Jesienią (Bandrowski, 1913)/całość
<<< Dane tekstu | |
Autor | |
Tytuł | Jesienią |
Pochodzenie | Osaczona i inne nowele |
Wydawca | Księgarnia Polska B. Połonieckiego; E. Wende i Ska |
Data wyd. | 1913 |
Druk | Drukarnia Polska |
Miejsce wyd. | Lwów; Warszawa |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały zbiór |
Indeks stron |
Śnieżkowa stała w oknie i w zamyśleniu patrzyła przed siebie.
Dzień był smutny, jesienny, wiatr szumiał i rzucał deszczem o szyby, które dzwoniły z cicha.
Okno wychodziło na mały przystanek kolejowy z czerwonej cegły, obrosły rdzewiejącym, krwawo-rudym winogradem, otoczony czarnym już żywopłotem i kilku drzewami, na których gałęziach kołyszą się zwykle zmokłe, kraczące wrony.
Gdzieś, daleko, w nieznaną przestrzeń biegną szyny plantu kolejowego, połyskujące wilgocią, jakby wysmarowane tłuszczem.
A dalej widać żółty gościniec, wspinający się na górę między szerokiemi, czarnemi polami; na samym szczycie, po prawej stronie drogi, niewielki cmentarz, okolony białym murem; po lewej, na żółtej, gliniastej wyrwie, czarna, rozłożysta sosna z podmulonemi i sterczącemi w powietrze korzeniami.
A jeszcze dalej wysokie, porosłe lasem góry, czarne dziś, niewyraźne, kurzące siwemi mgłami i wyparami...
Niebo wisi nisko nad głową, ołowiano-szare, bezbarwne, jak brudna, szara, mokra płachta.
Dwa razy na dzień z hukiem i gwizdaniem przebiega pociąg tę cichą dolinę. Czasami na gościńcu pokaże się baba jakaś, zawinięta w białą płachtę, lub chłopski wózek, zaprzężony w małe, góralskie szkapiny, toczy się na dół z zakutanym woźnicą, podskakującym nierówno na niewygodnem siedzeniu.
Nie smutek, ani melancholia, ale nieme, zdradliwe przygnębienie idzie od tych pól czarnych i zmokłych, od tych mgieł, które, zda się, zaczepiwszy o śpiczaste wierzchołki świerków, napróżno kołyszą się i miotają, nie mogąc oderwać...
Oczy pani Śnieżkowej biegną po pustych polach, hen, ku temu cmentarzowi, gdzie w wietrze drżą zeschłe, zmoczone trawki i kwiatki na małych mogiłkach.
Tam, w najtajniejszych głębiach serca, brzmi wciąż jakieś ogromnie boleśne słowo, pełne zabijającej rezygnacyi... Napróżno zagłuszać je, napróżno przerzucać myśl w krainę dziennych, drobnych zabiegów. Słychać wciąż ten nieznośny, nieubłagany szept uparty, jak mruczenie rynien pod ścianą.
Pani Śnieżkowa przechadza się po pokoju, wreszcie, usiadłszy przy pianinie, zaczyna grać jakąś bardzo starą piosenkę salonową z czasów, gdy włosy miała takie jasne, złote, a duszę świeżą, wesołą....
Zgasły, zgasły te jasne, czyste, słoneczne dni... ucichła ta pieśń, pełna szczęścia i pogody, jaką dusza drżała.
Pani Śnieżkowa przerwała i zamyślona wystukuje jednym palcem szwedzką piosenkę z jakiejś szkoły fortepianowej.
Strasznie smutna melodya płynie tak wolno, obojętnie, a tak niewypowiedzianie tęsknie.
Uderzyła niecierpliwie w klawisze i znowu stanęła w oknie.
Po policzkach jej ściekają ciche łzy, niewysychające i niewyczerpane, jak krople deszczu, spływające po szybie.
Mogiłki, mogiłki...
Bardzo źle i mizernie wygląda dziś pani Śnieżkowa, zielona, z pomarszczoną twarzą i jasno-niebieską, nabrzmiałą żyłą, która przecina jej twarz od skroni aż do policzka; owinięta czarną chustką, z oczami zmęczonemi, z pomarszczonemi powiekami, dźwigającemi się leniwie, przypomina raczej czekającą na swój koniec babcię, niż — młodą mężatkę.
Albowiem, pomimo skończonej pięćdziesiątki, pani Śnieżkowa była mężatką od dwóch lat zaledwie.
O, życie im nie ułatwiło nigdy niczego, a ta odrobina — czego? — szczęścia? — spokoju co najwyżej, opłacona była długoletniem, cierpliwem i zrezygnowanem oczekiwaniem i poniewierką.
Śnieżkę poznała przed dwudziestu laty, już będąc sama niemłodą panną; był wtedy na trzecim roku teologii, ona zaś nauczycielką prywatną. Bardzo ładną nie była nigdy, ale miała dobre serce i jak mówiono — ogromnie wiele wdzięku.
Dawniej, dawniej, dawno już temu....
Śnieżko zakochał się w niej. Przykuł ją do siebie swą wierną, cierpliwą miłością. Czuła się tak samą, a oto zjawił się jedyny człowiek, którego wszystkie myśli, cała energia życiowa skupiła się tylko na niej.
Są ludzie, do których życie ma jakieś uprzedzenie, nie chce ich znać, toleruje ich na jakichś podrzędnych stanowiskach, odrobinę zadowolenia każąc im okupywać ciężką i jałową pracą nie dla siebie nawet; podporządkowuje ich swym prawom, nie robiąc dla nich nigdy żadnych wyjątków, przeciwnie, mierzy ich najsurowszą miarą, a sądzi bezwzględnie, bez miłości i przebaczenia.
Do takich ludzi należeli Śnieżkowie.
Ich miłość nie była radosnym hymnem ludzi, którzy, kochając, dostają skrzydeł u ramion, nie była roześmianą sielanką tych, którzy dla cichego szczęścia wyrzekają się rozkoszy hucznego świata i świetnych obietnic życia. Wyznawszy sobie swe uczucia, postanowiwszy urządzić sobie życie według swej woli, musieli przedewszystkiem trzeźwo i dokładnie obliczyć swoje siły. Bo już mieć swą własną wolę było z ich strony zuchwalstwem.
Obmyślili tedy plan najprostszy, a zarazem najtrudniejszy.
Śnieżko, nie czując powołania do duchownego stanu, postanowił wystąpić z seminaryum, a ponieważ nie miał środków na dalsze kształcenie się, musiał utrzymywać się z guwernerki tak długo, pókiby nie znalazł gdzieś lub nie wysłużył sobie jakiejś skromnej posady, lub pókiby nie zebrali jakiegoś kapitaliku.
Spodziewali się może, że będą się mogli częściej widywać, że będą mieszkali w sąsiedztwie? Los rzucał nimi po odległych kątach kraju, ciągle gdzieindziej. Widywali się raz na rok, na Boże Narodzenie. Siadali wówczas w kącie i trzymając się za ręce, układali plany, wykonalne w dalekiej przyszłości, lub może — nigdy.
Smutne to było narzeczeństwo.
Kto inny starałby się wziąć od życia przynajmniej zaliczkę, rzuciłby się na oślep w wir, w zamęt i wydarłby coś dla siebie, albo, zbuntowawszy się, grałby „va banque“ i zginąłby zgnieciony przeznaczeniem, z mściwem, wyzywającem „veto“! na ustach. Ale oni, którzy siadali zawsze na szarym końcu, wiedzieli, że muszą przedewszystkiem czekać.
Po latach, gdy jej jasne, złote włosy zaczęły przybierać barwę popiołu, a zawsze czarne wąsy Śnieżki robiły przy jego wyłysiałej czaszce wrażenie czernionych i nienaturalnych, rzuciło im w reszcie życie marną jałmużnę.
Dzięki wpływom swego ostatniego chlebodawcy, bogatego właściciela dóbr, dostał Śnieżko posadę nauczyciela ludowego w niewielkiem, górskiem miasteczku.
Była to nędzna, wiecznie zabłocona dziura, której jedynem ożywieniem były tygodniowe jarmarki, kończące się zwykle kilkudziesięciu małemi łub jedną ogólną bójką. „Inteligencyi“ było niewiele. Ksiądz, doktór, poczta, kilku oficyalistów prywatnych i dwór.. Wyjąwszy dwór, gdzie Śnieżko był nauczycielem, nigdzie nie bywali. Pędzili życie ciche, rozkoszując się spokojem, który osiągnęli po tak długiej tułaczce.
Młodą parą o siwych włosach zrazu bardzo się zajmowano, ale Śnieżko cieszył się zbyt wielkim szacunkiem, aby ktoś mógł sobie pozwolić na złośliwe przycinki w jego obecności, o dziesięć zaś lat starsza od niego Śnieżkowa znosiła wszelkie złośliwości z taką uległością i tak naturalnie, że zostawiono ją wkrótce w spokoju.
