<<< Dane tekstu >>>
Autor Józef Ignacy Kraszewski
Tytuł Jermoła
Podtytuł Obrazki wiejskie
Wydawca Henryk Natanson
Data wyd. 1857
Druk Drukarni Gazety Codziennéj
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


— Cóż to być może? — rzekł w sobie stary przerywając pacierze i powstając z ławy — późna godzina: czyby która głupia baba miała się wybrać nad rzekę z dziecięciem, albo do mnie po lekarstwo?
Nastawił ucha, ale kwilenie się ani zbliżało, ani oddalało: widocznie dziécię gdzieś leżało w miejscu. Pora nie była potemu, żeby je z przenośną kolébką postawić tam miano; chłód, wieczór, położenie wygonu nie dozwalało tego przypuszczać. A głos dziecięcia kwilił smutnie.
— E! to sowa! — rzekł sobie siadając stary — usiadła gdzieś na dębie i piszczy; ale przysiągłbyś, że dziecko:.... jakto one udawać umieją....
Posłuchał, płacz stawał się coraz wyraźniejszy i boleśniejszy.
— Nie! to nie sowa, to coś niepojętego: trzebaby pójść zobaczyć, może jakie nieszczęście. Ale coby to być mogło?
To mówiąc, chyżo się porwał, czapkę na uszy wcisnął, kij wziął do ręki i nawet o ulubionéj zapomniawszy fajeczce, za drzwi wyskoczył. Na progu już przekonał się, że najmniejszéj wątpliwości nie było, a krzyk nie sowa pewnie, ale biédne jakieś wydawało dziécię. Przeraziło to prawie starca i kierowany głosem, począł szukać zkądby pochodził; zwrócił się zaraz ku ogródkowi i ujrzał coś bielejącego pod najbliższym dębem. Oczy go stare nie zwodziły: na garbie mchem zielonym okrytym, obwinięte w bieliznę, kwiliło niemowlę.
Dziécię! dziécię porzucone, opuszczone od rodziców! — to się w głowie staruszka pomieścić nie mogło. Struchlał z przerażenia, z podziwu, z litości i smutku, podbiegł i nie myśląc co robi, pochwycił na ręce dzieciaka, który uczuwszy może ruch około siebie, natychmiast kwilić przestał.
Jak złodziéj z kradzieżą biegł, kija nawet zapomniawszy, stary Jermoła do swojéj izdebki, powtarzając sobie ciągle:
— Dziécię, dziécię! co to być może?
Nagle przyszło mu na myśl, że przypadkiem zapewne porzucono na chwilę niemowlątko, i że niepokojem matkę nabawić może, gdy go w miejscu nie znajdzie; począł więc wołać głośno i hukać po polesku, aż mu się lata pastusze echem przypomniały; ale nikt nie odpowiadał.
— Juściż tak biédnego dziecka na chłodzie zostawić niepodobna — rzekł z wzruszeniem — pójdę do chaty, domyślą się gdzie się podziało.
Otworzył drzwi, w piecu było przygasło, ciemności okrywały izdebkę; żywo złożył swój ciężar na łóżku, a sam jął się rozpalać trzaski i wióry, których nie oszczędzał tą razą.
Gdy światło znów zabłysło, a stary przybiegł do kwilącego znowu dziecięcia, podziwienie jego i przestrach wzrosły do najwyższego stopnia. Dziécię to widocznie nie było wiejskie: samo spowicie dowodziło tego. Jermole w głowie się pomieścić nie mogło, jakim sposobem, z jakichkolwiekbądź powodów, matka czy ojciec potrafili wyrzec się téj maluczkiéj istoty niewinnéj, na którą patrząc płakał z litości i wzruszenia.
W istocie od usłyszenia piérwszego płaczu do téj chwili, nieznane jakieś uczucie owładywało starcem dotąd spokojnym: czuł się poruszonym, przelękłym, ale zarazem ożywionym, jakby o lat dwadzieścia odmłodniał. Z ciekawością zbliżał się do zagadkowéj istoty, którą los, jakby ulitowawszy się nad jego osamotnieniem, rzucił mu na pociechę właśnie, gdy myśl szukała jakiegoś węzła, coby go jeszcze ze światem połączył.
Dziécię starannie obwinięte, było widać przysłonione umyślnie w ten sposób, aby z pieluch nawet pochodzenie jego wydać się nie mogło. Matka wyrodna czy ojciec obojętny, z resztką jakiejś troskliwości o nie, obmotali całe sztuką grubego białego perkalu, która tylko część twarzyczki rozpłakanéj zostawiła odkrytą.
Jermoła wpatrywał się w nią z uczuciem osłupienia i załamanemi rękoma.
Nierychło mu przyszło na myśl, że tu coś radzić potrzeba, że dziécię płacze może głodne, że na niego spada ciężar niespodziany, któremu podołać będzie trudno i nad siły. Błyskawicą przesunęły mu się przed oczyma: mamki, kolebka, niańczenie, macierzyńskie starania i niedostatek, który mu nie dozwalał nikogo nająć do dziécięcia.
Najemne téż ręce zdały mu się niegodnemi dotknąć tego bożego daru, za jaki podrzutka uważał, już się rachując niejako za przybranego ojca, przez Opatrzność wyznaczonego sierocie. Błysło mu w oczach, że mu to dziécię odebrać mogą, i nim się zastanowił co z niém uczyni, przeląkł się téj ostateczności.
