<<< Dane tekstu >>>
Autor Jerzy Bandrowski
Tytuł Jesienią
Pochodzenie Osaczona i inne nowele
Wydawca Księgarnia Polska B. Połonieckiego; E. Wende i Ska
Data wyd. 1913
Druk Drukarnia Polska
Miejsce wyd. Lwów; Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Cały zbiór
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cała nowela
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron

II.

Istotnie, pogoda była przecudna. Niebo, mgliste rano, wyjaśniło się i świeciło teraz gładkie i czyste, jakby obciągnięte blado-błękitnym atłasem. Bezlistne drzewa stały smutno wśród wypłowiałych trawników, otulając ziębnące stopy grubą powłoką zeschłego listowia, w którem przewracał i chrzęścił lekki wietrzyk, niewiadomo skąd przyszły i ścichający w mgnieniu oka. Gdzieniegdzie na gałęziach białych brzóz połyskiwały do słońca złotawe, zmokłe listki. Przez krystalicznie czyste powietrze widać było rumiane stoki gór, oświetlone czerwonemi promieniami zachodzącego słońca, i ciemne lasy, spowite w głęboki fiolet z ciepło-żółtym odcieniem.
— Jesień, jesień! — powtarzała pani Helena.
— Najtrzeźwiejsza, najbardziej pozytywna pora roku — mówił Bryl — pełna strasznej melancholii bezcelowej nudy. Chmury tak nizko wiszą nad ziemią... zdaje się człowiekowi, że siedzi w chłopskiej izbie z zakurzonym stropem.
— Nie, niechże pan tylko patrzy — zawołała panna Henryka. — Widzi pan ten rozłożysty buk tam na wzgórzu? Zaraz, jakto idzie, aha:

Słonecznej ciszy pełna podjesienna pora...
Na ściętej mrozem trawie, pod pożółkłym bukiem,
Wieczorem, u białego posągu Amora,
Grożącego kochankom naciągniętym łukiem,
Dzwoni flet, wtórzy gamba i łka violdamora,
Fagot zcicha basuje swym głuchym pomrukiem —
W takt sarabandy sztywne tańczą kawalery —
Czerwone słońce złoci strzyżone szpalery...

— Czyj to wiersz?
— Mój, bo mnie poświęcony. Czemu pan pyta o poetę? Czyż nie ważniejszy tu obraz?
— Och, panna Henryka widzi wszędzie obrazy!
A tymczasem jesień jest nudna, jak zestawianie rocznego bilansu.
— Doktór jest niesprawiedliwy! — odezwała się pani Helena. — Jesień jest dobra i piękna ze swem bladem światłem, spłowiałem niebem, z tem smutkiem i melancholią opustoszałych pól i nikłą wonią konających kwiatów... pora wspomnień doktorze...
— A pan co powie, panie Śnieżko?
— Nie znam śmierci w naturze, znam tylko ciągłą przemianę jednego i tego samego życia, które ubóstwiam...
W tej chwili zabrała głos pani Śnieżkowa i zaczęła się szeroko rozwodzić nad porami roku wogóle, nad jesienią zaś w szczególności; porównywała jesień z wiosną, utyskiwała na niestałość pogody w górach i w reszcie udało jej się zaplątać w swoje zajmujące „plaidoyer“ doktora Bryla, który dał się złapać, nieostrożnie zaoponowawszy.
Bryl, odpowiadając jej, zrównał się z nią, zaś Śnieżko szedł z tyłu z paniami.
Może nieumyślnie, a może z właściwej kobietom złośliwości, pani Helena zwolniła kroku, tak, że po chwili została znacznie w tyle za panią Śnieżkową. Doktór Bryl, który czasami miewał napady rycerskości Pierrot’a, bawił ją po swojemu. Widać było, jak, zerwawszy przekwitłą różę, podawał ją pani Śnieżkowej z przesadnie okrągłym gestem, jak, uprzejmie zwracając się do niej i prawie że słodko zaglądając w oczy, prawił jej grzeczności.
Śnieżko czuł się w towarzystwie pań prawie szczęśliwym. W ich sposobie mówienia i myślenia był jakiś blask, właściwy ludziom, którzy, wolni od ciężkich, życiowych trudów, nie znają nic, prócz piękna i harmonii. Próbował zapatrywać się na nie krytycznie, nazywał je „kwiatami cieplarnianemi“, jednak nie dało się zaprzeczyć, że obie panie były przedewszystkiem piękne. Egzotycznym kwiatom nie można brać za złe ich egzotyczności. Ich łagodny a do najmniejszych szczegółów wykończony sybarytyzm duchowy odurzał go, jak słodkie, stare wino, sugerując jego wrażliwej duszy przesłanki, do jakich sam nigdyby nie doszedł, rodził w nim rozkoszne uczucia niesłychanie słodkiej harmonii, jakiej może nie było nawet w duszach obu pań. W ich towarzystwie Śnieżko wyzwalał się z pod przygniatającego go ucisku szarzyzny dnia powszedniego i stawał się poetą, „rozciągającym na cały świat złotą sieć swych marzeń“. Było to jego rozkoszną a niewinną tajemnicą.
I oto teraz idzie ścieżką pomiędzy szerokiemi trawnikami, przysłuchując się rozmowie tych dwóch pięknych kobiet. Daleko, na końcu ogrodu, widać wysoką, czarną ścianę żywopłotu, ku któremu biegną ciche szpalery drzew owocowych. W warzywnym ogrodzie widać pstre spódnice pracujących dziewek. Któraś z nich piskliwym, ostrym głosem zawodzi pieśń, rozpaczliwie smutną, płaczliwą i tęskną. Tak musiała śpiewać Ofelia, siedząc nad wodą pod wierzbą płaczącą.
Piasek chrzęści sucho pod nogami, a pan Śnieżko z lubością przysłuchuje się dźwięcznemu głosowi panny Henryki.
— Zdaje się, nigdy nie będę pobłażliwą, ciociu. Tolerancya jest dla mnie rzeczą niezrozumiałą... jestto jakby kompromis dwóch prawd... a prawda jest jedna.
Śnieżko uśmiecha się. On słyszy co innego:
— Nie znoszę, gdy mi się kto sprzeciwia... jedna jest tylko prawda, moja... żadnych kompromisów... wszystko musi być tak, jak ja chcę.
Tak mówi energiczna intonacya nizkiego altu panny Henryki, tak mówi jej silnie akcentowane, trochę gardłowe „r“....
Przed białą altaną, wśród klombu kwiatów, biega mały Staś, dziewięcioletni brunecik, w kożuszku i w białym pilśniowym kapeluszu. Nucąc z cicha i ruszając się rytmicznie, jakby w jakimś obrzędowym tańcu, zrywa mniej zwiędłe kwiaty. Wśród krzaków dawno okwitłego jaśminu stoi poczerniała figura Flory; z wielkiego rogu, który trzyma w rękach, zwisają bezlistne, zmokłe, wiotkie gałązki powoju, jak poczerniałe frędzle srebrne. Niezręcznie uwity gruby wianuszek zwiędłych kwiatów leży na popękanym piedestale.
— Stasiu, niegrzeczny chłopcze! Trzewiki przemoczysz! Co ty tu robisz?
— Ofiarę składa Florze — objaśnił Śnieżko.
Panna Henryka popędziła za chłopcem, który zaczął przed nią uciekać. Przez chwilę słychać było ich oddalające się, dźwięczne głosy.
— Jakie wrażenie robi na panu moja siostrzenica?
— Ogromnie bujna i pełna życia, młoda...
— Tak, nie można jej brać za złe jej bałamutnych poglądów...
— O, ja nie tak myślałem, przeciwnie. Krańcowość i bezwzględność są przywilejami młodości.
— Smutne przywileje.
— Wspaniałe, dumne, jedyne, które z ludzi młodych robią półbogów, dają im niesłychane bogactw o życia.
— Zaś zaślepiając, stają się przyczyną nieszczęść i cierpienia.
— Niezawsze, proszę pani.
— Pan tak młodość kocha? A ja się jej boję... mam wrażenie, że młodzi mnie chcą okraść...
— Niech pani uważa, bo przez to właśnie starzejemy się...
— Pan musi bardzo kochać życie.
— Kocham wszystko, co jest piękne.
— Wszystko? — spytała pani Helena, zwracając ku niemu swe aksamitne, słodkie oczy. — Powtórzyłby to pan... publicznie?
Śnieżko zmieszał się.
A tymczasem doktór Bryl bawił po swojemu panią Śnieżkową.
— Nuda, proszę pani, nuda jest głównym motywem życia ludzkiego. Ona-to robi z ludzi artystów, poetów, zwaryowanych kochanków, ministrów i filozofów... I nie można uciec od niej... Jak to Heine mówi:

