Joanna (Sand, 1875)/Rozdział XVI

<<< Dane tekstu >>>
Autor George Sand
Tytuł Joanna
Rozdział XVI. Welleda z góry Barlot
Wydawca J. Breslauer
Data wyd. 1875
Druk S. Burzyński
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz Bogumił Wisłocki
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
ROZDZIAŁ XVI.
Welleda z góry Barlot.

Marsillat przybył także po objedzie. Nie troszcząc się o to aby miéć wiele spraw do prowadzenia w Gueret, nie był téż tak bardzo związanym, jak zwykle rzecznicy na prowincyi. Chciał on tylko piérwsze wawrzyny w rodzinnej krainie swojéj zebrać, a nie prowadząc tylko sprawy świetniejsze i ważniejsze, często miał tyle czasu wolnego, że mógł kilka dni swobodnie w Boussac zabawić. Krył on swoją żądzę sławy cierpliwą pod pozorem niedbałości i wzgardy prawie dla sławy za kratami sądowemi; a w głębi swego serca oczekiwał powołania na deputowanego w przyszłości.
Ciężko by tedy było wyobrazić sobie, aby człowiek z podobném usposobieniem miał czuć miłość wielką i namiętną dla kobiéty podobnéj jak Joasia. Dla tego téż Marsillat nie wielką czuł niespokojność serca dla pastérki z Epnell. Ale w woli swojej miał za nadto wiele wytrwałości przemyślanéj, aby téj niemiał i do żądz swoich przenieść. Urojenie którego zaspokoić nie mógł, bardziéj go dręczyło jakby sobie tego był sam życzył; a od dwóch lat, w przeciągu których nadaremnie pragnął chciwie posiadania najpiękniejszéj z dziéwcząt z ziemi Combraille, często miewał napady przykrości i markotności przeciwko sobie samemu i przeciwko niéj, przypominając sobie, że to po raz piérwszy dopiéro w walce tego rodzaju zwycięztwa odnieść nie mógł, chociaż w tym celu zadał sobie nierównie więcéj pracy, jak kiedykolwiek indziéj. Z rozkoszą to widział, że do zamku Boussac przyjętą została, w nadziei, że tam będzie w jego mocy; a podczas choroby Wilhelma, wszelkiemi sposobami się starał i wszelkich używał pozorów, aby o ile możności najczęściéj i najdłużéj bawić w zamku. Po obszernych chodnikach starego zamczyska, po których biegała w usłudze swojego panicza chrzestnego; a szczególnie wieczorem, kiedy na nią czatował na podwórzu lub w mleczarni, nakoniec, koło łóżka nawet gdzie wysilenie i osłabienie zupełne chorego prawie sam-na-sam z Joanną go zostawiało, nadaremnie używał wymowy swojéj nakazującéj i rubasznéj, swoich objetnic na zepsucie obliczonych i poufności swojéj, bo ją tém ani poruszył, ani na chwilę nawet przestraszyć nie zdołał. Miała ona sił ciała na tyle, aby się nie obawiać walki, któréj by nawet roztropność Marsillata nie była dopuściła, gdyż wiedział o tém dobrze, że jedno krzyknięcie, jeden odgłos głosu Joanny w tym domu milczącym i surowym byłby go mógł śmiésznością i wstydem okryć. Mową tedy tylko i siłą wymowności swojéj mógł się spodziewać nakłonić ją do swoich zamiarów; ale na wszystko, co jej mówił i przedstawiał, Joasia wzruszała ramionami:
— Ja niewiém, — rzekła do niego — jak się wam chce tylko żartować, kiedy mój panicz młody jest tak niebezpiecznie chory, a moja biédna chrzestna matka w tak wielkiej zgryzocie. Zdaje się przecież, że ich kochacie panie, bo tak często wysiadujecie w domu; ale cóż, kiedy z was taki szaleniec, że musicie kogoś koniecznie do szaleństwa przywieść. Mnie się zdaje, żebyście się do dziewcząt umizgali gdybyście nawet jedną nogą w ogniu byli. Dajcież mi raz pokój, z was tylko bałamut. Jak mi pan będzie jeszcze długo o tém prawił, to powiém Klaudyi o wszystkiém.
Zimna krew i obojętność Joanny lepszą była dla niéj obroną jak gniéw lub bojaźń. I w istocie Marsillat czuł sam, że rozumnie mówi, i że nie sądzi gorzéj o nim, jak był w istocie; bo kochał i lubił Wilhelma, a jego postępowanie nie pochodziło wcale z obłudy.
