<<< Dane tekstu >>>
Autor Józef Ignacy Kraszewski
Tytuł Jermoła
Podtytuł Obrazki wiejskie
Wydawca Henryk Natanson
Data wyd. 1857
Druk Drukarni Gazety Codziennéj
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


Przenieśmy się teraz w opisaną okolicę nad brzegi Horynia.
Przyznam się, że pomimo przywiązania mego do naszéj ziemi, są lata, w których wiosny u nas, pięknéj owéj, świeżéj, zielonéj, wesołéj, zefirów pełnéj, poetycznéj wiosny dopatrzéć się trudno: wygląda ona na bajkę wierutną i niepotrzebnie na zaoskomienie pożyczony grecki mythus. Zaczyna się tu od wichru i deszczu nawpół ze śniegiem, od błota nawpół z mrozami, od skąpéj zieleni przypruszonéj szronem, i przykrzejszego nad zimowy mróz, chłodu, przejmujących nocy i dni w cieniu nabawiających dreszczem, zbytkiem jakiejś surowizny w powietrzu; potém nagle po syberyjsku przechodzimy do nieznośnych upałów, a zima podawszy rękę latu, wiośnie całkiem broni przystępu na ziemię. Nie wiem gdzie się wówczas podziewa zachwalona owa i opiewana wiosna sielankowa, którą tak regularnie zapowiada na 9 marca Berdyczowski kalendarz, tak jak nie wiem co się dzieje ze staremi księżycami, gdyż wielkiéj podpada wątpliwości owa dawniéj przyjęta teorya nianiek, wedle któréj Pan Bóg miał nowe z nich wykrawywać gwiazdy, a okrawki zrzucał i otrzęsał deszczem aerolitów. Wiosna zapewne musi wówczas biédna wędrować gdzieś sobie do innych krajów, jeżeli to prawda wedle Kämtza i innych meteorologów, że pewna summa ciepła i chłodu zawsze się w roku bez niedoimki wyszafować musi, tu, czy gdzie indziéj: może więc pociesza chłodniejsze strefy, lub dodaje ciepła gdzie go aż nadto. Bądź co bądź, to pewna, że u nas często jéjmość swego obowiązku nie pełni; nie zawadziłoby jéj więc przypomniéć, że może w końcu stracić miejsce jak urzędnik nie pełniący służby lub obywatel po kilkakroć nie stawający na wybory, który się sam ipso facto od wotowania odsądza.
Nieznośnieśmy się rozgadali, nie prawdaż? A wiecie kochani czytelnicy (jeźli kochani) czego to jest skutkiem? — Nie starości jeszcze, nie chęci powiększenia tomu, ale posłuszeństwa krytyce, która poprawiać każe i poprawiać bez końca. Ile razy przepisuje się rękopism na nowo, zawsze się coś doda; a że oto raz trzeci, chwała Bogu! tę powiastkę przechodzę, narosło w niéj przypisków bez końca. Już teraz powracam do wiosny, a od niéj, da Bóg doczekać, jakoś się powoli dobijemy do celu téj fantastycznéj podróży.
Są tedy szczęśliwe i u nas lata, kiedy wiosna zbierze się przyjść w porze, jeźli nie na zawołanie kalendarza Berdyczowskiego, to na przepowiednie chłopskie, i spełnia święcie co do niéj należy.
W tym roku o którym mowa (chronologia na nicby się nie przydała, a czasy niezbyt są dawne), właśnie się upamiętała bałamutka, i dawszy zimie wytrzymać z mrozami i śniegiem do drugiéj połowy marca, jakby jéj na świecie nie było, niespodzianie potém wionęła od południa wiatrem ciepłym i deszczem kroplistym: spłukała paskudną i poczerniałą skorupę, przejęła do gruntu stężałą ziemię, zaświeciła słoneczkiem wesołém, tak, że w chwili nastąpiła czarodziejska zmiana dekoracyi.
