<<< Dane tekstu >>>
Autor Józef Ignacy Kraszewski
Tytuł Jermoła
Podtytuł Obrazki wiejskie
Wydawca Henryk Natanson
Data wyd. 1857
Druk Drukarni Gazety Codziennéj
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


Dziwne są czasem przeznaczenia człowieka! Lata mu płyną nadaremnie w oczekiwaniu jakiéjś jednéj chwili, która wszystkie jego siły w czyn i działanie wprowadza: zdaje się, że przespał wiek, by się dopiéro w danéj przebudzić godzinie. Położenie nowe wywołuje zeń uczucia mu nieznane, otwiera serce, rozjaśnia głowę, i z bezczynnego przetwarza na niezmordowanego w pracy.
Tak właśnie stało się z Jermołą, który ożył dziécięciem, i z podziwieniem kozaczychy, całéj wioski, wszystkich co go znali wprzódy, nietylko wybornie sobie rady dawał z wychowaniem niemowlęcia, ale przerobił się na innego wcale człowieka. Znano go jako jednę z najobojętniejszych na wszystko istot na świecie: cichą, pokorną, milczącą, powolną; widywano zawsze o jednéj godzinie około staréj karczmy, słyszano od niego niemal jedne powtarzane słowa. Z spuszczoną głową, zgarbiony, o kiju, chodził ku dworowi, ku rzece, nosił sobie chrust i drewka, uprawiał trochę tytuniu i warzywa w ogródku, czasem na progu w piękne wieczory odmawiał pacierze, a po kilka miesięcy niekiedy na wsi nie bywał, gdy go siedzenie uparte napadło. W karczmie saméj nogą nie postał; na wesela, chrzciny i pogrzeby nie uczęszczał, proszony zaś przyszedłszy, co najprędzéj uciekał do swojéj nory, w któréj życie tulił okryte jakąś tajemnicą.
Prócz chaty kozaczychy, z którą go dawne stosunki i potrzeba pomocy łączyła, bo tam po części go karmiono, opierano i oszywano, nigdzie zresztą w gościnę nie poszedł. Mawiano téż o nim, że mruk i dziki; choć poznawszy go bliżéj mało kto nie miał dlań przyjemnego słowa. Pod tą bowiem pokrywą niepoczesną serce było złote, serce, jakie się częściéj niż sądzą uprzedzeni wyradza u prostego ludu.
Zagadnienie to namiętnie rozwiązywane zdaleka od tych, o których tu idzie, dziś wszyscy zwykli rozstrzygać najkrzywiéj, więcéj złego niż dobrego dopatrując w wieśniaku. Tymczasem rozrachowując wpływy jakim lud ulega, okoliczności w jakich zostaje, przykłady które ma przed oczyma, nędzę która często go gniecie, zupełny brak wychowania moralnego: zadziwić się potrzeba skarbom poczciwości, jakiemi go Bóg obdarzył. Największe występki w takiém położeniu byłyby wytłumaczone: bo myślimże o środkach wszczepienia w jego duszę jakichkolwiek zasad? Cóż dopiéro powiedziéć o cnotach, które tu są prawdziwym cudem! Zbliżyć się potrzeba, przypatrzéć, a na karb jakichś uprzedzeń lub pobłażania urojeniom czasowym nie kłaść tego, co z przekonania o ludzie naszym się mówi. Poszanujmy w nim cnotę tém droższą, że jest złoto samorodną. W nas ją szczepią, wpajają, uczą nas jéj od młodu. Mamy łatwość być poczciwemi: interes, miłość własną, pomoce ku temu, bodźce różne, wreszcie pojęcie jasne obowiązku, a jednak niezawsześmy i nie wszyscy jakiemi być powinni. Nie dziw, że wziąwszy ściśle w rachubę co przeciw nam, a co za ludem mówi, zawsze bezstronny sędzia przyzna téj klassie więcéj poczciwości niż innym: boć dla pięknych oczu możnych i szczęśliwych ani im darować błota, którém się walają, ani zapoznać ich nie zawadzi, co tak cudnie przykładem świeci nam od dołu.
