Jermoła/III
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Jermoła |
Podtytuł | Obrazki wiejskie |
Wydawca | Henryk Natanson |
Data wyd. | 1857 |
Druk | Drukarni Gazety Codziennéj |
Miejsce wyd. | Warszawa |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tekst |
Indeks stron |
I rozstali się tak ci ludzie, których traf zbliżył, a godzina rozmowy poprzyjaźniła, wiedząc, że się już może w życiu nigdy więcéj nie zobaczą. Dziwna rzecz: im prostsze obyczaje, im piérwotniejszy stan społeczności, tém, uważaliśmy to zawsze, stosunki przyjazne między ludźmi są łatwiejsze, bardziéj braterskie i prędsze. Cywilizowani naprzykład im więcéj chcą za ucywilizowanych uchodzić, tém grzeczniéj i przyzwoiciéj unikają zbliżenia się do siebie, omijają się. Przemówić do nieprezentowanego i nieznajomego człowieka jest prawie grzechem towarzyskim; przepytać się do kogo przy piérwszém spotkaniu, niedarowaną nieprzyzwoitością. U ludu wcale inaczéj, nie powiem że gorzéj: godzina jedna spaja i brata, słowo poczciwe lub twarz obiecująca wywołują zaraz wywnętrzenia, przyjaźń jedna się łatwo, i bywa gorąca jak nienawiść. Ludzie tu są jeszcze ludźmi: późniéj przerabiają się na jakieś lalki, pewnym pociągnieniom sznurka posłuszne.
Stary Jermoła z głową przypomnieniami życia swojego nabitą, powracał do domu powoli, a parobek świszcząc piosenkę i myśląc o biédnym dziadku sierocie, przygotowywał garść słomy, na któréj miał się położyć we drzwiach skarbówki, rad będąc odpocząć; bo po zachodzie słońca, wieśniak gotów usnąć w każdéj godzinie, byleby mu było wolno.
Jermoła tymczasem powlókł się do domu, do którego niedaleką miał drogę. Pomiędzy wioską a brzegiem rzeki, na piasczystym wygonie zarosłym zrzadka wyniosłemi staremi sosnami i wiekuistemi dębami, gdzieniegdzie poobcinanemi przez leniwych gospodarzy, którzy po drwa do lasu jeździć nie chcieli: widać było budowę dziwną, służącą staremu za schronienie. Nie chata, nie dwór, raczéj pustka i ruina: stara karczma opuszczona, niegdyś na zbyt wielką pobudowana skalę, zrujnowana jakimś przypadkiem, bez dachu, ze sterczącemi krokwiami, gołemi i częścią słomianego poszycia, zawieszonego nad kawałkiem ścian jeszcze cało stojących. Jeden róg w zrąb zbudowanego karczmiska, choć wychylony i skantowany, trzymał się jeszcze: widać w nim było okno nawpół zalepione gliną z kilką szybami u góry, drzwi połatane na nowo, i ściany, które od dawnéj pobiały i nalepy, dziś szary tylko i wątpliwy kolor zachowały.
Reszta gospody cała była stosem przegniłych belek i brusów, poczerniałego drzewa, kupą gnoju porosłego chwastem i bezkształtném rumowiskiem. Jakim cudem trzymał się tam ten dachu szczątek nad izbą mieszkalną i sama budowa, może podpierana nawalonemi obok gruzami? — odgadnąć trudno.
Obok niéj płot z żerdek ogradzał maleńki kilkogrzędowy ogródek, opasany kilką wzniosłemi dębami i sosnami.
Nad dachem stary komin obnażony, czarny, popękany, znać służył na coś jeszcze mieszkańcowi tego kąta. Ruina ta jak większa część naszych zwalisk drewnianych, nie miała wspaniałości i powagi rumowisk kamiennych, nieszlachetną była i brudną: mogłeś policzyć ile jeszcze lat żyć będzie, dopóki się nie zmieni w mogiłę chwastów bujnych i zielsk nieużytecznych. Zgnilizna od drzewa na ziemi przechodziła do ścian trzymających się jeszcze: widać ją było poczynającą dzieło zniszczenia, gdzie tylko opadły tynk i glina. Smutno było spojrzeć na te zwaliska i pomyśléć, że człowiek jakiś został zmuszony w nich zamieszkać. A jednak przywykły do swego śmietniska Jermoła, bez wstrętu zbliżył się do téj kletki, otworzył drzwi i wszedł do swojéj izby; a że w niéj już panowała ciemność, naprzód skrzesał ognia i podpalił trzaski przygotowane w piecyku.
