Jesienią (Bandrowski, 1913)/III
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Jesienią |
Pochodzenie | Osaczona i inne nowele |
Wydawca | Księgarnia Polska B. Połonieckiego; E. Wende i Ska |
Data wyd. | 1913 |
Druk | Drukarnia Polska |
Miejsce wyd. | Lwów; Warszawa |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały zbiór Cała nowela |
Indeks stron |
Mglisty, martwy, chory dzień. Wszystko mokre, bezbarwne. W lesie zupełna cisza. Mgły leniwo unoszą si górami, bezsilnie i ciężko walą się ze szczytów po szerokich stokach w doliny. Od czasu do czasu z kupy nawozu leżącego na polu zerwie się jakaś wrona i kracząc leci nizko nad ziemią.
Śnieżko idzie szybko w górę po stromej, kamienistej ścieżce. Czasami potrącona gałąź obsypie go zimnemi kroplami deszczu, czasami kamień obsunie się z pod nogi i, głucho stukając, spada na dół.
Śnieżko idzie szybko, mimo że pot obfity zalewa mu czoło, serce bije gwałtownie, a piersi zaledwie dech chwycić mogą. I stara się iść cicho, aby nie zbudzić ech drzemiących w lesie.
Chce ciszy, samotności, pustki. Ciszy, aby mógł przysłuchać się sporowi, który wybuchnął w głębi jego serca. Ruch szybki stłumił poswarzone głosy, ale czasem któryś z nich krzyknie głośniej, a wówczas Śnieżko, jak koń tknięty ostrogą, przyśpiesza kroku.
Niech huczy tętno w skroni, niech serce tłucze się w piersiach, niech przed oczami latają czarne kręgi; byle nie słyszeć, nie widzieć!
Szczyt! W przepełnionem białą mgłą powietrzu smutno drży chory, czarny świerk. Kilka głazów, kilka pni zwalonych, pół sągu zrąbanego, czerwonawego, zmokłego drzewa.
Śnieżko usiadł na głazie i zapalił papierosa. Ale nie! Rzucił papierosa i runął na mokrą ziemię, otulając twarz peleryną płaszcza.
Ciemno. Nie widać nic. Wilgotny chłód przejmuje do szpiku kości. Zaczyna mżyć drobny, górski deszczyk, niby rozbita, rozpylona mgła. Słychać, jak drżą i szepcą coś cicho płaczące świerki.
Pomału przechodzi gorączka. Ciało ogarnia znużenie i uczucie chłodu. Spracowana myśl leniwo i niechętnie ulega ostatnim wysiłkom woli, walczącej z ostateczną apatyą.
I cóż się właściwie stało?
Wczoraj popołudniu... nic się nie stało... wszystko głupie, ludzkie wymysły...
Śnieżko chętnie pozostaje dłużej przy tych wspomnieniach. Pani Helena jest ogromnie piękna, miła i pociągająca, panna Henryka również. Pomimo wszystko Śnieżko nie będzie się wypierał tego, że mu się spodobają, nie zaprze, że nawet w tej chwili na samą myśl o nich doznaje wprost kojącego wrażenia. Dlaczego człowiek szuka we wszystkiem piękna? Piękno? Czyż może być coś wspanialszego od pięknego człowieka? Zaiste, nie wszyscy jesteśmy piękni, niemniej jednak piękny człowiek — Śnieżko myśli i o duszy jest najwyższem, najwspanialszem dziełem stworzenia... Ze swą duszą nieodgadniona jest Chaosem, Wszechświatem, tak niezgłębionym i niezbadanym, jak przestworze niebieskie, roziskrzone brylantowym blaskiem gwiazd.
Wczorajszy dzień był piękny. Po długiej słocie uśmiechnęło się niebo do ludzi. Byłto jeden z tych ostatnich, tkliwych uśmiechów przez łzy. Jak to się zaczyna ten wiersz? Aha! Słonecznej ciszy pełna podjesienna pora... Słonecznej ciszy pełen drzemiący już park... Ścieżki zeschłem listowiem zasypane, wyblakłe, pożółkłe trawki i gdzieś jakaś róża zapóźno rozkwitająca, w rozkwicie zwarzona... Wśród tego ogrodu te dwie piękne kobiety... Kobiety, jak wspomnienia!... Zdawałoby się, że oto Lato piękne, bujne, pękami kwiecia i dojrzałych owoców ubrane, z blaskiem słonecznym w cudnych oczach, przyszło raz jeszcze, ku radości zwarzonego, jesiennego serca, a za niem dzika, pyszna Wiosna, o oczach lśniących, migotliwych, a zmiennych, jak wody wzbierających strumieni, Wiosna, pełna przeczuć, pożądań namiętnych i nadziei... I obie we wspaniałości swej krasy koją strwożone serce ludzkie i mówią mu: — Nie lękaj się ni jesieni, ni zimy, albowiem przeżyłeś cudną wiosnę i przecudne lato. — A człowiek pokłon im składa głęboki, odpowiadając. — Wiem, że nadchodzi czas mrozów i długiej nocy, ale pociechą mi będzie wspomnienie i wiara w piękność waszą, boginie!