Nie waham się, w ciągłych i żywych będąc stosunkach z wieśniakiem naszym, lepszym go uznać rodowo, instynktowo, niżeli ludzi innych klass społeczeństwa, niżeli lud w innych plemionach Europy, szczególnie na Zachodzie. Spojrzyjmy, porównajmy, policzmy występki, a zdziwimy się moralności ludu zupełnie opuszczonego, i z powietrza, ze krwi własnéj czerpiącego siły do cnoty. Maluczkie plamy, o! jakże łatwo wytłumaczyć się dają, byleśmy sprawiedliwemi być chcieli; lecz dziś przez nieuchronną reakcyą idąc w ślad za Zachodem, i my plujemy na wieśniaka, przenosząc wszystkie cnoty do salonu. Nie przeczę, jest ich wiele i tam; ale nas wszystkich uczą katechizmu i wiemy którędy droga: lud zaś sercem jéj szuka i znajduje ją, za co winniśmy mu choć uznanie tego i wydział sprawiedliwości.
Jermoła był właśnie jednym z tych ludzi, obdarzonych cudownym instynktem cnoty, w których dwór nie zabił szlachetnych popędów wrodzonych, co się często zdarza, cząstkowa ogłada nie wyziębiła serca, a wiek nie zastudził uczucia. Nie mogę téż inaczéj nazwać tego, tylko instynktem, i chętniebym w psychologii przypuścił obok zwierzęcego instynktu poziomego, egoistycznego, niszczącego, ten drugi szlachetniejszy, wyższy, wbrew piérwszemu przeciwny, który często najbardziéj upośledzonych dźwiga na wyżyny objawienia cnoty. Obdarzeni cudownym jakimś popędem idą wbrew interesowi własnemu, posłuszni sercu, w którém nie krew i namiętność, ale przeczucie udoskonalenia i potrzeba poświęceń żywie i bije. Starzec ten nigdy się nie poskarżył na stérane życie, nie rzucił przekleństwem na przeszłość, nie odezwał się przeciwko ludziom: wystarczał sobie, milczał, cierpiał i nie poddawał się, dźwigając się duchem pobożnym. Zawsze gotów z pomocą, choć niewiele mógł, nie skąpił siebie. Wiedziano o tém we wsi, i znajomi i nieznajomi uciekali się do niego, gdy dwojga rąk i serca potrzebowali: tyle bowiem tylko mógł dać stary Jermoła. Przy chorym posiedzieć, ubogiéj wdowie zżąć pokładzione już żyto, przypilnować dzieci, gdy wszyscy na łan powychodzili, poradzić na niezdrowie i przypadkowe skaleczenie: najlepiéj umiał Jermoła. Używano go tém chętniéj, że nigdy zapłaty nie wymagał, a wódki nie lubił i nie pijał. U ludu jest we zwyczaju zawsze w takich razach za najmniejszą przysługę wedle możności się wywdzięczać; uważają to sobie za obrazę, gdy się od nich podarku nie przyjmie. Wtykano i Jermole cośkolwiek, brał on żeby nie upokarzać, ale kilka jaj, bułka chleba, wystarczały mu aż nadto.
Nie miał nawet za złe swoim starym znajomym i obowiązanym, gdy w chorobie, w potrzebie, w smutku doświadczywszy jego pomocy, zapominali potém o nim. Nie nazywał tego niewdzięcznością, nie skarżył się na nich: wiedział bowiem, że wieśniak mało ma godzin, z którychby sercu mógł zrobić ofiarę, że nie chęci mu braknie, ale czasu i możności, a obojętność jego pozorna najczęściéj bywa dziełem przypadku. Trzeba znać to życie, widziéć znużenie, porachować ile tam zostaje na spoczynek i myśli, by się niczemu nie dziwić. Jedném tylko sercem wyższy był Jermoła od swoich współbraci, zresztą nie poprzestał być dziécięciem wioski, zachowując jéj upodobania, nawyknienia, obyczaje i przesądy.