Powoli rozjaśniały kątki alkierza i już go można było obejrzéć przy blasku suchego łuczywa. Była to niewielka izdebka narożna, nad którą ściel i dach trzymały się jeszcze: dawniéj musiała być to sypialnia i skład pana arendarza. Drzwi wiodące od niéj do drugiéj izby szynkowéj, dziś zrujnowanéj i niemieszkalnéj, zabite były deskami i oblepione słomą z gliną; stary piec co rok poprawiany i lepiony, straciwszy już dawny kształt prostokątny, wyglądał garbato, koślawo, nieforemnie i guzowato: zamiast blaszki zamykał się kilką cegłami. Obok komin całkiem był zamurowany: wierzchni gzems jego służył za rodzaj pułki, a wnętrze zastępowało szafę.
Sprzęt jak się domyślać łatwo, nie był wykwintny: nawpół wiejskiego pochodzenia, od siekiery obrobiony, wpół z resztek i łamu dworskiego się składał. Gdy Jermołę odprawiono z próżnemi rękami po trzydziesto kilko-letniéj służbie, za całą nagrodę styranego życia dano mu jakieś resztki potłuczone i niepotrzebne, które miano na śmietnisko wyrzucić. Z tych szczątków skrzętne ubóstwo złożyło sobie sprzęt prawie wygodny; przemyślny Jermoła umiał skorzystać z najlichszéj drobnostki, i izdebka jego ubrała się w pamiątki po dziedzicu i latach młodości. Spał na staréj kanapie z powyginanemi nogami, niegdyś biało ze złotem lakierowanéj, w głowach miał stoliczek z szachownicą jeszcze Kolbuszowskiéj roboty; para krzeseł deskami zamiast poduszek pozabijanych, widocznie pochodziła z Gdańska, ale już sznurki tylko i ćwieczki wstrzymywały je od rozsypania. Obok nich skrzynia zielono malowana, i kuta w domu, wiejskiéj była fabryki; ława ledwie ociosana stała przy drzwiach, drugi stolik nie zheblowany nawet, pośledniejszą zastawiony był poteruchą garnuszków i miseczek. Ale za to na kominie, zlepiony karukiem, świetnie się wydawał dzbanuszek z sewrskiéj porcelany bez ucha, jaśniały musztardniczka, imbryczek saski na nóżkach, z których jednę przed 50 laty odbito, filiżanka wydźwudowa i prosta ruska maselniczka w kształcie baranka. W ten sposób cała przedstawiała się izdebka: uboga, chędoga a smutna tém, że ją składały same resztki dawno zapomnianego dostatku, na pokrycie dzisiejszéj nędzy służące. Kilimek przy ścianie był turecki, ale dziurawy i połatany, a spotykał się z prostym krajczakiem u łóżka; obok garnków świeciły resztki szkła, porcelany i fajansów, przy mahoniu sośnina. Na ścianie obok nieforemnego obrazka Bogarodzicy Poczajowskiéj, wisiał przepyszny, ale szkaradnie zamokły sztych Rafaela Morghen’a, przedstawiający wieczerzę Leonarda, któréj całego rogu brakowało; daléj dwunastu apostołów pochodzących od Hoffmana z Pragi, i niemieckiéj szkoły na drzewie uszkodzone malowidełko, Narodzenie Pańskie.
Całą rzeczywistą ozdobą tego kątka była jego czystość i panujący w nim porządek: nie dostrzegłeś nigdzie pyłu, nigdzie śmieci, każda rzecz stała w miejscu; a choć w téj biednéj izdebinie mieściły się i zapasy, i jadło, i kuchnia ubogiego, i spiżarnia, i odzież, i wszelki dostatek jego: nie znać było ani nagromadzenia, ani bezładu. W ścianach porobione były szafy i pułki, pod stołami stojące skrzynie, komórka zapieckowa, komin zapuszczony suknem, służyły za składy. Nawet drewka i trzaski z pewną symetryą w wyznaczoném sobie miejscu nałożone były. Miał wprawdzie Jermoła obok w opustoszonéj szynkowni zagrodzony kąt, w którym część grubszych swych zapasów zwykł składać; ale tam bez zamku niewiele mógł rzucić, bo nędza z nędzą, nierozbierając praw własności, chętnie się dzielą.
Wszedłszy i rozpaliwszy skałki w piecyku, bo świéca była dlań rzeczą zbyt kosztowną, stary obejrzał się wprzód, czy wszystko w porządku zastał; poszedł do garnka, aby sobie przygrzać wieczerzę, którą mu przynoszono ze wsi od kozaczychy, lub ją czasem w części sam sobie przyskwarzał, a potém usiadł na zydlu przeciw ognia i rozpoczął pacierze.
Wiatr chwilami przebiegał po gałęziach sosen i dębów blizkich zagrody, cisza głęboka panowała dokoła, i Jermoła zamyślił się modląc, gdy wpośród milczenia, zrazu niewyraźny, potém coraz głośniejszy i dobitniejszy dał mu się słyszéć płacz dziecięcia.
Było to kwilenie niemowlątka.... a tak blizkie, że niemal zdało się gdzieś z pod drzwi wychodzić.