Materyalnie powodziło im się stosunkowo nieźle. Pracowali oboje, a potrzeby mieli małe.
Śnieżkowa grywała na fortepianie, szyła, dawała lekcye na leśniczówce, zajmowała się gospodarstwem, Śnieżko zaś, o ile nie był zanadto zmęczony, oddawał się swojej ulubionej pracy.
Było w nim coś z poety. Ogromnie kochał świat, słońce, jasne dni, las, niebo i dzieci, których tyle wychował przez całe życie. Spędził je przecie prawie całe między temi nierozwiniętemi duszami, w których było wprawdzie nieraz wiele zamętu, ale które zawsze są czyste i szczere.
A prócz tego uwielbiał starą Grecyę z jej bohaterskiemu walkami, z jej inteligencyą naiwną, żywą, a tak subtelną, z tą intuicyą niezawodną ludzi dobrej rasy o zdrowych instynktach. Radby był nieba przychylić swoim wychowankom — ale nieba greckiego, o błękicie gorejącym, przepojonym złotem słonecznem, nieba, pod którem musi się myśleć swobodnie, pięknie i szlachetnie.
Więc, pieszcząc duszę najczystszemi maksymami szlachetnej greckiej filozofii, układał i pisał książkę o wychowaniu — gdzieby dzieci były, jak kwiaty, wygrzewane promieniami miłości całego społeczeństwa. Nie myślał o żadnej reformie społecznej, marzył tylko poemat, pełen serdecznej, tkliwej miłości człowieka, który zakochany jest w pięknej myśli.
Jeśli kiedy życie zmąciło jego duszę, dolawszy do niej żółci i goryczy, to męty dawno już osiadły, a wykwitać poczęły między niemi drobne, świecące kryształki.
Ale dzieło szło naprzód bardzo powoli i nazwać by je można było raczej pamiętnikiem cichych marzeń, niż książką, któraby miała na celu rozwinięcie jakiejś idei.
I tak szły lata cicho i niepostrzeżenie.
Dwa małe zaciszne pokoje.
Stare, tanie sprzęty, stół, kilka krzeseł, kanapka, fotel na biegunach. Na ścianach poczerniałe fotografie ludzi obcych — tak Śnieżko, jak i Śnieżkowa byli sierotami — ludzi, którzy dawno już zapomnieli o ich istnieniu i rozbiegli się po świecie; a przecież myśl chętnie przebywa między nimi, przypominając dźwięk dawno niesłyszanych głosów, śmiechów, odtwarzając charakterystyczne ruchy, nawyknienia, sposób mówienia. Czasami zdaje się Śnieżkowej, jakby przed oczami miała fotografie dawno pomarłej i ukochanej rodziny. Tu, między nimi, zbiegły jej najpiękniejsze lata, pełne nadziei, szczęścia i radości, tu, między nimi, wyblakłe, jak ich twarze, trzepoce się wspomnienie odległej młodości. Ach, cóż za cudne, czarowne, a tęskne dzisiaj słowo! Młodość! Nie wrócą nigdy już jasne dni, jak nie wrócą nigdy te miłe, kochane twarze.
— Czyż już tak dużo bezpowrotnie minęło? — pytała się pani Śnieżkowa.
I oczy jej błądzą po otaczających ją przedmiotach.
Gdzie spojrzeć, wszędzie ślady dawnej troski o dni dzisiejsze. Jak jaskółka, przyniosła z sobą do gniazda najmniejszą rzecz z daleka. Te wszystkie serwety, kapy, poduszki i poduszeczki, wszystko, poczynając od rzeczy najniezbędniejszej, a skończywszy na drobnostkach, jakich potrzebę tylko zapobiegliwa gospodyni przewidzieć może — toć to przecie owoce jej długoletniej pracy, w chwilach, ukradzionych spoczynkowi lub codziennemu zajęciu, toć to pamiętnik jej tęsknot, wyczekiwania i niewyczerpanej cierpliwości, tkliwa i smutna historya jej miłości. Najmniejsza drobnostka jest poematem, sonetem miłosnym, do którego zrodzenia trzeba było więcej uczucia, niż do napisania tomu erotycznych wierszy. I oto owoce jej życia, jej cierpienia, jej tęsknoty... poduszki, poduszeczki, serwety, serwetki! Oto marzenia długich wieczorów zimowych, spędzonych w obcych domach, przy cudzych stołach, cudzych lampach, między obcymi i ludźmi, przed którymi nigdy nie można było serca otworzyć. Jej dom, jej stół, jej lampa były tylko w jej duszy... długie, długie lata!
Biedna to ofiara — lecz życie nie dało więcej.
Ona... ona mu ją niosła sercem, pełnem miłości i uwielbienia... lecz cóż mu dać może? Czy może mu dać wdzięki młodości, zapomnienie, rozkosz upajającą i tę prawdziwą, zupełną miłość? Czy mogła mu dać tę miłość, przez którą widzi się świat, jak przez tęczę?
Straszny ból, straszny lęk!
Oto codzienna karm jej duszy, oto myśl, z którą zasypia i z którą się budzi.
Stracić go, znaczy — stracić siebie. W nim jest cała tęsknota i cała miłość jej życia, myślą o nim żyła tyle lat, że dziś bez niego żyćby już nie mogła. Dziś życie swoje czerpie tylko z niego, lecz brak już sił, aby go módz oplątać, aby módz brać z niego tę energię do życia potrzebną, brak sił, brak sił...
Zmódz się raz jeszcze.
Każdy dzień kradnie jej coś podstępnie! Jak skąpiec nad swym skarbem, tak ona musi czuwać nad sobą i nad nim. Każdy okrzyk zachwytu, jaki on wyda na widok zachodzącego słońca, rozkwitłej róży, lub dnia pięknego, jest jej stratą, jej szkodą. Każde uczucie, które nie ona w nim wzbudziła, dowodzi, że o niej zapomniał.
A kwiaty są tak cudne, a dni pogodne, takiej harmonii pełne, a promienie słoneczne tak złote i ciepłe, a oczy pięknych kobiet tak głębokie i świecące, a życie takie jasne, barwne!
Czyż on, patrząc na jej włosy, może widzieć w nich blask promieni słonecznych i gorący połysk złota?
Czyż może, patrząc w jej mętne już dzisiaj i szklane oczy, tonąć w nich, jak się tonie wzrokiem w niezgłębionym błękicie pogodnego nieba?
Czyż na widok zwiędłej czerwieni jej warg może zapomnieć o królewskiej purpurze rozkwitającej róży? Lub w bezbarwnem, pustem brzmieniu jej głosu słyszeć drżący siłą i śmiechem dźwięczny głos młodości?
Tyle złodziei!
Chytrze wyskakują na nią z za węgłów, czają się w rowach, za krzakami, drą na niej suknie, kłują tryumfalnym chichotem... a ona biegnie po kamienistej, mokrej, śliskiej drodze, przewraca się, dźwiga, potyka i znów biegnie, coraz już słabsza...
Coraz mniej sił, coraz mniej sił... Dokąd tak biegnie?
Zmierzchało się.
Nie widać już cmentarza, ani gór, tylko gościniec, niby jasne pasmo, i opuszczony, cichy przystanek pod oknami.
Na górze, na pierwszem piętrze, jęknął jakiś pasaż, wyszarpnięty gwałtownie z fortepianu, a potem kroki szybkie, równe, nerwowe.
Śnieżkowa przyszła do siebie.
Obtarła oczy.
— Doktór już wrócił. Jasia tylko co nie widać.
Wyszła do kuchni; kazała nastawić samowar i znowu stanęła w oknie.
Te kroki! Słyszy je już od dwóch lat. Ten człowiek, tam, na górze, goni, jak zwierz po klatce.... wódkę pije, jęknie na fortepianie i znów goni... czasami tylko gra, jakby w muzyce duszę chciał utopić... nieraz nocami całemi... bez odpoczynku.
— Późno już... ciemno... czemu Jaś nie wraca.... może go pociąg przejechać... chodzi zawsze plantem....
Przypomniała sobie, że o tej porze żaden pociąg tędy nie szedł... Mimoto ogarniał ją coraz większy niepokój.
Przycisnąwszy twarz do chłodnej szyby, wbiła oczy w zmrok zapadającego wieczoru.
— Nie śpieszy mu się, nie śpieszy.... i pocóż? Czyż on może ją kochać tak, jak dawniej... jakby dawniej mógł? Czy może? A ona przecież... ona jest już stara... Ale on?
— A gdyby....
Plantem kolejowym szły dwie osoby.
— Jaś i...
Serce zaczęło w niej bić gwałtownie, pędząc do głowy całe fale krwi... wstrząsnął nią jakiś kłujący ból...
— Pani Helena!
