościele i mrucząc brewiarz. Ale musiał zaprzestać, mrok padać począł, a równocześnie dzwon na Anioł Pański oznajmiał upragnioną z dawna chwilę kolacyi. Odmówiwszy krótką modlitwę i przyklęknąwszy u ołtarza proboszcz wyszedł z kościoła.
Przechodząc po pod okna szkoły dosłyszał głosy pana i pani Sabardeilh kłócących się w kuchni. Dochodził aż na ulicę cienki dyszkant żony, przerywany poważnemi sentencyonalnemi słowami męża. Spory nauczycielstwa były tak częste, że sąsiedzi przestali się nimi interesować. Był to jeden z odgłosów właściwych Katlarowi, podobny do bicia młota o kowadło w kuźni, do szczęku obcęg, do łoskotu kijanek, któremi prały kobiety bieliznę. Ale onego wieczoru zaciekawił proboszcza temat kontrowersyi małżeńskiej, zwolnił tedy kroku, by posłuchać. Pod wrażeniem ciosu, jaki go spotkał u trybunału pokuty pan Sabardeilh mówił, a pani Sabardeilh trzęsła się ze złości.
— Mówiłam ci już nieraz, że ta twoja polityka obróci się nam na złe! — krzyczała.
— Dobrze wyjdziesz na tem, gdy wyrzucą cię z chóru! Dwadzieścia franków straty na miesiąc! Skądże je weźmiesz? Jeśli się musi być na posadzie dla chleba, trzeba stulić pysk i siedzieć cicho. Myślisz żeś jest wielki uczony, bo czytasz książki i gazety? Jesteś tylko stare, głupie bydlę! Słyszysz!
Repliki nauczyciela nie dosłyszał proboszcz, bo zagłuszyły ją złorzeczenia megiery, ale wydawało mu się, że spór p. Sabardeilh słabnie z każdą chwilą i kontent był w duchu z tej porażki. Zaiste argumenty pani Sabardeilh nie były w wielkim stylu... ale nie przeszkadzało to wcale, że zmierzały do dobrego celu i nadzieja wzrastała w księdzu, że jeśli tylko płuca nie odmówią jej posłuszeństwa, to dokaże w końcu nawrócenia zbłąkanej owieczki. Był to dawny, odwieczny alians kobiety z księdzem, jak długo pakt ten trwa, Kościół nie runie. Proboszcz Colomer mógł iść w spokoju na kolącyę; a właśnie był czas ostateczny i żołądek wołał wniebogłosy. Brał już za klamkę drzwi wchodowych plebanii, gdy doszło go wołanie:
— Księże proboszczu, księże proboszczu!
Aulari biegła w jego stronę tak szybko jak tylko nieść ją chciały stare nogi.
— Księże proboszczu, proszę na miłość boską przyjść, dopomódz mi. Jep tu jest właśnie, gadam do niego już od godziny, ale nie chce o niczem słyszeć. Co za nieszczęście! Proszę, niechże ksiądz proboszcz pójdzie, może posłucha duchownej osoby!...
— Ten wasz Jep, to twarda pałka, moja dobra Aulari! To jest buntownik!... gdyby jeszcze był przyszedł do konfesyonału, spróbowałbym był może przekonać go, ale do kuźni, ja... do tego poganina Malhiberna? Nie... za nic... to nie jest moje miejsce!
— Błagam księdza proboszcza!
Z półotwartych drzwi plebanii wydobywał się zapach smarzonych ryb i słychać było jak masło pryska na blachę kuchni.
Zresztą, moja dobra Aulari, już zapomniałem kiedym jadł obiad! Siedm godzin siedzenia w konfesyonale; jestem półżywy. A właśnie ryby usmarzone... w sam raz. Przesmarzone ryby licha warte...
Aulari jęczała z rozpaczy.
— Jeśli ksiądz proboszcz mnie opuści, wszystko będzie stracone! — wzdychała. — Mąż mój powiedział: »Niechże Jep się namyśli, jeśli dziś wieczór nie przyjdzie przeprosić, wszystko między nami skończone, raz na zawsze.«
— Hm... więc... idę z wami moja zacna Aulari — zgodził się proboszcz.
I głosem filuternym dodał:
— Dla was moja Aulari, tylko dla was...
W kuźni nakrywano właśnie do stołu. Gdy proboszcz ukazał się w drzwiach, Bepa, Jep i Malhibern, oddali mu ukłon, dragon nawet uchylił z gracyą swej czerwonej czapeczki. Czuł się do tego zobowiązanym jako gospodarz. Ten rewolucyonista nie był arogantem.
— Może przeszkadzam? — spytał proboszcz. — Ale nie zabawię długo, mam tylko parę słów powiedzieć tem u chłopcu. Zupa nie będzie miała czasu ostygnąć.
— Zupa poczeka — odrzekł dragon — a może zgodzi się ksiądz proboszcz usiąść z nami do stołu.Wprawdzie to tylko garus z niedojrzałych gruszek, ale takie delikatne są o tej porze!
Proboszcz podziękował ruchem ręki. Jep milczał ze zmarszczonemi brwiami, miną ponurą.
Po ojcowsku proboszcz wziął go za ucho.
— Zbliż się, zbliż niedobry chłopcze! — rzekł. — Czyż nie wstyd ci, że przez ciebie płacze matka? Czyż to takie straszne, czego żąda ojciec? Zbłądziło się... głupstw o, przeprasza się u licha i koniec. Nie wiem dokładnie co zaszło, ale to wiem, żeś poturbował Galderyka, obaliłeś go na ziemię, skaleczył się w głowę. Czy to prawda?