Tyle téż jedynie pozyskał od perły z Combraille, jak ją nazywał w pół z namiętności, w pół z szyderstwa. Nasi ludzie młodzi wyższych stanów rzadko się szczérze umizgają do dziéwcząt do tego stopnia społeczeństwa należących. W stosunkach swoich z niemi zachowują ową wyższość swoją pogardliwą, na którą te w prostocie swojej wcale nie zważają, jeżeli kochają, co się na ich nieszczęście dość często wydarza, chociaż nigdy chciwość — niechcę jednak powiedzieć próżność — nie jest do tego powodem. Młodzież nasza średnich stanów okropnie jest zepsuta, i zastępuje teraz panów z czasów feudalnych w pewnych prawach które sobie przywłaszcza, z powodu, że posiada majątek, i rodziny owych biédnych ludzi w pewnej zawisłości od siebie trzyma.
W miarę jak Wilhelm do zdrowia przychodził, Marsillat uważał bardzo dobrze ten rodzaj opieki zazdrosnéj, którą swoją chrzestnicę zaszczycał, a z obawy, żeby się śmiesznością nie okrył, udał, że niezważa wcale na Joasię. Były nawet chwile że się mu zdawało iż odgaduje w sercu młodego przyjaciela głęboką i zgubną miłość dla niéj, a wtedy chciał, udać szlachetnego i sprzyjać tej jego namiętności. Życzył sobie tylko, aby Wilhelm zasięgnął jego pomocy, i porad jego doświadczenia w rozpuście; ale młody baron byłby raczéj umarł, jak serce swoje jemu otworzył.
Wreszcie, pochlebiało to bardzo Marsillatowi w głębi jego duszy, że się tak uprzejmie i zaszczytnie w tym domu z nim obchodzono, i że szczególnie panie domu pieściły się z nim bardziéj, jak z kimkolwiek innym pochodzenia jemu równego. Każdy z tych ludzi z upodobaniem oddawał się tej słabości; chociaż mało jest ziem, gdzieby szlachectwo tak małą wartość miało jak u nas; gdzieby pod ów czas bardziéj było w zwyczaju prześladowania go szyderstwem, i powstawania na niego więcéj jak na to zasługiwało.
Ale bieg rzeczy uchronił Joannę od napaści Marsillata. Żył bowiem w zupełnie inném mieście, myślał tylko o swojém zatrudnieniu, o swojéj sławie, o swojéj przyszłości, a jego namiętność dla dziewczyny ze wsi niebudziła się w nim już tylko czasami, zwłaszcza, że sposobność mówienia z nią bardzo rzadko się zdarzała, i nawet niebezpieczną się stawała dla jego sławy jako człowieka pewnéj powagi. Co chwila szaleństwa młodości, — dla których u nas za nadto wiele się ma pobłażania, — mniéj się zgodzić dawały z położeniem rzecznika niejaką sławę mającego. A nawet może i chętka do tego ginęła pomału w duszy Marsillata pośród zatrudnień coraz liczniejszych i ważniejszych. Słowem, namiętność jego dla Joanny w piersi jego na niejaki czas zasnęła. Może sposobności tylko czekała, aby się tém gwałtowniéj obudzić.......
Po objedzie wyciągnął z sobą Wilhelma i sir Arthura na łąkę, na któréj Joanna zwykle krowy swoje pasła. Za pozór im podał zabawę wypłoszenia i polowania na zające ukryte pośród skał nad brzegami rzéczki będących. W rzeczy zaś saméj, Marsillat chciał widzieć sir Arthura w obec przedmiotu jego myśli, bo Klaudyja za nadto dobrze pode drzwiami sir Arthura podsłuchiwała, aby niemiała była na pamięć umiéć tego dziwnego oświadczenia, które Joannie pod pokrywą uczynił; a Marsillat nie zerwał jeszcze tak zupełnie związków swoich z Klaudyją, aby już dotąd nie miał był mieć przynajmniéj ćwierć godziny tajemnéj z nią rozmowy. Klaudyja nieutrzymywała z swoim dawnym kochankiem innych teraz związków, prócz, że lubiła z nim szczebiotać czasami, a widząc że go bawiły te jéj plotki, opowiadała mu téż z upodobaniem wszystko, co się tylko w domu wydarzyło. A Marsillat, który rad wiedział wszystko, używał ją do swojéj tajemnéj policyi, chociaż ona tego się wcale niedomyśliwała. Ta poufność plotkarska należy do obyczajów średniego stanu téj krainy.