Poznała ją mimo ciemności. Widziałaby ją nawet, gdyby jej oczy ręką zasłonięto, przeczułaby!
Osunęła się na krzesło, stojące pod oknem i zakryła twarz rękami.
Słychać było, jak Śnieżko otwierał przeraźliwie skrzypiącą bramę domu. W szedł do pokoju.
— Cóż... tu ciemno? — rzekł półgłosem do siebie.
Automatycznym ruchem człowieka, robiącego kilka lat codziennie to samo, rozebrał się i powiesił płaszcz na wieszadle przy drzwiach.
Zaświecił zapałkę i zapaliwszy lampę, spostrzegł żonę, siedzącą pod oknem.
— Pociemku siedzisz? Zęby cię ciągle jeszcze bolą? Dlaczego nie poprosisz doktora, żeby ci co zapisał?
Usiadł na fotelu na biegunach, obtarł zmoczone wąsy i rozcierał zmarznięte ręce. Lampa, przysłonięta abażurem z zielonej bibuły, rzucała jasne światło na stół, pokryty czystym, kolorowym obrusem; reszta pokoju pogrążona była w półmroku.
— Nie masz pojęcia, co za pluta na dworze. Istotnie, trudno uwierzyć, aby ktoś w taki czas wychodził z domu... a jednakże są ludzie, są, którzy dziś nie mają dachu nad głową. Jak to być może? — pyta się człowiek sam siebie. Nieszczęście ludzkie jest bezdenne.
Śnieżkowa milczała.
Śnieżko zapalił papierosa i zamyślił się, zapatrzywszy się w płomień lampy.
— Gdzie gazeta? — spytał po chwili.
— Na stole w twoim pokoju.
Śnieżko przyniósł sobie dziennik.
— Czy doktór jest w domu? — spytał, siadając znowu w fotelu i rozkładając gazetę.
Śnieżkową zirytował jego spokój.
— Skądżeż ja to mam wiedzieć? — odpowiedziała niechętnie. — Chodzę do niego, czy co?
— Więc nie wiesz? — rzekł bezmyślnie Śnieżko, zaczytany w dzienniku.
Przez chwilę panowało milczenie.
Śnieżkowa patrzyła na spokojną, pogodną twarz męża, na jego połyskującą w cieniu łysinę, na chudą, długą rękę, którą machinalnie kręcił wąsa.
Zupełnie spokojny. Nietylko, że nie czuje jej męki i utrapienia, ale nawet nie poczuwa się do żadnej winy.
— Sam wracałeś? — spytała nagle nieswoim, drżącym głosem.
— Co?
Zaczerwieniła się i milczała. Trudno jej było powtórzyć pytanie.
— O co się pytałaś? — mówił Śnieżko, składając dziennik. — Nie. Podprowadziła mnie pani Helena.
— Dziwna pora do przechadzki, zwłaszcza z obcym mężczyzną...
Czuła, że nie powinna była tego mówić, ale nie mogła zapanować nad sobą.
Śnieżko spojrzał na nią niechętnie.
— Migrenę dziś ma i wyszła się przejść, — rzekł spokojnie, — a już ja chyba obcym nie jestem.
— Nie wiem, jakie stosunki łączą cię z panią Heleną, w każdym razie jest wdową i powinna na siebie uważać.
— Zapominasz, Zosiu, że ja jestem żonaty — uśmiechnął się Śnieżko.
— Bóg wie, kto z nas o tem zapomina!
— Zosiu, Zosiu! Nie wstyd ci?
Widział, jak skulona na krześle drżała, zasłonięta chustką, tak, że nawet twarzy jej nie było widać.
— Doprawdy, nie rozumiem, skąd ci podobne myśli do głowy przychodzą, — mówił łagodnie, — Cóżem to ja, młodzik jaki, Don Juan, rozbójnik salonowy? Nie byłaś o mnie zazdrosną przez tyle lat naszego narzeczeństwa, kiedy byłem i daleko od ciebie i młodszy. A dziś? Czybyś tak ty chciała mnie łysego dziada, gdybyś była młodą panną lub piękną wdówką? Widzisz, gdybyś ty sama spisywała wszystkie podejrzenia i gdyby im tak kto uwierzył, pomyślałby, że nasze, a zwłaszcza moje życie, to jeden wielki romans... A tu, ot, dziura górska, że nawet pomówić niema z kim, i lekcye, lekcye, lekcye.
Głos jego brzmiał nieszczerze, mimo, że naumyślnie silił się na swobodny ton. Długi czas ignorował te wybuchy zazdrości, sądząc, iż w ten sposób najlepiej od nich żonę oduczy. Niejednokrotnie chciał rozmówić się z nią rozsądnie. Powstrzymywało go od tego jakieś dziwnie upokarzające uczucie. Żal mu się jej robiło i pomijał sprawę milczeniem.
Nie odpowiadała.
— Powiedz mi, Zosiu — rzekł po chwili — czy naprawdę masz tak słabe wyobrażenie o mojej miłości dla ciebie, uczciwości? Czy nie zdołałem cię jeszcze przekonać całem życiem mojem? Czy istotnie wyobrażasz sobie, że ja tak czuły jestem i chciwy na wdzięki innych kobiet? Że ja, człowiek uczciwy, ale ot, guwerner, nauczyciel ludowy, zdolny byłbym do utrzymywania pokątnych stosunków — grzech powiedzieć — z taką damą, jak pani Helena, bogatą, piękną, w kwiecie wieku, której dzieci uczę już od lat i której świętej pamięci mężowi zawdzięczamy oboje nasze dzisiejsze szczęście?
Słowo „szczęście44 dziwnie brzmiało w jego ustach.
Śnieżkowa poruszyła się na krześle, chciała coś odpowiedzieć; w tej chwili zapukał ktoś do drzwi.
— Czy można?
— Doktór Bryl.... — muszę się ubrać.
Śnieżkowa wybiegła do drugiego pokoju.
Śnieżko podszedł ku drzwiom.
— Sługa doktora... proszę dalej...
— Nie będę państwu przeszkadzał? Znudziło mi się już w mojem kawalerskiem mieszkaniu.
— Bardzo nam będzie miło... może wódeczki? Doktór się zapewne wytrząsł na wozie... Cóż nowego?
— Nic nadzwyczajnego. Tyfus nagminny w Żegocinie.
Już i w Żegocinie? Słyszałem, że w Słonem! W ręce pańskie.
— To się przecież nie da ograniczyć — mówił Bryl, biorąc kieliszek z ręki Śnieżki. — Jestem przekonany, że bylejaki cudotwórca-szarlatan więcejby tam pomógł odemnie, boby przynajmniej może kogoś ubawił. Naturalnie, woła się wójta, wydaje się odpowiednie rozporządzenia... Ale ci ludzie rozporządzeń moich trzymać się nie myślą, a następnie i nie mogą, choćby chcieli... O, znakomita wódka!
— Może jeszcze jeden?
— Z przyjemnością... A wkońcu, wracając do tematu: cóżby człowiek był wart, gdyby nie pracował nadarmo? Dobry wieczór! — zwrócił się do wchodzącej pani Śnieżkowej. — Nie bierze pani za złe staremu kawalerowi?
— Ależ przeciwnie, za złe brałam, że się doktór nie pokazuje... Możnaż to tak od sąsiadów stronić? Niechże pan siada, w tej chwili podam herbatę.
Służąca wniosła samowar; Śnieżkowa zaczęła się krzątać.
— Co nowego we dworze? — pytał Bryl. — Zdrowi?
— Dzieci zdrowe. Pani Helena miała dziś migrenę.
— To powietrze tak działa... brak słońca, wilgoć... a panna Henryka?
— Zdrowa, wesoła, jak zwykle.... W tych dniach wyjeżdża do Szwajcaryi... Pani Helena odwozi ją.
— A pan nie wyjedzie nigdzie tego roku, doktorze? — spytała Śnieżkowa.
— Nie. Rezygnuję. Jestem, jak to, mówią „Europamude“. Nie należy do przyjemności, być ciągle przejezdnym, witanym jedynie przez hotelarzy, kelnerów i portyerów. I cóż tam można zobaczyć? Świat z okna wagonu...
— „Viatores sumus“.
— Gdzieżtam! Wcale nie „viatores“. Jesteśmy, Jak drzewa wrosłe w ziemię. Dawniej wyjeżdżałem. Znam całą Europę.... nibyto... a prawdę mówiąc, w domu czuję się tylko tutaj. W cale sobie tego nie zazdroszczę... ale, cóż robić?
— A stęka doktór zawsze, a narzeka! „Północ“, „wilgoć“, „mgła“, a tymczasem...
— To też ja bynajmniej nie twierdzę, aby mi tu było dobrze. Niech Bóg broni. Przeciwnie, czuję się bardzo nieszczęśliwy, chory. Ale cóż robić! Palmy rosną na południu, na północy krzywe, karłowate wierzby i sosny. Ja jestem taką wierzbą...