Wszystko tylko zdawało się oczekiwać znaku, będąc w gotowości do odegrania swojéj roli: bociany oddawna już przechadzały się wychudzone nad ciepłemi źródliskami, długiemi dzioby napróżno macając ich głębie, wśród których tylko kawałki lodu pływały; skowronek marzł, ale śpiewał biédak zaglądając ku słonku; na drzewach pączki były nabrzmiałe i pełne, wilcze-łyko i leszczyna promyka tylko czekały, by zakwitnąć; trawy niecierpliwiły się pod kilkomiesięczną pleśnią. Jak tylko wionął wietrzyk, spadł deszcz i wiosnę posłyszano nadjeżdżającą, zapachniała ziemia i piorunem ruszyło się wszystko. Dzień jeden ogromne zrobił zmiany: bocian podleciał i na oschłém zaklekotał gnieździe, skowronek puścił się śmieléj w górę, wilcze-łyko całe się ustroiło w różowe kwiaty, leszczyna swe purpurowe rozwinęła lilijki, trawa powyskakiwała z ziemi, anemony pootwierały się, pijąc chciwie piérwszą kroplę rosy i piérwszy promyk światła; powysychały kałuże niezgłębione, poweselało, rozjaśniło się, świat stał się innym i odmłodniał.
Wiosna tego rodzaju przychodząca w porze i taka jaką być powinna, wszędzie jest piękną, ale nigdzie może wdzięczniejszą jak nad brzegami rzek wielkich, gdzie ruch i życie budzi potężne. Nad Horyniem rozlanym ogromnie, szeroko zatapiającym ługi, i gdzieniegdzie wykradającym się aż na pola, w lasach zalegających brzegi jego, szczególniéj pięknie było i wesoło. Wprawdzie bór czarny nie pozieleniał jeszcze, ale czuć już w nim było budzące się życie: powietrze miało tę woń wiosenną wilgotnéj ziemi, pączków, trawy, wody, tak miłą i upajającą, która tajemniczą ma własność przypominania nam lat młodych; wody szemrały zwycięzko połamawszy nietylko lody, ale groble i zasieki, niosąc co gdzie na drodze pochwytały i rozrzucając na brzegi; las choć szumiał suchemi jeszcze gałęziami, ale już inaczéj, innym językiem niż w zimie.
Nad rzeką ludzie ruszali się także po zimowym spoczynku, biorąc się do handlu i pracy: wiązano drzewo w gąski, przyrządzano pasy, gromadzono rozpierzchłe bale, gotowano się do żeglugi, a świeżo zbudowana skarbówka oporządzała się właśnie, aby za chwilę wypłynąć z komendantem téj wyprawy. Tak zwana skarbówka jestto na mocno związanéj tratwie, często zgrabnie i schludnie zbudowany domeczek z tarcic, w którym na czas żeglugi mieści się gospodarz i wódz, kassa, policya, rachunki, spiżarnia, wódka w kufach i piekarnia dostarczająca chleba dla czeladzi. Nie wiem jak tam skarbówka do Gdańska przychodzi, może okopcona, brudna, zszarzana i niepozorna; ale na odjezdnem wygląda jak cacko: chciałoby się w niéj trochę pobujać po wodach, taka czegoś miła i ładna. Na nieszczęście najpospolitszym jéj mieszkańcem bywa gruby, tłusty, sapiący, czosnkiem przejęty, cebulą faszerowany żyd, faktor kupiecki.
Właśnie w tém miejscu, gdzieśmy się u brzegu Horynia zastanowili, żółciła się nieopodal od niego mała, ale ładniuchna skarbówka; dokoła niéj gęsto stojące pasy tak pokrywały wodę, że po nich nietylko do domku, ale na kilkanaście sążni daléj w rzekę przechadzać się było można. Wszystko to wstrzymane, oczekiwało znaku do wyjścia; ale ludzi brakło jeszcze: zbierano flisów, skupowano zapasy, zwlekano od dnia do dnia, a jeszcze téż żadna się na Horyniu nie pokazała partya, któraby ostrogską uprzedziła.
Otaczający kraj choć nagi jeszcze, nie był bez pewnego smutnego wdzięku. Z téj strony szeroko rozlanéj wody, nieco odsunięta od ługów, rozsiadła się wielka wieś poleska ze swemi chatami szaremi i mnóstwem drzew, które ją umajały latem; z cerkwią starożytną otoczoną krużgankami i oryginalną dzwonnicą, z cmentarzem w sosnowym borku, wśród którego gdzieniegdzie białe wytykały się brzozy. Za rzeką rozciągała się ściana borów w prawo i lewo jak zajrzéć okiem, a na płaszczyznie zajętéj wodami, podtopione łozy wskazywały dopóki wody opaść miały. Wieś długa była wielka i stara, jak z wzrosłych drzew, panujących nad nią, wnosić było można.