Nasi trzéj młodzi ludzie doszli już do łąki, a jeszcze oko przenikliwe Marsillata i spojrzenie smętne i niespokojne Wilhelma Joanny nigdzie odkryć niezdołało. Jednak krowy się pasły na łące, a zatém i pastérka daleko być nie mogła. Musieli się przeto wyrzec spotkania jej, a Leon tylko z wielkim przymusem wszedł między skały, aby wypłoszyć zająca, którego przyrzekł sir Arthurowi, stojącemu z strzelbą na czatach.
W tedy to dopiéro odkrył Joannę, opartą o wielką skałę i głębokim snem zdjętą. Podobna niemoc i lenistwo niebyło zwyczajem Joanny, i nieodpowiadało jej przesądowi wiejskiemu, że to nie dobrze spać w polu. Ale téj nocy zaledwie dwie godzin spoczynku użyła, i znużenie ją zwalczyło. Kądziel jeszcze miała przy boku, ale wrzeciono wypadło jej z ręki na ziemię, i nitka była zerwana. Jéj głowa piękna nachyliła się o skałę, a len na kądzieli służył za poduszkę jej licu dziewiczemu. Siedziała w najskromniejszéj postawie, a prawa jéj ręka, zwieszona koło boku robiła czasami aczkolwiek słabe poruszenie nadania wrzecionowi krętego obrotu.
Marsillat, który ją był piérwszy odkrył, zatrzymał się na kilka kroków przed nią, i dał znak swoim towarzyszom, aby się zbliżyli. Wilhelm doznał boleśnego ściśnienia serca widząc swoją wstydliwą Joannę narażoną na ogniste spojrzenia tego człowieka. Ale sir Arthur spoglądając przez niejaki czas w milczeniu na Joannę, nagle zdawał się głębokiego wzruszenia doznawać, i szepnął po cichu, kładąc ręce na ramionach swoich dwóch towarzyszów:
Ho!.... czy sobie nie przypominacie?....
— Cóż takiego? — zapytał Marsillat. — Zdaje się że coś przyjemnego się ci przypomniało!
— Ho! zawołał Anglik wyciągając swoją rękę ku głowie Joanny z wielkiém rozczuleniem, — teraz sobie wszystko przypominam! Była niegdyś najpiękniejszém dzieckiem w świecie, a teraz jest najpiękniejszą dziewczyną w świecie!
— Wielki boże! — zawołał Wilhelm kładąc rękę na czole, — coś sobie jakby we śnie przypominam!... Pomóżcie mi wywołać sobie nazad w pamięci!....
— Wilhelmie, — rzekł Harley, — czy sobie przypominasz skały krwawo-ofierne i druidkę Welledę, owe trzy podarki, i owe trzy życzenia któreśmy jej uczynili?
— A prawda, — zawołał Leon, — teraz sobie wszystko przypominam. Co do trzech podarunków, to już niéwiem nic jakie one były. Wiém tylko żeśmy jej dali trzy sztuki rozmaitych pieniędzy. Ale co do trzech życzeń, to sobie przypominam życzenie sir Arthura: „dobrego męża“ i moje „silnego kochanka.“ — Ale co życzenia Wilhelma, to sobie nie przypominam wcale.
— Ani ja, — rzekł Wilhelm, — ale pamiętam, żem jej dał sztukę złota w podarunku.
— A ja sobie wszystko przypominam, jak gdyby to wczoraj się dopiéro stało, — zawołał sir Arthur.
— I sądzisz sir Arthurze, że to była Joasia? — zapytał Wilhelm z pomięszaniem.
— Dla czegóż by ona być nie miała? — odrzekł Leon; — niepamiętam wprawdzie kto to był, ale bardzo łatwy sposób mamy o tém się upewnić.
Że bardzo głośno mówił, więc się téż Joanna przebudziła; zaczerwieniła się z wstydu i zadziwienia; przetarła sobie oczy, wstała, uśmiechnęła się, i spojrzała na swoje krowy. Były już nieco daleko. Joanna chciała pobiegnąć, aby je dogonić, ale Marsillal ją zatrzymał.
