Joanna (Sand, 1875)/całość

<<< Dane tekstu >>>
Autor George Sand
Tytuł Joanna
Wydawca J. Breslauer
Data wyd. 1875
Druk S. Burzyński
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz Bogumił Wisłocki
Źródło Skany na Commons
Inne Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Okładka lub karta tytułowa
Indeks stron
JOANNA
ROMANS,
Jerzego Sand.
z francuzkiego
B. W.
WARSZAWA
Nakładem Jana Breslauera,
ulica Miodowa Nr. 489d.

1875.
Дозволено Цензурою
Варшава, 14 (26) Мая 1875 г.

w Drukarni S. Burzyńskiego, Nowy-Świat Nr. 57.






JOANNA.

WSTĘP.
PRZYPISANE FRANCISZCE MEILLANT.
Ty nie umiész czytać moja dobra przyjaciółko, ale twoja córka i moja chodziły do szkoły. Jeżeli zimową porą kiedy wieczorem zasiądziesz do kądzieli, to ci tę powiastkę opowiedzą, a ona, przechodząc przez ich usta, jeszcze ładniejszą się stanie.

W górach, które rzéka Creusse przebiega, zwracając się ku Burbonii i ziemi Combrailles, pośród okolicy najuboższéj, najsmutniejszéj i najpustszéj z całej Francyi, spostrzeżecie, jeżeli kiedy droga tamtędy wam wypadnie, wzgórze wysokie i nagie, uwieńczone kilkoma skałami, któreby zapewnie uwagi waszéj na siebię nie zwróciły, gdybym was poprzód niebył o nich uwiadomił. Wpnijcie się na to wzgórze; koń bez wielkiej trudności na sam szczyt was poniesie, a tam z bliska będziecie się mogli przypatrzyć tym skałom rozrzuconym w pewnym tajemniczym porządku, i wiszącym ogromnemi bryłami na skałach mniejszych, na których się już od trzydziestu wieków może w cudownéj i niewzrószonéj równowadze utrzymują. Jedna tylko spadła, niewiedzieć, czy to pod ciosami piérwszych osad chrześcijańskich, czy téż ulegając gwałtowności zimowego wiatru, któren nieustannie wyje w około tych pagórków pozbawionych odwiecznych swoich lasów. Owe dęby prorocze na zawsze zniknęły z téj okolicy, a druidki[1] nieznalazłyby tu więcéj ani gałązki jemioły świętéj, aby w nią ustroić ołtarz Hezusa.[2]
Głazy te, leżące jakby olbrzymie grzyby na swoich cienkich trzonkach, są to menhiry[3] dolmeny,[4] i kromlechy[5] starożytnych Gallów, ślady świątyń cyklopów, z kąd cześć siły zdawała się już w piérwiastku swoim wyganiać wszelką cześć piękna; ogromne stoły, na których bogowie pogan żywili się ciałem ludzkiém, i upajali się krwią swych ofiar; okropne ołtarze, na których zabijano więźniów i niewolników, aby przebłagać zagniéwane bóstwa. Miedniczki i rowki wyciosane na rogach tych głazów, zdają się objawiać ich użycie ohydne, i okazywać, że same służyć musiały do ścieku krwi. Między temi kupami nagromadzonych głazów, jest jedna okropniejsza nad wszystkie inne, zamykająca w sobie ciasną jaskinię. Zapewnie musiała ona być świątynią wyroczni, mieszkaniem tajemniczém kapłana. Dzisiaj na piérwszy rzut oka widzimy, że to jest dziełem igrającéj przygody, jedném z owych schronień, które zetknięcie się kilku skał tworzy dla podróżnego lub pastucha. Długie trawy pokryły ślady starożytnych stosów całopalnych; ładne kwiaty polne, obszerne zarośla osłaniają podnóże nieszczęsnych ołtarzy, i w niejakiej odległości mała czysta krynica, zimna jak lód, i słonawa jak w ogóle wszystkie źródła téj okolicy, ukrywa się śród krzewia ogryzionego przez kozy i capów. To miejsce ponure, bez wszelkiéj wzniosłości, bez wszelkiéj piękności, chociaż pewne uczucie zapomnienia się i rozpaczy rozbudzające, nazywa się: skały krwawo-ofierne.[6]
W ostatnich dniach siérpnia r. 1816, trzech dorodnych młodzieńców polowało z wyżłem u stóp góry skalistéj, jak ją w téj okolicy lud prosty nazywa.
— Przyjaciele, rzekł najmłodszy z nich, umiéram z pragnienia, i znam tu w téj stronie dobrą studzienkę, do któréj moje psisko już bieży, jak do dawnéj znajoméj. Jeźli chcecie pójść za mną, to sir Arthur zapewnie rad będzie przypatrzyć się z bliska skałom druidów, chociaż daleko ciekawsze musiał już widzieć w Szkocyi i Irlandyi.
— Nic nieszkodzi, odpowiedział sir Arthur, z przyciskiem mowy angielskim dobrze wybitnym, i zaczął piąć się na wzgórze ze strony najbystrzejszéj, aby w prostym kierunku dostać się do skał krwawo-ofiernych.
— Ja zaś, rzekł trzeci z myśliwych, który mniéj odznaczającą się posiadał powierzchowność jak jego dwaj towarzysze, chociaż w twarzy jego więcéj widać było wyrazu, a oko większą żywością pałało; niémam już żadnéj nadziei dostać w téj stronie źwierzyny; jest to miejsce zaklęte; poszukam jednak gdzie kozy, aby jej ulżyć ciężaru mléka.
Niémożesz! zawołał Anglik, którego mowa zawsze nieco ciemną była z powodu zbytecznéj krótkości wyrażenia się.
— Strzeż się Marsillat, zawołał zmierzający swe kroki ku krynicy młody Wilhelm de Boussac, ten co się piérwszy był odezwał; wszak wiesz dobrze, że sir Arthur jest to wielki mściciel krzywd przez nas wyrządzonych, i że nie bardzo przyjaźném okiem spogląda na twoje zamachy na własność cudzą. On niechce, aby się wkradano przez płoty do ogrodów, wyłamywano wrota do zagrody, lub zabijano kurczęta wieśniakowi.
— Ej co tam! odrzekł młody uczeń prawa, wieśniak stokrotnie sobie tę szkodę wynagrodzić umie.
Sir Arthur był już daleko. Szczególny miał sposób chodzenia; mknął tylko po ziemi; niebyło w tém widać ani zbytniego natężenia, ani wielkiej ruchawości, a jednak szedł dwa razy szybciéj jak jego towarzysze. Był on myśliwym wzorowym; nigdy nieczuł ani głodu, ani pragnienia, a ci dwaj młodzi ludzie, którzy się w zawody z nim puścili, nieraz przeklinali jego niezmordowaną wytrwałość.
Pomimo, że Wilhelm de Boussac i Leon Marsillat skacząc i pędem prawie biegli i mocno się zadyszeli, Anglik, podobny do żółwia w bajce, któren w wyścigach z zającem do mety zakład wygrał, już od pół godziny prawie dociekał rozkładu i przymiotów mineralogicznych skał krwawo-ofiernych, nim jego dwaj przyjaciele z nim się połączyli.
— Szkaradne źródło! zawołał młody Boussac wykrzywiając twarz; coś jakby miedzią smakuje, co mi niebardzo wielkie wyobrażenie daje o skarbie!
— Te przeklęte kozy, odrzekł Marsillat, ani kropli mléka nie mają! zamiast się paść, liżą tylko kamienie. Czyliżby przypadkiem złoto zasmakować miały?
Złoto? skarby? zapytał sir Arthur, spoglądając na nich z zadziwieniem.
— Trzeba ci wiedzieć, rzekł Wilhelm de Boussac, że o tém miejscu krąży między ludem téj okolicy podanie gminne. Niepodobna wybić z głowy naszym wieśniakom, jak Marsillat powiada, że skarb wielki ukrył się w tych miejscach.
— To podanie tak im głowy pozawracało, że o trochę nie szaleją; rzekł Marsillat. Jedni sądzą, że ten skarb pod kamieniami druidów jest ukryty; drudzy znów szukają go cokolwiek dalej, w górach Toul-Sainte-Croix, które oto widać w téj stronie, o milę z tąd odległe.
Anglik spojrzał na ziemię jałową i kamienistą; na krzaki, które przygłuszały wszelką paszę; na wychudłe kozy błąkające się w niejakiéj odległości.
— W téj ziemi nieuprawnéj jest wprawdzie skarb ukryty, rzekł nakoniec; ale potrzeba drugiego, aby go z tąd wydobyć.
— Tak, majątku! rzekł Marsillat.
— Chłopów! dodał Wilhelm. Mało rąk roboczych w téj okolicy.
Ludzi i znowu ludzi! odrzekł Anglik.
Nierozumiém, odpowiedział Boussac z uśmiechém spoglądając na Marsillata.
— Ani panów, ani niewolników; ludzi i ludzi! powtórzył sir Arthur, zdziwiony, że go niezrozumieli do razu, chociaż się mu zdawało, że się jasno wyraził.
— Czyliż w Francyi mamy niewolników? zawołał Marsillat wzruszając ramionami.
— Nieinaczéj! i w Anglii także! odpowiedział Anglik niezmięszawszy się wcale.
— Nudzi mię swoją filozofią, rzekł półgłosem Marsillat zwracając się do swojego ziomka młodego; twój Anglik wnet by mi zraził cały liberalizm. — O co się założysz Wilhelmie, dodał w głos, że się wdrapię na najwyższą i najbardziéj ślizką z tych skał.
— Założę się z tobą, że nie! odrzekł Boussac.
— Czy chcesz się założyć o to, co mamy pieniędzy przy sobie?
— Zgoda! To mnię nie zniszczy. Niémam tylko luidora.
— Tam do kata! A ja niémam tylko pięć franków, odpowiedział Marsillat, przetrząsnąwszy kieszenie swoje.
— Nic nieszkodzi! idzie! rzekł Boussac.
— A ty, milordzie? zapytał Marsillat; o cóż się chcesz założyć?
— Zakładam się o pięć su francuzkich, odpowiedział sir Arthur.
— O wstydź się! rzekł Marsillat; sądziłem że Anglicy szaleją za zakładami; ale widzę, że nie zasługują więcéj na swoją sławę. Pięć su, aby się wpiąć na tę skałę!
— Nawet i tego nie wart.
— Doprawdy? — Można ręce i nogi połamać!
— Więc się nie zakładam. Albo nie to się założę o sto tysięcy funtów szterlingów z tobą, że się na nią wdrapiesz.
— Fraszka pieniądze: główną rzeczą sława! zawołał Marsillat wesoło; idzie o twoje pięć su, będę się piął!
— Tak, tak: tego ci tylko potrzeba, aby się zabić! rzekł Arthur odbiérając mu z zimną krwią strzelbę nabitą, któréj za podporę chciał użyć.
Marsillat dokazywał niesłychanych rzeczy; cudów zręczności; a pokaléczywszy sobie ręce, ześliznąwszy się kilka razy aż na ziemię, porwawszy na sobie szelki, i wprowadziwszy w rozpacz psa, który się nadaremnie za nim iść silił, przezwyciężył nakoniec wszelkie trudności i z okrzykiem zwycięzkiéj radości stanął na płaszczyznie szczytowéj dolmenu.
— Czy wiécie, zawołał, że te kamienie były niegdyś posągami bóstw? Oto stoję teraz na barkach takiego bożka!
— Słuchaj, Leonie! zawołał młody Boussac, jeżelibyś tam na górze przypadkiem znalazł druidkę Welledę, to nam powiédz!
— Ba! Nielubię waszych druidek, i waszego Szatobrianda! odpowiedział Marsillat, który gwałtem chciał uchodzić za liberalistę. Niech żyje Lizetka! niech żyje luby Beranżer!
— Poeta karczemny! odrzekł młodzieniec z pogardą; nieprawdaż sir Arthurze? czy możesz znieść tego śpiéwaka karczemnego?
— Beranżer, wielki poeta! rzekł spokojnie Anglik.
— Kto? on poeta? co innego Szatobriand!
— I Szatobriand wielki poeta! odpowiedział Anglik niemniéj spokojnie.
— Widać, że niewiele rozumiész z literatury francuzkiéj, mój drogi sprzymierzeńcze; jesteś prawdziwym Anglikiem.
— To mówiąc jestem prawdziwym Francuzem, odrzekł Anglik, i przyjdzie dzień, w którym Szatobriand i Beranżer ręce sobie podadzą.
— Tego dnia w którym się to stanie, odpowiedział na to młody szlachcic, Marsillat znajdzie druidkę Welledę na téj wielkiéj skale.
Powiédz Lizetko! czy to ty.....
śpiéwał Marsillat biegnąc po płaszczyźnie dolmenu, i skacząc z jednéj skały na drugą. Nagle się zatrzymał, a śpiéw swój przerwał okrzykiem zadziwienia niespodziewanego.
— Cóż takiego? może zając? wąż? zawołał Boussac.
— Welleda? zapytał sir Arthur uśmiéchnąwszy się nieco.
— Nie, Lizetka! odpowiedział Marsillat; dalibóg, nie brzydka! ależ, czy umarła do pioruna?
I znikł w cieniach framugi, którą tworzyły dwie z największych skał druidzkich, oddalając się spodem od siebie. Wilhelm de Boussac, widząc że nie odpowiada więcéj na jego zapytania, podniecany ciekawością niespodziéwanéj przygody, rzucił się na skałę, chcąc się po niéj wdrapać do góry; ale sir Arthur, mniéj ciekawy, a przeto spokojniejszy, zwrócił jego uwagę na to, że okrążywszy skały i połączywszy się z Marsillatem przez jaskinię, mógł daleko łatwiéj i prędzéj dopiąć swojego zamiaru. Nieupłynęło kilka chwil, i wszyscy trzéj otaczali śpiącą druidkę.
— To mała jeszcze dziecina, ozwał się piérwszy Anglik.
— Ta? będzie miała cztérnaście do piętnastu lat, odrzekł Marsillat, a może i więcéj!
— Niebyłbym nigdy myślał! rzekł Wilhelm.
— Jest to właściwością ludu w tych okolicach zamieszkałego, odrzekł Marsillat; dziewczęta do szesnastego roku, a chłopcy do dwudziestego są zawsze małe i rys dziécięcy zachowują; ale potém nagle się rozwijają i stają się silnemi i rosłemi właśnie wtedy, kiedy by kto myślał, że na zawsze karłowatemi zostaną. To tak samo, jak z źrébiętami i bykami.
— O, nie tak samo, rzekł sir Arthur, zgorszony, że z takiém lekceważeniem o rodzie ludzkim rozprawiano.
— Jak ona śpi! rzekł Wilhelm de Boussac; wystrzał z strzelby nawet by ją nie przebudził.
— Miałbym wielką ochotę tego doświadczyć, ozwał się Marsillat, chcący wziąść strzelbę od sir Arthura, który mu jéj dać się wzbraniał stanowczo, uważając podobny żart trochę za okrutny i niebezpieczny.
— Jest to sen anioła lub źwiérzęcia, pochwycił Boussac. Ładna, nieprawdaż Leonie? Nie widzę jéj twarzy tylko z boku, i nie brzydka się mi wydaje.
— Chciałbym jéj twarz zobaczyć, rzekł Anglik, nadający czasami swoimi błędami wymowy, niewiedząc o tém wcale, zwrot dość żartobliwy swojéj zwykle poważnéj rozmowie.
— O, twarz jéj jest ładna! odpowiedział Marsillat z taką obojętnością, jakby mówił o stworzeniu odżuwającém. Widziałem ją; jest to ów ładny zarys twarzy kobiét burbońskich, łączący się na pograniczu z zarysem kobiét téj części naszego kraju, który nie jest tyle surowym co tamten, ale za to ma w sobie coś zajmującego, co się mi daleko lepiéj podoba. Gdyby swojego nosa pod rękę nie była schowała, to byście byli zobaczyli prawdziwą piękność Burbonii, i wiém z pewnością, żeby się milordowi była spodobała; bo pomimo swoją filozofią, ma on oczy tak jak drugi.
Wilhelm de Bousac chciał końcem swego batożka trącić śpiącą, aby ją przebudzić, ale Anglik sprzeciwił się temu, mówiąc głosem i wyrazem głośny śmiéch wywołującym:
— Dajcie spokój niewiniątku, niech śpi!
— Można ją przecież poruszyć, nieprzebudziwszy jéj! rzekł Marsillat wyciągając rękę, aby przechylić głowę pastérki na drugą stronę.
— Wdzij rękawiczkę! rzekł Wilhelm wstrzymując go; dzieci w tych stronach są zwykle plugawe.
— To prawda, odpowiedział Marsillat, podnosząc źdźbło trawy, którém załaskotał w czoło młodą dziewczynę.
Zrobiła poruszenie, jakby chciała odpędzić muchę naprzykrzoną i obróciła się na drugą stronę z owém głębokiém westchnieniem bez trudności i smutku wyzioniętém, które ulżywa piersiom śpiących dzieci, i posiada taki urok szczególny, taką czystość tchu, że poniewolnie wzbudza w nas dziwne jakieś rozczulenie. A potém, nieotworzywszy wcale oczu, ani tego świadoma, przybrała postawę pełną nadzwyczajnego wdzięku. Ramię zarzuciła po nad głowę, a ręka jéj opalona wprawdzie, ale smukła i malutka, zasunęła w tył jéj ubranie głowy z szarego płótna, i na pół otwarta spoczywała na jéj włosach ślicznych jasnopopielatawych. Była to niezaprzecznie najświéższa i najładniejsza twarz ludzka, jaka się kiedy bez zasłony i parasolki na upał promieni południowego słońca narażała. Są pewne okolice w Berry i ziemiach ościennych, gdzie pomimo wszelki brak drzew i lasów, i życie wystawione na wszelkie działania szkodliwe upału, płeć wieśniaków tak bieluśką jest i aksamitną, jak u mieszkańców Wenecji lub górali z Alp Grajeńskich. W osadach tych, w których własność ta nie jest ogólną, przechowuje się jednak u niektórych rodzin; a według powszechnego mniemania, te rodziny właśnie pochodzenie swoje odnoszą do Anglii. Anglicy bowiem, jak to wszystkim wiadomo, przez dość długi czas te ziemie w samym środku Francyi leżące, pod swojem panowaniem mieli, a zatém i dosyć pomyślnych sposobności pomięszania swéj krwi z krwią ludu krajowego; według naszego zaś zdania, uważalibyśmy to raczéj jako czystą krew piérwotnego pokolenia Gallów czyli Celtów[7] która się aż do naszych czasów w niektórych pokoleniach wieśniaków czysto i bez wszelkiego zmięszania z innemi przechowała.
Dziewczyna śpiąca była przeto bieluchna jak gwiazdosz na łące, a rumiana jak polna róża. Ale piękność jéj umiała się ustrzedz tego szczególnego wyrazu wypieszczenia, właściwego tylko ludziom z klas próżniackich towarzystwa. Rysy jéj były prześliczne, czoło spocone, nieco nizkie, jak go spostrzegamy zwykle u posągów starożytnych. Zarys najczystszy i spokój anielski rozlany w jéj twarzy nadawał jej zadziwiające podobieństwo do tych pięknych wzorów, które sztuka grecka uwieczniła. Kibić jéj nie była w prawdzie zupełnie jeszcze rozwiniętą, ale jednak giętkość i siłę zapowiadała; ubrana była w łachmany, które w swoim dziwacznym nieporządku wcale ją nieszpeciły. Bose jéj nogi ukryły się w trawie, a usta na pół otwarte śliczne białe ząbki odsłaniały. Piękność prawdziwa zawsze jest niewinną i przejmuje mimowolnym szacunkiem. Anglik nie był wcale w usposobieniu tak łatwo się jego wyrzéc, a obaj jego towarzysze szałaputowaci niemogli się oprzéć jego przeważnemu na nich wpływowi.
— Dalibóg, to nie Lizetka, ale Welleda, rzekł Marsillat poniewolnie tłumiąc swój głos.
— Dla czegóż to Lizetka nié miałaby być tak piękną jak Welleda? zapytał sir Arthur.
— I jedna i druga jest piękną! odpowiedział Marsillat; gdybym był malarzem, tobym przeniósł na papiér główne rysy téj cudownéj istoty...... A gdybym był sam, — dodał, pokazując się takim, jakim był w istocie, — tobym się chciał dowiedzieć, czy ta pastérka wiele ma dowcipu.
— Panie Marsillat, rzeki sir Arthur uroczyście, odejdźmy.
— Tak, tak! odejdźmy! powtórzył Marsillat; naśmiawszy się poprzód do woli z cnotliwéj troskliwości Anglika. Ktokolwiek się długo przypatruje pięknościom tych okolic, zawsze potém tego długo żałuje; najgłupsza z nich i najniedoświadczeńsza tyle jednak wié o tém, że często i najrozsądniejszego i najprzezorniejszego z nas w kłopot wprowadzi. Niech djabli wezmą wszystkie tutejsze Welledy i Lizetki!
— Nie pojmuję, odrzekł sir Arthur, nieco się rozpalający ogniem wewnętrznego oburzenia, jak ci na widok takiego dziecka podobne myśli mogą przyjść do głowy. Nie jesteście warci, moi panowie, cieszyć się widokiem takich piękności.
— O tak, tak! milord sam tylko godzien spoglądać na piękności, odrzekł Marsillat podrzéźniając śmieszny nacisk mowy sir Arthura. Ale sir Arthur wcale tego nie uważał. Wyrazy te niemiały dla ucha jego innego brzmienia jak w jego własném wymawianiu, i uśmiéchał się z pewną litością, ojcowską prawie, jeżeli go ci dwaj młodzi ludzie, widocznie w myśli szydzenia milordem nazywali.
— Chwilę tylko, moi panowie! zawołał Wilhelm. Marsillat zakład swój wygrał, winienem mu przeto luidora, którego sobie niech odbierze z miejsca, gdzie go położę.
I zarazem położył zwolna i cichutko w rączkę ciągle otwartą śpiącéj dziewczyny napoleona, o którego się był założył.
— Słusznie, odrzekł Marsillat, i bardzo mi przykro, że niemogę więcéj jak pięć franków dołożyć do twojego podarunku. Stój, milordzie! dodał złożywszy talara w rękę wieśniaczki małéj, i widząc jak Anglik kieszenie swoje za pieniądzmi przetrząsa. Niezałożyłeś się tylko o pięć su, niewolno ci zatém dawać więcéj.
— Tém bardziéj, rzekł sir Arthur, przerzuciwszy wszystkie kieszenie swoje z wielkiém pomięszaniem, że ani grosza więcéj niémam przy sobie.
— Bardzo temu wierzę! rozdałeś wszystko po drodze, rzekł Wilhelm, który dobrze znał szczodrą hojność Anglika. Jéj sen uporczywy bardzo mię bawi, dodał, rzucając ostatnie spojrzenie na pastuszkę kóz. I chciałbym być świadkiem jéj zadziwienia, kiedy obudziwszy się znajdzie te trzy sztuki złota w swojej ręce.
— Będzie myślała że się złe duchy do tego przyczyniły, odpowiedział Marsillat, lub przynajmniéj boginki, które, jak lud tutejszy mniema, te skały krwawo-ofierne w południe i o północy nawiedzają.
— Kiedy teraz odgrywamy rolę boginek, rzekł Wilhelm, i jest nas właśnie trzech, liczba święta we wszystkich powieściach czarodziejskich, jestem tego zdania, aby każdy z nas życzenie jedno téj dziewczynie złożył.
— Zgoda! zawołał Marsillat, i wyciągając rękę nad głowę dziecka; moja kochana, rzekł, życzę ci rzeźkiego chłopaka za kochanka.
— Moja luba, życzę ci opiekuna bogatego i wspaniałomyślnego, rzekł Boussac z uśmiechem.
— Moja córko, życzę ci uczciwego męża, któryby cię kochał, szanował i był ci pomocą w twoich trudach; rzekł z kolei Anglik poważnie i z wyrazem takim uroczystości i wewnętrznéj wiary, że obu jego towarzyszy pustota na chwilę opuściła.
Wszyscy trzéj oddalili się potém od tych skał krwawo-ofiernych, w mniemaniu, że się każdy z nich w swój sposób do szczęścia dziewczyny przyczynił, i nie przewidując wcale, że ten ich datek, w maluczkich jéj rączkach miał się stać narzędziem ich przeznaczenia.

