<<< Dane tekstu >>>
Autor Józef Ignacy Kraszewski
Tytuł Jermoła
Podtytuł Obrazki wiejskie
Wydawca Henryk Natanson
Data wyd. 1857
Druk Drukarni Gazety Codziennéj
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


W życiu osamotnionego człowieka, który wszystką siłę serca niezużytą na starość zachował, taki wypadek, jakiém było dla Jermoły znalezienie podrzuconego dziécięcia, spowodował nagłą i niesłychaną zmianę. Człowiek się odrodził, spoiły się znowu węzły, które go łączyły ze światem: miał cel życia, miał nadzieję, miał przywiązanie, znalazła się ochota do pracy, otwarło uczucie, a biédna sierota przez rodziców odrzucona stała się dlań skarbem na starość. Nieznana od lat wielu gorączką zatrzęsła całym Jermołą: spieszył, marzył, obawiał się, niepokoił i roił już o jutrze. Łzy wytryskały mu z oczu: czuł się innym, czuł ubłogosławionym i szczęśliwym, ani myśląc ile trosk, ile pracy, ile sobie gotuje ciężkich chwil w przyszłości. I był jak to ptaszę, w którego gniazdko kukułka rzuca jaje: zdziwiony, uradowany, przestraszony. Piérwszy raz przyszła mu na pamięć z téj obawy śmierć, starość, potrzeba i przywiązanie do życia. Chwedko go nie poznawał, tak się z owego milczącego i obojętnego staruszka przedzierzgnął w inną istotę, tak mówił żywo i gorączkowo, tak się spieszył i co chwila młodniał.
Nie mogąc wreszcie wytrzymać powolnéj nazbyt z kozą podróży do chaty kozaczychy, bo stara towarzyszka używała wszelkich możliwych sposobów, żeby się im wyrwać i do karczmy zawrócić: powierzył kozę Chwedkowi, a sam pospieszył przodem.
Wpadł pędem i wprost przybiegł do ławy, na któréj leżało rozpowite nieco dziécię, uspokojone mlékiem, drzémiące, a nad niém stara kozaczycha, Horpyna, wyrostek, dziewczynka i Chwedor: wszystko to stało milczące, zagapione, ciekawe, wpatrując się w niespodzianego gościa. Jermoła przebił się przez nich, i przysiadł na ziemi, żeby się dziecku lepiéj przypatrzéć.
— Drzemie, zdaje się — rzekł zniżając głos do kozaczychy.
— Usypia niebożątko — kiwając głową odpowiedziała baba.
— A pił mléko?
— O! pił dobrze... i zaraz płakać przestał. A koza?
— Kupiliśmy. Chwedko ją prowadzi.
Jermoła oka z dziecka nie spuszczał.
— Jakie śliczne! — zawołał po chwili — to musi być pańskie dziecko!
— Chłopiec zdrów i silny — przerwała stara kozaczycha, ale wszystkie dzieci jednakie póki małe... Dopiéro potém, mój stary, znać na nich, które pod płotem rosło jak pokrzywa, a które na słonku i powietrzu... Dzieciak jak ryba, to dobrze: mniéj będzie z nim kłopotu.
Jermoła śmiał się, a oczy mu płakały perłowemi łzami.
— Matko — rzekł — jak żyję tak pięknego dziecka nie widziałem.
Uśmiechnęła się kozaczycha.
— Wy to oszaleli Jermoło! — zawołała ruszając ramionami — ale czyż taki sami hodować je myślicie?
— A cóż? — zdziwiony odparł stary — a cóż? albobymto ja je na cudze dał ręce...
— Ale wy sobie rady z niém nie dacie. To się wam śni: sam jeden, bez baby, na starość niańczyć niemowlę. A toż trzeba karmić, kąpać, huśtać, bawić, tulić, pilnować: nie sposób żebyście temu wydołali.
Jermoła ręką machnął.