— Joasiu, — rzekł do niéj, aby ją doświadczyć, — przecieżeś dotąd jeszcze nikomu o tém niepowiedziała, coś zrobiła z temi trzema sztukami pieniędzy, które ci boginki z góry Barlot włożyły w rękę, kiedyś jeszcze była małą, i pewnego dnia sobie spała spokojnie między skałami krwawo-ofiernemi.
— Wielki boże! — zawołała Joanna, zbledłszy jak trup, — a pan jak wie o tém? Nikomu ani słowa o tém niepowiedziałam tylko mojéj matce, a moja matka to samo nic o tém nikomu niewspominała!
— Zapewne i twoja ciotka musiała o tém wiedzieć Joasiu!
— Nie! moja ciotka ani słowa o tém nie wiedziała! Kto to panu mógł powiedzieć? To nie moja wina jeźli o tém wiecie; ja nikomu ani słowa nie rzekła!
— Ale powiedz no mi, dla czego rzecz tak prostą ukrywałaś tak starannie przed wszystkiemi? — zapytał Wilhelm. — Nie pojmuję, dla czego taką wagę przywięzujesz do tego przypadku, moja kochana Joasiu?
— Czy i wy o tém wiécie, paniczu chrzestny? — zapytała Joanna mocniéj jeszcze strwożona.
— I ja także wiém o tém, — rzekł Anglik, biorąc z wyrazem dobroci ojcowskiéj i szacunku Joannę za rękę, — i proszę cię Joanno, chciéj nam powiedzieć, czy to niebyło dla ciebie przyczyną jakiéj zgryzoty?
— Nie, mój panie, — rzekła Joanna z pewną dumą szczególną, — to mi nigdy żadnéj zgryzoty nie sprawiło.
— Powiédzże nam jednak, dla czegoś się z tém kryła? — rzekł Marsillat, który przybierał z nią tę poufność w mowie, aby trochę zmartwić swoich spółzalotników. — Zapewnieś szczérze w to wierzyła, że to podarunki były od boginek?
— Niemogę wam nic o tém powiedzieć, panie Marsillat, — odpowiedziała Joanna z niechęcią. — Panowie jesteście mądrzy i macie swoją wiarę, a my mamy naszą. My jesteśmy ludzie prości, to prawda; ale my w polu dzień i noc żyjemy, i widzimy wiele rzeczy, których wy niewidzicie i nigdy nie zobaczycie. Zostawcie nas takich, jacy jesteśmy; bo to tylko nam nieszczęście przynosi, jeżeli nas zmienić chcecie.
— A zatém ty utrzymujesz koniecznie że to boginki były! — powtórnie rzekł Marsillat. — Niechże i tak będzie! Widzisz tedy sam Wilhelmie, — dodał, tykając także młodego barona, co zwykle wtedy czynił najczęściéj, jeżeli chciał sobie drwić z niego, — jakiego umysłu są nasze ładne pastérki! Tysiąc przesądów niedorzecznych mają w głowie, a i twoja chrzestnica ich nieutraciła wcale, chociaż już od dwóch lat prawie siostra twoja nad tém pracuje, aby je wybić jej z głowy. Joasiu, czy chcesz, żebym ci powiedział.....
— Niechcę, nie! niech mi pan nic nie mówi, — odpowiedziała Joanna z smutkiem, któren był tylko odbiciem jéj zagniewania. — Już dosyć tego gadania o tém. Drwijcie sobie panicze ze mnie, jak się wam podoba, i szydźcie z rzeczy, których nie znacie, jeźli się niczego nie boicie. Ja zaś nic nie powiedziałam, i nie popełniłam nic złego.
— Ho! — zawołał sir Arthur, zmartwiony tą boleścią, która się w rysach Joanny odbijała, — nic tego nie rozumiém..... Lecz jeźli Joanna w błędzie zostaje, to jej trzeba prawdę wyjawić. Nie wypada sobie drwić z niéj, ale jej oznajmić.....
Sir Arthur uciął swą mowę, widząc twarz Joanny łzami zalaną. Tyle go to bolało, iż się przyczynił do wyciśnięcia jej łez, że stanął osłupiały, a chcąc ją uspokoić i pocieszyć, nie umiał jej nic więcéj powiedzieć, tylko swoje: — Ho! —
Smutek i pomięszanie Wilhelma jeszcze widoczniejsze było; ale będąc skłopotany obecnością Marsillata, nieśmiał ani kroku zrobić, ani téż słowa wyrzec aby wstrzymać Joannę, która się szybkim krokiem od nich oddalała.