Koniec wstępu.
ROZDZIAŁ I.
Miasto gallickie.

W cztéry lat blisko po téj przygodzie p. Wilhelm de Boussac po raz piérwszy przejeżdżał koło góry Barlot, na któréj się wznoszą owe skały krwawo-ofierne; a spoglądając zdaleka na te pomniki druidzkie, i przypominając sobie, że trzy do cztéry razy niegdyś zapałem myśliwskim poprowadzony te miejsca zwiedził, stracił zupełnie z pamięci wspomnienie mniemanéj druidki, w któréj rękę złożył piérwszy swój datek. Okoliczność ta mała zupełnie mu z pamięci wypadła, i niepowróciła do niéj, aż długi czas późniéj.
Młody baron de Boussac z wesołego i rozpustnego ucznia stał się przyjemnym młodym człowiekiem, białym i różowym jeszcze jak jaka panna, mówiąc zwyczajem ludu, ale dość silnie jednakowo zbudowanym, i z twarzą, w któréj więcéj powaga jak wesołość przebijała. Czas i zastanowienie przyśpieszyły dojrzałość jego umysłu, smaku, i zewnętrznego ułożenia. Teraz już swych przechadzek nieograniczał na zwiedzaniu skał krwawo-ofiernych, nad które wycieczki jego poprzód nie sięgały; teraz się zapuszczał w głąb gór na pięknym koniu angielskim, opatrzony w mały tłómoczek któren zapowiadał zamiar podróżowania najmniéj przez trzy lub cztéry dni. Powróciwszy do swego rodzinnego zamku de Boussac od tygodnia prawie, i znudzony już życiem téj małéj mieściny, o wiek cały prawie w oświecie w tyle po za duchem czasu zostającéj, uściskał swoją matkę i uprzedziwszy ją o swojéj krótkiéj niebytności, pozyskał od niéj przyrzeczenie więcéj czułe jak szczére, że się tém niepokoić nie będzie. Dzień był prześliczny; a słońce poranku obsuszać zaczęło krzaki z rosy; nasz młodzieniec, szukający przygód, niemógł się wcale łudzić daremnie wygodnemi łożyskami, któreby go oczekiwały. Chwalono mu śliczne widoki w różnych miejscach i znajdujące się w tych stronach starożytności bardziéj jak domy gościnne, a jemu się zdawało, że jeżeli nie po chrześciańsku, to przynajmniéj stoicznie przeniesie znużenia, trudy i niedostatek, towarzyszące zwykle wycieczce malowniczéj w kraj nieuprawny, mało zaludniony, dziki prawie.
Wilhelm niepochodził w linii prostéj od owego sławnego marszałka de Boussac, jednego z towarzyszy dziewicy orleańskiéj, zwyciężców Anglików, i wybawców ojczystéj Francyi pod panowaniem Karola VII. Stósownie do zasady, że wielkie imiona gasnąć nie powinny, jedna z wnuczek tego rodu przeniosła wraz z swoją ręką, imie i posiadłości de Boussac na jednę ze znakomitszych rodzin szlacheckich tego kraju. Wilhelm nie badał bardzo ściśle swojego drzewa rodowodowego; podobnie jak wielka część szlachty podczas restauracyi, ożywił w swém sercu dawne rycerskie myśli, a siłą wyobraźni swojéj nagradzając siłę krwi starożytnéj, sumiennie w to wierzył, że czuje w swych żyłach krążącą krew czystą przodków chrobrych swojego imienia. Wilhelm był to człowiek młody, bardzo poczciwy, ostrożny cokolwiek w swojém obejściu, lubo bardzo szczéry i otwartego serca, a roztropny jak zwyczajnie dziecko dobrego domu wychowane pod okiem czułéj i pobożnéj matki, nakoniec pełen uczucia i romansowości, jak to bywano w dwudziestym roku życia przed dwudziestu laty. Owe szczęśliwe czasy już minęły. Dzisiaj nasi synowie siedząc jeszcze na ławkach w szkole, już są bez wiary i uczucia. Ale w roku 1820 jeszcze rozpaczano tylko z Werterem, Réné lub Giaurem; a to było daleko lepiéj, bo wtedy miłowano się w rozpaczy jako lubownik, i znoszono ją jako człowiek z dobrym smakiem. Wilhelm niedoszedł był jeszcze do tego stopnia, aby się miał czuć nieszczęśliwym: był tylko smętnym, a w poezyi chrystyanizmu tyle znachodził wzniosłego natchnienia, że w razie potrzeby łatwo się mógł uciéc, jeżeli nie szczérze, to przynajmniéj dla pewnego zgodnego związku wewnętrznego, na łono religii świéżo panowaniu powróconéj. Dodać jeszcze należy, że pewne zasady dobre sumienności otrzymał, że w jego sercu szlachetne uczucia tlały, że wszystko co było nikczemne i podłe odrazę mu sprawiało, i że za nadto wiele ładnych czytał książek, aby sobie nie miał był ułożyć ideału romantycznego ze swojego przeznaczenia, który by go utrzymywał w uszanowaniu, nawet może nieco wygórowanym, siebię samego.
Zatopiony w swoich myślach, przechodząc w pamięci wspaniałe opisy poetycznego kraju dawnych Scytów przez pana Marchangy, po lewéj zostawił dawne rzymskie pole de Soumans, i zwrócił się, nieco za wiele na przypadek licząc ku górom de Toull, które sobie z wielką bardzo uwagą zwiedzić zamierzył, a które dotąd zawsze tylko z daleka był widział. Niezważając na prośby matki, nie chciał wziąść z sobą żadnego przewodnika, żadnego sługi, aby się mógł swobodniéj oddać wrażeniom swoim w samotności, a może téż dla tego, aby więcéj znaleźć przygód, któreby mu zwalczyć wypadało.
Minął cmętarz smętny w Pradeau, leżący na pochyłości wzgórza, jakby wezwanie podróżnego do modlitwy, i kierując się za licznemi krzyżami z kamienia białego, jakby czaty w pewnych przestrzeniach rozstawionemi, aby zapobiédz w czasach wielkiego śniégu przypadkom zabłąkania, koło godziny jedynastéj z rana dobił nakoniec do podnóża gór Toullu.
Góra Toulx, czyli raczéj Toull-Sainte-Croix jest to starowieczny gród Celtów, zdobyty przez Rzymian pod Juliuszem Cezarem, i zniszczony przez Franków w czwartym wieku naszéj rachuby. Znajdują się tam starożytności rzymskie, jak prawie wszędzie po całéj Francyi; lubo właściwie nie to stanowi główną zasługę tych okropnych zwalisk. To co z nich pozostało, owe kupy ogromne kamienia zaledwie z gruba ręką ludzka obrobionego, gdzieby nadaremnie szukano śladów kitu, są to zasoby surowe piérwotnego gallickiego grodu, w tymże samym stanie, jak je piérwsi przodkowie nasi używali. Za czasów Wersingetorixa, wznosiły się na grzbiecie tego wzgórza w półkolu trzy warownie z faszyn i ziemi ubitéj; i odtąd wzgórze to podniosło się o całą ilość nagromadzonych tutaj zasobów, z których miasto zbudowano, i teraz jest dosłownie górą wysoką kamieni, pozbawioną wszelkiego roślinnego życia, którego tu zaszczepić niepodobna, i widoku rozpacz budzącego. Kilkanaście lichych domów i kościółek ubogi, ze zwaliskami starodawnéj wierzy z czasów feudalnych, i jednym karłowatym drzewem, tworzą na szczycie téj góry nędzną wiosczynę. I otóż, co się zostało z jednego z najwarowniejszych miejsc obronnych krainy graniczącej z Biturigami[8] i Arverneńczykami[9], obwodu bardzo zmiennego, któren rozgraniczenia najnowsze wcieliły w okręg departamentu de la Creusse, któren zaś w dawniejszych czasach należał bardzo rozmaicie to do okręgów Berry i Marche, to do ziemi Combraille i Bourbonnais. Hrabstwo de la Marche samo w sobię było utworzeniem średnich wieków, i powiększało i zmniejszało się w miarę wypadków wojennych, i zmiennych losów dziedziców téj krainy. W średnich wiekach Toull stanowiło granicę księztwa Berry, na pograniczu z ziemią Combraille. Było to jeszcze starodawne podzielenie Gallów. Combraille było ziemią Lemowisów.[10] Podział Departamentów z wszech względów szczęśliwy nazwać można, pominąwszy to, że ostatnią zasłoną zapomnienia otacza dzieła już i tak ciemne pomniejszych miejscowości.
Mieszkaniec tych gór, przykuty do ziemi bardzo nieurodzajnéj, i przyzwyczajony do wstrzemięźliwości w skępstwo prawie przechodzącéj, należy do ludzi najchciwszych w świecie zysku. Pracowity jest i przemyślny jak wszyscy ci, których przyroda zwyczajem macochy pod jarzmo konieczności ugina. Kocha niewdzięczną swoją rolę, która go wyżywić niezdoła, a kiedy w swéj młodości przeszedł przez życie roztrucharza lub mularza włóczącego się od wsi do wsi, od miasta do miasta, wraca potém na starość do swojéj chaty ubogiéj, w której zwykle umiéra na gorączkę pod swoim dachem słomianym, zostawiając rodzinie swojéj w puściznie dobytek swéj pracy lub zdolności. Bardziéj przystępny i oświéceńszy jak mieszkaniec szczęśliwy bujnych dolin pogranicznych w Berry, miléj téź przyjmuje obcego, ale i mniéj mu ufa. Jest on, jak się Balsac wyraził: miły jak wszyscy ludzie zepsuci. Jednakowo wart on więcéj, jakby z jego sławy sądzić można, a jeżeli się uweźmie na to, aby szacunku i znaczenia dostąpić, to się nie zatrzyma na pół drogi. Wtedy on uczciwość i poświęcenie łączy z dowcipem, czynnością, odwagą i wytrwałością.
Kobiéty także w młodości swojéj strony swoje zwykłe opuszczać, i chętnie się jako służące w sąsiedztwo najmują. Jeżeli są ładne, bardzo prędko ze sług wznoszą się na kochanki, a żona prawa mieszkańca w Berri ani się odważa walczyć z kochanką męża z tych okolic pochodzącą. Te, które przepędziwszy życie czyste i pracowite, powracają w swe góry, aby się poświęcić staraniom koło swoich własnych rodzin, są zwykle najlepsze gospodynie; a te, które nigdy ze swoich gór w świat niewyjrzały posiadają niewinność niekiedy więcéj szacowną jak wszelka mądrość ich towarzyszek.
Piérwszy mieszkaniec gór de Toull, z którym Wilhelm de Bousac wszedł w rozmowę, był to lis szczwany, wesoły, żartobliwy, szyderczy i rozmowny, ale zarazem z rzędu tych, którzy się nieufnością powodują, — tą roztropnością biédaka, która się nieda ułudzić ani sukniom ładnym, ani słóweczkom miodowym. Dla tego téż nie ruszył się wcale z kamienia na którym siedział pożywając chléb swój gruby, czarny, i gratis prowadząc rozmowę z młodzieńcem podróżującym, dopokąd tenże niedodał do swojego żądania usługi owe słowo czarodziejskie wynagrodzenia i zapłaty, którego mu dobrze pamiętać w téj podróży polecono. Skoro tylko wymówił tę formułę tajemniczą, stary Leonard zwolna nóż swój złożył, resztę séra schował do torby, i chwytając konia za uzdę, któren z wielką biédą się piął po téj ścieżce kamieniami zawalonéj, za obowiązek sobie poczytał poprowadzić Wilhelma na ile możności najlepszy spoczynek.
— Zaprowadziłbym pana do szkólnego, rzekł starzec, ale cóż, kiedybyście u niego nic nie znaleźli, chyba główkę surowéj cebuli. Zaprowadziłbym was to samo do księdza proboszcza, cale cóż, kiedy wziął mojego chłopaka z sobą, i poszedł w góry z panem bogiem do umiérającéj kobiéty, aby ją wysłuchać spowiedzi...... Zaprowadziłbym także panicza do siebię, ale cóż, kiedy moja kobiéta poszła w pole, a ja sam muszę iść i grób kopać dla téj kobiéty, która umiéra; bo to ja jestem kościelnym i grabarzem parafii..... Zaprowadziłbym téż was do karczmy..... ale cóż, kiedy u nas takiéj karczmy niéma. Ale ja panicza prosto zawiedę do matki Gity[11] która u siebię ma sławny szynk, i na niczém panu u niéj zbywać nie będzie. Przecieżeście z sobą przywieźli wszystkiego, czego wam będzie potrzeba, nieprawda? Czy to panicz nie wziął owsa pod siodło? Zapewnieście téż niezapomnieli wziąść z sobą bułki i wina?
— Niczegom z sobą nie wziął, odpowiedział Wilhelm, i widzę, że mi się trzeba będzie na to przysposobić, iż nic niedostanę.
— Nic? zgoła nic?
— Nic, prócz trochę pieniędzy, dodał Wilhelm widząc że zamyśla powoli wypuścić z ręki uzdę Sporta, jego pięknego konia angielskiego.
— Z pieniędzmi wiele się da zrobić, odrzekł kościelny: ha nu! niewypada inaczéj paniczowi, tylko iść za mną: już my się jakoś postaramy o wszystko, czego wam trzeba będzie.
Wilhelm zsiadł z konia, i zatrzymywał się za każdym krokiem dla przypatrzenia się kamieniom, które się w białawych stosach po obu brzegach drogi wznosiły. Obracając je na wszystkie strony, chciał na nich dostrzédz śladu ręki ludzkiéj, a nie spostrzegłszy w nich, tylko bardzo grube i zaledwie uchwytne obrobienie, począł zupełnie powątpiewać o istnieniu stolicy Kambiowicenców[12] lecz wieśniak odgadując jego myśli, rzekł do niego:
— Jest to kamień budowlany, proszę nie wątpić o tém mój panie. Jest on tu dwojakiego rodzaju; jeden tak dobrze kitowany, że kamień od wapna odłączyć ani sposobu, — ale ten jest bardzo rzadki; aby go znaleść, trzeba dobrze kopać; — drugi dawniejszy jeszcze, który pono nigdy inaczéj spajany nie był, jak rozrabianą ziemią. Jak się zdaje był to sposób murowania w dawniejszych czasach, za dawnych jeszcze Gallów, będzie temu z dwieście lat..... ale, co ja téż pletę? najmniéj ze cztérysta lat!
— Tak, najmniéj! odpowiedział Wilhelm z uśmiéchem. Czyś był kiedy w świecie, staruszku?
— O byłem, panie! byłem często w Boussac i w Chambon także!
— A w Paryżu? byłeś kiedy?
— O w Paryżu niebyłem nigdy, a pomimo to, taki ze mnię mularz dobry, jak i drudzy. U nas trzeba koniecznie być mularzem, bo niéma tylko sam kamień; ale za drugiemi iść niémogłem[13], bo chromam, jak widzicie sami, i to już od dzieciństwa. Z tego téż powodu zrobiono mię kościelnym; zamiatam kościół i służę do mszy; jestem także grabarzem, i nauczyłem się kucharstwa. To ja sporządzam biesiady weselne i uczty pogrzebowe, nielicząc jeszcze i tego, że pomagam przy chrzcie. A cóż, pan byłeś w Paryżu?
— Przez całe moje życie prawie.
— Może z pana indzimir drogowy? Dobrze by było, żebyś téż pan kazał i nasze ponaprawiać.
— Wypadałobyć to uczynić; ale ja nie jestem inżynierem drogowym.