— Dajcie mi pokój: nie święci garnki lepią, to i ja to potrafię. Wy mi poradzicie zresztą, a jak Bóg Bogiem, dziecka tego nikomu nie oddam.
— Skręcił się stary — zawołała baba ruszając ramionami — jemu się zdaje, że to szczenię ułożyć: a toćto parę lat będzie koło niego zamoroki...
— Co dłużéj to lepiéj! Nie gadajcie matko, nie gadajcie: nie chcę słuchać... Ja go sam wychowam, zobaczycie jak!
Wszyscy się śmieli ze starego Jermoły. Postrzegł wreszcie to szyderstwo, i jakoś na chwilę zawahał się, zwątpił o sobie.
— Moja matko — rzekł zcicha smutnie — wszakci wy mi pomożecie, nauczycie, poradzicie: ja wam to odsłużę. Przyjdzie żniwo albo robota w ogrodzie: słowo wam wiele kosztować nie będzie...
— To nic — odpowiedziała kozaczycha — ja i darmo gęby nie pożałuję; pomódz pomogę i wam i sierocie, ale jak to się wam śni, żebyście na starość, nie znając co to chodzić koło dzieci, mieli zostać mu matką?
Jermoła już nic nie odpowiedział. Uczuciem swojém mierząc drugich serca, uląkł się, czy mu dzieciny pod tym pozorem nie chcą odebrać: powoli przysunął się do ławy, ogarnął pieluchy, wziął powoli na ręce dziecinę, i milcząc skierował się ku progowi. Wtém i Chwedko z kozą pokazał się we drzwiach. Na ciemném tle otwartych drzwi oświecona blaskiem łuczywa rogata głowa białéj staruchy poczęła się szamotać, a Horpyna aż krzyknęła z przestrachu.
— Otóż i mamka! — zawołała kozaczycha.
— Chodźmy do domu — cichym głosem przerwał Jermoła. — Dobranoc kumo, a przyjdźcie jutro jeśli łaska.
— Przez samą ciekawość — odpowiedziała gospodyni.
W obawie żeby mu dziecka nie odebrano, Jermoła przeszedł co żywo próg, i lżéj odetchnął, znalazłszy się w ulicy. Chwedko prowadził za nim kozę, i tak oba w milczeniu skierowali się ku obalonéj karczmie.
W drodze tylko Jermoła wciąż mruczał do siebie:
— Dlaczego nie mam sobie dać rady? Ja to rozumiem: staréj kozaczysze zachciało się dziecka; ale ja go nie dam: oniby o niém starania nie mieli... Nie święci garnki lepią: ja je sam wyhoduję, będę miał syna, będę miał syna! — powtarzał z dumą i radością.
— Chwedku kochanie! pilnuj kozy, dam ci złotówkę, boś mi poczciwie pomagał. Bóg ci zapłać!
Tak z ostrożnością postępując pociemku doszli nareszcie do gospody, drzwi otworzyli powoli. Dziecko drzémiące na własném łóżku położył Jermoła i ognia rozpalił, a że Chwedkowi pilno było do dereszowatéj klaczy, która cały jego składała majątek: dał mu zaraz złotówkę, uściskał i odprawił, pozostając sam jeden w swéj ciupce z kozą i dziécięciem.
Spać ani myślał, ani mu się chciało: tyle miał do roboty, tyle do przygotowania. Usiadł pod piecem nie wiedząc do czego się brać naprzód; ale na dziecko patrzał jak w tęczę, a tu i stara koza go niepokoiła robiąc przegląd izby, bijąc rogami we drzwi, plądrując po kątach i chwytając co do zjedzenia napadła. Stukanie jéj przebudzało dziecinę: leciał ją tulić Jermoła, aż wreszcie domyślił się, żydówkę (tak bowiem Chwedko odrazu nazwał kupioną mamkę) w kąciku uwiązać krótko. Podrzucił jéj trochę słomy, i koza się uspokoiła, zgadzając się z przeznaczeniem. Dziecko spało także snem cichym i głębokim; Jermoła nie miał na czém i nie zapragnął się położyć: pozostał tak na pieńku służącym za stołeczek przed piecem. Łóżko jego było zajęte, a do jutra tyle rzeczy do obmyślenia i do roboty!