Oko szukając w niéj dopełniającego całości dworu, domyślało się go na pagórku nad Horyniem; ale zbliżywszy się, w sadzie i drzewach porąbanych okrywających zaroślami i pniakami to miejsce, dojrzałeś tylko ruin drewnianych budowli i smutnéj jakiéjś pustki. Dom mieszkalny stał napół rozwalony, z kominem jednym już obnażonym; a obok niego z zamieszkałego jeszcze, ale odrapanego dymiło się folwarku. Dziedzica znać tu oddawna nie było, krzyż nawet stojący u wrót dziedzińca wywalił się podgniły i butwiał na ziemi, a płot obłamany przepuszczał idących i jadących, gdy obok wrosłe w piasek wisznice, jakby na szyderstwo stały zamknięte, choć w nich już i jednego szczebla nie było.
Między wsią a dworem zamiast dawniéj szerokiéj drogi, dziś bujnie trawą porosłéj, wiły się ścieżki powydeptywane przez bydło, które się tu zwykle paść chodziło.
Toż samo opuszczenie widać było i we wsi na tych budowlach, których utrzymanie od dziedzica zależy; ale mimo to binduga, drzewo, zarobek, wlewały tu trochę zamożności i życia.
W chwili gdy się nasza powieść poczyna, na tratwach przygotowanych do wypłynienia, ludzi już było niewielu: mrok powoli padał, chłód od wody zawiewał. Na klocu porzuconym siedział z fajeczką drewnianą w ustach stary już i przygarbiony człowieczek, a obok niego przechadzał się coś z chłopska, coś z szlachecka i dworska odziany młody parobek. Trudno było poznać po starcu ile lat mógł liczyć sobie: są bowiem fizyonomie, które doszedłszy pewnego wieku, zmieniają się tak nagle i starzeją odrazu, że lata późniejsze już na nich nie zostawiają śladu. I tu powiedzieć było ciężko, czy pięćdziesiąt, czy o dwadzieścia więcéj miał mały, złamany człowieczek. Niewielkiego bardzo wzrostu, trochę zgięty w krzyżach, z głową łysą i osiwiałą, z zapuszczoną od niedawna, bo jeszcze niewzrosłą brodą i wąsami, cały pomarszczony jak zwiędłe jabłko zimowe, wyglądał dość jeszcze świeżo i czerstwo: cera jego miała krwi trochę, oko blasku, a rysy dawniéj regularne, dawały się jeszcze rozpoznać z pod pofałdowanéj skóry. Wyraz ich spokojnie i łagodnie smutny, miał niezwyczajną cechę swobody ducha, którą rzadko na twarzy biédniejszych ludzi spotykamy: rzekłbyś, że rachunek jego ze światem całkiem był skończony, i że zań czekał tylko cierpliwie obiecanéj zapłaty. Po ubiorze trudno go było zaliczyć do jakiegoś określonego stanu: nie byłto prosty wieśniak, choć strojem niewiele się różnił od niego. Świtka jaką miał na sobie była nieco krótszą od sukman poleskich, podpasywał ją skórzany pas z klamrą, spodnie były z cieńszego ciemnego sukna, na szyi chusteczka jakaś staruszka, na głowie czapka z daszkiem wychodzona i wytarta. W téj odzieży ubogiéj, mimo jéj zużycia, przeglądało jakieś staranie o siebie: koszula wystająca z za chustki była świeża, sukmana czysta, łapcie na nogach lipowe, parcianemi pooplatane sznurkami.
Stojący naprzeciw staruszka młody chłopek, flisak, nito dworak, ni wieśniak także, z długim ciemnym włosem opadającym na szyję obnażoną, z oczyma małemi piwnemi biegającemi żywo, rysów był właściwych ludowi poleskiemu, z którego pochodzić musiał: twarzy prawie kwadratowéj, ust dosyć szerokich, nieco zadartego choć kształtnego nosa, czoła nizkiego, ale roztropnego. Ogół jego fizyonomii oznaczał dosyć dowcipu, opromienionego jeszcze młodością i właściwém jéj weselem, a nieoględnością na jutro.