— Nie! ja go nie oddam nikomu: to moje dziécię, moje! sam Bóg mi je zesłał: nie porzucę sieroty!
Ale radzić było pilno: dziécię kwiliło i płakało znowu. Jermoła wziął je na ręce... Co tu począć? do kogo pójść po radę? co najpierwéj robić?
Gdy je tak nosi po izdebce niemal oszalony swą dziwną przygodą, z powinięcia wysunął się zwitek ciężki i upadł na ziemię. Jermoła zdziwił się bardziéj jeszcze, podniósł i postrzegł w biały papiér zakręconych kilkadziesiąt sztuk złota.
Omało dziecięcia nie upuścił....
— A więc to ktoś dostatni wyrzekał się swéj krwi, płacąc, by mu ją ktoś odebrał!
Zamyślił się starzec usiłując odgadnąć świat, którego do téj pory tak mało rozumiał, a może intuicyjną siłą serca pojął chwilowo całą czarność, nędzę i cierpienia żywota....
— Mój Boże! — zawołał — znaleźliby się może i tacy, coby ten grosz odebrali sierocie... Nie! nikt o nim wiedzieć nie będzie: schowam go dla wychowańca gdy dorośnie, a wyżywić go i sam potrafię.
I rzucił złoto w szkatułkę starą stojącą przy łóżku, w któréj swój grosz, jaki miał, zwykł był chować, a sam porwawszy opończę, postanowił z dzieckiem pójść na wieś, popytać rady u ludzi.
Biédny starzec otulając swój ciężar, skłopotany, przerażony i szczęśliwy zarazem, do najbliższéj wbiegł chaty.
Siedziała w niéj wdowa po kozaku owym Harasymie, którą téż od służby mężowskiéj pospolicie kozaczychą zwano, z córką jedynaczką ukochaną, któréj od lat kilku szukając męża, wyszukać nie mogła, choć dziéwczę warte było zalotów.
Chata, którą jeszcze nieboszczyk dziedzic nadał Harasymowi na końcu wsi, ku brzegowi Horynia posunięta, mogła starego dworaka upoważniać do odpowiedzi: „Moja chata z kraju, niczeho ne znaju!“ bo za nią był tylko wygoń i pustka, w któréj mieszkał Jermoła. Z dawnych stosunków dworskich, między temi dwiema lepiankami pozostał węzeł przyjazny: kozaczycha opierała Jermołę, brał u niéj jedzenie, a czasem w złéj godzinie przychodził szukać pociechy, częściéj jeszcze gawędy i dobrego słowa. Ale tam lepiéj się działo niż u biedaka Jermoły: dostatek był większy, a że babka skąpa i rządna, nigdy na przednówku nie brakło niczego, i grosz jeszcze lub miarka zboża po ludziach się znalazła.
Chata dziś postarzała i czarna, choć ją kozak budował z pomocą pana i wielkiém staraniem, podobna była wszystkim innym, które zaraz za nią długim się ciągnęły sznurem: drzewo tylko użyte na ściany grubsze było, a wewnątrz trochę lepiéj, bo piec i komin porządny, a izba nie kurna.
Do niéj należał ogródek tuż wydzielony w połowie na ługu, i drugi obszerniejszy, na którym siano żyto lub jarzynę, nieco opodal z polami wiejskiemi w łanie. Kozaczycha miała krów cztery, z których zbierała sér i masło i przedawała je okolicznym dworom lub w mieście; cały pług najczęściéj wynajmowany lub wysyłany do obrabiania pola na współ z uboższemi; dziesięć owiec, troje ozimków, a nawet konia do brony kupiła była, choć się jéj nie powiódł i znosaciał z zapuszczonéj zołzy. Oprócz niéj i córki był w chacie stary Chwedor parobek, już poszpakowaciały na cudzym chlebie, nieco głuchy i wielki pijak; chłopak wyrostek sierotka i dziéwka najmitka. Słowem gospodarstwo to wcale zamożne, kierowane przez starą wdowę, tém dziwniejszém czyniło, że po rękę Horpyny nikt się dotąd nie zgłaszał, zwłaszcza że sama dziewczyna już dochodząca dwudziestki, była bardzo piękna i za najcelniejszą krasawicę na wsi uchodziła.
Słusznego wzrostu, co widać wzięła po ojcu, zręcznéj kibici, czarnobrewa, kiedy się na niedzielę wystroiła w krocie wstążek, w granatową bekieszę i żółte po wołyńsku buciki na wysokich obcasach, wyglądała jak przebrana pani. Chłopcy oczy nią paśli zdaleka, wzdychali, czapkami kręcili, w głowy się skrobali, ale zbliżyć się do niéj żaden nie śmiał. Naprzód, że istotnie Horpyna dumna była jak wielka pani; powtóre, że pocichu powtarzano, jakoby od lat już dwóch dojeżdżał do niéj szlachcic, który wprzód we wsi pisarzem służył, i ona go kochała i on do niéj przylgnął zapamiętale. Od téj pory każdy parobczak unikał od kozaczanki, i dziwy prawili o tych miłostkach pokątnych.
Stara jakby nic nie widziała, swatała się z córką po wsi jak mogła i umiała: jeździła z nią na odpusty, zapraszała na wieczorynki i doświtki. Spijano, zajadano, bawiono się, ale Horpyna nie doczekała dotąd od nikogo flaszy z ręcznikiem.