— I nie wstydzi się to pan, młody człowiek, wygadywać takie rzeczy! — mówiła Śnieżkowa, podając mu filiżankę herbaty. Źle pan żyje, ot, w czem rzecz.
— Jakto źle?
— Po nocach pan nie sypia, w staje pan późno, nigdzie pan nie bywa, ani w sąsiedztwie, ani na polowaniach... Możnaż to nazwać chrześcijańskiem życiem?
— Nie wiem. A cóż ja mam właściwie robić?
— Ożeniłby się pan.
— O — że — nić?
Bryl pokiwał sceptycznie głową.
— Myśli tej nową nie nazwę i uwierzy mi pani chyba, gdy powiem, że się nad tem przedsięwzięciem zastanawiałem. Żenić się z nudów? To wysoce ryzykowne. I ostatecznie, czy człowiek jest po to, aby się prędzej, czy później żenił?
— Więc cóż ma robić?
— Tak, co ma robić? — powtórzył Bryl, patrząc na nią oczami tak beznadziejnie znudzonemi że, spojrzawszy w nie, straciła naraz wątek myśli!
Śnieżko patrzył ciekawie na jego ostrą, bladą twarz, z długim, cienkim, garbatym nosem i trochę skośnemi, kociemi oczyma. Widać w niej było wyraz niewypowiedzianej nudy i znużenia.
— Czy pan zawsze był taki?
— To znaczy, czy się zawsze nudziłem? Nie. Dawniej miałem dużo dobrej woli, brałem wszystko za dobrą monetę, twierdziłem, że życie jest ogromnie ciekawe i zajmujące.
— I zwątpił pan?
— Nie. Nabrałem pewności. Oto niema na co czekać, niema się czego spodziewać.
— Musiał pan dużo przejść — odezwała się Śnieżkowa.
— Właśnie przeciwnie, proszę pani, nic nie przeszedłem.
Nastała chwila milczenia.
— Czy Bryl mówi szczerze, czy też pozuje? — myślał Śnieżko, pijąc herbatę i paląc papierosa. — Dlaczegóżby miał pozować? Zapewne, niema się czego spodziewać od życia. Jestto przecież szablon, który zapełnić musi człowiek sam.
Myśl ta zrobiła mu pewną przyjemność.
Wiatr dął na dworze coraz straszniej...
— Aha! byłbym na śmierć zapomniał! — zawołał naraz Śnieżko. — Przecież pani Helena kazała mi zaprosić pana na jutro na herbatę, popołudniu. Panna Henryka w tych dniach wyjeżdża... Panie się skarżyły, że pan o nich zupełnie zapomina. I my mieliśmy być oboje, tylko nie wiem, jak tam Zosia z zębami, czy będzie mogła.
— Zdaje mi się, że będę mogła pójść! — rzekła sucho Śnieżkowa.
— To i chwała Bogu!
— Taki rad jesteś z tych zaprosin?
— Nie, tylko przykroby mi było zostawić cię samą w domu.
Twarz pani Śnieżkowej wykrzywił jakiś bolesny grymas.
W tej chwili uderzył wicher w okna. Dom cały zatrząsł się, szyby zaczęły dygotać; zdawało się, jakoby tysiące potępieńców wyjącym korowodem obiegały dom, krzycząc z rozpaczy, wściekłości i zgrozy.
Pani Śnieżkowa wzdrygnęła się.
— Boi się pani?
— Dawniej się bałam. Nie lubię takiej wichury.
— Człowiekowi się zdaje, że ktoś puka w okno, że widać w niem jakieś przerażone twarze o pałających oczach...
— Czem pan żyje, panie doktorze? — spytał znienacka Śnieżko.
— A pan?
— No, mam pracę, którą lubię... żyję mym dniem powszednim... a czasem myślę o moich greckich filozofach.
— Widzi pan, sny, sny, marzenia. Ja też, chcąc mieć spokój, kładę się na kanapie i wyobrażam sobie, że nie istnieję... Jestto rzecz dość trudna, ale przy sprzyjających, jak je tu mam, warunkach, i przy pewnej wprawie, z czasem przychodzącej możliwa — et!
Machnął ręką i zapaliwszy papierosa zamyślił się głęboko.
Znudziły go sofizmatyczne koziołki i blaga, którą się chciał rozerwać, bo w gruncie rzeczy myślał, jak inni ludzie, a właściwie, jak inni, nie myślał nic... Od kilkunastu lat...
I naraz znowu zatęsknił za swojem kawalerskiem mieszkaniem z głuchą, starą Małgosią i z czarnym kocurem, z porozrzucanemi wszędzie zeszytami „Panoramy“, „Nu au Salon“ i „Mes Modeles“... Męczyły go bezbarwne głosy tych ludzi, denerwowały patrzące ze ścian poczerniałe fotografie, bezbarwne, jak ich życie, szczerzyło na niego pożółkłe zęby klawiatury stare pianino i irytował mały zegar ścienny, tykający w szybkiem, przyspieszonem tempie.
— Biedne życie.
Wstał.
— Dobranoc państwu.
— Już pan idzie?
— Zmęczony jestem, zdenerwowany... ta jesień..
Chciał powiedzieć: łamie wszystko we mnie, rozsypuje w łzy, — ale wstydził się.
— Od tej wilgoci...
Urwał.
Chciał powiedzieć: Dusza rdzewieje — ale powstrzymał się w porę, ukłonił i wyszedł.
∗
∗ ∗ |
Po wyjściu Bryla Śnieżko w stał i paląc papierosa, zaczął chodzić po pokoju.
W ciepłe dnie wychodzili zwykle na przechadzkę; podczas słoty lub w zimie wieczory spędzali w domu, on chodząc po pokoju i paląc papierosy.
W takich chwilach Śnieżko, w towarzystwie zwykle nieśmiały i małomówny, ożywiał się. Opowiadał żonie swe spostrzeżenia, analizował wspomnienia i tak pomału, cedząc niejako życie przez swoje rozumowanie, otrzymywał jego istotną treść. Puste pozorne i podobne do siebie wypadki dzienne nabierały w oświetleniu jego rozumowania życia i barw, ludzie zdradzali się ze swemi namiętnościami, zamiłowaniami i skromne mieszkanie Śnieżków zmieniało się w ten sposób w jakąś dobrze skrytą lożę, skąd, niewidzialni dla nikogo, przyglądali się dramatow i życia ludzkiego.
Oboje lubili nad wyraz tę chwilę wieczorną, w której, odpoczywając po jednostajnych trudach powszedniego dnia i nie myśląc o przebytych cierpieniach, mogli się oddać wspomnieniom i spokojnemu rozpamiętywaniu wypadków. Jak się rozumieli! Słowa w ustach Śnieżki nabierały nowego znaczenia, innego życia, im obojgu tylko zrozumiałego; niektóre wywoływały żywszą dyskusyę, inne ruch zniecierpliwienia ze strony pani Śnieżkowej, do niektórych uśmiechali się, jak do starych znajomych. Było to, jakby otworzyli szkatułkę z pamiątkami, wydobywając z niej to zaschłe kwiaty, to wyblakłą już wstążeczkę, to medalionik, to ćwiartkę zapisanego papieru... było życie, było, bo są wspomnienia...
Zwłaszcza dla Śnieżki były te chwile niezmiernie drogie. Stały mu się niezbędnie potrzebne do życia. On musiał mówić.
— Niektóre rzeczy domagają się wyjaśnienia! — tłómaczył. — Nie każdy czyn człowieka jest tylko mimowolnym odruchem, spowodowanym przez nacisk życiowy. Życie może sobie dyktować swoje warunki — rzecz człowieka jest rozpatrzyć je i wybrać między niemi, kierując się w wyborze rozumem i uczciwością. Każde postanowienie człowieka, zapatrującego się w ten sposób na życie, wykwita tedy z jego duchowego stanu, ze zrozumienia samego siebie i z własnych istotnych potrzeb. Bo trzeba koniecznie zbudować sobie jakąś własna harmonie.
rozciągającą się przez rzeczy małe i drobne na cały wszechświat, od kwiatów i chrząszczyków na ludzkość i całą jej kulturę.
Śnieżko, który w młodości zajmował się trochę literaturą, zbudował sobie swój własny system estetyczno-filozoficzny, o charakterze poniekąd literackim. Owo „rozciąganie harmonii na wszechświat“ nie było niczem innem, jak usprawiedliwieniem widzenia rzeczy niekoniecznie takiemi, jakiemi one były, ale jakiemi je chciała widzieć jego wyobraźnia. Ostatecznie marzycielstwo jego było nieśmiałe i niewinne. Nie zwierzał się z niem nikomu, a ta troszkę literacka domieszka była mu szczególnie miła, jako echo młodości, która, w najcięższych warunkach spędzona, zostawia zawsze wspomnienie dni tak jasnych, jakich drugi raz w najszczęśliwszem nawet życiu doczekać się nie można.