— Nas jest w chacie trzech, — mówił do starego — pan mi pozwolił nająć się na flisaka, a przyznam się wam, że to życie taki lepiéj mi smakuje aniżeli pańszczyzna i gnicie w chacie pod piecem....
Staruszek ruszył ramionami.
— Ja tu widzę, — rzekł — że ty mnie nie posłuchasz, bo ci się już na flis zachciało, a młodemu jak co w głowie zaświta, nie przekona go nikt, chyba biéda.... No, Bóg z tobą, a ja taki powiem swoje....
Rozśmiał się młody.
— A niechżeno ja powiem wam wprzódy co myślę — przerwał — to potém nastawię ucha na to, co mi mówić chcecie. Naprzód to taki młodemu świata zobaczyć nie zawadzi: — nietyle go co w oknie; powtóre juściż mnie tu swobodniéj z żydem, który zawsze potrochu się boi, choć sam nie wié czego, niż tam z panem i ekonomem; a naostatek i grosz się na podatek zarobi.
— Wszystko to prawda — zawołał stary — i jeszczeby się co dodać znalazło, ale starym oczom inaczéj się widzi: człowiek w téj wędrówce i od chaty i od regularnéj roboty odwyknie, mandrowanie, taj włóczęga zasmakują, a nie ma gorszéj rzeczy, jak swoje gniazdo sobie obrzydzić. Do domu powróciwszy wszystko się wydaje niepotemu: chléb gorzki, strawa postna, ludzie nudni, pańszczyzna ciężka. Zacznie się do żyda i karczmy zaglądać na pociechę, to się do wódki przywyknie: — ot i człowiek przepadł. Gdybym ja miał syna, tobym go nie puścił z domu na żydowskie ręce. Komu Bóg w chacie siedzieć przeznaczył, niech daleko od progu się nie odbija.
Młody chłopak zamyślił się słuchając.
— Albożto — rzekł po chwili — zaraz już człowiek ma zapomnieć w czém wyrósł i do czego się urodził? Oj! nie, ojcze, nie! Alboto co złego świata zobaczyć i umieć co na starość dzieciom opowiadać? Prędzéj się zatęskni za swemi niż swojego zapomni, a potém smaczniejszy chléb domowy.
— Wszystko to prawda potrosze: aby nie do zbytku, aby z Bogiem, i flisaczkiby się trochę przydały — odpowiedział stary. — Ale jak to łatwo się rozhulać, jak to łatwo nawyknąć codzień co nowego mieć i coraz czego innego żądać, a potém rozleniwieć i ręce opuścić! Na drzewie codzień jakaś okazya do kieliszka: żyd psia wiara na każdéj mieliźnie, przy każdéj śluzie wódczyskiem zalewa, a ludzi poczciwych diabli biorą.... Byle jego drzewo do Niemców doszło, i talary się posypały, co jemu flisy! Mnie ot, jak widzicie, wiek minął i nie zachciało się nawet zobaczyć, co tam daléj po świecie się święci: małom kiedy za wrota wyruszył, a niczego u Pana Boga nie proszę, tylko żebym tu moje kości położył.
— Kiedy wam z tém dobrze?
— Dobrze? hę? juściż teraz musi być dobrze, bo świat nie dla mnie, a byle kąt i łyżka strawy, więcéj człeku niepotrzeba; ale bywało różnie, a wszystko na swojém śmietnisku jakoś i złą dolę przeżyć łatwiéj przyszło.
— A wyście tutejsi? — spytał flisak.
— Tu się urodziłem, wiek przestękałem i życia dokończę — odparł staruszek trochę smutnie. — Grzybowi nie tańcować!
— To ciekawa być musi historya?
— Czyja?
— A wasza? — Moja! albo to historya! Biéda się urodziła i biédą zdechła....
— Ot nie ma co robić z wieczorem, do karczmy się boję: gdybyście ojcze powiedzieli mi o sobie. Samemu tak siedziéć na gąskach nie wesoło: godzinaby przeszła, a jabym się co od was nauczył....