Trafił tak Jermoła, że nie zastał żywéj duszy przed chatą kozaczychy, gdy się do niéj zdyszany zbliżył z kwilącém znowu dziecięciem; światło tylko buchające przez okienko zwiastowało, że gospodyni doma. Wszedł więc wprost ze swojém zawinięciem do świetlicy staruszek.
Kozaczycha siedziała na ławie przy stole, podparta na ręku i zadumana, a Horpyna przy piecu: obie milczące i smutne, podniosły oczy razem, i ujrzawszy Jermołę z dzieckiem, zerwały się z krzykiem podziwienia.
— Co tobie stary? co to jest? — zagadnęła matka.
— Co? co? — zawołał przybyły padając na ławę i na kolanach składając dziecko, z którego oka nie spuszczał — ot co, widzicie.... mnie.... dziecko Pan Bóg dał!
— Tobie! jak!
— Dziw! cud! sam nie wiem co robić! Tylkom co powrócił znad rzeki od drzewa, gdzie byłem na balach, zapaliłem ognia i począłem się modlić, gdy słyszę coś piszczy pod dębami: ni to sowa, ni to dziecko.... Myślę sobie puhacz, bo tam są dziuple w starych dębach; modlę się daléj, a tu znowu płacze. Skorciało mnie, a no wyjrzę... Pobiegłem, przychodzę, patrzę, i ot co znajduję... dziecko... Co tu teraz robić!.... co tu robić!
Stara i młoda, obie niewiasty stanęły ciekawie nad Jermołą opowiadającym, kiwając głowami w milczeniu.
— Ktoś podrzucił — zawołała stara — ale kto?
— A któżby tak mógł dziecinę porzucić? — z oburzeniem podchwycił stary — czy to może być?
— Oj! oj! znamy my takich ludzi, — odezwała się kozaczycha trzęsąc głową na wszystkie strony — nie takie to historye opowiadają o złości ludzkiéj: alboście nie słyszeli o niemowlątku, co to je wyrodna matka na pastwę wieprzom wrzuciła w koryto, żeby śladu jéj sromoty nie zostało!
Stary Jermoła niezrozumiawszy, spojrzał prawie wielkiemi oczyma na kozaczychę, i ruszył ramionami; tymczasem dwie niewiasty aż poprzyklękały przy dziecięciu, żeby mu się przypatrzeć.
— A w jakieżto białe poobwijane rańtuchy!
— A jakie delikatne!
— Pewnie pańskie, bo u nas ktoby co podobnego odważył się zrobić: zawodu na to nie ma.
— I wybrali miejsce pod waszą chatą!
— Ale radźcieno, co ja z niém będę robić?
— Jak zechcecie, — odpowiedziała kozaczycha — możecie odwieźć do ekonoma, a on odstawi do pomocnika i zabiorą sobie gdzie do jakiego szpitalu...
— Zabiorą! — krzyknął Jermoła z płaczem w głosie — a to mi ślicznie radzicie! A będąż doglądać, pilnować: gotowi umorzyć niemowlątko! /
Stara ruszyła ramionami.
— A wy jak sobie z niém radę dacie?
— Radźcież na to kumo!
— A jakże myślicie?
— Czy ja wiem co myśléć — przerwał stary — mnie się w głowie zawraca co tu począć. Za nic porzucićbym nie rad dziecka, które sam Bóg oddał mojéj opiece: wyhodować go nie wiem czy potrafię,... Tylko mi się zda, czemużby nie!
— Będziecie je musieli oddać na mamki, to najprędzéj do Jurkowéj niewiastki.
— A! za nic! — zawołał Jermoła — ot to! taka zła baba, toby mi je przymęczyła, a zażądałaby odemnie nie wiedziéć czego, kiedy u mnie grosz grosza goni... Gdybyście mu dali mléka: patrzcieno jak się maże i płacze, możeby piło.... Jabym u was najął mléko dla niego.
Kozaczycha rozśmiała się.
— Cóż? i sami niańczyć będziecie? sami bawić, chuśtać, kołysać? A! to chyba nic już więcéj robić nie będziecie mogli! Dziecko, to wiekuisty kłopot; pamiętam, com ja miała ze starszym, z tym nieborakiem Tymoszkiem, który roku nie dożył, a i z Horpyną: ani dnia, ani nocy spokojnéj.
— Alboto ja i tak bardzo śpię, czy tak bardzo co robię wiele? — rzekł uparty Jermoła, który się do swojego znajdy przywiązywał coraz bardziéj — mnie aby się tylko kilka godzin przespać, a dziecko to prawie ciągle spi a spi, byleby nie było głodne.... Znajdę czas i przedrzémać się, i do ogródka zabiedz, i kartofli sobie upiec.
— Ale czémże je karmić będziecie?
— Ano, mlékiem.
— Kiedy ono może i pić jeszcze nie potrafi, takie małe...
Jermoła westchnął.
— Nie potrafi... to się nauczy! Ale co tu poradzić?
Kozaczycha powoli wzięła mu z rąk niemowlę i poczęła się w nie wpatrywać: ono kwiliło. Córka jéj pobiegła po świeżo udojone mleko, a przywabieni ciekawością i słowem rzuconém przez Horpynę sąsiedzi, schodzić się poczęli po jednemu, po dwóch, daléj całemi gromadami, i obstąpili kołem starego.