— Jaki dziwny jest ten doktór! — mówił Śnieżko, chodząc po pokoju. — Niby-to ogromnie apatyczny, znużony, niby-to mu się niczego nie chce, a ileż on energii i wysiłku umysłowego wkłada w swoje paradoksy! Ten inteligentny i wrażliwy człowiek, umysł taki ruchliwy i błyskotliwy, skarży się na pustkę życiową! Co to znaczy: pustka? Niema pustki w naszym świecie.
Pani Śnieżkowa nie słuchała. W ciśnięta w kąt kanapy, otulona chustką, zapatrzona w płomień lampy, myślała zupełnie o czem innem. Napróżno starała się dojść prawdy, napróżno jasno i trzeźwo chciała sobie wszystko uświadomić. Cóż w tem nadzwyczajnego, że mąż jej szedł z panią Heleną? Pani Helena miewa często migreny, a ona, Śnieżkowa, z własnego doświadczenia wie, jaką ulgę sprawia cierpiącemu wilgotny wiatr, chłodzący czoło, i zmrok, zacierający wszystkie kanty i krzyczące barwy przed znużonemi oczyma. Wszakże Jaś od pięciu lat zna panią Helenę, znał jej męża, którego staraniom zawdzięcza to miejsce, którego dzieci wychowuje. I istotnie, nie można posądzić tej pięknej i szlachetnej pani, ani Jasia... ani pięknej wprawdzie, ale młodej, nie zepsutej panny Henryki... Czemuż jednak na myśl o tem zaczyna jej serce bić nierówno? Gdzież prawda? — Przemyka się przez palce, jak woda.
Czy może posądzić Jasia lub którąkolwiek z tych pań? Tak albo nie?...
Serce pani Śnieżkowej bije gwałtownie, ale pani Śnieżkowa, zebrawszy przemocą resztki pierzchającego rozsądku, odpowiada sobie: nie!
Nie!
Brzmi to teraz silnie i stanowczo w jej głowie.
Ale ona czuje, że mimo wszystko jest tu jakiś bolący punkt.
Co to jest?
Obie panie są tak piękne... tak dobre i inteligentne... mają takie wykwintne toalety... w tej pełnej komfortu i dobrobytu atmosferze...
Wielu ludziom na myśl nawet nie przyjdzie, że można pędzić takie wiecznie świąteczne życie, pełne obietnic subtelnych rozkoszy, nieprzeczuwanych wrażeń...
Nie, nie puści tam Jasia samego! Pójdzie, choćby zęby nie wiem jak bolały!
Śnieżko stoi przed nią i wykłada jej coś, gestykulując rękami i uśmiechając się do niej.
— Jasiu! — szepce pani Śnieżkowa.
— Co takiego?
Patrzy na nią, zdziwiony, ale uśmiech nie znika z jego twarzy.
— A gdybym ja jutro iść nie mogła, tobyś poszedł?
Ten jego uśmiech!
Jak kopnięty znienacka pies, podtuliwszy pokornie ogon pod siebie, pełza i znika gdzieś w czarnych otchłaniach źrenic.
— Zosiu, — mówi z niechęcią Śnieżko, — przecież nie wypada inaczej. Jestto coś w rodzaju nieoficyalnego pożegnania. Panna Henryka wyjeżdża na rok, pani Helena na miesiąc... A jeśli bez ciebie mogę chodzić na lekcye...
Pani Śnieżkowa kiwa smutno głową.
Wiedziała!
I znowu z oczu jej tryskają łzy.
— Zosiu, Zosiu! Serca nie masz! Czy nie widzisz, jak mnie to wszystko męczy? Pocóż sama siebie tak dręczysz? Skądże to? Mój Boże, mój Boże, sama jesteś wrogiem naszego szczęścia, zatruwasz najpiękniejsze chwile...
Z jakim lękiem spojrzała na niego!
Usiadł koło niej i wziąwszy ją za ręce, zaczął mówić łagodnie, pieszczotliwie, jak do dziecka:
— I czy to warto, Zosiu? Dwie trzecie życia mamy za sobą. Co nam zostaje? Nie mamy dzieci, rodziny. Musi nam wystarczyć nasz spokój. To cały nasz skarb, całe nasze szczęście, te spokojne i pełne wzajemnej ufności nasze serca... Pomyśl, każdy dzień jest dla nas wielkim darem boskim... powinien nam być wielkiem świętem, bo pozwala o dzień dłużej rozkoszować się naszem szczęściem... a ty sama zrzekasz się tego wszystkiego...
Objęła go za szyję i płacząc przytuliła się do niego.
— Nie opuszczaj mnie, pamiętaj, nie opuszczaj mnie! Tak się boję! Ty nie rozumiesz... nikogo nie mam, prócz ciebie... cóż bez ciebie pocznę...
Wypłakała się i uspokoiła.
Namówił ją, aby się położyła i wyszedłszy do drugiego pokoju, usiadł za stołem.
Otworzył ukochanego Platona i pogrążył się w czytaniu. Po jakimś czasie przerwał i zamyślił się głęboko. Powoli, powoli zaczął kiwać przecząco głową...
Ale w tej chwili, jakby złapawszy się na gorącym uczynku, zmieszał się i z trwogą obejrzał się dokoła.
Naraz na górze odezwał się cichy, jękliwy ton i rozsypał się w pasaże wyjące, przerażone, jakby strachem gnane...
To doktór Bryl grał w późną noc jesienną...
Wicher, wyjąc, rzucał deszczem o szyby, które drżały, jak pierś ludzka, targana łkaniem.
Pani Śnieżkowa przewraca się na łóżku i z trwogą patrzy w czarną noc...
Widma i mary, widma i mary!
∗
∗ ∗ |
Kiedy doktor Bryl, spóźniwszy się z powodu jakiegoś chorego, przyszedł do dworu, towarzystwo siedziało już przy podwieczorku.
Pani Helena przywitała go ze zwykłym sobie, życzliwym uśmiechem i wskazała mu miejsce obok pani Śnieżkowej, naprzeciw panny Henryki. Doktór, który we dworze bywał częstym gościem, usiadł, i, uczuwszy naraz apetyt, zabrał się w milczeniu do jedzenia.
Pani Helena była trzydziestoośmioletnią piękną brunetką o wielkich, gorących, czarnych oczach i pełnej, różowej twarzy, wśród której, jak kwiat, widniały mięsiste, purpurowe wargi. Poprawiając coś dość dużą, bardzo białą ręką u kołnierza, przechyliła na lewe ramię głowę, obciążoną niesłychanem bogactwem czarnych, połyskujących włosów, i, uśmiechając się, przysłuchiwała się rozmowie.
Panna Henryka miała ręce i usta laleczki porcelanowej, rysy twarzy bardzo regularne, włosy ciemne, mieniące się pod światło, a oczy fiołkowe, czasem migotliwie jasne, czasem złotawe, złe oczy kapryśnej rusałki. Mimo zupełnie równe i poprawne ruchy, mimo nienaganną fryzurę i popielatą angielską bluzkę z ostatniego żurnalu, cudownie uwydatniającą biust, w zachowaniu się, a więcej jeszcze w wyrazie twarzy panny Henryki, była taka jakaś porywczość i bujna namiętność, że trudno jej było się oprzeć.
Śnieżko, w czarnym tużurku, siedział naprzeciw żony, milcząc i uśmiechając się pogodnie. Jego oczy błądziły to po widnym przez otwarte okno zgniło-zielonym trawniku i żółtych ścieżkach parku, to uśmiechały się do dysputującej żywo panny Henryki, to znów ukradkiem ślizgały się po wynurzającym się z gęstwy czarnych włosów przepysznym, cienkim profilu pani Heleny, przypominającym przecudne sylwetki ze starowiedeńskich medalionów z czasów Józefa II-go.
Rozmawiano o „Annie Kareninie“, którą panna Henryka właśnie była przeczytała. Dziwnym zbiegiem okoliczności, nawet pani Śnieżkowa czytała tę powieść, uważając ją, coprawda, za dość nudny romans jakiegoś Wrońskiego (zdaje się, z polskiej rodziny) z jakąś Anną Kareniną. Tak ostro jednak i otwarcie postawiona kwestya, jak ją pojmowała wolnomyślnie wychowana panna Henryka (i oto dlaczego się pani Helena kłopotliwie uśmiechała), dotknęła ją w najświętszych jej przekonaniach i uczuciach. Wartość moralna Anny Kareniny!
— Cóż warta kobieta, która opuszcza swego męża, dom, dzieci?
— Zapewne, proszę pani — spierała się panna Henryka — postąpienie Anny Kareniny sprzeciwia się ogólnym zasadom. W tem jednakże leży tylko jej tragizm, bo z chwilą, gdy jej uczucie dla Wrońskiego przezwyciężyło poczucie obowiązku...