Stary rozśmiał się jakoś łagodnie.
— A co ja tobie powiem! Moja dola nie ciekawa: podobnych wiele na świecie! Sam jeden jak palec zostałem się na starość, żywego ducha coby mi powiedział żeśmy swoi.... Ale staremu, widzisz bratku, w to graj, żeby gadać, aby go kto słuchał: nie wyzywaj wilka z lasu, bo się nie odczepisz od gaduły.
— E! mówcieno tylko, mówcie, mnie to nie dokuczy: ja słuchać lubię.
— Jak zapamiętam — począł stary — oto tu, nad brzegiem Horynia latałem z chłopakami wiejskiemi, a choć w podartéj koszulince i ze łbem gołym, jak mi się ta biéda przypomni, żadnéjbym w świecie rozkoszy nie pomieniał na nią.
— A rodzice wasi?
— Obojga nie pamiętam: odumarli mnie sześcioletniego z jakiejś gorączki; a że byli przybysze kędyś z Wołynia, nikogom nawet krewnego tu nie miał i nikt się do mnie nie przypytał. Jak przez mgłę widzę, że mnie nakaźny do sąsiedniéj chaty zapędził ze cmentarza po pogrzebie, a stara kobieta, którą nazywałem kumą, dała mi wielką misę strawy, bom od dwóch dni nic, oprócz chleba suchego schowanego zanadrę nie jadł. Nazajutrz posłali mnie paść gęsi, potém wzięli do świń, gdy zobaczyli że sobie radę dać umiem, w ostatku kazali mi iść do bydła gromadzkiego. Oj! nie było rozkoszy jak w tém życiu pastuszém. Prawda, że dodnia na rosę musieliśmy pędzać krowy, ale się za to we dnie smaczno pod krzakiem zdrzémnęło, gdy bydło było daleko od szkody, a w lesie albo na ługu nasza gromadka swobodnie się dobrze nahulała. Z bydłem niewiele kłopotu: bo to stworzenie roztropne, jak się raz przyzwyczai do wygonu, to go z miejsca i kijem nie spędzisz. Raz, drugi od szkody popilnowawszy, daléj już i samo nie pójdzie; człowiek tyle tylko że popatrzy zdaleka, huknie, a przez resztę czasu może się swobodnie bawić jak mu się zechce.
— E! co mi to za rozkosz — przerwał młody chłopak — kiedy ludzi nie ma....
— Toż nas tam bywała gromada, a jak nałożymy gdzie ognia w łozach na hrudku, albo w lesie przy starym pniu spruchniałym, napieczemy kartofli, napieczem grzybów i syrojeżek, przysmażym przyniesionéj słoninki, co to bywała za uczta! A jak poczniemy śpiéwać, a lasy nam wtórować, aż się serce raduje, tak pieśń nasza daleko rozlega się i leci.
To téż kiedy mnie raz pan nasz, dawniejszy dziedzic, świéć Panie duszy jego, napotkał w lesie idąc ze strzelbą na polowanie, zagadał do mnie, a coś mu się widać z oczu podobałem i zażądał mnie zaraz do dworu na kozaczka; samemu Panu Bogu wiadomo, jak mi się tam iść nie chciało!
— Aha! toście dworsko służyli!
— Całe życie, mój synku, całe życie!
— I cóżeście sobie na starość wysłużyli? torbę?