Lecz trzeźwa rzeczywistość nie znosi sentymentalnych łez ni uśmiechów. Szara, nudna i bezlitosna sięga po serce swą zimną, drapieżną dłonią.
— Nie płosz mi wspomnień! — rzekł wczoraj Śnieżko do żony, gdy wrócili do domu. — Wszakże jestem niepodzielnie twoim. Mało jest dni pięknych w jesieni. Nie chciej mnie pozbawiać tych ostatnich odblasków gasnącego słońca.
— Gasnące słońce! — syczała zjadliwie. — Literat z pod ciemnej gwiazdy! Ja jestem twoje słońce! A tamto? Za kwaśne winogrona, mój stary!
Patrzył na nią ze spokojnym uśmiechem.
— Nie rozumiem cię. Nigdy cię nie rozumiem — mówił. — Poświęciłem ci przecież całe życie. Przez ciebie nie żyłem wcale, bo żyłem tylko tęsknotą.
Dziś pragnę tylko spokoju.
— A czemże ja jestem dla ciebie? — wołała w gniewie.
Chciał jej powiedzieć:
— „Nie jesteś już piękną“ — ale się wstrzymał.
Nie, Zosia była wczoraj zanadto podrażniona. Bezwątpienia, zęby ją bolały, do czego nie chciała się przyznać. Powinna przecież rozumieć, że co innego ona, a co innego te dwie piękne damy. Nie trzeba się ośmieszać...
Wkońcu... to się jakoś załagodzi. Panie wyjadą, jak tylko babcia przyjedzie z Krakowa... a oni znowu zostaną sami...
Śnieżko podniósł się, usiadł i oplótłszy chude kolana rękami, zamyślił się.
Tam, daleko widać przez otwór, który wiatr w mgle wybił, naprzód cmentarz, okolony białym murem, a potem czarne dachy miasteczka; na lewo, osobno, wśród drzew, pokrytych łachmanami niespadłego jeszcze liścia, wielki cichy dwór.
Jękliwie i żałośnie zawisnął w powietrzu długi gwizd lokomotywy.
Co to Zosia wczoraj mówiła?
— Bywasz tak kiedy ożywiony w mojem towarzystwie? Jakiżeś dowcipny był dzisiaj, jaki miękki... Zdaje się, jakbyś wodę życia pił z oczu pani Heleny...
Babskie powiedzenie.. A co on jej powiedział?
— Zatruwasz mi każdą chwilę wolną od obowiązku!
A ona:
— Oczywiście, pod „obowiązkiem“ rozumiesz dotrzymywanie mi towarzystwa, a pod „wolną chwilą“ okazyę do odczepienia się odemnie.
Naturalnie, kobieca żłośliwość.
Ale Śnieżko naraz uderzył się pięścią w kolano.
— Nie kłam! — zawołał półgłosem.
Tak jest, obowiązkiem mu była ta kobieta, niczem więcej, jak tylko przykrym obowiązkiem. Nie była mu już życiem, przeciwnie, żył, oddychał swobodniej tylko poza nią.
I oto było szczęście, na którego uzyskanie poświęcił conajmniej dwie trzecie życia.
Poświęcił? Ba! zmarnował!
Dwie trzecie życia prześnił, przeczekał... resztą życia spłacać miał stare długi, zaciągnięte u — nadziei, która zawiodła...
Jakżeż? Można umrzeć, nie zaznawszy życia?
Haha! Wczorajszy dzień! „Słonecznej ciszy pełna podjesienna pora!“ Piękny był dzień i piękny ten jesienny ogród i te dwie panie! A on, Śnieżko, był jak ktoś, kto przespawszy wiosnę i lato, obudził się późną jesienią i po liściach zwiędłych domyśla się, że drzewa były niegdyś zielone, a po zwiędłych kwiatach, że one niegdyś pachniały... A dziś? To ta kulejąca starowinka, wiecznie obwiązana czarną chustką, stękająca, kaszląca, patrząca tak łzawo temi mętnemi oczami! to jest jego Zosia? Ta młoda, drobna, różowa blondynka, to? Co za oszustwo!
Zosia!
Jakżeż to śmiesznie brzmi!
Co się zostało z nadziei?
Brudny jakiś osad, który we wzburzonej duszy skwasił się w niczem niewypowiedziany żal....
Co to Bryl mówił: „wyobrazić sobie, że człowiek nie istnieje“. Haha! Wszakże on, Śnieżko, może sobie tylko w yobrazić, że istniał! A życie przeszło gdzieś koło niego, prześlizgnęło się tak nieznacznie, że go nawet nie zauważył!
— Lecz jeśli Zosia wie o tem wszystkiem? — pomyślał naraz ze strachem. — Nie, nie, to niemożliwe... Nie śmie się o tem nigdy dowiedzieć! Cóż ona temu winna? A jej czyż życie nie oszukało? Jakimż strasznym smutkiem przesycone są te mokre mgły jesienne! Rdzewieje dusza, rdzewieje....