— Wkońcu znaczna część winy spada na Wrońskiego! — starała się w inną stronę pokierować rozmowę pani Helena.
— O ileż to?
— Wszakże-to on prześladował ją swemi oświadczynami na każdym kroku.
— Ale droga ciociu, Anna Karenina nie była podlotkiem, lecz dojrzałą kobietą. Cóż to? Czy my do końca życia zostajemy dziećmi?
— Zawsze dziećmi jesteśmy wobec mężczyzn! — zauważyła sentencyonalnie pani Śnieżkowa.
— Dziękuję bardzo. Ja się do tego już dziś nie poczuwam.
— Henriette! Henriette! — mitygowała pani Helena.
— Niechże pani pomyśli, że n. p., czego Boże broń, zakochała się pani w żonatym mężczyźnie, ojcu dzieciom...
— Fi donc!
— Miałaby pani serce oderwać go od żony i dzieci?
— Proszę pani, nigdy się nie kochałam... ale, zdaje mi się, że miłość, prawdziwa miłość, to siła, żywioł, któremu się człowiek oprzeć nie może... Jeśliby zdołała zaślepić mnie o tyle, żebym była w stanie zakochać się w żonatym, to już chyba na pamięć 0 jego żonie byłoby zapóźno.
— Chociaż nie we wszystkiem zgadzam się ze zdaniem Henrietty — odezwała się pani Helena — to jednak myślę, że prawdziwe uczucie może do pewnego stopnia ludzi tłómaczyć.
— Nie, proszę pani — wtrąciła sucho Śnieżkowa. — Kto szanuje cudze zobowiązania, ten nie zapomina o swoich.
— Zapewne, są jednak chwile...
— Uczciwa kobieta nie ma żadnych „chwil“ — przerwała gwałtownie Śnieżkowa.
Pani Helena, która znała słabą stronę Śnieżkowej, umilkła, uśmiechając się pobłażliwie.
— A jak pan myśli o tem wszystkiem, doktorze? — zwróciła się panna Henryka do Bryla.
— Ja sądzę, że „każdy sobie rzepkę skrobie“.
— To znaczy?
— Co komu zdrowo.
— Może przejdziemy do ogrodu — zaproponowała pani Helena. — Dzień dzisiaj taki piękny i ciepły.
— Babie lato — odezwał się machinalnie Śnieżko.
— Zapóźno już na „babie lato“, kochanku — zauważyła cierpko pani Śnieżkowa.
Nie słyszał jej.
Wstając od stołu, mimowoli spojrzał w wiszące na przeciwległej ścianie wielkie lustro, w którem widać było pełną, a przecież smukłą i wyniosłą postać pani Heleny.
— Jakaż piękna! — pomyślał.
W tej chwili uderzyły go w twarz patrzące nań z lustra inne oczy, z których mętnego błękitu krzyczał niepohamowany ból i straszny wyrzut.
Odwrócił się, szukając oczyma wzroku żony, ale ona zdawała się nie widzieć jego ruchu. Spokojnie napozór rozmawiała z doktorem Brylem i tylko Śnieżko widział, jak jej warga dolna drgnęła kilka razy nieznacznie.
A piękna pani Helena przesłoniła swe pyszne oczy jedwabistemi rzęsami i ledwo dostrzegalny uśmiech przewinął się koło jej warg purpurowych.
Istotnie, pogoda była przecudna. Niebo, mgliste rano, wyjaśniło się i świeciło teraz gładkie i czyste, jakby obciągnięte blado-błękitnym atłasem. Bezlistne drzewa stały smutno wśród wypłowiałych trawników, otulając ziębnące stopy grubą powłoką zeschłego listowia, w którem przewracał i chrzęścił lekki wietrzyk, niewiadomo skąd przyszły i ścichający w mgnieniu oka. Gdzieniegdzie na gałęziach białych brzóz połyskiwały do słońca złotawe, zmokłe listki. Przez krystalicznie czyste powietrze widać było rumiane stoki gór, oświetlone czerwonemi promieniami zachodzącego słońca, i ciemne lasy, spowite w głęboki fiolet z ciepło-żółtym odcieniem.
— Jesień, jesień! — powtarzała pani Helena.
— Najtrzeźwiejsza, najbardziej pozytywna pora roku — mówił Bryl — pełna strasznej melancholii bezcelowej nudy. Chmury tak nizko wiszą nad ziemią... zdaje się człowiekowi, że siedzi w chłopskiej izbie z zakurzonym stropem.
— Nie, niechże pan tylko patrzy — zawołała panna Henryka. — Widzi pan ten rozłożysty buk tam na wzgórzu? Zaraz, jakto idzie, aha:
Słonecznej ciszy pełna podjesienna pora...
Na ściętej mrozem trawie, pod pożółkłym bukiem,
Wieczorem, u białego posągu Amora,
Grożącego kochankom naciągniętym łukiem,
Dzwoni flet, wtórzy gamba i łka violdamora,
Fagot zcicha basuje swym głuchym pomrukiem —
W takt sarabandy sztywne tańczą kawalery —
Czerwone słońce złoci strzyżone szpalery...
— Czyj to wiersz?
— Mój, bo mnie poświęcony. Czemu pan pyta o poetę? Czyż nie ważniejszy tu obraz?
— Och, panna Henryka widzi wszędzie obrazy!
A tymczasem jesień jest nudna, jak zestawianie rocznego bilansu.
— Doktór jest niesprawiedliwy! — odezwała się pani Helena. — Jesień jest dobra i piękna ze swem bladem światłem, spłowiałem niebem, z tem smutkiem i melancholią opustoszałych pól i nikłą wonią konających kwiatów... pora wspomnień doktorze...
— A pan co powie, panie Śnieżko?
— Nie znam śmierci w naturze, znam tylko ciągłą przemianę jednego i tego samego życia, które ubóstwiam...
W tej chwili zabrała głos pani Śnieżkowa i zaczęła się szeroko rozwodzić nad porami roku wogóle, nad jesienią zaś w szczególności; porównywała jesień z wiosną, utyskiwała na niestałość pogody w górach i w reszcie udało jej się zaplątać w swoje zajmujące „plaidoyer“ doktora Bryla, który dał się złapać, nieostrożnie zaoponowawszy.
Bryl, odpowiadając jej, zrównał się z nią, zaś Śnieżko szedł z tyłu z paniami.
Może nieumyślnie, a może z właściwej kobietom złośliwości, pani Helena zwolniła kroku, tak, że po chwili została znacznie w tyle za panią Śnieżkową. Doktór Bryl, który czasami miewał napady rycerskości Pierrot’a, bawił ją po swojemu. Widać było, jak, zerwawszy przekwitłą różę, podawał ją pani Śnieżkowej z przesadnie okrągłym gestem, jak, uprzejmie zwracając się do niej i prawie że słodko zaglądając w oczy, prawił jej grzeczności.
Śnieżko czuł się w towarzystwie pań prawie szczęśliwym. W ich sposobie mówienia i myślenia był jakiś blask, właściwy ludziom, którzy, wolni od ciężkich, życiowych trudów, nie znają nic, prócz piękna i harmonii. Próbował zapatrywać się na nie krytycznie, nazywał je „kwiatami cieplarnianemi“, jednak nie dało się zaprzeczyć, że obie panie były przedewszystkiem piękne. Egzotycznym kwiatom nie można brać za złe ich egzotyczności. Ich łagodny a do najmniejszych szczegółów wykończony sybarytyzm duchowy odurzał go, jak słodkie, stare wino, sugerując jego wrażliwej duszy przesłanki, do jakich sam nigdyby nie doszedł, rodził w nim rozkoszne uczucia niesłychanie słodkiej harmonii, jakiej może nie było nawet w duszach obu pań. W ich towarzystwie Śnieżko wyzwalał się z pod przygniatającego go ucisku szarzyzny dnia powszedniego i stawał się poetą, „rozciągającym na cały świat złotą sieć swych marzeń“. Było to jego rozkoszną a niewinną tajemnicą.
I oto teraz idzie ścieżką pomiędzy szerokiemi trawnikami, przysłuchując się rozmowie tych dwóch pięknych kobiet. Daleko, na końcu ogrodu, widać wysoką, czarną ścianę żywopłotu, ku któremu biegną ciche szpalery drzew owocowych. W warzywnym ogrodzie widać pstre spódnice pracujących dziewek. Któraś z nich piskliwym, ostrym głosem zawodzi pieśń, rozpaczliwie smutną, płaczliwą i tęskną. Tak musiała śpiewać Ofelia, siedząc nad wodą pod wierzbą płaczącą.
Piasek chrzęści sucho pod nogami, a pan Śnieżko z lubością przysłuchuje się dźwięcznemu głosowi panny Henryki.