Jak wieś wsią, za pamięci najstarszych ludzi, nigdy się tu nic podobnego nie trafiło, słychać o tém nie było. Gadano nie mogąc się nagadać.
Radził wójt, radziła gromada i starzy i młodzi, i kobiéty i parobcy, ale nic uradzić nie mogli: bo wciąż powtarzali jedno, jednakowo się zbijając i znów powracając do piérwszego, a zawsze swatając na mamkę Jurkową niewiastkę.
A co było domysłów, co przypuszczeń dziwacznych, co żartów i co narzekań na niepoczciwych ludzi!
Nikt jednak poszlaki nie miał o sprawcy: we wsi nikogo obcego nie widziano pod wieczór, ani w pobliżu nawet; drogi były puste, w karczmie, na przewozie, nie pokazał się żaden podróżny. Gdy się dosyć nagadali, narozprawiali i powoli rozchodzić się już zaczynali, niosąc po wsi owę osobliwszą nowinę; stary Chwedko, znany bardzo posiadacz dereszowatéj klaczy, oparty na kiju, zebrawszy myśli, tak się odezwał do Jermoły:
— Ot co mi teraz na pamięć przyszło: słyszałem to już temu lat będzie ze dwadzieścia, w Małyczkach owdowiał był gospodarz znajomy mi; żona mu w słabości zmarła i zostawiła sierotkę, tylko że na świat przyszłą. Biedaczysko jednooki, ubogi, nawet mamki znaleźć nie mógł: chodził od chaty do chaty, ale nie wyprosił nigdzie, żeby mu córeczkę przyjęto, a nie miał nawet i krowy, żeby ją mlekiem karmić. Wiecie co poradził sobie? — kozę słyszę kupił za ostatniego pół rubla, co mu został od pogrzebu, i ta wykarmiła córkę, taką śliczną dziéwkę, jakiéj na okolicę nie ma.
Jermoła aż się porwał.
— Dawajże tu kozę! — zawołał z żywością — jest gdzie koza... kupię kozę...
— Koza u arendarza.
— Nie ma rady, idę i kupuję...
I już ruszył się do drzwi, kiedy go zarazem i kozaczycha i Chwedko wstrzymali.
— Bój się Boga! — zawołał chłop — a to cię żyd zedrze ze skóry, jak się dowié że koza potrzebna.
— A! niech weźmie co chce, aby kozę dał!
— Ostatnią koszulę oddasz za nią — przerwała zapalonemu kozaczycha — czy ty nie znasz Szmula: toż to okrutnik, że i między żydami poszukać podobnego... Powoli na miłość Boga! choć już kłamcie, że dla chowu potrzebujecie, bo ci za nią drożéj krowy każe zapłacić.
— Pójdęno ja z tobą — rzekł Chwedko — zobaczycie, zdurzym żyda.
— Ale cóż zrobić z dzieckiem?
— Nie turbujcie się, zostawcie u nas, nic mu się nie stanie.
— Jeno zmiłuj się matko, — rzekł Jermoła troskliwie — ostrożnie koło niego!
— A on mnie będzie uczył, patrzcie! Co to piérwsze u mnie czy co! Ja je ukołyszę, mlekiem napoję, choćby na palcu po kropli dawać przyszło... Tylko się już nie frasujcie.
— Ja się duchem zwinę — odparł Jermoła — ale proszę was, żeby się co dziecku nie zrobiło.
Stara się aż z niego rozśmiała, taki był skłopotany. Dopiéro na wychodnem przypomniał sobie jak dawno fajki nie palił, dobył luleczki, która go nigdy nie opuszczała z zanadrza, nałożył szparko, zapalił i razem z Chwedką puścili się pomimo ciemnéj nocy ku nowéj karczmie, w środku wsi położonéj.
W wiosce, w któréj dla bindugi i brzegu napływ ludzi jest ciągły, handel drzewny żywy, flisy, kupcy i ich faktorowie kręcą się nieustannie: lada żydek obszarpaniec siedziéć w karczmie nie może. To téż w Popielańskiéj gospodzie ów Szmul królujący nietylko włości, ale okolicy, wcale nie był pospolitym szynkarzem, jeżdżącym z beczułką po wódkę o trzy mile.
Byłto żyd zbogacony udziałem, jaki miał w kupnie towaru leśnego, handlem smołą, łuczyną, popiołami i dziegciem, brakiem klepki i belek, obodami i wszelkiego rodzaju poleskim produktem, aż do grzybów i suszonych jagód. Szynk także dawał mu, zwłaszcza na wiosnę, zyski nie do pogardzenia; a pan Szmul czując już trzos nabity i ważność swego położenia, powoli chorować zaczynał na morejnę. Nowa karczma w któréj się mieścił, nie miała już pozoru starych gospód, których kształty zachowały dawne podaniowe formy słowiańskich gromadzkich budowli wiecowych, na narady i obrzędy publiczne przeznaczonych. Brakło jéj zajazdu wspartego na słupach, bo na podróżnych nie oglądała się wcale, a dla kupca żyda miała szałasik, dla zatoczenia budy jego wystarczający: wyglądała więc raczéj na dosyć porządny dworek szlachecki. Z jednéj strony wielką izbę poświęcono w niéj na szynkownią, otoczywszy ławami do ścian przymocowanemi i ogromnym opatrzywszy stołem, a w przepierzeniu od alkierza urządzono szynkwans zamykany na noc rodzajem podnoszonéj okiennicy, na któréj we dnie wydawano wódkę, podpierając ją starym kołem brzozowym. W drugiéj domu połowie, nie bez pewnego wykwintu urządzonéj, mieścił się Szmul Popielański z całą swą rodziną, zostawując w tyle izdebkę osobną dla kupców przyjezdnych.