— A może pan handlarzem na towary? Ale nie, za mały macie tłómoczek, chociaż macie ładną szkapę, coby wielkie tłómoki nosić mogła.
— Ani handlarzem nie jestem!
I nagle przerwał Wilhelm ciekawe wypytywania kościelnego — kucharza — grabarza odbiérając z jego rąk uzdę konia, aby go wprowadzić ostróżnie przez nizkie drzwi stajni na kozy matki Gity. Stara czarownica, z obrosłą brodą, zjawiła się natychmiast i pomogła mu słomą konia z potu obetrzéć, a powitawszy go drugi głos zabrała w tym dwuśpiéwie wypytywań ciekawych, któren już Leonard był rozpoczął. —
— Panicz zapewnie chłopiec (t. j. syn) pana Grandin de Gauzon? — Czy panicz z Boussac jedzie? — Może jedziecie do w Evaux? — A może panicz przypadkiem siostrzeńcem pani Chantelac, co mieszka w Chatelus?
— Mnie się zdaje, rzekła stara, niezrażając się wcale krótkiemi zaprzeczeniami młodzieńca, że panicz jest p. Marsillat; nie ten stary, co umarł, ale ten młody co teraz jest prawnikiem w Boussac?
— Nie jestem ani stary ani młody Marsillat, odpowiedział Wilhelm.
Uoch! ślepa! odrzekł kościelny. Nieraześ przecie już widziała chłopca pana Marsillat; wszakci tamten jest czarny, a ten, patrz! jaki jasny!
— Być może! ale ja nieumiém rozpoznać tych paniczów z miasta jednego od drugiego. Wszyscy tak wyglądają, jakby jednako byli ubrani i jednych rodziców — O tak, dalibóg! nigdy ich niémogę rozpoznać!
— Twoja córka to nie taka głupia jak ty matko Gito, ona ich wszystkich zna bardzo dobrze. Zawołajmy ją tylko, a zobaczemy. Liodi! Liodi![14] Chodź no tu! Mam z tobą słówko pomówić.
— No, i cóż chcecie odemnie? odezwał się głosik świéży i dźwięczny wychodzący z ponad głowy Wilhelma: i w téjże saméj chwili ujrzał w otworze drzwiczek schodów prowadzących na strych, gdzie siano leżało, zjawiającą się twarzyczkę śniadą, zachwytną i śmiałą.
— Spuść nam tu wiązkę siana na widłach, rzekł Leonard, i przypatrz się temu młodemu panu. Znasz go?
— Nie.
— A więc to nie pan Lion Marsillat!
— Bodajeś przepadł staruchu! sam wiész, że nie. Znacie sami tak dobrze pana Marsillat, jak ja.
— O! daj go katu, Liodi! to prawdziwe kłamstwo! ja go niemogę tak dobrze znać jak ty.
Młoda dziewczyna wstrząsnęła ramionami, zaczerwieniła się mocno, i znikła nagle z okienka.
— Zawdy musicie tylko pléść banialuki mojéj dziewczynie, stary włóczęgo! rzekła matka Gita, która się jednak niebardzo gniéwać o to zdawała.
— Ot, aby się uśmiać trochę, a zwłaszcza kiedy ktoś z miasta jest u nas, odpowiedział Leonard. Mogliby sądzić, że my tu już wszyscy głupi jak źwiérzęta! to tylko dla tego aby wam pokazać, że Liodi zna dobrze paniczów.
— Schowalibyście téż raz wasz język złośliwy! Moja Liodi niepotrzebuje się panom przypatrywać. Panowie się sami na nią patrzą, kiedy chcą.
Dobrze o tém wiedzieć; pomyślał Wilhelm; ale ja nie myślę wcale iść w spółubiegi z Marsillatem. Zdobycia tego rodzaju nieprzypadają mi do smaku. — Pan Leon Marsillat tedy często tędy przechodzi? zapytał kościelnego.
Częsciéj jakby mu to z drogi wypadało! odpowiedział Leonard złośliwie mrugając na niego oczyma.
— Czyli on tu ma jakie sprawunki! zapytał Wilhelm, udając że nie rozumie starca, aby się mógł dowiedzieć, pod jakiemi pozorami Marsillat ukrywa powód prawdziwy swoich odwiedzin w téj dziczyznie.
— On tu przychodzi, tak mówiąc, zakupywać bydło mój panie, bo my tu bardzo ładne bydło wychowujemy, a szczególniéj nasza stadnina wszędzie znajoma.
— Wiém o tém!
— Ale uoh! kiedy to pan Marsillat targuje wszystkie klacze z naszéj okolicy, a nigdy ani jédnej nie kupi! czyli raczéj, jeźli kupi, to udaje że mu się w krótce sprzykrzyła, i wraca, aby ją na inną zamienić. Prawdać, że zawsze worka dołożyć musi; ale kiedy się kto chce bawić, to niechże płaci! I jego ojciec był taki, kiedy był młody. Matka Gita to sobię już tego więcéj nieprzypomina od czasu, jak wzrok swój straciła prawie na piekne; ale za to jéj córka widzi za dwoje.
— Czyż nie zamkniesz gęby raz staruchu! zawołała Gita; wolałbyś wziąść widły do ręki. Wszak widzisz, że ten pan sam koło pościéłki dla konia się krząta, a ty świégotasz tymczasem jak stary szpak.
— Nie gniewaj się, matko! twoja dziewczyna nie piérwsza, co z panem Leonem rozmawia.
— A ja ci powiadam jeszcze raz, że on z nią najmniéj jeszcze rozmawia.
— Ho! bo! wiém ci ja dobrze, że tu jest jeszcze druga, z którą by się chętnie chciał porozumieć, ale ani podobna! Liodi! Liodi! czy to prawda, że jest jeszcze druga? i że podczas, kiedy pasiecie bydło w lesie Wernedy, albo koło menhiru, pan Leon ze strzelbą przychodzi, siada w rowie między wami, i to z tą, to z ową sobie pogaduje?
— O to wszystko same kłamstwa wierutne! wołała Klaudya ze złością, zbliżając się na nowo mocno rozgniewana do drzwiczek na strych wiodących. Macie język najobmowniejszy i najzłośliwszy z całéj okolicy; a jest ich tu niemało!
— To nic nie szkodzi, mówił daléj Leonard śmiejąc się, ale jest tu jedna z was ładnych dziewcząt, która już więcéj z tobą nie chce iść w pole; mówi, że nadto wiele chłopców ściągasz do siebię. Może dla tego, żeby sama dla siebię chłopców wszystkich zachować chciała? A może téż, żeś na nią zazdrosna, i że ją często łajesz? A może i dla tego, że chce zostać taką, jaką być potrzeba, aby zdybać wołu.
— Czy przestaniesz raz o tém gadać! zawołała matka Gita rzeczywiście rozgniewana; djabłaś widzę dziś rano połknął, i język cię świérzbi!
— Prawda! nie trzeba mówić o wole przed obcemi, odpowiedział Leonard uszczypliwie. Mógłby wam go porwać. Trzymajcie go jéno dobrze!
Młody baron widząc, że w zagadkach rozmawiać poczęli, i niewiele mając ochoty słuchania dowcipów kościelnego co raz to uszczypliwszych, postanowił pójść zwiedzić starożytności w Toul-Saint-Croix, i niewrócić do tego smutnego nieprzyjemnemi zapachami ługowin i séra zarażonego miejsca, dopokąd go głód do tego nie zmusi. Usposobienie umysłu jego zwykle było poważne, o ile w swoim wieku mógł być poważnym, odebrawszy wychowanie nieco zniewieściałe. Lubił wieś i wieśniaków, ale zdaleka, w wspomnieniach swoich. W marzeniach swoich wyobrażał ich sobie poważnych, prostych, surowych względem siebię, jak Natchez[15] Szatobrianda. Z bliska zaś widział ich nieokrzesanych, nieschludnych, i sprośnych. Oddalił się z odrazą, obrzydziwszy sobie nawet tę chęć, którą miał rozmawiania z nimi.
Przypatrzywszy się trzem lwom wyciosanym z granitu, pomnikom postawionym na pamiątkę zdobyć angielskich za czasów Karola VI, wywróconym przez wieśniaków za czasów Dziewicy Orleańskiéj, a teraz po obtłukanym i niekształtnym, spoczywającym nosem w błocie na samym środku rynku w Toull, zwrócił się Wilhelm ku wieży z czasów feudalnych, któréj główne spodnie mury jeszcze dotąd dobrze się zachowały, a z któréj jeden z mieszkańców zrobił sobię piwnicę na swoje gospodarskie i domowe zapasy. Pokrył ją ziemią aż do równi piérwszego piętra, i opatrzył w drewniane schody po których można wyjść na tę wzniosłą płaszczyznę małą, która jest punktem najwyższym nad wszystkie wzgórza i całą przyległą okolicę. W czasach teraźniejszych, gdzie ruch myśli, badania starożytności, i popęd do opisowości przyrody nawet téj okolicy dzikiéj i pustéj nadały rodzaj ruchu badawczego, często się zdarza, że w jesieni zobaczyć można na owéj płaszczyźnie małéj w Toull jakiego ucznia z zakładów szkolnych w Burges, korzystającego z wakacyj, lub prawnika podróżującego z Chatre, lub téż jakiego Cicerone z upodobania z Boussac. Ale w owych czasach, w których Wilhelm na nią się wpiął po raz piérwszy, byłoby mu trudno było znaléść tam kogo, z kimby się był mógł wdać w rozmowę. Ludność szczupła téj wioski pracy w polu była całkiem oddana, a o południu zaledwie można było usłyszéć gdakanie kury za żywnością błądzącéj w zagrodzie. Wilhelma odurzyła ta przestrzeń bez granic, która się przed oczami jego rozwinęła. Z jednéj strony widział niepłodną Marche, bez drzew, bez mieszkań, z gołemi swojemi wzgórzami, ciasnemi dolinami, pagórkami suchemi, gdzie nieraz się zdaje, że dészcz kamienisty musiał przytłumić wszelkie życie roślinne na wieki, z swojemi gallijskiemi pomnikami, wznoszącemi się w téj pustyni, jakby ciągłe przeczenie starego świata bałwochwalczego przeciwko wznowieniom i postępowi młodszych pokoleń. W głębi tego ponurego krajobrazu młody baron de Boussac widział rodzinne swoje miasteczko, którego imię nosił, i piękniuchny zamek swój, ginący jakby punkt żółtawy śród skał Małéj-Ceeusse. Zwracając się w drugą stronę widział Combraille u nóg swoich, a cokolwiek daléj Bourbonnais z swojemi ślicznemi wodami, bujnością roślinnego życia, i szérokiemi równinami rozciągającemi się niby wstęgi niebieskie aż po niezmierzone krańce koliste widnokręgu. Jest to widok wspaniały, którego jednak długo znieść niepodobna. Ta nieskończoność zawrót głowy człowiekowi sprawia. Człowiek się czuje upokorzonym, że okiem tylko ścigać może jaskółkę latającą śród tych jasności przestrzeni; a potém, zaślepia was ta głębokość tego nieba ze wszystkich stron was otaczającego, a świéżość powiétrza, zawsze zimnawego w téj wysokości, dotkliwie was przejmuje i oddech tamuje. Zdaje się mi, że na wszystkich takich szczytach pojedynczych, odosobnionych, z których całe koło ogromne widnokręgu widzieć się daje, czuć można i pojmować okrągłość kuli ziemskiéj; zdaje się nawet, że człowiek czuje i ten ruch jéj szybki, którym się rzuca w odwieczne swoje krążenie. Zdaje się, że człowiek czuje, jak go ten bieg niewstrzymany z sobą porywa w przepaście nieba, i nadaremnie szuka nad sobą gałązki, aby się jéj uchwycić i wstrzymać. Niewiém, czyli czaty niegdyś na szczycie téj wieży osadzane, o sto stóp jeszcze nad tą wysokością, do jakiéj się teraz wzniéść można, niebyły na większe męki skazane, jak owi więźniowie zamknięci w ciemne więzienia.
Nasz podróżny niemógł znieść długo smutnéj wielkości podobnego widoku. Zdawało się mu, że tu znajdzie uniesienie; ale uniesienie unika tych, którzy go szukają; przychodzi ono samo do nas, jeżeli na nie zasłużymy. Dziecko, goniące za poezyją, które jednak nieżyło jeszcze tak długo, aby ją z siebię samego wydobyć mogło, tutaj, zamiast uniesienia zgrozy tylko samotności doświadczyło.
Zbiegł więc z téj wieży jeszcze prędzéj jak wszedł był na nią, a czując, jak śród najpogodniejszego dnia nagle zimno go dotkliwie przejęło, szukał na prędce schronienia przeciwko temu powietrzu jaskrawemu i zimnemu na płaszczyźnie wieży.
Zwróciwszy się po za wioszczynę, w krotce dobiegł do pochyłości góry, i w kilka chwil się uczuł pod wpływem południowego powietrza, to jest: rzucony nagle, bez wszelkiego przejścia w inną przyrodę, w inną porę roku, w inne nakoniec myśli. Ze strony góry ku Creuse zwróconéj, jedna tylko drzewina, ochroniona kościołem w Toull zdołała podróść pomimo burzliwe wiatry, niezmordowane zamiatacze krzewiu i łysych gór Marchii; ale ze strony ku Woezy zwróconéj, wszystko daleko przyjemniejszego wyglądu przybiéra. Drogi piasczyste gubią się śród ogromnych płotów, a cmentarz do Toull należący pojawia się na pochyłości małéj, i pięknemi drzewami ocienionéj. W tém to miejscu czoło spocone i strudzone naszego podróżnego znalazło schronienie, które dla niego w téj chwili bardzo podobne było do spoczynku na polach elizejskich starożytnych klassyków.
Z łatwością się wpiął na głazy, szczątki miasta gallickiego, które teraz to pole wiecznego spokoju otaczają, a widząc, że jest zupełnie sam, zapuścił się w bujne trawy grobów już pozapadanych. Przyjemne ciepło po członkach jego się rozeszło; najlżejszy oddech wiatru nie poruszał gałęziami kasztanów i brzóz, które się nad głowami jego krzyżowały i aż ku niemu schylały. Niebo wiele więcéj wprawdzie już ściśnięte, jaśniało jeszcze zawsze po przez to sklepienie zielone; ale nasz młodzieniec, kładąc się w tę trawę wielką i kwiecistą, która się żywiła zwłokami umarłych, w krótce stracił z oczu widok tego nieba jaskrawego, które go ciągle prześladowało. Sen posilający skrzepił jego członki, a pszczółka szukająca pożywienia tańczyła koło niego z dźwięczną piosneczką która go w przyjemne marzenia ukołysała.
Tak spoczywał blisko dwóch godzin, dopokąd szmér głosów jednostajnych pomału ze snu go nie przebudził. W miarę, jak swe zmysły zbiérał, i miejsce, w którém się znajduje, sobie przypominał, poznał także i te dwie osoby, których głosy przed chwilą uszów jego dochodziły. Był to kościelny Leonard, i matka Gita, którzy niedaleko od niego z sobą rozmawiali. Wilhelm się podniósł, i zobaczył kościelnego-grabarza aż po kolana w grobie stojącego, któren zwolna kopał, a staruszkę siedzącą na grubym korzeniu tuż przy ziemi i przędzącą kądziel z niebieskiéj wełny ułożoną. Nie zważali wcale na niego, i rozpoczęli między sobą rozmowę dziwną, która się młodemu baronowi tylko dalszym ciągiem być zdawała tych marzeń, które podczas snu go zajmowały.