— Zdaje się, nigdy nie będę pobłażliwą, ciociu. Tolerancya jest dla mnie rzeczą niezrozumiałą... jestto jakby kompromis dwóch prawd... a prawda jest jedna.
Śnieżko uśmiecha się. On słyszy co innego:
— Nie znoszę, gdy mi się kto sprzeciwia... jedna jest tylko prawda, moja... żadnych kompromisów... wszystko musi być tak, jak ja chcę.
Tak mówi energiczna intonacya nizkiego altu panny Henryki, tak mówi jej silnie akcentowane, trochę gardłowe „r“....
Przed białą altaną, wśród klombu kwiatów, biega mały Staś, dziewięcioletni brunecik, w kożuszku i w białym pilśniowym kapeluszu. Nucąc z cicha i ruszając się rytmicznie, jakby w jakimś obrzędowym tańcu, zrywa mniej zwiędłe kwiaty. Wśród krzaków dawno okwitłego jaśminu stoi poczerniała figura Flory; z wielkiego rogu, który trzyma w rękach, zwisają bezlistne, zmokłe, wiotkie gałązki powoju, jak poczerniałe frędzle srebrne. Niezręcznie uwity gruby wianuszek zwiędłych kwiatów leży na popękanym piedestale.
— Stasiu, niegrzeczny chłopcze! Trzewiki przemoczysz! Co ty tu robisz?
— Ofiarę składa Florze — objaśnił Śnieżko.
Panna Henryka popędziła za chłopcem, który zaczął przed nią uciekać. Przez chwilę słychać było ich oddalające się, dźwięczne głosy.
— Jakie wrażenie robi na panu moja siostrzenica?
— Ogromnie bujna i pełna życia, młoda...
— Tak, nie można jej brać za złe jej bałamutnych poglądów...
— O, ja nie tak myślałem, przeciwnie. Krańcowość i bezwzględność są przywilejami młodości.
— Smutne przywileje.
— Wspaniałe, dumne, jedyne, które z ludzi młodych robią półbogów, dają im niesłychane bogactw o życia.
— Zaś zaślepiając, stają się przyczyną nieszczęść i cierpienia.
— Niezawsze, proszę pani.
— Pan tak młodość kocha? A ja się jej boję... mam wrażenie, że młodzi mnie chcą okraść...
— Niech pani uważa, bo przez to właśnie starzejemy się...
— Pan musi bardzo kochać życie.
— Kocham wszystko, co jest piękne.
— Wszystko? — spytała pani Helena, zwracając ku niemu swe aksamitne, słodkie oczy. — Powtórzyłby to pan... publicznie?
Śnieżko zmieszał się.
A tymczasem doktór Bryl bawił po swojemu panią Śnieżkową.
— Nuda, proszę pani, nuda jest głównym motywem życia ludzkiego. Ona-to robi z ludzi artystów, poetów, zwaryowanych kochanków, ministrów i filozofów... I nie można uciec od niej... Jak to Heine mówi:
Sie sagt, sie habe keine Eile
Setzt sich zu dir ans Bett und strickt.
Oceany nudy! Szare, bezbarwne, ciche i nieme. Nuda! W żadnym języku niema słowa, któreby ten stan duchowy tak dobrze oddawało. „Chandra“ — toć chimera tylko, kaprys, „toska“ — to łzawa tęsknota, „ennui“ — zbyt dźwięczne i harmonijne słowo, poetyczne, jak nirwana, „Langeweile“ oznacza chwilę, długą wprawdzie, lecz chwilę, ale „nuda“ — to bezdeń, otchłań, przepaść. Spleen nie wytrzymuje z nią porównania. „Spleen“ zmusza anglika do uganiania światem, do szukania przygód, ale nasza polska nuda odbiera człowiekowi nawet chęć do powieszenia się.
Gdyby Bryl był wiedział, że pani Śnieżkowa nie słyszała ani jednego słowa z jego dowcipnej rozprawki! Była jak pijana. Patrzyła nań niewidzącemi oczyma, uśmiechała się cierpko i twardo, jak drewniana lalka, nogi się pod nią uginały. Płakać nie można było! A Jaś tak patrzy w oczy pani Helenie...
— I wońcu puszczają szwy ludzkiej duszy — mówił Bryl, nie wiedząc, że go nikt nie słucha — i sypie się z niej... wie pani co?... trociny! I pokazuje się, że istotnie ta dusza nie była niczem innem, jak tylko poduszeczką do wbijania szpilek. A bezlitosna jakaś ręka tych szpilek nie żałuje... długich, cienkich szpilek...
Co on mówi, ten zimny człowiek, z tą bladą, ironicznie wykrzywioną twarzą, z tem kłującem spojrzeniem skośnych, szeroko rozstawionych oczu... I jakiż-to beznadziejny smutek w powietrzu, jaka melancholia w tej długiej alei brzozowej z rzędem opuszczonych ławek, zasypanych zeschłem liściem...
Sama idzie tą długą pustą aleją.... bezlistna sieć suchych, czarnych gałązek, jak krata nad głową.... a Jaś....
Oprzytomniała i obejrzała się.
Śnieżko stał z panią Heleną, zajęty rozmową, ożywiony, inny jakiś, śmielszy, rozmowny...
— Ta bezsilność przemęczonego serca!
— Ale na to jest rada! — mówi Bryl do siebie. — Nie nosić duszy na wierzchu, jak wywróconej kieszeni od spódnicy...
Mglisty, martwy, chory dzień. Wszystko mokre, bezbarwne. W lesie zupełna cisza. Mgły leniwo unoszą si górami, bezsilnie i ciężko walą się ze szczytów po szerokich stokach w doliny. Od czasu do czasu z kupy nawozu leżącego na polu zerwie się jakaś wrona i kracząc leci nizko nad ziemią.
Śnieżko idzie szybko w górę po stromej, kamienistej ścieżce. Czasami potrącona gałąź obsypie go zimnemi kroplami deszczu, czasami kamień obsunie się z pod nogi i, głucho stukając, spada na dół.
Śnieżko idzie szybko, mimo że pot obfity zalewa mu czoło, serce bije gwałtownie, a piersi zaledwie dech chwycić mogą. I stara się iść cicho, aby nie zbudzić ech drzemiących w lesie.
Chce ciszy, samotności, pustki. Ciszy, aby mógł przysłuchać się sporowi, który wybuchnął w głębi jego serca. Ruch szybki stłumił poswarzone głosy, ale czasem któryś z nich krzyknie głośniej, a wówczas Śnieżko, jak koń tknięty ostrogą, przyśpiesza kroku.
Niech huczy tętno w skroni, niech serce tłucze się w piersiach, niech przed oczami latają czarne kręgi; byle nie słyszeć, nie widzieć!
Szczyt! W przepełnionem białą mgłą powietrzu smutno drży chory, czarny świerk. Kilka głazów, kilka pni zwalonych, pół sągu zrąbanego, czerwonawego, zmokłego drzewa.
Śnieżko usiadł na głazie i zapalił papierosa. Ale nie! Rzucił papierosa i runął na mokrą ziemię, otulając twarz peleryną płaszcza.
Ciemno. Nie widać nic. Wilgotny chłód przejmuje do szpiku kości. Zaczyna mżyć drobny, górski deszczyk, niby rozbita, rozpylona mgła. Słychać, jak drżą i szepcą coś cicho płaczące świerki.
Pomału przechodzi gorączka. Ciało ogarnia znużenie i uczucie chłodu. Spracowana myśl leniwo i niechętnie ulega ostatnim wysiłkom woli, walczącej z ostateczną apatyą.
I cóż się właściwie stało?
Wczoraj popołudniu... nic się nie stało... wszystko głupie, ludzkie wymysły...
Śnieżko chętnie pozostaje dłużej przy tych wspomnieniach. Pani Helena jest ogromnie piękna, miła i pociągająca, panna Henryka również. Pomimo wszystko Śnieżko nie będzie się wypierał tego, że mu się spodobają, nie zaprze, że nawet w tej chwili na samą myśl o nich doznaje wprost kojącego wrażenia. Dlaczego człowiek szuka we wszystkiem piękna? Piękno? Czyż może być coś wspanialszego od pięknego człowieka? Zaiste, nie wszyscy jesteśmy piękni, niemniej jednak piękny człowiek — Śnieżko myśli i o duszy jest najwyższem, najwspanialszem dziełem stworzenia... Ze swą duszą nieodgadniona jest Chaosem, Wszechświatem, tak niezgłębionym i niezbadanym, jak przestworze niebieskie, roziskrzone brylantowym blaskiem gwiazd.