Piérwsza izba zakrawała na coś bawialnego, bo miała kanapę politurowaną, cycem w gwiazdy żółte pociągniętą, dwa krzesła takież z czarnemi strzałami w poręczy, lusterko zamuszone na ścianie, portrety za szkłem dwóch izraelskich znakomitości: rabina hamburskiego i wileńskiego, szafę z porcelaną, rumem, filiżankami i kosztowniejszym sprzętem, i stół kiwający się z lirą, zawsze pokryty kolorową serwetą.
Gdybym miał czas i humor potemu, o jakże ważne mógłbym tu filozoficzne wyciągnąć wnioski z tych strzał i liry, dwojga symbolów starożytnego świata, sponiewieranych do tego stopnia, że o piérwsze plecami się opierają, a drugie depczą nogami! Strzały! strzały w poręczu krzesełka; lira zeszpecona, z drewnianemi strunami, lira Amfiona, Orfeusza i Apollina, podpierająca stolik u żyda! Niestety! sic transit gloria mundi!... Strzały nie kaleczą, lira oniemiała — a my wracamy do żyda.
Podłoga w téj izbie była nawet zrazu malowana, ale to ją tylko dziś czyniło pstrokatą; piec zamykał się drzwiczkami żelaznemi z gałką mosiężną, co wszystko Szmul proprio sumptu et cura fieri fecit, dla dogodzenia swéj fantazyi: z czego zresztą tak się chlubić umiał, jak niejeden z nas, gdy dwa kołki wbije koło domu, lub ścianę wyklei. W drugiéj izbie większéj, nieco żydowskie brudy rozpościerały się swobodnie, ale przy nich były ochotki wystawności i pragnienia wygódek. Łoże stało pod sufit wysłane bebechami kolorowemi, z firankami w kwiaty; była szafa czarna z księgami i papierami, biurko kulawe, a obok kupa kartofli, niecułki, łokszyn schnący na serwecie, kadka z pomyjami, i przyjacielsko między bachurami chodzący biały indyk, pater familias.
Szmul był człowiekiem nie pierwszéj młodości, lat pod pięćdziesiąt mającym, żonatym powtórnie, gdyż z nieboszki miał tylko jednego syna, który już w miasteczku handlował, a jednym potomkiem tym nie mógł się kontentować: wziął więc młodziutką ubogą żydóweczkę wielkiéj piękności, a ta już mu troje Szmuląt w przeciągu lat niespełna trzech przyprowadziła. Siwe włosy jego ubłogosławiała ta niespodziana jéj płodność. Poważny ów, szpakowaty nieco potomek Izraela, zdawał się na piérwsze wejrzenie pięknym i szlachetnego oblicza; chciało się patrzéć nań, w poczciwość jego wierzyć: ale kłamał jak wielu innych, twarzą, oczyma i pięknością swoją.
Nie było bowiem pijawki nielitościwszéj nad Popielańskiego Szmula, a zyski coraz większe nie odstręczały go od maluczkich: obok tysiąców kładł wyszarzane grosze miedziane oblane potem wieśniaczym, i dumny swém położeniem i bogactwem, lud gorzéj bydła odprawiał, obchodząc się z nim bez litości.
Doszło do tego, że wieśniacy pokryjomu z interesami woleli się uciekać do uboższych żydków w miasteczku, niż je tu z nim pod bokiem załatwiać: co Szmula do większéj jeszcze przeciw nim pobudzało zajadłości, bo im przebaczyć nie mógł, że mu się obdzierać nie dawali. Uważał to za formalny bunt z ich strony; a że podanie jakieś gdzieniegdzie dochowujące się, dawało mu niejaką władzę dopominania się o ubytki, gdy kto z ludzi pojechał do cudzego młyna: zdawało mu się, że toż prawo upoważniało go do hałasowania, gdy kto na targ krowę prowadził lub sprzedał korzec zboża bez jego wiadomości. Niesłychanie czynny, Szmul nic nie opuszczał: wszystko mu było dobre, a czas miał na rzecz każdą. Zimna krew i spryt nie opuszczały go nigdy.
Do tegoto wszechmogącego władzcy biegł nieopatrzny Jermoła w nadziei kupienia białéj kozy. Szczęściem, daleko przebieglejszy towarzyszył mu stary Chwedko, bywalec wyuczony ludzkiém oszukaństwem, ostrożny i nie żałujący ani gęby, ani nóg, ani czasu, byle grosza oszczędzić. Po drodze dawał Chwedko nauki Jermole, ale ten ich nie słuchał, cały zaprzątniony myślą, jakimby sposobem kozy dostać. Staruszka ta na nieszczęście faworyta Sury i starszego jéj synka, który ją czasem za brodę ciągnął, choć go kilka razy potłukła, w najszczęśliwszym razie warta była około dwunastu złotych; ale Jermoła już był przygotowany dać za nią dwadzieścia, czemu się Chwedko nie tak bardzo przeciwił, zważając okoliczności. Ale jak tu było do Szmula z propozycyą przystąpić? Dość, żeby się dowiedział o potrzebie, zdarłby za nią niechybnie; chodziło więc o to, by jakoś żyda obejść i trochę oszukać, zapobiegając, żeby on nie oszukał nieboraka Jermołę.