Nazajutrz po opisanym wypadku, w całéj Popielni o niczém nie było mowy, tylko o znalezioném pod dębami dziécięciu, o Jermole i kozie kupionéj u Szmula, bo się Chwedko nią chwalił, równie jak swoją historyczną dereszowatą kobyłą. Tysiącznemi domysły usiłowano sobie wytłumaczyć zjawienie się podrzutka, niesłychanego w dziejach wioski zdarzenia, składając ten występek nie na wieśniaków naturalnie, którzyby go popełnić nie mogli, bo to nie jest w ich obyczajach, ale na tajemniczą jakąś istotę wyższego stanu. Podejrzenia padały na różnych dalszych i bliższych sąsiadów, ale na niczém oprzéć się nie dawały, i jedne obalały drugie. Usiłowano sobie przypomniéć dzień i wieczór wczorajszy; na nieszczęście ślady tych, co przywieźli dziécię i porzucili je pod dębami, doskonale były zatarte. We wsi ktoś tylko widział wózek szybko pędzący pod wieczór ku Małyczkom, ale się pokazało, że to był pisarz zakochany w Horpynie kozaczance; inny przypomniał sobie konnego nad brzegiem Horynia z czémś białém pod pachą, ale zaręczano, że to ekonom z ręcznikiem, którym od chłodu szyję miał obwiązaną. Marysia szynkarka przypomniała Poleszuka, co to spał na ławie w szynkowni i około piérwszych kogutów wyszedł niewiadomo dokąd; ale byłżeby spał tak spokojnie??
W karczmie, w polu, na drzewie, u bindugi wszyscy rozprawiali o podrzutku; nikt jednak więcéj od drugich nie wiedział: dziwiono się Jermole, śmiano się ze starego i ruszano ramionami. Tymczasem w chacie kąpiel przygotowująca kozaczycha, gdy owe perkale rozwinęła dla odesłania ich ekonomowéj, i przypatrzyła się lepiéj dziecięciu, podzielać zaczęła przekonanie przybranego ojca, że podrzutek musiał być istotnie pańskiego pochodzenia: takie to było delikatne, świeżuchne i śliczne. Na pieluchach żadnego nie dopatrzono się znaku, ale na szyi, na sznurku jedwabnym był bronzowy medalik, który za złoty wziąwszy Jermoła, jak najstaranniéj schował. Z tego powodu spór się wszczął, czy dziécię ochrzcić czy nie, i przemogło zdanie kobiéty, że na przypadek zawsze chrztem obmyć bezpieczniéj. Tegoż samego więc wieczora miał już imię Irodiona, które sobie sam w dniu tym przyniósł. Imię to na wsi lud pospolicie na Radiona lub Radiwona zesłowiańszcza: malec więc nazwał się Radionkiem. Jermoła płakał z radości nosząc go na rękach, po stokroć powtarzając że ma syna; a tak był z niego szczęśliwy!!
Piérwszy raz w życiu podchmielił sobie na tych chrzcinach staruszek, spoił Chwedka i kozaczychę, którą serdecznie uściskał, żartował, podskakiwał, a nieszczęśliwéj kozie, która chmurno jakoś poglądała na całą tę historyą, pięścią pogroził.
— Słuchaj bezecna żydowico — odezwał się stając naprzeciw z groźnie podniesioną ręką — plemię rogate i brodate: słuchaj i pamiętaj, jeśli mi uczciwą i posłuszną mamką dla mojego malca nie będziesz, znajdę drugą.... Ale ciebie, jak mi Bóg miły, zarznę tępym nożem.
Koza tupnęła nogą, pokręciła głową, a przytomni szerokim parsknęli śmiechem: bądź co bądź nauka w las nie poszła.






Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Józef Ignacy Kraszewski.