— No i cóż sir Arthurze, — rzekł Marsillat, który sam jeden zimny pozostał, — cóż mówisz na to dziwactwo? nie jest-że to bardzo ciekawa uwaga, która się nam nastręcza nad obyczajami naszych wieśniaków? Podróżowałeś w kraje dalekie i dzikie, ale założyłbym się o niewiedzieć co, żeś się nie spodziewał wcale śród Francyi znaleść przesądy tak przestarzałe!
— Powiedz raczéj tyle poezyi cudownéj, — odpowiedział Harley. — Nie znajduję w tém wszystkiém nic tak śmiesznego lub godnego pogardy, i przypominam sobie bardzo dobrze to, coś mi niegdyś opowiadał o czarnoksiężniczkach lub boginkach, które biegają po kromlechach gallickich. Chciéj mi jednak wytłómaczyć panie Marsillat, dlaczego ta dziewczyna płakała?
— Bo to sprowadza nieszczęście mówić o boginkach i zdradzać ich stosunki, któremi śmiertelników zaszczycają. Jest to zbrodnią przeciwko nim, i od téj chwili prześladują i dręczą tę istotę nieprzezorną w której dotąd ufność mieli. Widzicie sami, że to ani przez myśl nieprzeszło tej dziewczynie, że to my byliśmy owemi trzema boginkami na górze Barlot. Upiera się w tej wierze, że otrzymała podarunek od duchów dobrych, a w obawie, aby tajemnica jéj nie została rozgłoszoną, płacze i broni się, że to nie ona ją rozpowszechniła. Co ja to nie jestem tak pobłażającym dla téj poezyi, którą ci się cudowną nazwać podobało. Nienawidzę zabobonów, i opłakuję każden błąd, pod jakimkolwiek kształtem on się pokaże. Nigdy nie przepuszczę sposobności, jeżeli go wyszydzić mogę, i sądzę, że to jest obowiązek, którego dopełniam przeciwko tym prostym ludziom, którzyby mogli być naszemi równemi, gdybyśmy ich oświécić chcieli, a teraz są utrzymywani w ciemnościach zupełnéj niewiadomości i źwierzęcości prawie.
— Od czasu, jakem niemiał przyjemności widzenia cię, stałeś się jak uważam, bardzo wielkim przyjacielem ludzkości, — rzekł Wilhelm z niejaką goryczą.
— Byłem nim zawsze, — odpowiedział Marsillat, i sadzę się na to, aby nim być, i to więcéj jeszcze jak ty Wilhelmie! Bo to leży w dążeniu waszego stanu wiecznie biédnych w niewiadomości utrzymywać, aby ich wiecznie jarzmić. Dla tego podziwiając jako poeci, któremi być się kusicie, tę cudowność która zapełnia umysł tych biédnych, utrzymujecie tylko waszą udaną pobożnością i opieką dla obrazów cudownych, pielgrzymek, odpustów i tym podobnych bzdurstw głupotę naszych biédnych wieśniaków, podczas gdybym ja sobie życzył przeciwnie, aby Woltera czytać mogli.
— Panie Marsillat, masz słuszność w jednym względzie, ale jéj nie masz w drugim, — odpowiedział Harley. — Życzyłbym sobie w raz z tobą, aby wieśniak zarówno od zgrozy piekła jak i nędzy uwolniony został..... Jeżeli zaś tylko Woltera chcesz mu dać czytać, kiedy będzie umiał czytać, tobym bardzo żałował za niego powiastek jego poetycznych i jego wiary w cudowność. Joanna niedawno wyrzekła coś bardzo głębokiego, czegoś jednak, jak się zdaje, nie pojął. Wieśniacy, którzy w polu dzień i noc żyją — mówiła — widzą rzeczy, których ty nigdy widzieć nie będziesz. To tyle znaczyć ma, że ich umysł bardziéj do poezyi zwrócony jest jak nasz, a w téj mierze, nie wiém, czyli ich żałować lub im zazdrościć, czyli ich z tego błędu wyprowadzić lub podziwiać mamy.