Już się zbliżali do karczmy, gdy Chwedko namyśliwszy się głęboko, kazał się Jermole zatrzymać.
— Posiedźcie tu przed tą chatą — rzekł wskazując mu miejsce — poczekajcie, pójdę ja przodem i żyda wymacam: nie bójcie się, jakoś to będzie... ja go uchodzę. Przyjść tak prosto z mostu i kozy zażądać, to on ci ją jak krowę zaceni: trzeba, żeby żyd sam ją zalecał.... Dajcieno mi sprobować.
— A cóż zrobisz?
— No! zobaczysz — żywo rzekł Chwedko, biorąc do serca sprawę Jermoły — tylko mnie słuchaj.
Jermoła nabrawszy otuchy usiadł pod chatą, potrzebując prócz tego namyślenia i spoczynku; sparł się na ręku i zadumał głęboko, piérwszy raz oddawna zaglądając w przyszłość.
Chwedko pospieszył do szynkowni naprzód, ale tu Szmula nie było: chodziła tylko koza. Uchyliwszy więc drzwi paradnéj jego izby, i dobrze otarłszy nogi, i poprosiwszy wprzód o pozwolenie wnijścia, z czapką pod pachą wtoczył się kłaniając po kilkakroć na progu. Miał i to na uwadze, żeby stanąć na słomiance, bo żyd gniewał się, gdy mu jego izbę zanoszono błotem, a dobrze upewniwszy się w pozycyi, ręką do kolan pokłonił się raz jeszcze Szmulowi.
Potrzeba było chcąc być łaskawie przyjętym, dobrze pamiętać o wszystkich warunkach, tak właśnie jak baczny Chwedko; do nich należało otarcie nóg, trzymanie się u progu, i nie nazywanie starego żyda arendarzem, tylko kupcem: morejne bowiem utrzymywał, że szynk dla niego jest małą rzeczą, i że dla przyjemności tylko na wsi mieszka.
— Nu, a co to powiész Chwedku? — zapytał z krzesła żyd, który się kiwał nad książką nabożną, ale nabożeństwo przerywał, ilekroć była potrzeba dla interesu, wiedząc, że Pan Bóg cierpliwszy jest od ludzi.
— To, proszę pana kupca, jest tu jedna okazya.
Okazyą nazywa się u ludu wszelka niespodziana przygoda, każdy wypadek mogący być powodem do kieliszka.
— Okazya? no? co? chrzciny, zapowiedzi? wesele czy pogrzeb? Umarł kto, broń Boże? Pewnie wódki na kredyt chcecie?
— Ale nie, ja tu przypadkiem dowiedziałem się jednéj rzeczy, i chciałem panu kupcowi powiedzieć: może być zarobek...
— Nu! jaki zarobek? — wstając, założywszy ręce za pas i zbliżając się spytał Szmul.
— Jegomość (tytuł ten wielce żydowi smakował), jegomość zna Jermołę: tego starego, co siedzi w owalonéj karczmie?
— Jakże nie znam? gołysz! gołysz!
— Tato prawda, ale gdzieś kilka rubli sobie dostał.
— No, to co? chce przepić?
— At! on wódki nie pije, ale jemu do głowy przyszło koniecznie sobie krowę kupić: pół na kredyt, pół za pieniądze.
— Krowę! na co jemu krowa!
— Chciał już iść do miasteczka, ja go wstrzymałem, bo mi coś do głowy przyszło.
— Do miasteczka, zaraz u nich do miasteczka! — podchwycił żyd ruszając ramionami. — A no mów daléj Chwedko, coś tam obmyślił...?
— Ja jemu chcę perswadować, że na co jemu krowa z długiem: lepiéj za czysty grosz dojną kozę kupić, i mléko i przychówek miéć będzie. Możebyście wy jemu swoję starą białą sprzedali?
Szmul bacznie popatrzał w oczy Chwedkowi, który się szczęściem nie zmieszał; zresztą trudno się było domyśléć podstępu w narajeniu do sprzedaży białéj kozy. Arendarz sprobował go tylko zapytaniem rzuconém jak sonda w głębinę.
— Jermoła tu? w karczmie?
— Nie, siedzi od południa u sąsiadów, ale gdybyście chcieli, to go potrafię tu namówić i przyprowadzić, choć nie rad do karczmy zagląda. Ale może wy téj staréj kozy sprzedawać nie myślicie? Ja to tak z dobrego serca dla was pomyślałem, na co pieniądze mają ze wsi wychodzić. A jak wam to nie w ład, to mu dam pokój, niech idzie do miasteczka.
— Czekajno, czekaj — rzekł żyd po namyśle do Chwedka, biorącego już za klamkę — po co jemu do miasteczka...