Już go ludzie przestrzegli, że o dziecku trzeba będzie dać znać do dworu ekonomowi Hudnemu, i oznajmić mu, że je na siebie przyjmuje Jermoła. Oprócz tego niemiłego pochodu, od któregoby się był wykupił, miał jeszcze do wyciosania kołyskę i tysiąc do przygotowania lub postarania się drobnostek. Dziécię przebudzało się i kwiliło, musiał zaraz biedz do niego, aby mu się nie dać rozbeczéć. Ale na wszystko starczył, taka w nim znalazła się siła, pochodząca z serca.
Krótka noc wiosenna zbiegła w tych troskach Jermole, i dzień szaro zaglądający przez okna zastał go skłopotanego, choć nie czującego jeszcze potrzeby spoczynku. Chciał odejść, żeby wyciosać bieguny do kołyski ze starych polan w drugiéj izbie za ścianą, ale obawiał się odejść dziécięcia; koza go także przestraszała, skrzypnienie drzwi mogło przebudzić, a nużby stukając nie posłyszał płaczu!
Chwilami same tylko widział trudności i niepodobieństwa: to znowu malował sobie, że łatwo da wszystkiemu radę i krzepił się nadzieją, zapominając o głodzie, bezsenności i pracy. Już dobrze bielał ranek, gdy się wziął do dojenia kozy, żeby mléko na przebudzenie wychowańca miał gotowe; ale ze starą żydówką nie tak było łatwo jak sądził. Uparta była jak koza, miała przytém nawyknienie do osób i niechętnie ulegała przemocy nowego pana. Zrazu łagodnie z nią postępował Jermoła: głaskał, gadał, starał się przekonać o konieczności poddania się, aż wreszcie do środków gwałtowniejszych uciec się musiał. Koza podniosła bunt formalny, zerwała się ze sznurkiem, i poczęła bijąc rogami latać po izbie od drzwi do drzwi: dziecko się obudziło, stary schwycił się za głowę.
Szczęściem na tę scenę nadeszła kozaczycha, którą ledwie przebudzoną, ciekawość do chaty Jermoły sprowadziła. Zobaczywszy go w tém utrapieniu, w śmiech baba; ale zaraz téż do roboty się wzięła, i z kozą dała sobie naprzód radę w sposób czarodziejski. Żydówka czy to że do kobiét była przywykła, czy widząc przeciw sobie dwoje, a zwątpiwszy o dobrych skutkach podniesionego buntu, upokorzyła się dobrowolnie przed kozaczychą. Jermoła lulał już dziécię na ręku.
— A co? — zapytała stara — jakżeście noc przebyli.
— Ja się nie kładłem — odparł gospodarz — ale dziecko wyśmienicie spało. Ta przeklęta koza tylko...
— E! z nią najmniéj będzie kłopotu: we dwa dni się oswoi, bylebyś karmił. A chłopiec spał?
— Jak anioł! — zawołał Jermoła — żadne dziecko tak nie spi! Strach jaki on rozumny; zdaje się nawet, że mnie już poznaje!
Zdziwił się mocno przybrany ojciec sieroty, gdy na te słowa kozaczycha znów mu się w oczy rozśmiała, i zmieszany zamilkł.
— Ja nie wiem czemu wam Pan Bóg żony nie dał i dzieci — rzekła po chwili — albo was był powinien kobiétą stworzyć.
Nie dokończyła tych słów, gdy pod drzwiami silny głos dał się słyszéć.
— Hej Jermoło, trutniu jakiś, wychodźże: nie widzisz że stoję.