— O tak, podziwiacie ich jako ciekawi, lubownicy! — odrzekł Marsillat. — Zbieracie chętnie ich powiastki, aby je wiérszem ułożyć, lub w bujną prozę i muzykę ubrać. Ale byście sobie nie życzyli tego wcale, aby wasze dzieci podobnemi powiastkami karmiono, i z wielką pilnością staralibyście się ich wyprowadzić z błędu, gdyby bajki swych mamek chcieli brać za prawdę.
— Może się mylisz, — rzekł Wilhelm. — Dziecko równie jak wieśniak potrzebuje poezyi, i nie można go niczego nauczyć, tylko za pomocą obrazów. Co do mnie, i ja byłem karmionym temi powiastkami, któremi pogardzasz, i bardzo by mi przykro było, gdybym był ducha Woltera z mlékiem wyssał.
— Wiém o tém, żeś témże samém mlékiem był karmiony co i Joanna, — odrzekł Marsillat z uśmiéchem, — a bajeczki matki Tuli mogły tak dobrze być tobie do smaku, jak bajki mojéj babki, która z waszém przeproszeniem, to samo niejako do wieśniaków należała, niegdyś i mnie bawiły. Ale ty nie lubisz tych obrazów tylko jedynie dla tego, aby wyszukać i wynaleść ich znaczenia, gdy tymczasem biédna Joanna i jej rówiennicy w nich widzą rzeczywistość okropną, która ich umysł zajmuje, i dręczy, i głupotę i poniżenie ich życia stanowi. Cóż na to powie nasz filozof? — dodał zwracając się z przekąsem do p. Harley.
— Ja mówię, — odrzekł tenże, — żeby wypadło się obchodzić z mózgiem wieśniaków tak jak się obchodzono z mózgiem Wilhelma; zostawić im poezyją i pomódz im do wykrycia znaczenia tych obrazów.
— Wtedy nie będą mieli wiary w poezyją — zawołał Leon, który lubiał sprzéczkę umiejętną. — Bawiliby się w nią tylko podobnie jak wy wszyscy teraz w nią się bawicie; najzimniejsi staliby się krytykami, a najwięcéj sztuki posiadający, literatami; nie żądam ja niczego więcéj, ale wtedy właśnie utraciliby tę prostotę szczéroduszną i łatwowierną, którą właśnie poezyją ich nazywacie, a która w waszych oczach cały wdzięk ich zabobonności stanowi.
Harley chciał coś na to odpowiedzieć, ale w krótce został zmięszany i pobity przez Marsillata, który łatwiéj się umiał wygadać, i z większą jasnością i rozumowością rzeczy przedstawiał. Anglika jednak nie przekonał, który wszelką słuszność oddając jasności jego rozbioru, wiele suchości widział w jego uczuciach, i z odrazą tylko przysłuchiwał się jego filozofii zanadto zmysłowej. Ludzie jednak, których pewna mała i ciasna ale wyraźna cząstka prawdy zadowolnić może, w sprzeczkach podobnych zawsze będą mieli przewagę pozorną nad tymi, którzy w rzeczach nieświadomych jeszcze szukają prawdy daleko większéj i wznioślejszéj. Harley w krótce musiał ustąpić rzecznikowi ruszczkę zwycięzką, a Wilhelm, którym dowcip teraz bardziéj zachwiał, jak on sam chciał przyznać, coraz smutniejszym się stawał, i w końcu zupełnie zamilkł.
Rozmowa ta ponowioną została wieczorem koło stolika od roboty, przy którym obie panny zamkowe i ich młodzi goście osobne towarzystwo tworzyli, podczas gdy rodzice grali w karty z kilku urzędnikami lub mieszczanami królowi przychylnemi z Boussac. Arthur i Wilhelm byliby sobie z serca życzyli, aby rozmowa o Joannie tylko między nimi oboma i Maryją się była toczyła; ale cóż, kiedy sposobu nie było przeszkodzić Marsillatowi, aby nie opowiadał w obec Elwiry przygody na górze Barlot; odkrycia, które Harley zrobił, pokazując że Joanna i owa mała pastérka kuz, druidką kamieni krwawo-ofiernych nazwana, jedną i tą samą osobą były; i zmartwienia, które łatwowierna Joanna okazała, słysząc, że więcéj ludzi wie o wypadku owym z pieniędzmi, które w jéj dłoń złożone zostały. Panna Boussac z wielką uwagą temu wszystkiemu się przysłuchiwała, i prosiła, aby jej wszystkie szczegóły owego zdarzenia opowiedziano. Lecz tylko Harley sam je sobie dokładnie przypominał. Wilhelm, będąc jeszcze w ów czas bardzo młody, o tym wypadku bardzo niejasne tylko wspomnienie w sobie przechował, które się w miarę jak Arthur opowiadał, coraz bardziéj wyjaśniało. Marsillat miał wprawdzie lepszą pamięć jak Wilhelm; ale że poezyja tego wydarzenia nie zrobiła na niego takiego wrażenia, jak na jego dwóch towarzyszów, byłby sobie może, równie jak Wilhelm, nigdy o tém nie przypomniał, gdyby mu Harley nie był w pomoc przyszedł. Ta różnica we wrażeniach, które jedna i ta sama rzecz na osoby różne robi, jest stwierdzona dostatecznie przez codzienne doświadczenie.