I zawołał Sury, która weszła z minką kwaśną pieszczoszki Abizail; poszwargotali coś z sobą, żyd bardzo łagodnie, żona dosyć ostro. Chwedko chciał z ruchów i głosu odgadnąć jak sprawa stała, ale nie potrafił; żydówka wreszcie odeszła, a Szmul odwrócił się do Chwedka:
— Tyś dobry człowiek — rzekł klepiąc go po ramieniu — jak tobie będzie potrzeba na kredyt, każę dać na rubla, słyszysz. Przyprowadźno Jermołę do szynkowni, koza tam jest: niechaj kupuje.... To dobra koza... on na niéj wyjdzie... Bardzo dobra koza... A wiele ma pieniędzy?
— Tego to ja nie wiem — odparł Chwedko — kilkanaście złotych swoich miéć musi, a kozaczycha mu jeszcze miała dopożyczyć.
Żyd w milczeniu pokiwał głową i odprawiwszy chłopka, który do towarzysza pospieszył, sam coś cieplejszego na się wziąwszy, gdyż drogie swe i szacowne zdrowie umiał pielęgnować, pociągnął powoli do szynkowni, pod pozorem jakiegoś obrachunku ze starą rekrutką zwaną Marysią, która w szabas i nieszabas szynkowała Szmulowi, dzieci niańczyła, krowy doiła, słowem służyła im oddawna.
Wielka owa izba ciemna, bez podłogi, obrukana, smutna, oświecona jedném łuczywem kopcącém w kącie, zajęta była w téj chwili przez owę Marysię szynkarkę, kobiétę tak małą a grubą, że ją chłopi pospolicie do kadłuba kwaszeniny porównywali; ową kozą białą spacerującą i szukającą posiłku po kątach, i jakiegoś podróżnego Poleszuka, który sakwę i łapcie podłożywszy pod głowę, sam po kieliszku wódki i cebuli, twardym snem ujęty, spał jak kamień, a chrapał jak wóz niesmarowany.
Szmul przeszedł się kilka razy, spoglądając to na kozę, to na Marysię zdziwioną jego przybyciem; ziewnął, westchnął, i posłyszawszy szelest w sieni, poszedł coś na okiennicy rachować, udając niezmiernie zajętego.
Właśnie téż wchodzili Chwedko ze starym Jermołą, który drżał jak liść i wstydził się komedyi, którą dla kozy odegrywać musiał. Piérwsze jego wejrzenie padło na białą poważną jéj postać, i byłby się nieochybnie zdradził, gdyby Szmul to spostrzegł; ale żyd także odgrywając swoję rolę, bardzo zaprzątnionego rachunkiem miał minę, i tyłem był odwrócony.
— Dobry wieczór panie kupiec — powitał Chwedko.
— Dobry wieczór.
Szmul odwrócił się i pod nosem coś mruknął.
— A co? napijemy się po kieliszku? — rzekł Chwedko.
— Ja to rzadko piję, ale dla waszéj kompanii nalejcie Marysiu....
— Macie iść, słyszę, na jarmark — dodał piérwszy — trzebać się na drogę posilić.
— Nu! a to czego na jarmark? — zapytał Szmul — może chcecie co sprzedać, to i jabym kupił.
— Nie, inną mam potrzebę.
— A jak inną! — dodał żyd — to zaraz do miasteczka: u was wszystkie interesa w miasteczku... Myślicie co kupować?
— Widzicie panie kupiec — wtrącił Chwedko — kumowi zachciało się krowy: nudzi się i kłopotu szuka.
— A na co wam krowa? — zagadnął żyd.
— At... byłaby wygoda, a może i zarobek.
— Gwałt! — machnął ręką Szmul — wy jeszcze widać nigdyście krowy nie mieli, i nie wiecie co to krowę hodować... Daj na pastucha, a co te pastuchy kosztują, i zawsze głodne bydlę powraca; kup siana, a co to teraz siano, jak szafran; kup plewy, i plewa po dziesięć groszy worek; kup grysu, a ja nie sprzedam od czterdziestówki, mnie wszyscy tak płacą... Potrzeba ziela, kartofli, a nie, to wychudnie; a choroby, a zajałowieje... choć i tak przez pół roku mléka nie da...
— Ale przychówek i trochę nabiału.
— A kto wam będzie koło tego chodził? — zapytał żyd ruszając ramionami.
Jermoła jakby przekonany, w głowę się poskrobał.
— A co ja wam mówił? — dodał Chwedko — dla ubogiego bydlę to kłopot, czysta biéda.
— Juścićby cielę i choć kapka mléka była — rzekł Jermoła.
— Także gadajcie. Jeśli dla mléka, to ja wam powiem, że nie ma jak koza — dorzucił pośrednik. — Naprzód mało kosztuje, a żyje byle czém: gałązkami, ogryzkami, badylami. Starania nie potrzebuje żadnego, i jak się koziego mléka napijesz, to przynajmniéj wiész żeś pił, taki pachnie i zdrowe.
— Jużto prawdę powiedziawszy — dodał arendarz powoli — i ja mówię, że nie ma chyba koza... Już my to najlepiéj porachowali, a patrzajcie że najwięcéj kóz trzymamy; ale ludzie patrzą, a rozumu nie mają: koza to skarb!...
— Kto to wié, może i ja jak pomyślę, to sobie kozę kupię — rzekł powoli Jermoła.
— I najlepiéj zrobicie — zawołał Chwedko — mówię wam, najlepiéj zrobicie. Ot, gdyby pan Szmul swoję białą sprzedał.