— Oto poczekaj: nie narzekam ja, choć mi się praca moja może nie tak poszczęściła jak drugim; ale na coby mi się to dziś przydało, gdybym miał i więcéj? Anibym jadł smaczniéj, ani spał spokojniéj? Posłuchajno, a potém powiész, czegom się dosłużył. Przyprowadzili mnie tedy nazajutrz gwałtem do dworu, odzieli, umyli, postrzygli, i nie było rady: choć się płakać chciało, musiałem zostać gdzie kazano. Ale trzeciego, czwartego dnia jużem się był wciągnął do roboty, bo to nie było nic tak ciężkiego: otargiwano mnie w kredensie dopóki nie puszczono do pokoju. Pan nasz był wówczas jeszcze nie stary człowiek, piękny mężczyzna, a co lepiéj, najpoczciwszego serca. Ledwie zagadał, a jużeś czuł, że go pokochać musisz i poszanować, bo z wejrzenia i postawy pan był całą gębą: choćbyś go w sukmanę przebrał, i po nocy poznałeś, że go Pan Bóg stworzył na panowanie. Aleć to panowanie nikomu ciężkie nie było: do człowieka srogo nie przemówił rozgniewawszy się nawet; milczał tylko i to była największa kara dla ludzi, gdy do kogo mówić nie chciał, a twarz odwracał. Jaki pan, taki kram; i stary kozak, co mnie miał w ręku, i inni dworscy nie byli źli: prędkom się oswoił z niemi. Popędzali mną trochę, wyręczali się, ale najwięcéj nogi cierpiały na posyłkach, a nie pamiętam nawet, żeby mnie kto trącił lub połajał. Kozak bywało mówi zawsze: to sierota, biédactwo, nie godzi się nad nim znęcać. I zapomniało się życie pastusze, a w kilka tygodni potém, spotykając na grobli starego Hryndę i moich dawnych wiejskich towarzyszów pasterstwa, tylkom się do nich zdaleka uśmiechał, pokazując szarawary z czerwoną wypustką, ale do lasu już nie miałem ochoty. Służba nie była ciężka: pan chciał mnie miéć przy pokoju i do tego tylko wprawiali. Koło niego niebardzo się kto strudził: najwięcéj sam sobie usługiwał, rzadko zapotrzebował człowieka, a obchodził się po ojcowsku. Ze starym kozakiem tak byli jak bracia, tylko kozak często gdérał na niego.
— Dobre jakieś widać było panisko.
— Karaj Boże do wieku — odparł łzy ocierając stary — nie ma już na świecie takich ludzi: to mi był brat i ojciec!... Mieszkał ot tam, widzicie, gdzie sterczy komin starego dworu, ale za jego czasów to inaczéj wyglądało.... Ho! ho! taki był u niego ład i porządek w najmniejszym kątku, że na szerokim dziedzińcu słominkibyś niepotrzebnéj nie znalazł; a dziś to chlewy i rozwaliny!
Stary westchnął ciężko i tak mówił daléj:
— Z domu bardzo rzadko wyjeżdżał, do niego téż nieczęsto ludzie przybywali; wszakże gość się czasem trafił, a choć jak w klasztorze, nie było u nas smutno we dworze, bośmy się zawsze i on i my koło czegoś krzątali: gospodarzył, polował, ogródek swój porządkował i czyścił, a chwili nie spróżnował. Lubił konie, psy, polowanie, drzewa, czasem nawet na rybę chadzał, i ot tak czas płynął, żeś się nie obejrzał, jak drugi koniec roku zobaczył. Nieżonaty był i sam jeden jak palec. Gdzieś, mówili, zdaleka przyjechał i majątek ten kupił, ale już do niego ludzie tak przystali, jakby z pradziadów żyli pod nim, i kochali go we wsi jak ojca.
Łatwoż-bo się było do niego przywiązać, takieto było serdeczne i poczciwe, a względne na biédę ludzką i człowieka najmniejszego, że nikt do niego nie przyszedł darmo i nie odszedł z żalem. Ja tam się taki zaraz przywiązał, i wpół roku jużem starego kozaka, który nie zdążał, zastępował przy nim. Tamtemu się chciało wypocząć, bo miał sobie nadane grunt i dożywocie; to téż mnie wyuczywszy i wpuściwszy do pokoju, sam się prędko do chaty wyprosił. Ale co to nałóg stary: zdawało mu się, że już będzie odpoczywał na swojém, a po trzech tygodniach jak począł z nudy zaglądać do dworu, tak często chatę kołkiem podparłszy z nami lulkę kurzył, siedząc w ganku od rana do nocy. Którego tylko dnia pana nie zobaczył, to jakby nie jadł, tak mu koło serca było głodno.
I mnieby téż był już biczem nie wypędził od niego, bo panisko było jakich nie ma, powiadam wam.