ROZDZIAŁ II.
Cmętarz.

— No, no! rzekł kościelny wesoło, nie gniewaj się tylko tak bardzo, matko Gito! już nic więcéj nie powiém Liodi, jakem poczciw! a co do wołu.....
— To nie wół, tylko ciele! odrzekła stara Gita.
— I nie ciele, boście przecież mówili że ma rogi. Powiedzcie lepiéj, że młody byczek.
— Zwijcie go jak chcecie, już ja więcéj z wami o tém nie będę rozprawiała.
— A to znowu! moja kobiéta nie taka jak wy, bo mi nieraz o tém nagada tyle, że aż mię nudy biorą słuchać, a czém sobię bardziéj z niéj drwię, tém bardziéj w to wierzy. O jak téż to kobiéty wszystkie są głupie.
— A cóżbyście na to powiedzieli, gdybyście go sami ujrzeli?
— A wyście go téż widzieli kiedy?
— Nie, ale raz o mało com go już nie widziała.
— A to tak, jak ja; zawsze jestem tak blizkim że go o mało nie zobaczę, a zawsze mię minie i nigdy go nie widzę.
— Niewiém tylko, jak się tak ze wszystkiego śmiać możecie?
— Ot to! alboż to nie ładnie śmiać się teraz.....
— Śmijcie się, jak chcecie, jeźli się wam to podoba, ale tylko wtedy kiedy jesteśmy sami, a nie w obec ludzi obcych, co nie są z naszych stron. To tylko nieszczęście na nas ściągnąć może.
— Poczekajcie no trochę, matko Gito! czuję coś twardego pod łopatą! Zapewnie to będzie to, co wiécie. Podajcie no waszą zapaskę, to wam do niéj rzucę tę bryłę złota.
— O dyć przecieć nie rzucajcie tak na mnie kości prawowiernych katolików. To tylko strach robi człowiekowi.
— Nic im się złego przez to nie stanie! Odkąd łopatą w téj ziemi grzebię, nigdym jeszcze nic innego nieznaszedł, zawsze tylko kości! Boć to tu tych kościsk z umarłych jest tak wiele..... o tak wiele..... że i do śmierci wystarczy! Musiano tu niegdyś dużo luda w tém miejscu wymordować, bo niéma końca tym kościom.
— To niedobrze, że tak dużo kopiecie. Czém więcéj się kopie, tém więcéj się przewraca, a czém więcéj się kamienie przewraca, tém trudniéj się coś znajdzie.
— A wy zawsze o jedném tylko myślicie! Już to te stare baby wszystkie jednakie. Jedna drugiéj plecie bajki, i wszystkie potém szaleją.
— Aleć kiedy o tém mówią ludzie w téj okolicy, odkąd świat jest światem. A co ludzie mówią od tak dawnych czasów, toć musi być i prawda!
I zaczęła z żywością rozprawiać staruszka, ale po tamtejszemu, jak lud prosty w Marche mówi, a chociaż narzecze to nie jest już samo z siebię ciężkie do zrozumienia, staje się jednak niezrozumiałe dla uszów nieprzyzwyczajonych z powodu mnóstwa wyrzutni i szybkości z jaką szczególnie kobiéty niém mówią. Mieszkańcy téj części Marche, która długi czas do księztwa Berry należała, używają na przemian w rozmowach swoich to języka im właściwego, to staréj piérwotnéj francużczyzny[16] którą lud w Berry mówi. Ale czy to dla tego, że téj staruszce sporzéj było mówić językiem swoim jak narzeczem w Berry używanym; czy téż nakoniec że się jej zdawało, iż dla ucha nie wtajemniczonego niezrozumialéj się będzie mogła wyrazić w swojéj mowie, w końcu i swego sąsiada do tego naprowadziła, że jej w témże samém narzeczu odpowiadać musiał, a Wilhelm nic nierozumiejąc przestał ich słuchać.
Ale że rozmowa ich ciągle trwała, przerywana tylko czasami głośnym śmiéchem grabarza, Wilhelm mimowolnie niekiedy ucha nadstawiał, i uchwycił wyrazy dziwne, które go mocno uderzały. Była ciągle mowa o wole złotym, cielęciu złotym, o skarbach, jamach złota, a te słowa uporczywie się powtarzające obudziły w młodzieńcu niejasne wspomnienia piérwszéj jego młodości. Urodził się był w zamku Boussac; i wykarmiła go mamka, silna i bardzo do niego i do domu całego przywiązana wieśniaczka, któréj nazwiska nadaremnie sobie przypomnieć chciał w téj chwili.
Będąc jeszcze bardzo młodym, bo w piątym roku opuścił te strony, i nie wrócił do nich jak raz w roku 1816, w czasach w których matka jego wyobrażała sobie, że się będzie mogła na nowo zanurzyć w świetności swoich dostojeństw, i pańskości, nieco zaniedbanéj i zapomnianéj za czasów cesarstwa; — a w owym czasie, Wilhelm ani myślał dopytywać się o swoją mamkę; — ale wyrażenia owe, które się w opowiadaniu matki Gity ciągle powtarzały, wzbudzały w nim ciemne wspomnienia przeszłości. Mowa ta, którą już był zapomniał, niebyła mu nieznaną; i przypominał sobie, że nią rozmawiał ze swoją mamką, nim jeszcze prawdziwą francużczyzną umiał mówić, i pomału przyzwyczaił się w końcu uważać ją jako swoją mowę rodzinną. I mamka jego mu mawiała o cielęciu złotém, o jamie złotéj... Umiała ona tysiąc powiastek i tysiąc piosneczek do tego się odnoszących, które go nawet w marzeniach sennych prześladowały; a ta wierna piastunka, ta piérwsza przyjaciółka człowieka, która jakby sybilla panuje nad piérwszemi rzutami wyobraźni, i tak dobrze piastunką jest nazwana; mamka, ta matka prawdziwa, na którą matka właściwa jakby koniecznie być zazdrosną jest skazana, w umyśle Wilhelma stanęła w téj chwili, jakby obraz i wzór czcigodny, jak istota święta, o któréj, że tak długo niepamiętał, gorżkie sobie robił wyrzuty. Rozmyślał nad tém, jak się to stać mogło, że jego matka, która przecież ze wszech stron tak pobożną i szacunku godną była, nigdy mu o niéj wzmianki niezrobiła. Za zbrodnie sobię to poczytywał, że on, co czytał Geniusz chrześciaństwa, i rozczulał się na dźwięk dzwonów, „które śpiéwały nad jego kolébką,“ tak długo dozwolił spoczywać w sercu chęci odszukania i wspomożenia téj kobiéty, która najpodobniéj w nędzy teraz żyje. A może to nią była matka Gita? Wilhelm się podniósł, oparł głowę na łokciu i spoglądał na nią z czułością po przez źdźbła długiéj trawy. Czyż mogła jego mamka być już tak starą? Czyliż nędza miałaby do tego stopnia zniszczyć kobiétę, którą zapewnie świéżą, silną, zdrową i młodą dla niego na mamkę wyszukano? Jednak Klaudya jeszcze młodszą od niego była, a zwykle kobiéty, skazane losem do ciężkich prac ubóstwa jedne dwadzieścia lat o pół wieku prawie starszemi robi.
Podczas gdy to urojenie myśl całą mu zajęło, Leonard zwrócił rozmowę na inny przedmiot, a przyzwyczajony rozmawiać często ze swoim proboszczem, zaczął mówić francużczyzną w Berry używaną.
— Jednak to jakoś dziwno się człowiekowi wydaje, rzekł, jeźli pomyślę, że napracowawszy się tak długo dla drugich, téjże saméj przysługi sobie samemu nie będę mógł uczynić.
— Jeźli nie wy sami, to wasz chłopiec wam dół wykopie! Wszakci przecie wasz urząd po was odziedziczy?
— Jać bym to tak chciał! A wiécież téż, matko Gito, na kim wy siedzicie?
— Niemiałabym wiedzieć! to zapewnie na starym Junacie, bo trawa długa, a już może dziesięć lat temu, jak umarł.
— Ej gdzie tam, matko! widać że się nie znacie z mieszkańcami tego ogrodu pokrzyw (cmętarza). To biédny Lauriche tam léży. Dobre z niego było człeczysko! Oj, nieraz się poczciwie z nim ubawiłem dawniejszemi czasy! Był z niego hultaj nielada! Pamiętacie, na weselu Jambetty, jakeście się to z niego wszystkie naśmiać musiały?
— Biédne człeczysko! Oj pamiętam ci ja dobrze, i tę śpiéwkę, co to wtedy śpiéwał.....
I zaczęła nócić stara głosem chrapliwym, cienkim, na nutę niezwyczajną, jednę z śpiéwek burbońskich, które by warte były zebrania i opisania, gdyby to tylko uczynić można, nie niszcząc w nich zarazem całego ich wdzięku i szczególności; a kościelny jej odpowiedział głosem, jakby na chórze śpiéwał, starając się udać śmiészny sposób śpiéwania nieboszczyka.
— Ot byście milczeli! ozwała się stara, przerywając mu; to nie dobrze podrzeźniać zmarłym.
— Ba! Jeźli nas usłyszy, to się ucieszy biedy Lauriche! Jutro tu znowu przyjdzie jedna, ta, co to dla niéj ścielę łóżko, co także wiele ładnych piosneczek umiała. O! była to niegdyś, dawniejszemi czasy, dziarska z niéj śpiewaczka.
— Wszakżeście ją za mądrą trzymali? A i ona nie jedno wiedziała o cielęciu złotém, i o tém, z czego to się tak często śmiejecie!
— Ona w to niewierzyła! Mówiła tylko o tém dla zabawy.
— A jednak ona go widziała!
— Ot zwyczajnie drwiła sobie z was.
— Oj nie! Wielkie dla nas nieszczęście i strata, że tak nagle z tego świata schodzi. Wiedziała ona dużo tajnych rzeczy.
— No, to je zapewnie swojéj dziewczynie zostawiła.
— O! jéj dziewczyna to już nie to co matka! Młode to i proste. Jéj matka, to widzicie, którą zawsze jakieś nieszczęście spotkało; miała ona sposób nie mało grosza sobie zarobić, ale ona umiała tak się urządzić, że umarła tak ubogo jak i drudzy.
— Bo téż nie źle była pyszną. Nic nie żądała, rada była z tego co jej dali, a oni téż na ostatku i do reszty na nią zapomnieli.
— Oj bo téż to ci bogacze nie mało sobie nadrwią z nas biédaków! Musiało to jeszcze być w tém coś więcéj. Pani ją bardzo, bardzo lubiła z początku; a potém, raptem jak uciął, ani krzty ją niecierpiała. Wtedyć ja dobrze wiedziała o tém!
— No, a ten młody panicz, co go wykarmiła, czyliż sobie jéj nigdy nie przypomniał.
— O ten jeszcze wtedy był bardzo mały, a potém oddawna go już w domu niéma. Musiał zapewnie zostać żołniérzem, albo może jenerałem; bo jak mówią widzicie, teraz biorą samych młodych aby starym rozkazywali, odkąd Cesarza brakło.
— Tak mówią; choć to rzecz bardzo śmiészna! Ale ta biédaczka nieznalazła złotéj jamy w zamku de Boussac, a dziewczyna jej nie wiele będzie miała pracy spisać to, co jéj zostawiła. Niéma tam tylko trochę bydła, trzy czy cztéry owce, cztéry czy pięć kóz, i nędzna chacina.
— I ciotka nędzna, która by była lepiéj zrobiła żeby sobie była poszła na tamten świat zamiast tamtéj drugiéj.
— Żeby Joasia tylko miejszczyków usłuchać chciała, choćby na tymczasem, mogłaby się potém cofnąć.
— O z temi mieszczuchami! to jedną ręką daje, a drugą odbiéra. Niéma się co wiele na nich spuszczać!
— Czyż trzeba umiérać tak biédnym, jak się żyło?
— Nie my to piérwsi, mój biédny Leonardzie! rzekła stara kobiéta ponuro.
— I nie ostatni, moja biédna Gito! odpowiedział kościelny z filozolicznem zrzeczeniem się.
Nastąpiło długie milczenie, które w końcu przerwał odgłos grzmotu w odległości.
— No, to ją dobije, biédną kobiécinę! zawołał Leonard, i jeżeli się nie pośpieszy to ksiądz proboszcz przemoknie do nitki.
— Wiedziałam o tém dziś rano, odrzekła staruszka. Przed świtem taka para zalegała mokrzyce, że zaraz rzekłam do Liody: będzie grzmiało po południu, i nim słońce zajdzie, burza biédną Tulę z sobą do nieba uniesie.
— Tula? zawołał Wilhelm wstając i zbliżając się z wielkim wzruszeniem do obu wieśniaków.
— Ah! paniczu! jakżem się przestraszyła! rzekła stara prządka, podnosząc swoje wrzeciono, które na ziemię z rąk wypuściła.
— Wyrzekliście imie którego od dawna szukam. Tula, nieprawdaż? Ta kobiéta, co umiéra nazywa się Tula?
— Tak, panie! odrzekł Leonard, czy ją panicz zna?
— To ona była w służbie u pani Boussac, będzie temu lat piętnaście lub dwadzieścia?
— I karmiła jéj chłopca.
— I ona mieszka w téj okolicy!
— Nie daleko z tąd, mój panie; należy do naszéj parafii, jak widać, kiedy ją mamy tu oto w tym grobie, który kopię pochować.
— Niéma przeto żadnéj nadziei dla niéj?
— Niéma panie, rzekła matka Gita; moja dziewczyna była wczoraj wieczór u niéj, i konającą już zastała. Przysłano dzisiaj po księdza proboszcza, który poszedł do niéj z panem bogiem, i bardzo się śpieszył. Mówili ludzie, że może za późno już do niéj przyjdzie.
— Zaprowadzisz mię natychmiast do téj kobiéty, Leonardzie! nieprawda?
— Panie! co tego to nie uczynię za żadne piéniądze! Bo ksiądz proboszcz wnet powróci, i niebędzie nikogo dać siana jego źróbakowi; muszę nawet natychmiast poszukać kosy, i pociągnąć parę razy po tém trawisku, aby było co zaniéść do żłobu.
— A wy, matko Gito? zapytał Wilhelm zniecierpliwiony.
— Oj, paniczu! rzekła staruszka, wszakci bym nie potrafiła tak biegnąć jak wy. Zejść jeszcze jako tako, ale co wyjść na górę, to nie tak mi łatwo. Ale traficie sami; ot, czy widzicie tę kamienistą drogę na lewo, ot tam, w dole? czy widzicie tam wielkie białe kamienie i małą chałupę przy nich? oto tam ona mieszka. To miejsce się nazywa Epinelle.
— Biegnę, rzekł Wilhelm.
— Zaczekajcie no, paniczu, zaczekajcie! wołał za nim Leonard, nie tędy! nie tędy! tędy byście nigdy nie wyszli na drogę. Nieznacie, widać naszych mokrzyc. Moglibyście w nich przepaść na wieki! Poszlę z wami kogo, żeby was poprowadził. Ot niedawno jeszcze gdzieś tu Liodi była. Liodi! Liodi!
Świeży buziak Klaudyi wyjrzał z za krzaka, obok kózki czarnéj, która się spokojnie wewnątrz ogrodzenia cmentarza pasła.
— Zaprowadź no tego pana do Tuli, rzekł kościelny, a nie rozprawiaj tylko wiele po drodze, bo temu panu się bardzo śpieszy.
— Czy mam iść? zapytała Klaudya matkę głosem pomięszanie i śmiałość na raz wyrażającym.
— Weź twoje trzewice i daj mi laskę, będę tymczasem spoglądać na bydło; odpowiedziała matka spokojnie.
Klaudyja w krótce przybiegła; spięła swój czarny płaszczyk, podwinęła nieco spódniczki, i zaczęła schodzić z góry, wołając: tędy panie! tędy!, i trzewicami swojemi z wielkim hałasem kamyczki z pod nóg zsuwając.
Wilhelm szedł za nią z wielką biédą i męką. Te kamienie ostre po których dziewczyna jakby pełzała tylko, pod jego nogami się zapadały, i obuwie mu przecinały. Dziwił się bardzo, że go nie prowadziła przez łąkę pochyłą która się ciągnęła obok tych kamienistych pagórków. Niewiedział bowiem jeszcze, w jakim stopniu te moczary w Tull są zdradliwe. Są to źródła liczne, które na wiérzch niewychodzą, tylko spodem ziemię ryją i podkopują. Trawisko zbite, zaścielone sitowiem krótkiém i cienkiém, które łatwo za trawę na łące rosnącą wziąść można, osłania i zakrywa oku niedoświadczonemu te mokrzyska ruchliwe, zarówno niebezpieczne jak piaski ruchome na wybrzeżach morza. Noga się lekko tylko zapadnie, i zdaje się z początku, że ta warstwa podoła unieść na chwilę ciężar ciała. Ale to tylko jest zdradliwy podstęp złośliwych duchów gór. Po mału człowiek się zapada aż po kolana, potém po pas, po piérś, i wszelkie usiłowania wyratowania się z tego niebezpieczeństwa jeszcze głębiéj cię wtrącają. Nakoniec by człowiek zginąć musiał bez śpiesznéj i skutecznéj pomocy, nie tak topiąc się, jak raczéj będąc oddechu pozbawionym przez ściśnienie błotniska, a poczciwe kobiéty z Toull mniemają, że taki człowiek dostaje się do tego tajemniczego miasta, które pod ziemią pochłonięte leży; i mówią nawet, że jeźli czas jest pogodny i cichy słychać wyraźnie odgłosy dzwonów z tamtąd.
Klaudyja, lekka i zwinna, zawsze o cztéry kroki naprzód szła przed Wilhelmem, a nieśmiejąc przerwać milczenia, i zdziwiona może, że on piérwszy do niéj nie przemawia, pomyślała sobie w duchu, że panicz bardzo pyszny. Nakoniec Wilhelm, zważający bardzo mało na krągluchną i zgrabną jéj nóżkę i wdzięczność jéj ruchu, zadał jéj kilka pytań dotyczących się biednéj Tuli. Klaudyja rozpoczęła swoje odpowiedzi wyrażeniem: plait il?[17] wstęp niezbędny w ustach włościana przebiegłego, który naumyślnie przez to na was powtórzenie pytania wymusza, aby się tymczasem z odpowiedzią swoją przysposobić, a kiedy nasz młodzian z największą cierpliwością pytanie swoje powtórzył:
— O tak, mój panie! rzekła, była to bardzo uczciwa kobiéta, bardzo porządna, do roboty skwapliwa, dobra gospodyni, i bardzo sąsiedzka.
— Cóż to znaczy?
— Bardzo usłużna sąsiadom, nie taka swarliwa i złośliwa jak jéj siostra Wielka Gotha.
— Czy wiele dzieci po sobie zostawia?
— Ona niéma żadnych dzieci, mój panie, ma tylko jedną córkę, odpowiedziała Klaudyja, która wyrazem dzieci, jak to zwyczajem jest w księztwie Berry, tylko dzieci płci męzkiéj mianowała.
— A czy ta córka jest już tak dorosła, że sobie będzie mogła sama na chléb zarobić?
— O i jak! ma już dwadzieścia czy dwadzieścia jeden lat, bo jest o wiele starsza odemnię.
Ta uwaga nie zwróciła wcale myśli Wilhelma na te siedemnaście lat, któremi Klaudyja tak się szczyciła.
— Czy ta dziewczyna się urodziła w zamku de Boussac? pytał ją daléj.
— Być może, łaskawy panie. Zdaje się mi, że tak, chociaż się jéj nigdy o to niepytałam; a potém, ja tam niebyłam na jéj chrzcinach. Ale przypominam sobie, że mi matka ó tém mówiła.
— To moja siostra mléczna! pomyślał Wilhelm, i podwoił kroku.
Klaudyja widząc, że niéma na co odpowiadać, zaczęła się wypytywać.
— Czy pan ma co powiedzieć Joasi?
— Joasia? zawołał Wilhelm, ona się Joasia nazywa? Kto jej dał to nazwisko?
— Kto? Jużcić jéj chrzestna matka zapewnie!.... Jak téż ten panicz głupi, pomyślała Klaudyja.
— A któż to jest ta jéj chrzestna matka?
— O co to, to wiém dobrze! — Dziedziczka z Boussac. Czy pan znasz panią dziedziczkę z Boussac? Czy ona jeszcze żyje? czy mieszka w Boussac?
Wilhelm ani myślał o tém, aby jej odpowiedzieć na te zapytania. Zdumienie go pochwyciło na ten szczególny zbieg okoliczności, który go sprowadził do Toull, aby tam zobaczyć grób któren kopią dla jego mamki, i wynagrodzić choć w części to zapomnienie długie swojéj rodziny, biorąc w opiekę siostrę swoją mléczną, chrzestnicę swéj matki. W tym przypadku, któren go raczéj do Toull, a nie do Crozan, lub któregokolwiek innego miejsca, z piękności swojéj przyrody w Marche słynnego, sprowadził, upatrywał on skazówkę opatrzności i dziękował bogu, że mu obowiązek jego możnaby prawie powiedzieć wskazał tam, dokąd w celu użycia roskoszy przybył.
Zalotna Klaudyja, widząc go tak mało rozmownego i grzecznego, i ostatek tego pomięszania wewnętrznego utraciła, które w sobie z taką lubością pieściła z powodu tego ich sam-na-sam. Zarówno ciekawa jak wesoła zarzuciła go pytaniami jak to uczynili Leonard i jéj matka. Rada była się dowiedzieć, kto on jest? z kąd przybywa? a szczególnie, dla czego tak bardzo się śpieszy zobaczyć umiérającą, i co za przyczyna mogła być tego jego zajęcia się tą biédną kobiétą i jéj córką.
— O już wiém, rzekła nagle, zniecierpliwiona jego pogardliwém milczeniem lub téż zamyśleniem; mnie się zdaje, że pan szukasz służącéj, i żeś pan do nas przybył, aby u nas kogo nająć[18], bo nasza okolica sławna z tego. Musiałeś pan słyszeć o Joasi, że jest dobrą dziewczyną, silną, i skorą do każdéj roboty, i chcesz ją zapewnie wziąść z sobą.
— Czy sądzisz moja kochana, żeby to dla niéj było korzystnie, żeby mogła znaléźć gdziekolwiek za domem służbę?
— O zapewne; dopokąd matka żyła, to by jéj nigdy nie była opuściła; ale odkąd matka zachorowała, wielu już ludzi z miasta przychodziło, i radziło jej, aby w służbę poszła; stręczyli jej nawet miejsca u siebie. Ale ona nigdy niémiała ochoty opuszczenia swojéj wioski, bo to jak się człowiek do jakiego miejsca przyzwyczai, to nie tak łatwo go porzucić; ale teraz, kiedy przy ciotce tylko biéda i nieszczęście na nią czeka, lepiéj by zrobiła żeby z tąd poszła; a jeżeli jej pan dobrze życzy, to niech ją pan weźmie z sobą.
W twarzy téj młodéj dziewczyny przebijała się widocznie podczas téj mowy chęć i zamysł wmówienia tego zamiaru w Wilhelma, co nie uszło jego baczności, czego sobie jednak niebył w stanie wytłómaczyć. Starał się wyłudzić z niéj myśl jéj skrytą zarzucając, że biédna Tula może jeszcze nie umarła, i że niéma takiéj choroby, z któréj by niémożna było wyzdrowieć.
— O dla niéj niéma ratunku! odpowiedziała Klaudyja; ot, popatrz pan, tam na dół, ksiądz proboszcz wraca już bitą drogą do Toull. Już się skończyło! biédna matka Tula niczego nie potrzebuje.
Ten wyrok, wyrzeczony z ową filozoficzną niedbałością, która włościanów cechuje, naszego młodzieńca dziwném i przykrém przejął uczuciem.
— Za późno już przybywam! pomyślał sobie, już nie mogę naprawić mojéj niewdzięczności, i wolą boską pędzony, przybędę do trupa, aby za nią boleśnie odpokutować.
W oddaleniu grzmiało ciągle, i chmury czarne w różnych stronach widnokręgu się gromadziły.
— Trzeba się nam spieszyć panie, rzekła młoda dziewczyna, widząc że zwalnia kroku, jak człowiek znużeniem wysilony; jeżeli się długo w Epinell zabawiemy, to nas dészcz zmoczy.
Wilhelm się spieszył mimowolnie, i po pół godzinie chodu, stanęli nareszcie u progu chaty jego mamki.
— To tutaj panie, rzekła Klaudyja śmiało. Ja tam nie pójdę. Boję się potém, kiedy umarłego widzę. Będę tu czekać na pana; tylko niech się pan długo nie bawi, bo burza nadchodzi.
Wilhelm chwilę się wahał, nim się wejść namyślił. Nigdy jeszcze nie widział umarłego, a to piérwsze doświadczenie, połączone z tym szczególnym zbiegiem tak nieprzewidzianych okoliczności, dziwne i przykre uczucia w nim pobudziło.


ROZDZIAŁ III.
Dom śmierci.