Było to wołanie Hudnego ekonoma, który jadąc w pole, już uwiadomiony o wczorajszym wypadku, sam osobiście chciał się o prawdzie przekonać, żeby żonie opowiedziéć jak to było. Zadrżał stary przed władzcą, którego się obawiał, i jak mógł unikał; ale dziécię zostawiwszy kozaczysze, co najprędzéj wyszedł.
Ekonom siedział na tłustym koniku, w szaraczkowym surducie podbitym barankami, w długich butach, z harapnikiem w ręku, w czapeczce na bakier: znać było z miny, że bez kieliszka wódki z domu na chłód nie wyjechał. Byłto jeden z tych młodego pokolenia rządzców włości, którzy zastąpili nam starych, wiernych, poczciwych sług zeszłego wieku. Wszystkie wady swych poprzedników przejąwszy, nowemi świeżego pomysłu zbogacony, pan Hudny zwał chamami po dawnemu chłopów, bił ich, trzymał ostro, kradł potężnie, a miał się za upośledzonego że ekonomował, rozkazując nazywać się panem rządzcą, i oznajmując wszystkim, że wkrótce wyjdzie na dzierżawcę. Żona jego i on samowładnie w opuszczonym majątku rządzili się jak szare gęsi: chwytali szparko, i oglądali się tylko jakby wyjść z położenia, które im nie smakowało. Serca w nich obojgu nie było za grosz: duma niesłychana, zepsucie jakie tylko na dnie rozprzężonéj społeczności znaleźć się może. Na twarzy sumiastemi ogromnemi wąsami pokrytéj, czerwonéj, okrągłéj, dwoje tylko oczu piwnych, nieco skoszonych, dawały poznać charakter człowieka w niepewném, lękliwém a chmurném spojrzeniu: resztę zarastały włosy, szpetne rysy przysłaniając gęstemi ciemnemi kupami kręcących się faworytów i podbródka.
Jermoła pokłonił mu się ręką do saméj ziemi.
— Co Wielmożny pan rozkaże?
— Co tam u ciebie się święci? Słyszę jakieś dziecko podrzucone?
— A tak, proszę Jaśnie pana — dodając jasności dla bezpieczeństwa rzekł Jermoła — wczoraj wieczorem posłyszałem kwilenie pod dębami, myślałem że puhacz... a to było dziecko, proszę pana.
— Chłopiec?
— Śliczny chłopiec!
— Nie było tam co przy nim? — zapytał ekonom bacznie wpatrując się w Jermołę — znaku jakiego? papieru? medalika: bo to trzeba odnieść do sądu, albo i dziecko odesłać do szpitala....
Jermoła pobladł i ręce załamał.
— Znaku? żadnego nie było znaku: dziecko tylko zamiast w pieluchy zawinięte było w sztukę mory grubéj... proszę Jaśnie pana... Ale ja dziecka, kiedy mi je Bóg dał, nikomubym oddać nie chciał.
Ekonom się rozśmiał.
— Ho! ho! coś to kuso wygląda. Podrzucone pod próg, a ty chcesz zatrzymać: może być śledztwo... kłopot, koszt dla skarbu! Nieś je sobie do pomocnika lub do sądu, niech postanowią, a tę sztukę perkalu odesłać mojéj żonie: słyszysz, zaraz.
Ekonom zlazł z konia i namyśliwszy się, dawszy go potrzymać Jermole, sam wpadł do izby. Staremu serce biło, obawiał się wejrzenia tego człowieka, a konia puścić nie mógł: chciał tam być przytomny i nie mógł, uchem chwytał rozmowę kozaczychy z ekonomem, a ten wysiłek i niepokój tak go zmógł, że gdy Hudny nazad powrócił, Jermole pot kroplami ze zbladłego ściekał czoła jakby w łaźni.