Dość powiedzieć, choć to głupstwo, tak każdego uważał, że kiedy co smaczniejszego jadł, czy to owoc z ogrodu, czy potrawę jaką, nigdy się nie trafiło, żeby choć kąska ludziom do skosztowania nie zostawił. W kilka lat, kiedym go lepiéj poznał, stał mi się ojcem, i jak każdy z nas, życiebym chętnie dał za niego. Ze wszystkich dworskich najbliżéj go byłem: chodziliśmy razem na polowanie, które niezmiernie lubił, jeździliśmy na rybę, pracowali w ogrodzie. Bywało pamiętam dodnia wstajemy ochoczo, a stary bekas, wyżeł jegomości, czując co się święci, podskakuje, wykręca się i szczeka; my torby na plecy i w chrusty lub na błoto, a czasem i dzień tak cały o kieliszku wódki, chlebie i serze przechodzimy. Dziwiłem się, że taki poczciwy człowiek mało żył z ludźmi; ale kiedym go bliżéj poznał, dopatrzyłem się, że choć poczciwie dźwigał się i krzepił i uśmiechał, coś tam było w jego życia takiego, o czém nikt nie wiedział, a co mu je truło. Bywało najweselszy zamyśli się nagle, westchnie, łzy mu po twarzy jak groch pociekną, ale ledwie je poczuł — oho! już albo strzelba na ramię i w las, albo na ogród, albo do jakiéj tam roboty, i nie poznasz że płakał.
Takiegomto ja miał pana, a było mi tak dobrze, że człowiek o sobie ani myślał. Dorosłem lat, on sam mi się naprzykrzał, czybym się ożenić nie chciał i osiąść na gruncie: ale jakże się było od niego oddalić? Przytém że u nas we dworze takeśmy byli od kobiét odwykli, jakby ich na świecie nie było; i zdawało się, że bez nich całe życie obejść się można, a kozak stary utrzymywał, że to tylko śmieci robi.
A taki sam się ożenił potém!
Pan nie zagadał do żadnéj, nie spojrzał nigdy; my téż choć się czasem poswawoliło za dworem, ale nam w głowie nie postało, żeby się ożenić! I tak pan sobie postarzał, i my sobie: jedni pomarli, drudzy jak ja powoli starzeć poczęli; a ja rychléj niż kto, bo mi w trzydziestu leciech nie wiedziéć z czego głowa poszpakowaciała. Życie się we dworze nie zmieniło, jegomość wciąż krzepko się trzymał, na polowanie chodził; ale wszakże coraz mniéj zapalczywie, więcéj około ogródka się krzątając, bo na nogi szwankować powoli zaczął. Myślę, że je chodząc po błocie zerwał, bo chodził bardzo wiele i niezmiernie szybko.
Kiedy się począł pochylać i trochę niedomagać, jeszcze jakoś smutniejszy się zrobił: pracy już mu było dobrać ciężko, do książek się wziął więcéj a stękał, i w nocy wzdychał czasem, wywołując imię boże, aż mnie śpiącemu w drugiéj izbie łzy się do oczu cisnęły.
Cośmy go chcieli zabawić, to tém, to owém, coraz nam przychodziło ciężéj. Jam mu ptastwo hodował: rozrywało go to trochę, ale z dnia na dzień zaczął gorzéj zapadać i obojętnieć na wszystko.
Jak tylko się położył, zaczęli powoli zaglądać do nas zdaleka jacyś dotąd nieznajomi panowie. Przyjechała jakaś jejmość, mówiono że jego bratowa; potém mąż jéj, jakoby brat pański, różnych krewniaków siła, co go dawniéj ani znali, a teraz nie wiem jak i zkąd z pod ziemi powychodzili.
Ale takieto wszystko było do niego niepodobne, jakby mu zupełnie obce: grzeczni, potulni, cicho gadający; tylko od ich własnych ludzi wiedzieliśmy, że się to poprzebierało dla jegomości, bo doma byli całkiem inni. Nie wiem jak to pan hurtem wszystko poodprawiał, że za jednym zamachem pojechali z gniewem, a myśmy znowu sami chwała Bogu zostali.