Wczorajszy dzień był piękny. Po długiej słocie uśmiechnęło się niebo do ludzi. Byłto jeden z tych ostatnich, tkliwych uśmiechów przez łzy. Jak to się zaczyna ten wiersz? Aha! Słonecznej ciszy pełna podjesienna pora... Słonecznej ciszy pełen drzemiący już park... Ścieżki zeschłem listowiem zasypane, wyblakłe, pożółkłe trawki i gdzieś jakaś róża zapóźno rozkwitająca, w rozkwicie zwarzona... Wśród tego ogrodu te dwie piękne kobiety... Kobiety, jak wspomnienia!... Zdawałoby się, że oto Lato piękne, bujne, pękami kwiecia i dojrzałych owoców ubrane, z blaskiem słonecznym w cudnych oczach, przyszło raz jeszcze, ku radości zwarzonego, jesiennego serca, a za niem dzika, pyszna Wiosna, o oczach lśniących, migotliwych, a zmiennych, jak wody wzbierających strumieni, Wiosna, pełna przeczuć, pożądań namiętnych i nadziei... I obie we wspaniałości swej krasy koją strwożone serce ludzkie i mówią mu: — Nie lękaj się ni jesieni, ni zimy, albowiem przeżyłeś cudną wiosnę i przecudne lato. — A człowiek pokłon im składa głęboki, odpowiadając. — Wiem, że nadchodzi czas mrozów i długiej nocy, ale pociechą mi będzie wspomnienie i wiara w piękność waszą, boginie!
Lecz trzeźwa rzeczywistość nie znosi sentymentalnych łez ni uśmiechów. Szara, nudna i bezlitosna sięga po serce swą zimną, drapieżną dłonią.
— Nie płosz mi wspomnień! — rzekł wczoraj Śnieżko do żony, gdy wrócili do domu. — Wszakże jestem niepodzielnie twoim. Mało jest dni pięknych w jesieni. Nie chciej mnie pozbawiać tych ostatnich odblasków gasnącego słońca.
— Gasnące słońce! — syczała zjadliwie. — Literat z pod ciemnej gwiazdy! Ja jestem twoje słońce! A tamto? Za kwaśne winogrona, mój stary!
Patrzył na nią ze spokojnym uśmiechem.
— Nie rozumiem cię. Nigdy cię nie rozumiem — mówił. — Poświęciłem ci przecież całe życie. Przez ciebie nie żyłem wcale, bo żyłem tylko tęsknotą.
Dziś pragnę tylko spokoju.
— A czemże ja jestem dla ciebie? — wołała w gniewie.
Chciał jej powiedzieć:
— „Nie jesteś już piękną“ — ale się wstrzymał.
Nie, Zosia była wczoraj zanadto podrażniona. Bezwątpienia, zęby ją bolały, do czego nie chciała się przyznać. Powinna przecież rozumieć, że co innego ona, a co innego te dwie piękne damy. Nie trzeba się ośmieszać...
Wkońcu... to się jakoś załagodzi. Panie wyjadą, jak tylko babcia przyjedzie z Krakowa... a oni znowu zostaną sami...
Śnieżko podniósł się, usiadł i oplótłszy chude kolana rękami, zamyślił się.
Tam, daleko widać przez otwór, który wiatr w mgle wybił, naprzód cmentarz, okolony białym murem, a potem czarne dachy miasteczka; na lewo, osobno, wśród drzew, pokrytych łachmanami niespadłego jeszcze liścia, wielki cichy dwór.
Jękliwie i żałośnie zawisnął w powietrzu długi gwizd lokomotywy.
Co to Zosia wczoraj mówiła?
— Bywasz tak kiedy ożywiony w mojem towarzystwie? Jakiżeś dowcipny był dzisiaj, jaki miękki... Zdaje się, jakbyś wodę życia pił z oczu pani Heleny...
Babskie powiedzenie.. A co on jej powiedział?
— Zatruwasz mi każdą chwilę wolną od obowiązku!
A ona:
— Oczywiście, pod „obowiązkiem“ rozumiesz dotrzymywanie mi towarzystwa, a pod „wolną chwilą“ okazyę do odczepienia się odemnie.
Naturalnie, kobieca żłośliwość.
Ale Śnieżko naraz uderzył się pięścią w kolano.
— Nie kłam! — zawołał półgłosem.
Tak jest, obowiązkiem mu była ta kobieta, niczem więcej, jak tylko przykrym obowiązkiem. Nie była mu już życiem, przeciwnie, żył, oddychał swobodniej tylko poza nią.
I oto było szczęście, na którego uzyskanie poświęcił conajmniej dwie trzecie życia.
Poświęcił? Ba! zmarnował!
Dwie trzecie życia prześnił, przeczekał... resztą życia spłacać miał stare długi, zaciągnięte u — nadziei, która zawiodła...
Jakżeż? Można umrzeć, nie zaznawszy życia?
Haha! Wczorajszy dzień! „Słonecznej ciszy pełna podjesienna pora!“ Piękny był dzień i piękny ten jesienny ogród i te dwie panie! A on, Śnieżko, był jak ktoś, kto przespawszy wiosnę i lato, obudził się późną jesienią i po liściach zwiędłych domyśla się, że drzewa były niegdyś zielone, a po zwiędłych kwiatach, że one niegdyś pachniały... A dziś? To ta kulejąca starowinka, wiecznie obwiązana czarną chustką, stękająca, kaszląca, patrząca tak łzawo temi mętnemi oczami! to jest jego Zosia? Ta młoda, drobna, różowa blondynka, to? Co za oszustwo!
Zosia!
Jakżeż to śmiesznie brzmi!
Co się zostało z nadziei?
Brudny jakiś osad, który we wzburzonej duszy skwasił się w niczem niewypowiedziany żal....
Co to Bryl mówił: „wyobrazić sobie, że człowiek nie istnieje“. Haha! Wszakże on, Śnieżko, może sobie tylko w yobrazić, że istniał! A życie przeszło gdzieś koło niego, prześlizgnęło się tak nieznacznie, że go nawet nie zauważył!
— Lecz jeśli Zosia wie o tem wszystkiem? — pomyślał naraz ze strachem. — Nie, nie, to niemożliwe... Nie śmie się o tem nigdy dowiedzieć! Cóż ona temu winna? A jej czyż życie nie oszukało? Jakimż strasznym smutkiem przesycone są te mokre mgły jesienne! Rdzewieje dusza, rdzewieje....
I znowu dżdżyste, chmurne, jesienne południe.
Pani Śnieżkowa stoi w oknie i przeprowadza wzrokiem męża, idącego na lekcyę do dworu plantem kolejowym. Wiatr targa poły i pelerynę jego płaszcza; zasłaniając się przed deszczem parasolem, idzie pochylony naprzód, wysoki, chudy, zapatrzony w ziemię...
Śnieżko posmutniał w ostatnich czasach. We dworze bywał tylko na lekcyach, wracał wcześnie do domu, starał się być ożywionym, wesołym. Zdawało się, jakby przepraszał żonę za coś. Ale nie pisał już wieczorami, a gdy nie mówił z żoną, chodził zamyślony po pokoju i palił papierosy.
Pani Helena odjechała dziś w południe z panną Henryką. Odjechały daleko, w kraje, które pani Śnieżkowa zna tylko z obrazków. Mają tam znajomych, czują się tam, jak u siebie w domu. Być może, że pani Helena wyjdzie jeszcze za mąż. Jest tak piękna... Doprawdy, gdy w południe wysiadła na przystanku z powozu, zdawało się, że się niebo wyjaśniło...
I warto się było wtedy tak unosić? Jaś miał słuszność, mówiąc, że ich jedynem bogactwem jest spokój... Nic go nie powinno zakłócać...
Nie jestto wprawdzie szczęście, nie jestto wprawdzie to, o czem tyle lat marzyła, nie jestto wprawdzie to, za co poświęcała swe lata najlepsze, swoją młodość i krasę, ale...
— Zawód?
No cóż, rachuby ludzkie, to zwodnicza, niepewna rzecz...
A rozpacz nic nie pomoże...
Ale on nie powinien nic o tem wiedzieć.
Zmokłe wrony kraczą, kołysząc się na gałęziach drzew, rosnących koło przystanku; zardzewiała, zmarzła sieć winogradu drży na czerwonym, ceglanym murze...
Przed domem zaturkotał wóz i wjechał ostrożnie w rampę kolejową. Nędzny, chłopski wózek, ciągniony przez chudą, góralską szkapinę. Na tylnem siedzeniu, zakutany w żółtą burkę, kiwa się doktór Bryl, wybierający się na objazd swego nagminnego tyfusu.
Wóz dźwiga się zwolna pod górę, pnie się żółtym gościńcem między szerokiemi, czarnemi polami, popod czarną, rozłożystą sosnę, rosnącą tam na żółtej, gliniastej wyrwie, popod cmentarz, białym murem okolony... Doktór Bryl, włodarz Bożej roli...
Jesienny wiatr szumi i rzuca deszczem w szyby, które jęczą z cicha...
— Przyjdzie zima, przyjdzie zima — powtarza pani Śnieżkowa.
I znowu łzy, łzy, łzy...