Mocny zapach żywicy czuć było z izby jedynéj, która wraz z stajnią poprzegradzaną, pod poddaszem stojącą, całą tę lichą chatę stanowiła pokrytą mchem i powojem; jednakowo wnętrze domu było czysto utrzymane, i okazywało zwyczaj porządku, i ruchliwego i czynnego życia. Trzy łóżek prosto zbitych jakby trumny, przystrojonych w żółte spłowiałe ozdoby zajmowało dwie ściany muru. Na śródkowém widać było ciało zmarłéj, okryte całkiem białym całunem z płótna najpiękniejszego, jakie w domu było. Cztéry świéc z wosku jak śniég białego płonęło po wszystkich cztérech rogach łóżka. Dwie lub trzy starych kobiét należących do rodzaju tych, które tak dobrze w głębi Marchii, jak i w górach Szkocyi, z gorliwością zabobonną przy wszystkich pogrzebach bywają, modliło się w koło łóżka, a pośród nich dziewczyna młoda, wysoka, piękności nadzwyczajnéj, klęcząc tuż koło ciała zmarłéj płakała w milczeniu z oczyma spuszczonemi na dół, rękami przy kolanach na pół otwartemi; w postawie, która młodzieńcowi przypomniała Magdalenę Kanowy.
W piérwszéj chwili zjawienie się Wilhelma nikomu w oczy niewpadło; mógł przeto wygodnie przypatrzyć się téj anielskiéj twarzy, którą się poznawać zdawał, chociaż od wielu lat ją już zapomniał do tego stopnia, że nawet nie pamiętał, iż żyje na świecie. Ta cera świéża Joanny zbledniała boleścią i znużeniem, białości mdławéj marmuru; te oczy przeźroczyste, otwarte, w słup postawione, z których strumienie łez płynęło po jagodach, a ona ani je otrzéć myślała; ta dziewiczość i czystość rysów surowych jéj zarysu twarzy, i ta nieruchomość jéj boleści i smutku, wszystko to się razem połączyło, aby jéj nadać pozór posągu.
Piérwsza osoba, która przybycie obcego spostrzegła, była siostra nieboszczki, kobiéta jak heród, wielka, z wyrazem srogości w sobie i uczuć nikczemnych. Przeżegnała się, chcąc niby metodycznie zakończyć swoją modlitwę i wstawszy zbliżyła się do Wilhelma.
— Cóż tu chcecie u nas mój panie? rzekła do niego głosem silnym, który się zdawał obrażać uroczystość milczenia, przynależną wiecznemu uśpieniu zmarłych.
— Przyszedłem się tylko dowiedzieć, odpowiedział Wilhelm pomięszany o stanie zdrowia choréj.
— Czy pan może lékarz powiatowy? zapytała Wielka-Gotha. Nigdym pana tutaj niewidziała..... U nas lékarz nic nie zarobi..... Moja siostra już od godziny umarła.
— Nie jestem lékarzem, odpowiedział Wilhelm.
— O, to pan zapewnie urzędnik? bardzo się wam coś śpieszy z obsygillacyją! Ale nic z tego nie będzie, nie potrzebujemy was wcale. Córka ma już swoje lata; a że ja nic niémam do żądania, dodała ze złością, nie będę téż żadnych przeszkód jej robiła. Darmoście tu do nas przyszli, bo u nas nie znajdziecie nic do roboty. Znamy się bogu dzięka na prawie, i niechcemy ponosić niepotrzebnych kosztów.
Wilhelm widząc, że się naraża na to, zostać haniebnie z domu wyrzucony, nie bez wielkiego wstydu dał się jej poznać. Uczynił to głosem cichym, obawiając się, aby go ta kobiéta jeszcze surowiéj nie skarciła, jak dotąd. Ale zamiast wyrzuty mu robić, że tak późno przychodzi z pomocą zmieniła natychmiast wyraz swéj mowy.
— Toć to wielmożni państwo wiedziało, że moja biedna siostra chorowała? rzekła głosem liszącym się; a panicz łaskawy przyszedł zapewnie, aby jej pomódz? To zawiele dobroci pańskiéj, żeś się raczył dla takich biédaków jak my, tak daleko trudzić! Człowiek się wstydzi, że niéma godnie czém przyjąć wielmożnego pana. Ale cóż robić! moja siostra biédaczka, niedawno że oczy zamknęła i niemiałyśmy nawet jeszcze czasu ład zrobić w domu. Ale, niech no sobie łaskawy panicz usiądzie na krzesełku, a nie na téj brudnéj ławce; zaraz go zaścielę białą chustką, aby sobie panicz nie zwalał swoich ładnych sukni.
— Nie przybyłem tutaj aby się wam stać natrętnym w waszym kłopocie i zmartwieniu, odpowiedział młody baron, nieprzyjemnie rażony tą przytomnością umysłu i przebiegłością téj kobiéty, co wielką obojętność i oziębłość serca okazywało. Sądziłem, że się mi uda złagodzić ostatnie chwile mojéj mamki, chcąc od niej przejąć i wykonać ostatnią jéj wolę. Ale że za późno przychodzę, więc się oddalę natychmiast, aby wam niebyć na zawadzie w podobnéj chwili, chociaż chętnie bym kilka słów pocieszenia do mojéj siostry mlecznéj przemówił, i z usługami się jej oświadczył. Widzę jednak, że co do tego, to trochę za wcześnie się wybrałem, bo niepodobna, aby w téj chwili o czém inném myślała jak o téj stracie którą poniosła.
— Nic to nie szkodzi, mój łaskawy paniczu! pomówić z nią zawsze będzie można, odrzekła Wielka-Gotha stanowczo. Wielki to dla niéj zaszczyt, że pana będzie mogła posłuchać. Joasiu! Johaś! chodź no tu! ten pan chce z tobą mówić!
— Nie przeszkadzajcie jej w modlitwie, odpowiedział Wilhelm; nie życzę sobie tego. Poczekam aż mię będzie mogła swobodniéj wysłuchać.
I odpychając ciotkę, która uwagę Joanny obudzić chciała, zbliżył się do zwłok zmarłéj, i zatopił w myślach głębokich i przykrych, które w nim rozbudziło i to łoże śmiertelne, i ta siérota opuszczona, zostawiona i powierzona opiece kobiéty nieczułéj i swarliwéj, co się widocznie w rysach jej odrażających przebijało.
Joasia oczy podniosła na nieznajomego, i spuściła je natychmiast nie pojmując, nie mogąc nawet pojąć powodów jego bytności. Reszta kobiét ani myślało więcéj o odmawianiu paciérzy. Spoglądały na niego z zadziwieniem, i jedna po drugiéj wstawała i chodziła się pytać Wielkiéj-Gothy, czego chce ten młody panicz.
Wilhelm, widząc się tym sposobem sam koło Joasi, postanowił nakoniec do niéj przemówić. Ale boleść milcząca i pobożna téj młodéj dziewczyny mimowolnym szacunkiem go natchnęła, którego mu nie podobna było przezwyciężyć. Oddalił się zwolna, a podczas kiedy stare kobiéty, pomimo jego wszelki upór, krzątały się koło nakrycia stołu i zastawienia go mlékiem, on z smutkiem w sercu zbliżył się i sparł łokciem na małém oknie, na pół zakrytym liściem zewnątrz się wciskającym, i rzucającym zielonawe światło na biały całun zmarłéj.
Ale w krótce zadziwienie zajęło miejsce jego smutku, skoro po przez gałęzie i liście jerzyny spostrzegł Leona Marsillat siedzącego obok Klaudyi na ławeczce przypiérającéj do ściany właśnie w miejscu pod okienkiem. Rozmowa ich bardzo była żywa; a Wilhelm, na pół mimowolnie, na pół ciekawością wiedziony, podsłuchał następną rozmowę:
— Już téż z pana nie lada człowiek bezczelny, mówiła Klaudyja głosem z gniewu i oburzenia przytłumionym, ażeby tak przybiédz natychmiast, zaledwie jéj matka oczy zawarła. Może pan myślisz, że ją tak zaraz z sobą na swoim koniu uwieziesz? O, daremnie się pan chował, widziałam ja dobrze pańskiego konia uwiązanego za domem u drzewca, i zaraz sobie pomyślałam; o tóż i wilk!
— Coś ci się w głowie roi, moja kochana Klaudyjo! odrzekł Marsillat pół-głosem. Ani myślę o tém aby się kryć lub nie kryć. Cóż w tém tak dziwnego, że przejeżdżając tędy koło domu, i wiedząc, że z biédną kobiéciną nie najlepiéj stało, chciałem się dowiedzieć, jak się ma?
— A dla czegóż to nie wszedłeś pan do domu, tylko się skrył po za tymi krzakami, gdzieś się pan tak mocno zdziwił, żem cię tak niespodziewanie przydybała? o, widziałam ja dobrze pańskie zwroty! o tak! widziałam ja pana z góry; ale pan toś mnie nie widział! za nadtoś bardzo był zajęty oczekiwaniem, czy Joasia przez furtkę z chaty nie wyjdzie; ale psik! troszkęś się pan wybrał za późno ze swojemi zalotami! najprzód, że Joasia pana cierpiéć nié może; powiedziała mi mało sto razy, a ja téż tyleż razy panu powtórzę: żeby wolała się w studnię wrzucić, jak tylko raz dać uściskać takiemu rozpustnikowi jak pan. A potém, przybył tu jakiś młody panicz, sto razy ładniejszy od pana, który ją chce zabrać ze sobą do Paryża.
— Cóż to za bajeczki mi prawisz Klaudyjo? i cóż to wszystko mnię obchodzi? nie myślałem nigdy o Joasi, i nie kocham tylko ciebie, nie udawajże więcéj że mi nie wierzysz. Ot, pogódźmy się! odjeżdżam natychmiast.
— O nie, nic z tego nie będzie! Niechcę żebyś mnie pan ściskał. Nie trudź się pan daremnie. A potém, nie daleko pan odjedziesz.
— Daję ci moję słowo, że wracam do Boussac.
— O wiém, jeżeli się panu uda pomówić z Joasią, i powiedziéć do niéj: „Chodź do nas moja Joasiu, będziesz miała u mojéj siostry bardzo przyjemną służbę, a ja ci każę dać, co zechcesz.“ Już więcéj jak miesiąc jak jej pan śpiéwasz tę piosneczkę, ale ona nie taka głupia usłuchać pana.
— Gdybym chciał, to by mnię tak dobrze usłuchała jak i każdego innego; ale ja jej nigdy to nie mówiłem, tylko dla śmiéchu. Nie jest ona jeszcze dla mnię dość ładna, ta twoja Joasia.
— Dobrze! powiém jej to wszystko, i to nie późniéj jak jutro.
— Dziś jeszcze zaraz, jeźli chcesz! Ale, ale, któż to jest ten młody człowiek, o którymeś mi mówiła?
— O, jak to pana korci! Alboż ja go znam? Popatrz się pan sam. Będziesz pan miał zaraz po co wejść do domu.
— To prawda, odpowiedział Marsillat z przekąsem, i wstał z ławeczki; a Klaudyja udała się za nim, nie chcąc go stracić z oczu.
Nim się jeszcze ta rozmowa skończyła Wilhelm się od okna oddalił, zrażony tą sprzecznością zajęć sprośnych i rozwiozłych z szacunkiem, któren się winno obecności zwłok zmarłego i świętym łzom Joanny. Zbliżył się do niéj i powiedział jej kilka słów ubolewania i spółczucia, których zaledwie słyszała. Potém uwalniając się z pewną przykrością od uporczywéj natrętności ciotki, która się uwzięła na to, aby jadł obec tego łoża śmiertelnego, zabierał się do podróży z postanowieniem zajęcia się losem Joanny w chwili pomyślniejszéj, kiedy na samym progu starł się oko w oko z Marsillatem.
Zadziwienie i pomięszanie Marsillata doszło do najwyższego stopnia; ale dzięki jego bezczelności wprawnéj w podobnych zdarzeniach, w krótce się opamiętał, i uściskał rękę dawnego swojego towarzysza polowania z poufnością serdecznie-przyjacielską.
— Tam do djabła! cóż ty tu robisz? zapytał go natychmiast, niedozwalając tamtemu tyle czasu, aby go mógł zapytać.
— Moja obecność tutaj daleko łatwiéj da się usprawiedliwić jak twoja, odpowiedział Wilhelm z pewną surowością w spojrzeniu. Czyliż ci nie jest wiadomo, że ta kobiéta, która umarła moją mamką była? i czyż to nie było moim obowiązkiem przybiédz do niéj natychmiast, skoro się o stanie jéj zdrowia dowiedziałem?
— Bardzo ładnie mój kochany Wilhelmie; to bardzo ślicznie było z twéj strony. Ale cóż, niestety! niemógłeś jéj od śmierci uchronić, mój biédaku, a twoja matka zapewnie teraz niejaką pomoc da jéj rodzinie. Czy wracasz jeszcze dziś wieczorem do Boussac?
— Niewiém, odpowiedział Wilhelm naumyślnie.
— Myślisz zapewne w Toull zanocować? Nienajlepszy noclég.
— Nic nieszkodzi; w podróży wszystko tak przyjmuję, jak znajdę.
— A, jak widzę odbywasz podróż dla zabawy? Ja właśnie powracam z odwiedzin krewnego w Chambon.
— Nienajlepszą wybrałeś drogę tędy.
— Ale najkrótszą! Czy wracasz zaraz do Toull? Jeżeli chcesz, to poczekam na ciebie i możemy ten kawałeczek drogi odbyć razem.
— Ty jesteś konno, a ja piechotą. Niémożemy zatém iść jedną drogą, jeżelibym niechciał wiele daléj obchodzić, a tu burza zagraża.
— Jeżeli tak, to sam pojadę, odrzekł Marsillat, któremu widocznie to na rękę nie było, że miał młodego barona przy Joannie zostawić. Do widzenia! Czy nie każesz co powiedzieć twojéj matce? tobym z chęcią to uczynił.
— Bardzo byś mię tém zobowiązał, odpowiedział Wilhelm, i wydzierając karteczkę z swojego pamiętnika ołówkiem zaczął kréślić kilka słów do swojéj matki. Pod ten czas Marsillat wszedł do domu, powitał po przyjacielsku Wielką-Gothę, rozczulił się chwilkę nad śmiercią jéj siostry, wypił bez wszelkich korowodów koziego mléka, którego Wilhelm pić nie chciał, chociaż nie tyle dla tego aby się ochłodzić, jak raczéj aby na czasie zyskać, i znaléźć dogodną chwilę, w którejby kilka słów do Joanny mógł przemówić.
Wielka-Gotha tę sposobność mu nastręczyła, niewiedzieć czy to z umysłu, czy tylko w skutek swojego ducha czynnego i swarliwego.
— A nuże, Joasiu! wołała głosem swoim cierpkim i przeraźliwym, chodźże i podziękuj tym panom łaskawym, że cię przyszli odwiedzić, i dobrze ci życzą w twojém nieszczęściu. No jakże, czy nie wstaniesz raz? Niémaż czego szlochać tak długo. Umarli nas więcéj niesłyszą, moja kochana: a przeszkodzić im téż nie możemy aby nas nie opuścili. Już to pan bóg na ludzi zsyła, a kiedy się nieszczęście na człowieka zaweźmie, to żadna prośba nie pomoże. Ani téż płacz się na nic nie zda; jeszczem niewidziała, aby kiedy płaczem kogo z tamtego świata odwołano. I cóż, czy ty chcesz do jutra rana tak klęczeć? Niebądźże głupia: mogłabyś z tego zachorować, a któżby koło ciebie wtedy chodził? Ja ci naprzód powiadam, że już dłużéj niemogę, jużem wyczerpnęła wszystkie moje siły. Dość by już tego było! Trzeba raz nabrać rozumu i odwagi! Trzeba pamiętać że nie mało nas zatrudnienia i pracy oczekuje, z tym jej pogrzebem. Niemałoć téż to u licha kosztuje, nim się człowiek z tém wszystkiém upora! A wy téż, moje sąsiadki kochane, musicie mi dopomódz trochę, bo już sama nie wiém, gdzie jestem, i niéma nic w domu, nawet grosza piéniędzy na tę dobę opłakaną. Johaś! Johaś! wstańże raz i pomów z tym młodym paniczem, co to jest niby twoim bratem mléczném, i przyszedł tutaj, aby cię od biédy uchronić. Widzisz sama, że myśleli o tobie w zamku. Twoja matka to zawsze mawiała: „Zapomnieli o mnie! i niémają dla mnię litości.“ Ot widzisz teraz, że niesłusznie się skarżyła. Widzisz, że pamiętali na nas. A potém jest tu i p. Leon, który zawsze o nas pamiętał, i nie jedno dobrodziejstwo nam wyświadczył. Popatrz się przecie na niego! przemów-że do niego! spytaj się go, jak się ma? Idź-że i poszukaj prędko kawałek séra od naszéj kozy. Widzisz, że nie pogardza naszém ubóstwem, że zje kawałeczek? No jakże, czyś słyszała? Czyż to ja wszystko będę sama robić musiała? O wiém, że z tego zachoruję! To dziéwcze nigdy nie lubiło swojéj ciotki! O tak! Jest to nieszczęście teraz dla mnię, żem moją biédną siostrę utraciła! Teraz rzeczywiście powiedzieć mogę, żem z nią wszystko dzisiaj utraciła!
I skończywszy ten monolog, którego Marsillat nadaremnie przerwać się starał, a Wilhelm z oburzeniem słuchał, w płacz i szlochanie wpadła tak wrzaskliwe i wymuszone, żeby zapewnie było wszystkich do śmiéchu pobudziło, gdyby było oburzającém nie było. Joanna, do posłuszeństwa biernego przyzwyczajona, podniosła się jakby machina pchnięta ukrytą sprężyną. Chciała wypełnić wolę swojéj ciotki, ale nie wiedziała, co czyni, i upuściła z rąk talérz, któren podać chciała Marsillatowi, chociaż tenże był wstał i uniknąć chciał gościnności nie w porę odrażającéj pannicy. Na hałas któren gliniana miseczka rozbijając się zrobiła, małe czarne oczy Gothy zaiskrzyły się z gniewu, i gdyby nie obawa utracenia przychylności swoich gości, których widziała skorych do ujęcia się za biédną siérotą, byłaby ją z pewnością najsroższemi obelgami zgromiła.