Sie sagt, sie habe keine Eile
Setzt sich zu dir ans Bett und strickt.

Oceany nudy! Szare, bezbarwne, ciche i nieme. Nuda! W żadnym języku niema słowa, któreby ten stan duchowy tak dobrze oddawało. „Chandra“ — toć chimera tylko, kaprys, „toska“ — to łzawa tęsknota, „ennui“ — zbyt dźwięczne i harmonijne słowo, poetyczne, jak nirwana, „Langeweile“ oznacza chwilę, długą wprawdzie, lecz chwilę, ale „nuda“ — to bezdeń, otchłań, przepaść. Spleen nie wytrzymuje z nią porównania. „Spleen“ zmusza anglika do uganiania światem, do szukania przygód, ale nasza polska nuda odbiera człowiekowi nawet chęć do powieszenia się.
Gdyby Bryl był wiedział, że pani Śnieżkowa nie słyszała ani jednego słowa z jego dowcipnej rozprawki! Była jak pijana. Patrzyła nań niewidzącemi oczyma, uśmiechała się cierpko i twardo, jak drewniana lalka, nogi się pod nią uginały. Płakać nie można było! A Jaś tak patrzy w oczy pani Helenie...
— I wońcu puszczają szwy ludzkiej duszy — mówił Bryl, nie wiedząc, że go nikt nie słucha — i sypie się z niej... wie pani co?... trociny! I pokazuje się, że istotnie ta dusza nie była niczem innem, jak tylko poduszeczką do wbijania szpilek. A bezlitosna jakaś ręka tych szpilek nie żałuje... długich, cienkich szpilek...
Co on mówi, ten zimny człowiek, z tą bladą, ironicznie wykrzywioną twarzą, z tem kłującem spojrzeniem skośnych, szeroko rozstawionych oczu... I jakiż-to beznadziejny smutek w powietrzu, jaka melancholia w tej długiej alei brzozowej z rzędem opuszczonych ławek, zasypanych zeschłem liściem...
Sama idzie tą długą pustą aleją.... bezlistna sieć suchych, czarnych gałązek, jak krata nad głową.... a Jaś....
Oprzytomniała i obejrzała się.
Śnieżko stał z panią Heleną, zajęty rozmową, ożywiony, inny jakiś, śmielszy, rozmowny...
— Ta bezsilność przemęczonego serca!
— Ale na to jest rada! — mówi Bryl do siebie. — Nie nosić duszy na wierzchu, jak wywróconej kieszeni od spódnicy...


Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Jerzy Bandrowski.