Szczęściem kozaczycha, którą ekonom trochę szanował nie wiem z jakich powodów, bo o tém różnie mówiono, najpewniéj dla pieniędzy i masła, któremi mu się okupywała dla spokoju: potrafiła wmówić mu, tak, że Jermołę już nie niepokoił i nie pędził go z dzieckiem do stanowego.
— Tfu! — zawołał na koń siadając Hudny — kłopotuś sobie stary napytał: no! no! Ja pomocnikowi sam dam znać, ale ci jednak życzę zbyć się tego znajdy: po kiego ci licha ten przybytek? Ha! chyba się do czego poczuwasz stary? — dodał śmiejąc się głośno.
Jermoła z wielkiego strachu aż w łokieć go pocałował, prosząc za dziécięciem z wyrazem tak poczciwego rozczulenia, że kto inny, nie ekonom, byłby nim rozczulony do głębi!
W ten sposób uwolnił się stary od chodzenia do dworu, co go zawsze podwójnie kosztowało: bo miejsce samo naprowadzało do smutnych wspomnień, a ekonomstwo oboje polityczni ze swemi, gburowaci byli z prostym ludem nieznośnie. Cały więc dzień miał przed sobą do przygotowań wszelkich dla dziecka.
Słońce wstało jasne, promieniejące, wesołe, jakby niosąc nadzieję i otuchę. Na brzegu Horynia ruch się i gwar rozpoczął; a że po wsi poszła już wieść o dziecku, ktokolwiek więc przechodził mimo gospody, wstępował do Jermoły zobaczyć sierotę, i podziwiać się i posłuchać opowiadania jak to było. Kozaczycha wyręczała z ochotą kuma, corazto ubarwiając opowiadanie swoje, z najdrobniejszemi szczegółami powtarzając je nieznużona. Tymczasem stary wyciosywał kołyskę, na którą szczęściem znalazła się kłomla z łoziny pleciona wyborna. Ta postawiona na dwóch jako-tako obrobionych biegunach, zasłana świeżém sianem i różnemi rupieciami Jermoły, około południa już była gotową. Łatwiéj wprawdzie daleko było, wedle zwyczaju wieśniaczego, na sznurach u bunta koszyk zawiesić i huśtać go nogą; ale się Jermoła sznurów, bunta, kruka i wszystkiego obawiał dla dzieciny, woląc podjąć pracę, niżeli je, jak sądził, na niebezpieczeństwo narażać.
Kozaczycha śmiała się z tych strachów, ale przekonać go nie mogła. Oprócz téj roboty około kołyski, całą izdebkę, owę tak porządną i od lat wielu nietkniętą, potrzeba było teraz wcale inaczéj usposobić, żeby dziecku blask nie bił w oczy, żeby na nie ze drzwi nie wiało, z pieca nie piekło. Żydówce musiano w kącie zrobić z drabiny zagródkę z furtką, gdyż się jeszcze przyswoić nie dawała: jadła wprawdzie co jéj rzucono, ale ani myślała słuchać; została więc na sznurku do jakiegoś czasu.
Zasiadłszy z kozaczychą, Jermoła wziął od niéj dokładną naukę o sposobie, w jaki się należało z dzieckiem obchodzić: rozpytał ją z największemi szczegółami ile razy miał je kąpać, w jakiéj wodzie, czém karmić, jak usypiać i tulić. Przywiązanie do malca wyrównywało w téj chwili prawie nienawiści, jaką miał ku kozie nieposłusznéj i czuć nieumiejącéj szczęścia, jakie ją spotykało. Jermoła groźnie spoglądał na nią, nie mogąc się zarówno nagadać o przymiotach dziecka i niegodziwości żydówki, jéj nierozumie, uporze i szkaradnych nałogach, jakich w obcowaniu karczemném nabrała.
Tak upłynął piérwszy ranek ojcowstwa biédnego Jermoły.






Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Józef Ignacy Kraszewski.