— No, no, moja biédna Joasiu! ozwał się Marsillat odbiérając z jéj rąk szczątki miseczki, które z ziemi pozbierała, i wyrzucając je za drzwi, — nie rób sobie dla mnię żadnych zachodów, i bardzo mi przykro, że cię tu tak dręczą; to prawdziwie jest nieznośnie. Słuchajcie Gotho! przestaniemy z sobą być w przyjaźni jeżeli jeszcze raz zrobicie Joasi zmartwienie, a zwłaszcza w takim dniu, jak dzisiaj. Musicie chyba miéć djabła w sobie!
Ta poufałość, z jaką Marsillat do Gothy przemawiał, i ta władza którą widocznie miał nad nią — bo natychmiast się uspokoiła i zupełnie swoje wzięcie się zmieniła — jasnym były dowodem, że nie patrzała krzywém okiem na nadskakiwania tego młodego człowieka koło Joanny, i że postanowiła korzystać z jego powszechnie znanego pociągu do pięknych dziéwcząt z okolicy Combraille. Wilhelm byłby w każdéj innéj okoliczności okiem wzgardy spoglądał na tak nikczemne podstępy, ale troskliwość jego, raz już nieszczęściem Joanny obudzona, i ten związek niewinny istniejący między niemi, przenikliwym go zrobiły. W téj chwili uczuł w sobie prawdziwą odrazę do młodego prawnika, i przestał sobie wyrzucać rodzaj oziębłości, którą go Marsillat od niejakiego czasu do siebie natchnął, pomimo bardzo częste związki, które jeszcze dotąd między nimi istniały.
Leon Marsillat starszy od Wilhelma o cztéry lub pięć lat, nie był to człowiek zwyczajny, pomimo, że zbyteczna rozwiozłość jego układu i mowy najczęściéj ćmiła i przeszkadzała objawieniu się tych nadzwyczajnych zdolności któremi go przyroda obdarzyła. Przebiegły, pracowity, czynny, przedsiębierczy i wytrwały, samoluby i wolnomyślny wzorem był młodzieńca Marchii. Dzielność budowy jego ciała i sił zarówno wystarczała roskoszy i pracy, zbytkowi i niedostatku. Zdrowie jego cielesne i umysłowe, bystrość jego myśli, niezmordowana chęć zostania szczęśliwym, swobodnym i silnym z niego tak w dobrém jak i złém istotę wyższą robiła. Zdolny do najszlachetniejszych i najnikczemniejszych czynów, zagorzały rozpustnik, zadziwiający w swojéj pracowitości rzucał się z nadmiaru w nauce do nadmiaru niedbałości, i z gorączki pracy przechodził w gorączkę namiętności. Mściwy jak wieśniak — jego dziad bowiem chodził z kielnią mularską — wspaniałomyślnym był jak książę, a naprześladowawszy się gorżko i ucinkami swojemi nielitościwemi dokuczywszy dobrze ofiarze biédnéj swojéj złości, w dniu łaskawszego usposobienia swojego wracał im dawną cześć i okrywał je płaszczem swojéj okazałości. Sam próżny w pewnym względzie prześladował jednak inne próżności, któreby jego wiekowi i położeniu daleko łatwiéj można było wybaczyć. Szydził z dziecinnego zbytku i wystawności młodych dandies, których by z największą łatwością był mógł naśladować, a którzy się pozbawiali najpiérwszych potrzeb koniecznych dla potrzeb udanych i zbytkowych. Pogardzał modą bezwzględnie i wcale się do niéj nie stósował; z pogardą spoglądał na suknie, w których człowiek wygląda jak lalka, ale za to każden ruch swobodniejszy był niepodobny; na konie wymuskane i rześkie, ale tylko na pozór i niezdolne do poniesienia większych trudów; na kobiéty zachwycające wieczorem na salonie, na które by jednak w dzień, przy jasności słońca bez przestrachu spojrzéć nie można; dla tego zawsze bielizna u niego była bieluśka i cieniuchna, sukno na sukniach najlepsze, suknie same najlepiéj na nim leżące, konie najsilniejsze i najdroższe, kochanki najpospolitsze, ale za to najmłodsze i najładniejsze. W dwudziestym piątym roku swoim już bogatym w teraźniejszości przez spadek, a w przyszłości przez zdolności swoje rzecznika, które mu świetny zawód objecywały, śmiało życie swoje tak urządzić był w stanie, że mógł zadowolnić zarazem wszystkie skłonności swoje, i szlachetne i nie szlachetne, wspaniałomyślne i przewrotne. Kochał się w swojém zatrudnieniu, i czasami cały się w niém zagubiał; ale po nadludzkiém wysileniu, którém się starał wynagrodzić czas na użyciu zabaw stracony, puszczał się na nowe wybryki i topił na nowo w upojeniu nieporządnego życia, aby swoje siły na powrót odzyskać. Wątpiący o wszystkiém, nawet cokolwiek w boga nie wierzący, dla wszelkiéj religijności pewne mimowolne uczucie nienawiści miał w sobie; jednakowo pojmował on dobrze poezyję silnéj wiary, a natchnienie uniesienia i jemu się udzielało, jak gdyby przez uderzenie iskry elektrycznéj. Umiał on do płaczu największego rozbudzić nad tém, nad czém dniem piérwéj do najzapalczywszego śmiéchu pobudzał, i odwrotnie. Kipiący i spokojny, niewolnik i zwyciężca swoich chuci, jakby dwóch lub trzech ludzi w nim było, — jak to zwykle bywa w ludziach silnych i ognistych; — i tych, którzy się do niego zbliżali, przejmował jednocześnie uczuciami podziwienia i wzgardy, zachwyceniem i nieufnością.
Chociaż udawał sposób mówienia ludu prostego i pogardzał tém rozstrzeleniem ducha w drobiazgowości życia towarzyskiego, które jednak w świecie w bardzo wielkiéj są cenie, odwiedzając Wilhelma de Boussac, tenże w krótce się spostrzegł, jak w wysokim stopniu posiada nauki, jaką siłę i dzielność umysłu, i tęgość charakteru. Ci dwaj młodzi ludzie, rodem z jednego miasta, w szkołach się naprzód spotkali; potém w czasie wakacyj, a potém czasami w Paryżu; nie na wielkim świecie, bo nie zwiedzali jedno towarzystwo, ale na teatrze, na bulwarach, w lasku, na przechadzce, polowaniu, w ujeżdżalni koni, sali do szermierstwa. W ówczas jeszcze, dzięki powrotowi Burbonów i zwyczajom na przedmieściu St. Germain do dawnego powracającym, to połączenie się w jedno towarzystwo ludzi rozmaitych zasług ze wszystkich stanów, które się potém szczęśliwie rozpowszechniło, wyjątkiem tylko było. Dla tego téż zdawało się Wilhelmowi de Boussac że wielki czyn odwagi i wolnomyślności popełnia, przyciągając czasami dawnego swego towarzysza, licencyjata prawnika, do stołu i salonów swojéj matki w Paryżu. Ale, pomimo tę uprzedzającą grzeczność swoją czuł jednak młody baron codziennie coraz więcéj oziębłości dla swojego towarzysza.
Kiedy jeszcze był młodym chłopcem, i do szkół powiatowych chodził, czuł władzę jego nad sobą. Wyposażony od przyrody sercem ufającém i słabością wewnętrznéj dzielności, poddał się przewadze tego charakteru niezawisłego i silnego. Nie raz został w szkole ukaranym za to, że poszedł za złemi radami Marsillata; a ten się nie raz naśmiał z tych zmartwień, które ów młodzieniec tkliwszy od niego, bardzo sobie brał do serca. Nie raz Wilhelm ze wstydem uczuł, że go przyroda lepszym ale słabszym utworzyła jak Marsillata, i że powodując się chęci naśladowania go choćby na chwilę tylko, zgrzészył daremniusieńko, nie będąc zasilanym władzą tego ducha silnego, który się jego towarzyszem opiekował. Widzieliśmy go już w początkach téj powieści idącego jeszcze za przykładem w nic nie wierzącego Leona, i naśmiéwającego się z sir Arthura, którego przecież w głębi swojego serca nadzwyczajnie szacował. Postępując jednak daléj w życiu, dojrzéwając rozmyślaniem i czytaniem, Wilhelm poznał, że jego droga bardzo się różnić musi od téj którą Leon poszedł, jeżeli nie chce stać się przedmiotem jego najgrawań i ucinków. Przestał więc dość raptownie w ściślejszéj z nim żyć przyjaźni, a szyderczość ukryta i dotkliwa młodego adwokata w jego stosunkach z nim wielką przykrość mu sprawiała. Coraz bardziéj zagnieżdżała się w jego sercu pewna odraza ku niemu, odraza, która jednak doskonale była ukrytą pod pozornym grzecznym i dobrotliwym układem.
Panowie w owych czasach nie sądzili, iż mają prawo wyrzeczenia się w téj mierze pewnéj obłudy. Uważali się jeszcze za wyższych urodzeniem na drugich ludzi i wykonywali tę uprzejmość opiekuńczą, jakby jako ciężar przywiązany do ich położenia towarzyskiego.
Marsillat za nadto był przenikliwy, aby nie miał zrozumieć dobrze tych uprzejmych grzeczności i odrazy młodego panka. Bawiło go to bardzo, zwłaszcza jeżeli sobie chciał zrobić igraszkę z jego cierpień, udając że szczérze wierzy w te oznaki jego wymuszonéj grzeczności. Korzystał on z tego i zarazem nadużywał niekiedy, mówiąc do siebie samego:
— Mój przyjacielu, chciałbyś się podobać, być kochanym i obawianym, i to wszystko na raz. Cześć twojego imienia potępia cię do pieszczenia nas biédnych pachołków. Chciałbyś uchodzić za dobrego chłopca bez przesądów, za przyjemnego panka bez pychy; i udaje ci się to bardzo dobrze z wieloma moich rówienników z powodu, ze im brakuje przezorności i niepostrzegają przebijającéj się wzgardy w twoim uśmiéchu. Ale mnię ty nie oszukasz; zmuszę cię do tego, abyś był ze mną otwartym, nawet gburowatym, a w tedy będę cię bardziéj lubił, lub téż krwawy pot twej dumie wycisnę, obchodząc się z tobą tak, jak ty udajesz, że się ze mną obchodzisz, niby równy z równym.
Marsillat to myśląc za nadto wiele przypisywał dumie Wilhelma; w téj małéj jednak utarczce, którą z nim prowadził, wiele miejsc było, których nieszczęściem z wielką słusznością dotknął.
Nadybawszy się w chacie Joanny nie wiele czasu potrzeba było tym młodym ludziom, aby poznali, że się wzajemnie mają na oku, że Leon by sobie życzył usunąć niebezpiecznego spółzalotnika, a Wilhelm nieprzyjaciela cnotliwych zamysłów względem téj sieroty. Ten, co z nich był zręczniejszy, piérwszy téż postanowił co mu czynić wypada. Marsillat pożegnał się z wszystkiemi, i poszedł odwiązać swojego konia, aby odjechać; ale nieprzepomniał zerwać rzemienia, co mu podało sposobność żądania szpagatu od Gothy, nożyka od Joanny, wyłudzić słówko od Klaudyi, i plątać się i wałęsać — jak ta mawiała, — jakie dziesięć minut koło domu. Tymczasem deszcz zaczął padać, a grzmot coraz bardziéj głos swój podnosił.
I Wilhelm postanowił puścić się w podróż na powrót, ale Marsillatowi na przekorę chciał się zabrać ostatni, i widzieć odjeżdżającego przed sobą rzecznika na jego dzielnéj klaczy. I on z wszystkiemi się był pożegnał, objecując, że w krótce powróci, i oczekiwał tylko odjazdu Marsillata rozmawiając z nim ciągle o kilka kroków od chaty o rzeczach wcale obojętnych i nietyczących się obecnych zdarzeń. Klaudyja jeszcze przebieglejsza jak on, iskrzącém okiem czuwała nad każdym ruchem swojego niewiernego kochanka, kiedy głos donośny Wielkiéj-Gothy, która sądziła, że oni już się oddalili, zmusił ich do nadstawienia ucha.
— Daléjże ladaco, głuptaku bez serca, wołała na Joannę, czy weźmiesz ty raz twój kapturek? Czy się ty raz wybierzesz w drogę? Czy chcesz czekać do jutra aby pójść do Toull? Któż zaprosi naszych krewnych na pogrzeb? Któż przyniesie tego co potrzeba na jutrzejszą ucztę? Czy długo jeszcze myślisz się mazgaić? Matka cię już więcéj nie usłyszy, dziéwcze do niczego! nie będziesz już więcéj mogła przed nią się skarżyć na mnię. Daléj! żywo! ruszaj w drogę, darmozjedzie! dodała głosem żołnierskim, a jeżeli nie powrócisz przed zachodem słońca, to pogadamy z sobą. Jak bóg żywy, już téż czas, żebyś się ruszyła.
— Do kogóż mam iść? odpowiedziała Joanna głosem żałośnym, ukazując się na progu izby.
— Pójdziesz do matki Gity, ojca Leonarda, do Kolombetty, do grubéj Elżbity, do twego wuja Germain, do...... No! ot jak już ucieka i nie chce mnię słuchać! a wiész po co masz iść niedołęgo?
— Pójdę po to, po co chcecie, odpowiedziała Joanna z uległością.
— Weźmiesz trzy gęsi od matki Gity, dwa bochenki chleba od Gerwaziny, i pół worka grochu od księdza proboszcza. Jeźli nie będziesz mogła wszystkiego uniéść, to poprosisz chłopca Leonarda żeby ci pomógł, usłużny to chłopczyna. Powiész że zapłacimy na ś. Marcina, a jeżeli ci jedni nie zborgują, to pójdziesz do drugich. A teraz, ruszaj!
Joanna wyszła upokorzona, cierpiąca, ale uzbrojona w największą cierpliwość; jedyną wielko-duszność którą w dziale ubóstwu i nędzy zostawiono; połączyła się z tymi, co na nią czekali, i nie wyrzekłszy ani słowa obok Klaudyi iść zaczęła. Ta zaś rozczulona w swój sposób na tyle cierpień milczących i głębokich, wzięła ją pod ramię, i zaczęła z nią rozmawiać po cichu, starając się ją o ile możności pocieszyć.
Marsillat rozmawiając z Wilhelmem utrzymywał konia w stępie; ale w krótce, w miejscu nie daleko od Epinelle odległém, gdzie ściéżka górzysta piechotą idących przecina drogę bitą, Wilhelm z nim się pożegnał.
— Wielka szkoda żeś nie przyjechał konno, ozwał się Marsillat. Za dziesięć minut najdaléj byłbyś dobił do Toull, a teraz mało pół godziny tęgiego dészczu zniéść będziesz musiał.
— Dalibóg że wielka szkoda! zawołała Klaudyja. Bylibyście nas panowie wzięli po jednéj na konia, a deszcz by nas tak długo nie był moczył.
— Czy chcesz wsiąść na konia za mną, Klaudyjo? będę cię mógł podwieść aż do Croix-Jacgues, a kiedy Joasia teraz jest z panem Boussac, to już więcéj nie potrzebuje twojéj pomocy, aby nie zbłądzić.
— Oj to, to, mój kochany panie Lionie! tegom chciała! Dobry chłopiec z pana zawsze. Zatrzymaj pan konia koło tego wielkiego kamienia, żebym wsiąść mogła.
— Zwolna, zwolna, moja kochana, rzekł złośliwie Marsillat, wziąłbym cię z największą chęcią: ale mnie się zdaje, żeby to lepiéj było wziąść biédną Joasię, która tyle nocy nie spała, i zaledwie wléc się może.
— O dziękuję panu, bardzo dziękuje, odpowiedziała Joanna dość stanowczo.
— O, znowu się złapał! mruknęła Klaudyja pod nosem przeszywając wściekłém swojém spojrzeniem twarz spokojną Marsillata. — Ręczę za to, że Joasia z wami nie usiędzie.
— Jak to? i ty Klaudyjo, ty, co masz tak dobre serce, ty ją nie namawiasz do tego aby korzystała ze sposobności trochę sobię wypocząć? O Klaudyjo! ja cię nie poznaję!
— Czyś zmęczona Joaś? Chcesz siąść na konia? zapytała Klaudyja, z wielką biédą się przyniewalając do wspaniałomyślności.
— Nie, moja luba, nie! dziękuję ci bardzo! odpowiedziała Joanna ze zwykłą swoją spokojnością; siądź sama na konia jeźli ci to przyjemnie. — I puszczając się ściéżką, nie obróciwszy się nawet aby podziękować Marsillatowi za jego zaproszenie, rzekła do Wilhelma: teraz ja was poprowadzę, mój chrzestny paniczu.
Dziéwczęta z téj okolicy zwykłe synów matek swoich chrzestnych nazywać chrzestnemi ojcami (parrain) — a przeciwnie matki ojców chrzestnych, matkami chrzestnemi (marrain). — To nazwisko tak miłe i poufne z ust tak niewinnych lubemi uczuciami poruszyło serce młodego barona, i uczucia ojcowskie rozczuliły jego twarz młodzieńczą.
Udało się nakoniec Klaudyi wsiąść na konia do Marsillata, który zgniéwany że nie dopiął swojego zamiaru schybionego, chcąc ukarać zazdrośnicę, spiął wściekle swoją biédną fanchon ostrogami, która w rzutach gwałtownych i skokach gonić poczęła nad brzegami tych przepaści. Klaudyja przestraszona, krzyczeć zaczęła okropnie, i silnie się do swojego jeźdźca przyczepiła; nakoniec przeraźliwie łysnęło na niebie, a Fanchon przestraszona cwałem popędziła unosząc z sobą młodą parkę daleko od Joasi i Wilhelma, którzy teraz sam-na-sam śród burzy pozostali.