— Byłam przytem — odezwała się Bepa. — To Galderyk pierwszy zaczął.
— Byłaś przytem, wiem o tem, ale myślę, że nie masz się czem chwalić! — odrzekł proboszcz. — Te przebierania się, te maski, to nie jest wcale zabawa stosowna dla dziewczyny.
I zwracając się do Jepa ciągnął dalej:
— Galderyk jest ranny, to fakt, ale zgadza się przebaczyć ci, winieneś przeto przeprosić go i ojca również... no, cóż mi powiesz?
— Przeproszę ojca, chętnie przeproszę, gdy sobie tego życzy, ale brata za nic!
— Jeśli już nie dla brata, uczyń to dla matki twojej. Widzisz jaka biedaczka strapiona!
Aulari wzięła Jepa za rękę i przyciągnęła go do siebie.
— Jep, mój Jep... ja cię przecież tak kocham!...
— Dalejże, niech nie minie dobra chwila! — nalegał proboszcz. — Idź do brata, podaj mu rękę i będzie po wszystkiem.
— Rękę?... odetnę ją sobie raczej!
— Tak, więc jakże chcesz, by Bóg był dla ciebie miłosierny, gdy ty nie chcesz przebaczyć uraz? Strzeż się! — groził pleban. — Jutro jest Wielkanoc... nie mogę ci udzielić rozgrzeszenia zanim się pogodzisz z twoją rodziną.
— Niech się ksiądz proboszcz nie lęka. Nie będzie sposobności do odmówienia mi absolucyi!
— Nieszczęsny! A więc chcesz się smarzyć w piekle?
— Ogień nam kowalom nie dziwny! — zażartował Malhibern.
— Uśmiechasz się teraz — odparł proboszcz — ale przestaniesz się śmiać niedługo, gdy dyabeł przyjdzie cię brać na widły. Pomyśl tylko Malhibern, namyśl się... jeszcze czas do pokuty i dla ciebie. Odkądże to nie byłeś już u św. spowiedzi? O, zaprawdę musisz mieć duszę czarną jak ten oto komin. Ale sakrament pokuty oczyści ją. Chodź do kościoła, za pięć minut będzie wszystko skończone i odejdziesz biały jako śnieg.
— Bardzo dziękuję, ale obawiam się zaraz zawalać w kuźni przy robocie.
— Jeśli już sam wzgardzasz dobrodziejstwami sakramentów św., to nie gorsz przynajmniej innych. Gdyby nie ty, nie twój zły przykład jestem pewny, że Jep byłby poszedł do spowiedzi, i że byłby się pogodził z rodziną.
— Jep jest wolny, niech sobie idzie ucałować się z bratem, niech przystąpi do komunii jeśli ma taką fantazyę, to jego rzecz.
— Dosyć tego księże proboszczu — zakończył Jep — postanowienie moje jest niewzruszalne. Żal mi bardzo droga matko, że martwisz się z mego powodu, ale zanadto mi oni obaj dokuczyli, za wiele się przez nich nacierpiałem... ojciec wyrzucił mię za drzwi... więc dobrze, nie powrócę. Chciał mieć tylko jednego syna, dobrze, to nawet lepiej, odtąd ma tylko jednego syna.
Proboszcz Colomer wzniósł oczy w niebo:
— Czy słyszysz droga Aulari? To dziecko ma przewrócone w głowie, gada jak waryat... zostawmy go... spełniliśmy obowiązek, tem gorzej dla niego jeśli nie chce spełnić swej powinności!
— Matko Boska ulituj się nademną! — jęczała Aulari. — Nie opuszczaj mnie Najświętsza Matko Różańcowa!
— Tak, Matka Boska Różańcowa jest potężną, liczmy na jej pomoc! — pocieszał ją proboszcz.
— Nie zapomnij matko o synu, jak i on o tobie nie zapomni nigdy! — zawołał Jep rzucając jej się na szyję.
— Jutro przede mszą ranną, będę czekał w konfesyonale — oświadczył proboszcz żegnając się. — Mówię to pod adresem opieszałych!
Ale nazajutrz czekał proboszcz daremnie, siedząc zanurzony po uszy w swojej skrzyni, ani Jep, ani Sabardeilh nie pojawili się. Przyszli jednak na mszę, ot tak, z przyzwyczajenia. Gdy pod koniec obrzędu wszyscy parafianie sznurem poczęli płynąć ku ołtarzowi dla przyjęcia sakramentu dwaj tylko ludzie pozostali na swych miejscach. I zgorszenie było ogromne.
Omlet paskalny jedzono w szkole w ponurem milczeniu.
Nauczyciel był poważny i obojętny.
— Cóż na to powie inspektor? Wyrzucą cię z posady... zostaniemy bez chleba!
— Hm, trudno, żołądek musi jakoś przecierpieć, a w tem grunt, że sumienie będzie zadowolone — zaprotestował nauczyciel. — Zresztą moja droga, gdyby żony pierwszych chrześcian były rozumowały jak ty, to żylibyśmy dotąd w kulcie bałwanów.
— Ośmielasz się mówić o religii, a wzbraniasz się komunikować!
— Dlatego, bo pojmuję ewangielię inaczej jak ksiądz Colomer.
— Ach, ach to kapitalne, to ty przypuszczasz, że wiesz więcej niźli proboszcz! Co za zaślepienie! Wiesz co, ogłoś się papieżem!... Zamkną cię do domu waryatów... a ja pójdę żebrać po ulicach.





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Émile Pouvillon i tłumacza: Franciszek Mirandola.