I ot tak wlekło się życie coraz smutniejsze: anim się opatrzył, jak lat trzydzieści z okładem przesłużyłem przy nim, a ostatek prawie ciągle przy łóżku. Bywało tyle jego zabawy i rozkoszy, co ze mną, ze starym bekasem i hodowaném ptastwem dzikiém, albo jak mu jaka książka do smaku przypadła, to ją dzień i noc czytał i zdawał się spokojniejszy. Widać już było, że meta niedaleka, aleśmy go tak kochali, że żaden z nas o sobie nie pomyślał, a śmierć jego ani się nam nawinęła na pamięć, ani co tam potém będzie. Miałem około lat czterdziestu, kiedy poczciwe panisko umarło. Spędziłem życie przy nim, przywykłem jak pies do niego, i kiedyśmy go położyli na katafalku, myślałem, że i ja się na nim wyciągnę, tak nie wiedziałem co począć z sobą.
Siadłem w nogach i płakałem. Przyjechali sądowi, popieczętowali, spisali, ktoś tam się zajął pogrzebem: ja ani wiem co się ze mną działo. Nazajutrz wróciłem do pokoju, pozamiatałem, poskładałem wszystko jakby żył jeszcze, i osłupiały czekałem nie wiedząc czego. Chwilami zdawało mi się, że to tylko sen jakiś przykry. Nierychło dopiéro przypędzili pocztą krewni, owa pani bratowa, brat, bratanki i cała czereda, i nuż się tu dopiéro ujadać, szukać testamentu. Zburzyli dom cały, a gdy nic się nie znalazło, podobno odepchnąwszy resztę familii, wzięli wszystko pan brat i bratowa.
Nuż tedy robić porządek, sprzedawać, wypuszczać arendy, pieniądze ciągnąć i swój rząd stanowić. Ja tylko prosiłem, żeby mnie przy dworze zostawili: ale na co im był dwór, kiedy tu mieszkać nie mieli. Kazali mi iść na wieś do chaty; nie było dokąd, a że pan nieboszczyk nie rozporządził niczém: niewiele brakło, żebym znów pastuchem nie został na miejscu starego Hryndy. Tyle mieli łaski nademną, że gdy się przekonali jak im wszystko oddałem w całości, pozwolili mi resztę życia swobodnie tu przepędzić. Chaty żadnéj nie było wolnéj, krewnych nie miałem. Widzicie tam starą rozwaloną karczmę nad bindugą, podle dębów za mogiłą? Otóżto tam dali mi kąt i ogródek za roczny czynsz trzy rublowy. Tu już lat dwadzieścia i kilka mieszkam i Pana Boga chwalę: co dzień pójdę do dworu, pomyślę, popłaczę i nazad do mojéj dziury.
— Tak sam jeden?
— Jak widzicie. Mojato już dola nie mieć nikogo i umierać samemu! Od czasu jak pan umarł, anim się ja do żadnego człowieka, ani się do mnie człowiek żaden nie potrafił przywiązać. Nie skarżę się, bo mi na wsi krzywdy nikt nie robi, prędzéj pomoże; alem taki sam jeden.... a! jak palec....
— Na starość to tęskno — odparł parobczak.
— A tęskno — westchnął stary — nie ma co mówić, ale cóż na to poradzić? Z siwym włosem i o kiju żenić się nie pora: a ktoby tam za mnie poszedł, chyba taka, któréjbym ja nie chciał. Brata, swata, rodzonych, nie dał mi Pan Bóg; co robić! trzeba samemu zdychać jak się samemu żyło.
— I nie narzekacie? — spytał zdziwiony flisak.
— Alboby to co pomogło? — rzekł powoli staruszek — albobym Pana Boga obraziwszy sobie ulżył, czy losu odmienił! Czyto zresztą człowiek choćby i do takiego życia się nie przyzwyczai?... Aby dzień do wieczora!
To mówiąc westchnął stary, fajkę wytrząsł i za kij swój wziąwszy, gotował się odchodzić.
— Dobranoc wam synku!... A wy tu myślicie nocować?
— Żyd prosił, żebym przespał w skarbówce, bo tam worki z mąką i fasy ze słoniną, to się boi szkody.
— U nasby to szkody być nie powinno, ale strzeżonego Pan Bóg strzeże — odpowiedział stary — ta i dobranoc wam....
— Dobranoc bat’ku! dobranoc!






Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Józef Ignacy Kraszewski.