ROZDZIAŁ IV.
Burza.

Zostawiliśmy młodego barona de Boussac razem z lubą Joanną, jego siostrą mléczną, chrzestnicą jego matki, która się także jego chrzestnicą mianowała w skutek zwyczaju miejscowego i téj myśli szczerodusznéj i życzliwéj, że nie można być przyjętém za dziecko przez głowę rodziny, aby zarazem nie zostać dzieckiem rodziny całéj. Słowo to dziécięcość wyrażające, mój chrzestny paniczu, brzmiało dźwięcznie w uszach Wilhelma pośród wycia burzy, a zbieg dziwnych okoliczności, które go do Joasi sprowadziły właśnie w téj chwili, aby ją wydrzéć niebezpieczeństwu, które jej zagrażało, sprawiło mu radość wspaniałomyślną. Nie żałował wcale, że śród rozkoszy swéj przejażdżki tak nagle został przerwanym wydarzeniem tak smutnym. Już teraz w marzeniach swoich tworzył cały poemat sielski w rodzaju Goldszmita, i nie gniewał się o to, że on miał być jego bohaterém cnotliwym i bez samolubnych zamiarów.
Ale brakowało mu jeszcze w tym poemacie bohatérki, któraby i swoją rolę i rolę swego opiekuna pojęła. Joanna tak mało się czuła zagrożoną sidłami zgubnemi młodego rzecznika, że w młodym swoim paniczu niewidziała tylko osobę szacunku godną, ale zupełnie żadnego wpływu na jéj przeznaczenie nie mającą. Wreszcie téż żaden z tych ładnych panów nie zajmował w téj chwili myśli Joanny. Ciągle bowiem przed swojemi oczyma widziała tylko swoją matkę konającą, a uczucie usamotnienia mniéj ją dręczyło jak raczéj obawa, że nie dość jeszcze starań dołożyła, aby ułagodzić ostatnie chwile istoty, która dotąd jedynymi przedmiotem jéj czułości była. Joanna po za obrębem domu swojego uchodziła za dziewczynę bardzo ograniczoną, z powodu że była skromną, i dziką prawie odrazę miała do wszelkiego pokazania się. Nie lubiła tańcu, i nigdy jej niewidziano na zabawach lub odpustach, tych wiejskich uroczystościach, dokąd wszystkie młode wieśniaczki się zgromadzają aby rozwinąć swoje wdzięki i ułowić szarmanta. Poważna, pilna przy robocie, zamiłowana w strzeżeniu i chodowaniu swego bydełka, zawsze prawie chodziła sama z kądzielą przy boku po miejscach najdzikszych, żyjąc przez cały dzień kawałeczkiem czarnego chleba, i powracając na noc aby spokojnie i bezpiecznie zasnąć pod skrzydłami czujnemi swéj matki.
Matka Tula i jéj siostra, Wielka-Gotha, uchodziły za czarownice, z tą tylko różnicą, że matka Joanny kochana i szanowana od całego świata uważana była raczéj jako kobiéta mądra; a ciotka przeciwnie osławiona jako czarownica złośliwa. Uważano bowiem, że chudoba Tuli zawsze dobrze się miała, że zawsze z pełném wymieniem z paszy wracała, i żadna z chorób zaraźliwych jéj się nie imała; i że ta kobiéta tak uboga straciwszy wszelkie zasoby swoje z śmiercią męża i synów, w tém tak lichém zatrudnieniu, jakim jest chów bydła na pastwisku wspólném, znalazła jeszcze środek, dla drugich wcale nie wystarczający, zachowania się od zgrozy nędzy i biédy zupełnéj. Utrzymywano téż zarazem, że Wielka-Gotha, która nigdy nie była zamężnią, i w haniebném skępstwie żyła, nie mając pozornie żadnego zarobku, jednakowo workami talary miała ukryte w sieniku swoim, i że te bogactwa pochodziły z tajemniczych jéj związków z złym duchem. Wieśniak zawsze krzywém okiem patrzy na zbogacającego się sąsiada swojego, i chociaż żadnych wiadomości niéma z gospodarności spółeczeńskiéj, tę jedną znajomość prawdziwą składu społeczeńskiego jednak posiada, że nikt nie może korzystać z pomyślności szczęścia, tylko ze szkodą tych którzy z tego nie korzystają. Ale te istoty proste i cierpiące, które światło wiadomości o rzeczach i świecie tylko w gorączce wyobraźni w siebię przejmują, chętniéj przypisują skutek pomyślny ludzi przebiegłych i oszukańców wpływom tajemnym, jak czynnościom zbrodniczym, daleko łatwiejszym do zapewnienia się o nich. Wieśniak poczyna od niewiadomego, aby dojść do wiadomego. Wywoływa urojone władze nadprzyrodzone nieba i piekła dla rzeczywistości na piérwszy rzut oka pojętnych i zrozumiałych. Składa śluby, i odbywa pielgrzymki bardziéj pogańskie jak katolickie aby wybłagać błogosławieństwo dla swojéj rodziny, na swoję rolę, dla swego wołu i osła, a pogardza wezwać pomocy umiejętności lub przestróg Hygieny, aby zbawić osoby lub zabytek, którym zemsta jakiéj czarownicy lub gniéw jakiego złego ducha niebezpieczeństwem nieznaném zagraża.
Dla tego téż mówiono, że Wielka-Gotha nigdy nieprzeszła koło stajni swoich nieprzyjaciół, aby tam czego nie miała podrzucić. Na kogo jéj spojrzenie padło, ten gorączki dostawał, i nic szkodliwszego nie było jak spotkać się z nią wieczorem koło skał krwawo-ofiernych przy zejściu lub zachodzie księżyca. Jeżeli to komu się zdarzyło w noc bożego narodzenia, w ową godzinę nieszczęsną, kiedy owe wielkie druidzkie grzyby drzą i tańczą skrzépiąc na tych trzech kamieniach, które je w równowadze utrzymują, mógł być pewnym, że się nazajutrz do łóżka położy i nigdy już z niego nie wstanie. Najlepszym dowodem że Gotha była czarownicą złośliwą było to, że kozy téj pastuszki z którą częściéj rozmawiała, widocznie chudły i nikły; owce ich traciły wełne przed strzyżą, a kury ich łamały nogi biegając po schodach, lub się w mokrzyskach gubiły.
Wszystkie te cuda można było jednak wytłómaczyć bardzo przyrodnim porządkiem rzeczy; ale nadaremnie ludzie światlejsi z Toulli i okolicy jéj całą tę rzeszę do cudowności skłonną o tém przekonać się usiłowali. Chudoba Joasi dobrze się miała, bo Joasia nie była ani zalotnicą, ani gnuśną, i z wielkim staraniem koło niéj chodziła; chudoba zaś tych z towarzyszek jéj, które słuchały złych porad Gothy, coraz to gorzéj się miała, bo Gotha w ścisłych zostawała związkach z pewnemi ludźmi z okolicznych miast i dworów, bogatemi i rozwiozłemi, którzy ją używali do swoich poleceń, i téj zbrodniarce powierzali środki zepsucia niekiedy, niestety! nieprzezwyciężone. Tu to było to źródło owych worków z talarami, które ta czarownica w swoim sieniku ukrywała. W tém była także przyczyna chorób i przypadków chudoby zaniedbanéj i niekiedy całkiem opuszczonéj przez niedbałe pastérki, najczęściéj czém inném zajęte.
Joanny piękność w ukryciu się rozwinęła. Unikając wszelkich zabaw, i nigdy nogą w mieście żadném niepostawszy, od nikogo téż nie była znaną, i trzeba było życia błędnego Marsillata podczas wolniejszego od zatrudnień czasu, jego oka sępiego i zamiłowania w zwycięztwach trudnych na to aby ją odkryć. Dziewczyna w swéj prostocie dotąd jeszcze pojąć nie mogła, dla czego od piętnastu dni prawie przynajmnijé dwa razy na tydzień pana Leona zdybuje na swojéj drodze, kiedy chudobę swoją do domu zagania. Myślała, że on się tylko Klaudyją zajmuje, a jéj uczucie dziewicze powodowało nią unikać téj parki, która ją szukać się zdawała, gdyż Marsillat w bujnéj swojéj wyobraźni zawsze pozór wynaleźć umiał, pod którym by czułe przechadzki z Klaudyją skierować mógł w stronę, którędy Joanna przechodzić miała. Ostrożność bojaźliwa i dumna, która stanowiła pozorny układ Joanny nie była jednakowo skutkiem ducha wyniosłości i nieufności; widząc jak wysługiwała i pomagała matce odkąd tylko na świat przyszła; z jakim zrzeczeniem się wszystkiego życie swoje jej poświęciła, z jaką żarliwością dzień i noc aż do tchu jéj ostatniego ją pielęgnowała, można było sądzić, że posiadała serce zdolne do największego poświęcenia; ale, wyjąwszy Tulę, któż znał Joannę? Kto ją nawet mógł znać? I teraz, kiedy już niema nikogo komuby życie swoje poświęcić była mogła, któż mógł powiedzieć czy ona jest istotą jakąkolwiek wartość mającą lub stworzeniem głupiém, przywiązaném do wiejskich zatrudnień, jak wół do pługa? Marsillat w niéj widział dziewczynę z niebieskiemi oczyma, bieluchną jak lilia, kształtną jak posąg starożytny, i głupią jak łabędź — było to jego własne wyrażenie. — Wielka-Gotha wściékająca się ze złości że jej dotąd jeszcze nie było podobna niczyjéj uwagi na nią ściągnąć, niewidziała w swojéj siostrzenicy nic innego, tylko przedmiot korzystny starań młodego rozpustnika; aby ją zaś zmusić do wejścia w służbę do domu i rodziny pana Leona, postanowiła ją teraz, kiedy już matki Tuli na przeszkodzie nie miała, prześladować i znieważać.
Wilhelm de Boussac zaś nie widział w Joannie nic innego, prócz piękności angielskiéj ryciny; najwięcéj może przedmiot do Ballady w téj biédnéj dziewczynie, dla któréj tyle obowiązków miał dopełnić. Joanna przeto była w téj chwili życia swojego duszą zatraconą w nieskończoności świata umysłowego, istotą nieznaną, nie spostrzeżoną, jak owe wspaniałe miejsca samotne na Nowym-Świecie, któreby, tak powiedziawszy, nigdy może nie były istniały, gdyby się nie były objawiły jakiemu artyście lub poecie; podobnie jak piękności owych wysp nieznanych, których żaden jeszcze żeglarz nie zwiedził, i które w istocie tak są, jak gdyby ich nie było.
— Joasiu, ozwał się Wilhelm, który długo po głowie szukał, jak tu przemówić aby go wieśniaczka zrozumiała; nazwałaś mnię twoim chrzestnym, i to mnię bardzo raduje; tyle mnię bowiem twoje nieszczęście obchodzi, żebym przynajmniéj dowiéść ci chciał, żeś dzisiaj podporę dla siebię znalazła.
Joanna podniosła swoje ładne z płaczu zaczerwieniałe oczęta na Wilhelma, i starała się pojąć to słowo, podpora, w tém dla niéj zupełnie nowém znaczeniu. Ale umysł wieśniaków zwykle za nadto jest wzwyczajony do przenośni, aby nie była miała odgadnąć łatwo wyrażenia obrazowego. Joanna go tedy zrozumiała, i odpowiedziała mu głosem łagodnym, ale z wyrazem ani żądania ani nadziei nie okazującym:
— Za wiele dla mnię dobroci, mój paniczu chrzestny!
— Nie, nie, moja Joasiu, nie za wiele téj dobroci, odpowiedział młody baron, kiedy tak długo mógłem o mojéj biédnéj mamce zapomniéć.
— To nic nie znaczy. Ona nié miała oto żadnéj urazy do was, chrzestny paniczu! bo co to, to prawda, że bardzo dobre miała serce. — I zaczęła płakać po cichu Joasia.
— Ty nie będziesz szczęśliwą z twoją ciotką, nieprawdaż Joasiu?
— Jak się bogu będzie podobało!
— Przecież nie czujesz odrazy i na dal z nią mieszkać?
— Nie, mój chrzestny paniczu! nie czuję żadnéj odrazy do mojéj ciotki, jest to bardzo porządna kobiécina!
— Ale bardzo przykra?
— O nie, paniczu, nie jest ona tak bardzo przykra; nie tak trudno jej zrobić do woli; a potém, ona najwięcéj sama wszystko robi.
Prostota Joanny psuła nieco romans Wilhelma. Odpowiadała mu prostotnie, z uległością dziecka, które niewie, dla czego się go pytają, które jednak wszelkich sił dokłada, aby zadowolnić swojego pana.
— Zapewne ją nudzić muszę, bo mię nie pojmuje, pomyślał młodzieniec; wolałaby zapewnie, aby jej nieprzeszkadzano w boleści jéj. Czyliż nie będę w stanie wynaleść ściéżki do jéj serca przez jaki sposób mowy zupełnie prosty i początkowy?
— Powiédzno mi, moja kochana, ozwał się do niéj, czyli matkę twoją nigdy ta myśl nie zatrwarzała, że cię samą zostawia?
— O i jak, mój chrzestny paniczu! odpowiedziała Joanna, która mówniejszą się stawała, skoro jej przyszło opowiadać o swojéj matce. Jeszcze dziś rano mówiła: Niech się dzieje wola boga! ale to mnię tylko martwi najbardziéj, że się moją śmiercią moja Joasia będzie bardzo gryzła! O i prawdę powiedziała! to ciężko boli stracić swoją matkę! O niech bóg wam, paniczu chrzestny! jak najdłużéj waszą zachowa!
Wyrażenie się Joanny nie było doborne, ale dźwięk jéj głosu wynagradzał sowicie to, czego słowom brakowało, a wyraz szczéry jéj rozpaczy, połączony z szlachetną dobrocią uczucia, które nią powodowało do zajęcia się przyszłością swojego chrzestnego panicza, tego w głębokie rozczulenie wprawił. Nagle oczy łzami mu zabiegły, i głosem drzącym odpowiedział:
— O ty jesteś dobrą Joasiu! bardzo dobrą!
— O nie, mój paniczu chrzestny, odpowiedziała w prostocie swojéj, to wy jesteście dobrym, że to mówicie! ależ mój chrzestny paniczu, leje jak z cebra, a wy prawie, jakbyście nic na sobie nie mieli; możecie zachorować.
— Niezważaj wcale na to, moja kochana.
— Oj niestety! mój mocny boże! toć to i moja biédna matunia przez to samo zachorowała. Chciała wyjść po mnię w pole, że téż tak brzydko było na świecie jak dzisiaj, i że się bała, że nie będę mogła przejść przez potok, i wrócić do domu. A kiedy się o mnie troskać zaczęła, to nie miała wypoczynku biédna kobiécina! napotkała mię już na połowie drogi; ale cóż, kiedy sobie nogi zamoczyła aż po kolana, i nazajutrz dostała gorączki.
— Nienajlepiéj ją lékarze léczyć musieli?
— Ah! mój paniczu chrzestny! myśmy nie wołali lékarza; my prości ludzie w to nie wierzymy. Może to źle; może by lékarz był co temu poradził; ale nie dała sobie ani słówka rzéc o tém. Powiedziała nam tylko, jak ją pielęgnować mamy, i robiliśmy to, co nam kazała. Ale to jej nic nie pomogło!...... Ależ, mój paniczu chrzestny, nie moknijcież tak! weźcie mój kapturek na głowę..... o nie jest on brudny; u nas w domu nigdzie brudu niéma. Widzicie gdyby wasza pani matka wiedziała, że na taki dészcz chodzicie po świecie, to by się nie mało zmartwiła.
— Nie, nie, moja Joasiu! nigdy bym tego niescierpiał, żebyś ty miała przemoknąć dla mnię! — i Wilhelm zarzucił na powrót na plecy Joasi rodzaj płaszczyka z wełny szaréj, któren już z siebię zdjęła była, aby go nim okryć.
— Kiedy tak, mój chrzestny panie, że niechcecie mojego kapturka, to was zaprowadzę żywo w miejsce, gdzie się będziecie mogli schronić przed dészczem; może téż wnet lać przestanie!
I wprost wpoprzek góry zwróciła swe kroki Joasia ku kupie skał, w których jaskinia wykuta była.
— Ostrożnie! chrzestny panie! rzekła Joasia, biorąc go za ramię z poufałością najniewinniejszą i troskliwością z największym uszanowaniem połączoną; jest tu studnia, którąbyście niezobaczyli.
I zaprowadziła go w głąb jaskini, bo dészcz wiatrem pędzony dość daleko na wchodzie tego ustronia zawiewał. Wilhelm znużony i wysilony, jeszcze od rana był bowiem na czczo, usiadł na ławeczce wykutéj w skale, a Joanna, za nadto dobrze wyuczona, aby wobec niego usiąść miała, oparła się o wielki kamień bliżéj trochę wchodu, to jest światła, które z zewnątrz w głąb jaskini wpadało, i odbijało jéj zarys poważny i łagodny jakby Madonny, podczas gdy Wilhelm w ciemnościach ukryty, z podziwieniem jej się przyglądał.
W piérwszéj chwili ciemność ta jaskini, ta gorliwość którą mu Joasia okazywała, to zupełne odosobnienie z tak ładną dziewczyną, daleko od wszelkich oczów ciekawych, a może i to wzburzenie gorączkowe, które sprowadza zawsze widok wzniosły i wspaniałe hałasy burzy; nakoniec trochę próżności zadowolonéj na myśl, że przebiegły Marsillat drogo by był przepłacił to sam-na-sam; a że on człowiek bez wszelkiéj przebiegłości nad nim zwycięztwo odniósł w zaufaniu Joanny; wszystkie te uczucia razem wzięte, rodzajem gorączki głowę młodego barona zapaliły. Za nadto bardzo szanował położenie swojéj chrzestnicy i swoje własne, aby wszelką myśl nadużycia go, jako nie godną od siebię oddalić. Ale tajemnie jakaś roskosz w sercu go przejmowała na myśl, że na jego miejscu wielu nie byłoby tyle uczucia szlachetnego okazało, i pieszcząc w sobie samym uczucie własnéj swojéj cnoty, doszedł nakoniec do tego, że tej cnocie więcéj zasługi przypisywał, jak by się tego był spodziéwał godzinę poprzód, kiedy z góry schodził z oskominę sprawiającą Klaudyją. Ale téż Joasia, jakżeż się od niéj różniła! jakżeż prawdziwie piękną i niewinną była! i z tak słodką i miłą dla niego przychylnością! Wyobraźnia młodego człowieka zadanie to wszystkich stron obrabiała: „gdybym ją chciał natchnąć czulszém jeszcze dla mnię uczuciem, mogłażby się w podobnéj chwili od niego obronić, gdybym jej był w stanie dać poznać że odtąd ja tylko jedynym jestem jéj przyjacielem na świecie, jedyną jéj podporą przez opatrzność boską jej zesłaną?“ — Ale na tę myśl opatrzność Wilhelm z urodzenia słabéj będąc dzielności, i teraz nawrócony świéżo chęcią odszczególnienia się chrystyjanizmem romantyczném owego czasu, obawiał się popełnić zbrodnię święto-kradztwa, wzywając boga dla usprawiedliwienia swoich mimowolnych wzruszeń; i milczał, spoglądając ciągle na Joannę przy blasku łyskawic.
Joanna przeciwnie ani myślała chronić się przed niebezpieczeństwem, którego nawet nie pojmowała; a zapadając w siebie-samą na nowo płakać poczęła. Był to płacz cichy i ulegający, któren się ani ukryć ani pokazać nie pragnął. Przyzwyczajona do życia samotnego, skoro tylko pastérka z Toull nie czuła się być drugim potrzebną, natychmiast wpadała w zapomnienie ich obecności, i gubiła się w swoich własnych myślach. Ale jakież to mogły być te myśli dziecka przyrody, które nieumiało czytać, a któréj pojętność — jeżeli jaką miała — nie otrzymała żadnego wykształcenia i rozwinięcia?
Wilhelm właśnie o tém myślał, widząc ją zostawającą ciągle w téjże saméj postawie, z oczyma wlepionemi w niebo rozdzierane połyskiem grzmotu...... I myśmy to pytanie sami nieraz sobie zadawali, widząc pastuszkę jaką z rysem twarzy szlachetnym, lub jaką matronę z obliczem surowém, przędzącą poważnie swoją kądziel godziny i dnie całe w jakim kącie łąki. Któż nam objawić jest wstanie sposób istnienia tych tak mało rozwiniętych umysłów? O czémże myśli rolnik orzący cierpliwie jednostajne bruzdy swoje? O czémże myśli wół, odżuwający leżąc na trawie, i klacz zdumiała badająca was po przez krzaki? Czyliż to samo życie krąży zwolna w żyłach człowieka, i w żyłach źwierzęcia przykutego do pracy w ziemi? Czyliż niewdzięczna Rea jednakowo głupotą i dzieci i sługi swoje obdarza?
Nie jeden dzień musieliśmy oddychać powietrzem wiejskiem, i nie jeden wieczór spędzić przy kominku zagrody wiejskiéj, aby zrozumieć ten ciąg marzeń zastępujących pracę rozmyślania w głowie wieśniaka, tworzącego sobie z swojego czuwania podobnie jak ze snu swojego, rodzaj spokojnego zachwycenia, w którem obrazy z niezmierną szybkością po sobie następują cudowne, okropne lub wesołe. Jest to ta sama ruchliwość, ta sama poezyja i ta sama nieudolność jak u dziecka usiłującego się daremnie usunąć zasłonę niewiadomości swojego bytu, która go pokrywa. Jest to jeniusz snu rzucający się gwałtownie w obszernym ale słabym mózgu Herkulesa Gallickiego.
Joanna w téj chwili myślała o swojéj matce, a jéj boleśne marzenia oprowadzały ją po wszystkich pamiątkach przeszłości, z któréj się żadną miarą wydobyć nié mogła. Niezapełniała szlochaniem téj jaskini; ale odgłosy tajemnicze tego miejsca głośnego powtarzały od chwili do chwili słabe westchnienie jéj piersi przytłumionéj boleścią, któremu, bardziéj jeszcze tajemniczo towarzyszył szmér kropli wody, odrywających się w równych przestankach od wilgotnego sklepienia, aby upadając zaginąć w źródle niewidomém.
To milczenie wymówne coraz bardziéj Wilhelma rozczulało, i już nie myślał więcéj o tém, aby go przerwać. Ale, niewiedząc sam jakim sposobem, przyszedłszy do siebie zobaczył się siedzącego obok Joanny, i trzymającego jéj rękę w swojéj dłoni.


ROZDZIAŁ V.
Uczoność proboszcza wiejskiego.