— Co ty gadasz? — podchwycił żyd żywo, jakby dosłyszawszy przypadkiem — ja téj białéj kozy za żadne pieniądze nie sprzedam... Moja żona, moje dzieci, wszyscy ją lubią: to stworzenie nieopłacone, ona więcéj warta niż krowa.
— Szkoda — rzekł Jermoła przypatrując się chodzącéj — bo może, co się mam włóczyć do miasteczka, a stare nogi bolą, namyśliłbym się na tę waszę kozę...
— To jest taka koza! taka koza! — zawołał żyd. — Widzieli wy kiedy taką kozę? Ona jest tak rozumna, że do niéj gadać można, a mléko, nie poznać co to jest! Na mil dwadzieścia nie znajdziecie drugiéj podobnéj: to jest skarb nie koza, to jest osobliwość!
— Ale stara? — spytał Jermoła.
— Stara? — jakto stara: koza jak stara, to najlepsza! Jaka ona stara? ona dopiéro żyć zaczyna... ona będzie żyć dwadzieścia lat! — zawołał Szmul coraz się ożywiając.
— A cóż ona kosztuje was? — zapytał Jermoła.
— Co ona kosztuje, to nie ma co gadać: ona koźlęciem mnie dwa ruble kosztuje... Bo trzeba wiedziéć, to nie jest prosta koza, to jest wysoki gatunek! Jabym jéj za sześć rubli nie oddał: ona prawie nic nie jé, a zawsze tłusta, i co roku po dwoje koźląt przyprowadza.
Na chwilę zamilkli wszyscy. Jermoła kręcił się nie wiedząc co począć, i przypatrywał się kozie, która wciąż chodziła po izbie stukając kopytkami, głowę kładnąc gdzie tylko ją zaszedł jaki zapach jadła. Zbierała resztki liści, ogryzki kory, skórki chleba, i trzeba jéj oddać tę sprawiedliwość, że troskliwie myślała sama o swojém utrzymaniu, nie spuszczając się na nikogo.
— Toby to było dla was w sam raz — począł po chwili faktorując Chwedko — już przywykła do wsi, toby nie uciekła; zna gdzie się paść: stara, pewna, dojna, doświadczona.
— I nie prosta koza — dodał żyd pocichu — wysoki gatunek!
— Ale gdzież tyle za nią dać pieniędzy! — przerwał Jermoła.
— Nu! wiész co — podchwycił nagle żyd zbliżając się — wy jesteście uczciwi, ja was lubię, na jarmarku to was ludzie oszukać mogą: ja dla was to zrobię, że wam kozę za trzy ruble odstąpię... Ot tak! jak sobie chcecie.
Chwedko, który się obawiał gorszego, znalazłszy tak łatwym Szmula, sam pospieszył:
— Przybijcie rękę i podziękujcie kupcowi: taniéj grzyba... Płaćcie i bierzcie, ja wam życzę.
— A nu, to cóż robić? — odparł dworak — zgoda, niech i tak będzie, tylko mi sznurka dacie, żebym ją miał na czém do domu zaprowadzić...
Najniespodzianiéj więc targ się skończył: Jermoła dobył z węzełka trzy ruble i wyliczył je Szmulowi. Żyd obejrzał, plunął na nie wedle obyczaju, i schował do kieszeni.
— Ale sznurek mi jutro oddacie — bąknął powoli zawracając się ku swojéj izbie.
— A mohorycz? — pocichu rzekł Chwedko.
— To do Jermoły należy! — zawołał Szmul — ale kiedy się nie targował, nie płacicie już za wódkę: niechaj mohorycz będzie odemnie.
Marysia rzuciła sznurek z użewką, którego używano do noszenia drewek, i Chwedko zamknąwszy drzwi począł chodzić za kozą, która domyślając się jakiéjś zdrady, wymykała się łapiącym. Żyd zniknął już za drzwiami.
— A toście się we dwóch popisali — zawołała szynkarka, widząc że gospodarz wyszedł — tfu! mieliście co kupować: starą kozę za dwadzieścia złotych... Na jarmarku byłoby ich trzy młode za te pieniądze.
Zmilczeli starzy i uwiązawszy sznurek do rogów, wyprowadzili zdobycz swoję. Jermoła aż drżał z radości, łzy mu płynęły z oczu, a kuma całował.
— Otóżeś mi dogodził... niech ci Bóg płaci — wołał zcicha.
— Ale teraz już się Szmulowi ani na oczy nie pokazywać — westchnął Chwedko, mierząc niebezpieczeństwo, na jakie się naraził. — Byleby mu o dziécięciu powiedziano, domyśli się niewiara, i nie daruje mi figla. Byłby cię dobrze pociągnął za kozę, gdyby wiedział, że tak potrzebna.
Tak gwarząc pocichu, pociągnęli nazad do chaty kozaczychy, różnemi sposoby kozę do posłuszeństwa przynaglając, a ta od karczmy odchodzić nie chciała w żaden sposób.
Tymczasem za niemi już wrzała burza, bo w chwilę potém wpadła Sura z wiadomością od Marysi szynkarki, o podrzuconém Jermole dziécięciu.
Szmul się zaraz domyślił, nie w ciemię go bito, na co tak nagle koza była potrzebna, i aż się za palec ukąsił.
— A nu, pilnujże się Chwedku złodzieju! — rzekł kiwając głową — chyba ja żyć nie będę, żebym ci za to nie zapłacił.






Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Józef Ignacy Kraszewski.