Sir Arthur raz jedynie w swojém życiu był na skałach krwawo-ofiernych. To miejsce dzikie w jego pamięci bardzo wyraźny obraz po sobie zostawiło, a okoliczność najmniejsza, która z tém związek miała, dla niego część tego obrazu stanowić się zdawała. Marsillat, który mało sto razy przedtém i potém tamtędy przechodził, w wielkim byłby był kłopocie, gdyby mu było przyszło jakie szczególne wydarzenie opowiedzieć. Czatował on nie i raz[1] podchwycił niespodzianie nie jedną pastérkę śpiącą śród tych skał i krzaków tego mało zwiedzanego ustronia. Lecz odległość mieszkania i nieokrzesanie Joanny dość długo ją chroniły od spojrzeń zapalonego myśliwca, aby nie miał był zapomnieć jéj rysów, które się z resztą bardzo zmieniły, a nawet przeistoczyły od czasu spotkania się z nią na górze Barlot aż do owéj chwili, w której oczy czarne Klaudyi zwabiły młodego rzecznika ku krzakom w Toull i dolmenom w Ep-nell. Co do Wilhelma, te cztéry lat, które w Paryżu na wielkim świecie przepędził utworzyły przepaść prawie między jego wspomnieniami młodości i uczuciami nowego zupełnie życia.
Skoro wszyscy dość wcześnie się rozeszli, według zwyczaju panującego w Boussac, Arthur, Wilhelm i Maryja przedłużyli nieco czuwanie swoje w wielkim salonie. Anglik trwał uporczywie w swojéj miłości do Joanny, a panna de Boussac nie starała się wcale wybić mu to z głowy, ale owszem, podziwiała jego roztropność, jak ją nazywała, i unosiła się nad jego zamiarem zadziwiającym tego małżeństwa. Wilhelm milczał i usiadłszy obok olbrzymiego kominka, męczył dopalające się głownie z nadzwyczajną niespokojnością. Harley chciał go nakłonić do tego, aby i on jego zamiar zupełnie pochwalił; ale młodzieniec oparł się na niebezpieczeństwie połączenia nierozłącznie umysłu oświéconego z uczuciami szlachetnemi ale ślepemi. Nakoniec nadmienił i o walce wiecznéj może, którą przyjaciel jego stoczyć będzie musiał z głosem powszechnym. Lękał się śmieszności i powszechnéj nagany, która się do tego dziwnego postanowienia przyłączy. Arthur zbijał te zarzuty dowodami niezbitemi ze stanowiska uczucia i zdrowego rozsądku, a Wilhelm wzruszony, przygnieciony, czuł się zwyciężony w głębi swojego serca. Wtedy czuł on tajemne ulżenie w tej myśli, że Joanna, wierna swojemu dziwacznemu postanowieniu, odtrąci od siebie wszelką myśl małżeństwa, i zaklinał Arthura, aby się piérwéj z miłością swoją nieoświadczał, dopokąd albo on, albo siostra jego nie znajdą sposobności zbadania poprzód myśli tajemniczéj pastérki. Lecz wtedy Maryja przyganiała mu także jego oziębłość i słabość w obec téj wzniosłości ich przyjaciela. Nakoniec zgodzono się na to, aby się Maryja nazajutrz przyczepiła do Joanny, i dotąd ją ścigała, dopokąd jej tajemnicy serca nie wydrze.



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: George Sand i tłumacza: Bogumił Wisłocki.
  1. Przypis własny Wikiźródeł Wydaje się, że początek zdania winien brzmieć Czatował on i nie raz.