Joanna zdziwiona się obróciła, a że Wilhelm w świetle obok niéj się znajdował, spostrzegła łzy w jego oczach. Zamiast co by ją to wzruszyć lub przestraszyć miało, z niewinną prostotą rzekła do niego:
— Czy się burzy boicie, chrzestny paniczu?
Wilhelm niemógł się wstrzymać od śmiéchu, i opuszczając rękę Joanny;
— Nie moja kochana, rzekł, niemyślę nawet o burzy, ale o tobie. Twoje zmartwienie serce mi ściska, i chciałbym, żebym mógł płakać z tobą......
— O, niech panicz chrzestny nie płacze. To by mogło zaszkodzić. Niech panicz na to nie uważa, że ja płaczę; bo to była moja matka! Ale ona była tylko pańską mamką, a potém wcaleście jéj nie znali. Niémoże-cie sobie tedy jéj przypomniéć mój panie chrzestny!
— O przypomniałem ją sobie dzisiaj! moja Joasiu, i niemógłbym sobie jéj więcéj przypomnieć, aby się nierozpłakać natychmiast nad tobą. Czyli ty tego nie pojmujesz?
Joanna milczała; — nie pojmowała tego.
— Powiédz-że mi Joasiu, gdybym ja utracił moją matkę, któréj wcale nie znasz, i nawet przypomnieć sobie jéj nié możesz, czyliżbyś się nie litowała nademną?
— O i bardzo mój chrzestny panie.
— Czyliżbyś się nie starała powiedzieć mi coś, coby mnię pocieszyć mogło?
— O zapewnie; powtórzyła Joanna przekonana.
— Powiédz-że mi więc, cobyś mi w takim przypadku powiedziała, abym i ja tobie to teraz mógł powiedzieć.
— O tak! bardzo by mnię to bolało; ale niewiém, cobym wam powiedziała, paniczu chrzestny.
— Równie tak jak ja, pomyślał Wilhelm...... Ależ, dodał, czyliż przyjaźń nie pociesza cośkolwiek? Czyliżbyś...... w podobnym wypadku nie czuła przyjaźni dla mnię?
— O zapewnie! paniczu.
— A zatém, czyliż teraz nie pojmujesz, że i ja w téj chwili przyjaźń czuję dla ciebię?
— O panicz zanadto dobry dla mnię! obyś panicz chrzestny został za to wynagrodzony!
— Czy doprawdy, Joasiu? zawołał Wilhelm, chwytając na nowo jéj rękę; będziesz-że mi cokolwiek wdzięczną za to? Obyś tylko czasami na to pamiętała, to mi stanie za całą nagrodę.
— Niestety! mój paniczu chrzestny, jestem ja bardzo ubogą, odpowiedziała Joanna z łagodnością; i nikogo wynadgrodzić nié mogę; ale bóg w niebie wynagrodzi pana za tę dobroć dla mnię.
Wilhelm nieco zmięszany, uspokoił się jednakowo w krótce myślą, że jego własne wyrazy żadnéj myśli występnéj niezawiérały, i zatrzymał rękę Joanny w swojej, ale ona mu ją usunęła aby się przeżegnać.
— Dla czegóż ty się żegnasz? zapytał ją.
— Czyliż panicz nie widział tego wielkiego łysku?
— Czy ty się boisz grzmotu, moja biédna Joasiu?
— O nie, mój paniczu chrzestny; to tylko dlatego, aby jakie nieszczęście odwrócić od drugich.
— Mało mówisz, moja Joasiu! ale co powiész, to dobrze.
— O nie, mój paniczu chrzestny, ja nie umiém dobrze mówić.
— Ale w tém wszystkiém, co mówisz, wiele jest dobroci serca.
— O niémogę ja mieć złego serca, kiedy moja biédna matka tak dobre serce miała! Ale co dobrze mówić to nie umiém; nigdym się tego nie uczyła.
— Nie byłaś nigdy w szkole?
— Nie, mój paniczu, nié miałam na tyle czasu.
— Ale ty umiész czytać?
— Nie, nieumiém.
— I ty tego nie żałujesz, że nie umiész?
— Toby się mi na nic nie zdało. Wychowano mię do bydła. To moja robota. A za to moja matka zawsze była ze mnie rada.
— Ale teraz, kiedy ci już tego nie potrzeba, czy nie chciałabyś porzucić tego życia?
— Nie, mój paniczu chrzestny.
— Nie? przecież twoja ciotka nie warta tego, co matka!
— To prawda. Ale cóż robić, jednak to moja ciotka. I nudziła by się tak sama.
— Ależ ona i tak cię nié może widzieć, kiedy po całych dniach w polu siedzisz?
— Zawsze się choć wieczór człowiek widzi razem. Wieczerza się razem.
— I każdego wieczora tak się będzie z tobą obchodzić, jak dzisiaj.
— Już ja się do tego przyzwyczaiła, mój paniczu chrzestny, i nie gniewam się na nią.
— A gdyby téż ona miała z tobą złe zamiary, Joasiu?
— Jak to, mój chrzestny paniczu?
— O mówię ci, że twoja ciotka jest to bardzo zła kobiéta......
— Panicz się zapewnie myli. Jest ona troszkę żywa, ale téż i nic więcéj.
— Tobie więc bardzo o to chodzi Joasiu, abyś z nią została?
— Bo to tak wypada, mój chrzestny paniczu!
— A gdyby cię z domu wypędziła?
— Dom należy do mnie; a potém ona tego nigdy nie zrobi.
— A gdyby z tobą mieszkać nie chciała?
— A jużcić bym jéj zmusić nié mogła żeby została; ale dla czegóż by miała odchodzić, kiedy się jej w niczém nie sprzeciwię.
— Mogą się nadarzyć jednak podobne okoliczności, gdziebyś to koniecznie uczynić musiała. Gdyby ci na przykład coś złego popełnić kazała?
— Ona tego nigdy żądać nie będzie.
— I ty jesteś tego pewną?
— O zapewne, że tego nie uczyni, mój chrzestny paniczu!
— To bardzo dobrze, rzekł Wilhelm niepokojony nieco tą otwartością Joanny; i niewiedząc sam, czy ma podziwiać jéj niewinność, czyli téż jéj cnotę miéć w podejrzeniu, wstał i kilka kroków przeszedł się po jaskini miotany pewną złością wewnętrzną, któréj się wstydził.
— A potém, odezwał się w krótce, wnet za mąż iść zapewnie zamyślasz Joasiu?
— O nie, mój paniczu chrzestny, odpowiedziała bez wszelkiego wahania się i kłopotu.
— Czy wcześniéj, czy późniéj, to zawsze nastąpi, a wtedy się nie będziesz miała niczego obawiać od twojéj ciotki.
— O to nigdy nie nastąpi, mój paniczu chrzestny, odrzekła Joanna z wyrazem spokojnego i rozważonego postanowienia.
— Nigdy? zawołał Wilhelm zdziwiony; zapewnie przysięgi młodéj dziewczyny. Ale ty tego nie zaprzysięgniesz nigdy Joanno? dodał z uśmiéchem.
— Jużem na to ślubowała, odpowiedziała Joanna.
— To bardzo dziwnie; drwisz chyba ze mnię Joasiu?
— O mój paniczu chrzestny, odrzekła głosem żałośnym i szczérym, nie jest to dzisiaj dzień po temu.
— Wybacz mi moja kochana Joasiu, żem ci niedowierzał..... Ale to jest rzecz nadzwyczajna!..... A gdybym cię o przyczynę tego postanowienia zapytał,..... czyliżbyś miała tyle ufności we mnie, twoim bracie mléczném i synu twojéj matki chrzestnéj, żebyś mi ją powierzyła?
— Nie mogę wam tego powiedzieć, mój chrzestny paniczu! tego mi niewolno.
Niewolno?
— Tak niewolno, mój paniczu chrzestny; i wybaczcie mi, jeźli nie odpowiadam dobrze.
Wilhelm niewiedział że niewolno, w znaczeniu i użyciu mieszkańców księztwa Berry, tyle znaczy co niepodobna lub nié mogę; a to nieporozumienie, którego Joanna wyjaśnić nie umiała, w nim na powrót te podejrzenia obudziło, które już piérwéj był miał.
— Dla czegóż by z taką serca dobrocią, i tak mało mając przezorności, mówił sam do siebie, nie miała kochać Marsillata? Jest on przystojny, młody, śmiały; umie się tak brać że go te dziéwczęta wnet rozumieją; zapewnie już oczarował tę biédną Joasię tak dobrze jak Klaudyję.
Ta uwaga wzbudziła w sercu młodego barona bardzo przykre uczucia, a jego romans, który sobie w głowie był ułożył, z wielkim jego żalem z dymem uleciał.
Aby zakląć rodzaj zmartwienia, które uczuł w sobie z powodu, że tak szybko pozwolił swojej wyobraźni pocwałować po przestrzeni tak prozaicznej, dobył wszystkich sił, aby zapomnieć o tém, co dotąd w Joasi upatrywał, a po chwili o Joannie saméj zapomniał zupełnie do tego stopnia, że nie zważał nawet na łzy, które wylewać nie przestawała.
— Cóż to za jaskinia? zapytał głośno, uderzony nagle widokiem téj budowli podziemnéj.
Joanna, za obowiązek dziecka sobie to poczytała, aby mu pomimo łzy swoje, odpowiedzieć.
— To jaskinia boginek, mój chrzestny panie, rzekła.
Boginek? Może czarownic chcesz powiedzieć?
— Ja nie znam czarownic mój chrzestny paniczu.
— Ale cóż to są te boginki?
— Są to kobiéty, których widzieć nie można, ale które człowiekowi dobrze lub źle czynią.
— Czy ty w to wierzysz, Joasiu?
— Zapewnie, że wierzę mój paniczu chrzestny.
— Aleś ich nie widziała, kiedy ich widzieć nie można?
— I pana boga nikt nie widział, mój paniczu chrzestny, a jednak w niego wierzą. A potém moja matka w to wierzyła, a ja w to wierzę, w co mi wierzyć kazała.
— A jakże tobie, czy źle czy dobrze uczyniły te boginki?
— Nigdy mi jeszcze nic złego nie uczyniły.
— Ani téż dobrego?
Joanna nic nie odpowiedziała. To milczenie wielką ciekawość w Wilhelmie obudziło; sądził jednak, żeby to nie litościwie było przykrość jej robić w dniu podobnym, zmuszając ją do odpowiedzi w brew jéj woli.
— Dészcz przestaje, rzekł do niéj, będę mógł teraz sam znaleźć drogę; jeżeli się dłużéj chcesz tutaj zatrzymać Joanno, nie rób sobie dla mnię żadnego przymusu, proszę cię.
— O nie, mój paniczu chrzestny, moglibyście się w moczarach zbłąkać. Ja was poprowadzę; nie jestem wcale zmęczoną.
Wstała, a Wilhelm spostrzegł że coś położyła w szczelinę skały.
— Cóż ty tam kładziesz Joanno? zapytał ją, ciekawy dociéc zabobonnych obrzędów narodu.
— Parę listków macierzanki które urwałam przed wejściem do jaskini, odpowiedziała.
— Dla kogóż to ta ofiara Joasiu? czy dla boginek?
— To jest zwyczaj dziéwcząt, mój paniczu chrzestny.
— A chłopcy cóż dają na ofiarę?
— Mały kamyczek, mój chrzestny paniczu. Włożę jeden za was.
— Inaczéj zapewne boginki by się gniewały na mnię, i jakiego złego figla mi wypłatały?
— Być może, chrzestny paniczu. A to nie wiele kosztuje włożyć mały kamyczek?
— Włożę dwa, jeżeli ci to przyjemność robi, moja Joasiu.
Ale wychodząc z jaskini, Wilhelm, oddając się na powrót podejrzliwości swojej, pomyślał sobie, że ten kwiatek macierzanki jest może znakiem, objetnicą schadzki, którą Joanna tym sposobem oznajmiała przedmiotowi swojéj miłości.
Dalszą drogę przebyli w milczeniu. Wiatr, który jedne chmury rozpędzał, ale w ich miejsce inne spędzał, utrudzał ich pochód, i wszelką rozmowę niepodobną czynił. Kiedy doszli do trzeciego wału gruzów, który tworzy najwyższe wzniesienie w Toull, Joanna zapytawszy się swego chrzestnego panicza, czyli ma gdzie jakie schronienie dla odpoczynku, pożegnała go w następny sposób:
— Dziękuję wam, mój chrzestny paniczu, za waszą dobroć dla mnię, i wybaczcie mi, jeźlim was obraziła.
W mowie wieśniaków téj okolicy to znaczy tyle, co przeproszenie, że nie można było godnie przyjąć gościa, lub że nie umiano się obejść z nim dość grzecznie według jego godności.
— Chwilę tylko zaczekaj moja kochana Joasiu, rzekł młody baron; będziesz teraz musiała nie jedno kupić, a może by ci ciężko było teraz dostać wszystkiego na kredyt. Oto masz coś na koszta uczty, którą będziesz musiała jutro wyprawić.
— O dziękuje mój chrzestny paniczu. Zatrzymajcie dla siebie. Może nie będziecie mieli na tyle, i zabrakło by wam w podróży, a mnie nie potrzeba wiele. Wszyscy mnię tu znają, i nie odmówią mi tego, czego potrzebuję.
— Joasiu, ty nie jesteś bogatą, a ja nim jestem, mam nawet pewne prawo zapłacenia koszta pogrzebu mojéj biédnéj mamki.
— Jak chcecie, chrzestny paniczu, odpowiedziała Joanna, która się obawiała popełnić niegrzeczność, gdyby się dłużéj przyjąć wzbraniała; ale to tego będzie za wiele.
— Resztę schowasz dla siebie, moja Joasiu!
— Dziękuje panu! Ale to złoto, a ja złota niechcę. Mówią u nas, że złoto tylko nieszczęście sprowadza.
— Czy tak? więc oto masz srebro!
— Dziękuję wam bardzo paniczu chrzestny. Tylko że niewiém ile to tego jest, coście mi dali. Ale ja kupię tego wszystkiego, co mi ciotka kazała, a resztę co zostanie wam przyniosę. Dyć przecie nie odjeżdżacie zaraz?
— Zostanę tu jeszcze, i będę bardzo rad jeżeli cię jeszcze raz zobaczę; ale co piéniędzy to ani grosza nieodbiorę z tego, com ci już raz dał. Do widzenia tedy Joasiu!
— Do widzenia łaskawy paniczu chrzestny. I oddaliła się biédna płacząc ciągle.
— Dziwna istota! pomyślał Wilhelm, widząc ją wchodzącą do jednéj z chat ubogich w Toull; wszelką ma przytomność umysłu, zdaje się że z uległością losowi się poddaje, a jednak zarazem jest niepocieszona.
Wilhelm niewiedział, że każda wieśniaczka, jeżeli jest czułością obdarzona, co nie tak rzadkiém jest w nich jak by się zdawało, podobnéj jest przyrody. Wzwyczajenie do pracy, i niepodobieństwo opuszczenia się na drugich z tém co jej samej czynić wypada, niedozwala jej nigdy oddać się zbytecznym wybuchom boleści; ale ta boleść cierpliwa i prosta głębiéj może w sercu się zakorzenia, jak każda inna.
Wilhelm chciał się udać do lepianki matki Gity, ale spostrzegł plebana parafii który wyszedł naprzeciw niego, tłómacząc się grzecznie że go nie mógł zaraz przyjąć skoro tylko przybył w te miejsca, i zaprosił go do siebie na plebanią, dokąd także Sporta już dawno przyprowadzić i w swojéj stajni postawić kazał, chociaż nie znał wcale nazwiska tego podróżnego, do którego ten piękny koń należał. Wilhelm jednak niezwłocznie się pośpieszył z uwiadomieniem go o nim, i o zamiarze, który go zaprowadził do Epinell, sądząc, żeby to nie grzecznie było przedłużeniem swojego incognito nadużywać uprzejmości szczéréj swego gospodarza.
Jeżeli w podobnych ustroniach i zakątach pustych znajdzie się księdza, a ten jest jeszcze młody, można być pewnym, że to jest kacérz światły, który w niełaskę popadł u swojego biskupa; jeżeli zaś stary, jest ateusz złych obyczajów, który tu karę swoją odpokutowuje. W obu jednak razach, to jeszcze przypuszczenie dołożyć wypada, że nieudolność jego musi go czynić niezdatnym do knówania podstępów w świecie na korzyść duchowieństwa. Człowiek ten jednak, którego Wilhelm miał przed oczami, do żadnego z tych podziałów nie należał. Był to człowiek znakomity, umysłu znacznie wykształconego, ale nie urodził się na podstępcę; zapomniano go tedy na jego wygnaniu, a on ani myślał o dopomnięciu się przeniesienia w miejsce zdrowsze, i siedzibę mniéj dziką.
Było właśnie koło czwartéj godziny po południu, a Wilhelm ginący ze znużenia i głodu wyznał, że nigdy gościnność nikomu w porę dogodniejszą nie była wyświadczoną, jak ta któréj on się widział przedmiotem. Pomimo zwyczajną swoją grzeczność głuchy prawie na uprzejmość Proboszcza, dopiéro, kiedy z chciwością młodzieńca dwudziestoletniego pochłonął skromną ucztę, przyszedł do siebie i w stanie był słyszeć go i odpowiadać na zapytania.
— Wyznać trzeba, księże proboszczu, że wasza kraina w istocie bardzo jest ciekawa, — rzekł mu na poobjedne, — i żałuję mocno, że niémam oka wyćwiczonego badacza starożytności, aby w każdym kamyczku któren napotykam, odkryć ślady mieszkania gallickiego lub rzymskiego, jaki ołtarz druidzki lub posąg bożka Huar-bras, tego Marsa gallickiego, lub jaki grób sławny, słowem tego wszystkiego, co uczeni widzą i stwierdzają pomimo mech dwóstu-stu lub trzysto-letni który je pokrywa, i w głazach niekształtnych, które na pozór nic znaczyć się nie zdają.
— Panie baronie, odrzekł ksiądz nieco zgorszony, przyszedłeś pan, jak poznaję, na słowo uczonego p. Barailon, aby podziwiać nasze cuda, i czujesz się być nieco zawiedzionym, niemogąc tak biegle czytać jak on hieroglifów gallickich. Jednakowo musiałeś nadybać w miejscu, w którém biedna mamka twoja mieszkała, zarówno ciekawe menhiry, jak skały krwawo-ofierne. Jest zwłaszcza jeden, którego równowaga jest jeszcze bardziéj zadziwiająca, jak owego grzybu wielkiego na górze Barlot. Jest on tak sztucznie podparty, że wietrzyk najmniejszy nim porusza; i niech tylko powietrze trochę jest chłodniejsze, drzący i jęczący cały na swojéj podporze wydaje głos szczególny, który nie jest bez wdzięku, i który łatwo mi teraz tłómaczy dźwięk tajemniczy bożka Memnona przy wschodzie słońca, to jest, za piérwszem powiewem brzasku. Kamień z pod Epnell jeszcze jest dźwięczniejszy, bo śpiéw jego trwa prawie ciągle, a nasi wieśniacy utrzymują, że w nim jest duch zamknięty, który przeszłość opowiada, przyszłość przepowiada, a nad teraźniejszością płacze. Proszę tylko dobrze wziąść na uwagę, panie baronie, to słowo Epinell, którém przez zepsucie ten kamiéń zowią. Pochodzi ono z Ep-nell; wyraz gallicki starodawny, co tyle znaczy co bez dowódzcy. Jo-mâther (krwawo-ofierny) przeciwnie znaczy tyle co ucinać, kaleczyć, zakrwawić, i męczyć nieszczęsną ofiarę na kamieniu pokuty. To tyle, jak gdyby powiedzieć chciano zabójstwo święte. Proszę jeszcze i na to zważyć, że jo-mâthr nazywają się kamienie te, na których ofiary robiono z ludzi, co jest dowiedzione przez talérzyki do zbiérania krwi i roweczki do wypuszczenia jéj, podczas gdy kamienie Epnell niémają tylko talérzyki — co dowodzi; że one nie były przeznaczone tylko do obrządków bardzo niewinnych —; proszę tedy uważać i na to, że tamte, czyli skały jo-mâthr (krwawo-ofierne) są na górach wysokich, zwrócone ku północy, a te zaś w dolinie ściśnionéj, nad małym potokiem i zwrócone ku południowi.
— Cóż z tego chcesz wnioskować, księże proboszczu?
— Że w tém mieście ważném i ludném, Toull, którego ważność jest niewątpliwa, panie baronie, tak z powodu licznych zabudowań, których szczątki i zwaliska na téj górze i po wszystkich dolinach i wzgórzach okolicznych widzieć się dają, jako téż i z powodu położenia jego na pograniczu starożytnych okręgów Berry i Combrailles, Biturigów i Lemowisów; coby jasnym było dowodem, że Toull, Tullum, Turicum czyli Taricum, było niezaprzecznie Gergovia, Gergobina Boiorum, owe miasto okropne, spółzawodnik Gergowii Arweneńczyków, którego śladów daremnie pod jego właściwém nazwiskiem szukano.......
— Ależ księże proboszczu! dalekoś my widać od kamieni druidzkich odbiegli.
— Zaraz i do nich przyjdziemy, panie baronie. Gród taki, jak Toull, musiał koniecznie miéć dwa obrzędy, i miał je. Był w nim bowiem obrzęd urzędowy i panujący na górze Barlot; i był drugi przeczący i cierpiany tylko lub prześladowany w głębi doliny Ep-nell. Obrzęd wolny, kacérski, jeźli się tak wyrazić mogę, szczycił się tém, że jest bez dowódzcy, bez pana..... przeciwnie kościół urzędowy — chociaż błądzę nadając tak święte imie tym niecnym bałwochwalstwom — czyli raczéj świątynia w któréj samowładnie druidzi panowali, była na kamieniach czyli skałach krwawo-ofiernych (jo-mâtr). Być także może, iż ten obrzęd haniebny pomału upadał, a wzór cześci boga daleko czystszéj i niewinniejszéj w Ep-nell powstawał; albo téż, że przed zaborem kraju przez Keltów Kimriskich, przodkowie nasi Gallowie ołtarzy swoich krwią niebroczyli, a ta świątynia spokoju w Ep-nell została może jako przeczenie religii prześladowanéj..... Cóż myślisz panie baronie? Czyliż ci się to niezdaje być jasne jak dzień?
— Jest to w istocie jasne jak dzień ponury i zachmurzony, jak nam go burza dzisiaj naprzykład zrobiła, księże proboszczu; jednakowo, na każdy przypadek, poszukiwania wasze i przypuszczenia są bardzo dowcipne, i zarówno w nich jest poezyi co i ducha badacza starożytności.
— Jeszcze jedno panie baronie. Kiedyś właśnie wspomniał o poezyi, mamy tu dowody jeszcze ważniejsze i prawdziwsze może na poparcie mojéj sprawy; a tém jest podanie ludu. Mamy tu dwa rodzaje czarów, jedne które są złośliwe, i początek swój obrzędu odnoszą do skał krwawo-ofiernych. Wszyscy złodzieje drobiu i jarzyny, wszystkie złośliwe czarownice, które dziéwczęta do złego namawiają, lub przez zemstę zatruwają chudobę sąsiadów, — za przykład posłuży Wielka-Gotha, którąś pan musiał dziś widzieć — przekleństwa swoje na górę Barlot zarzékają. Przeciwnie, kobiéty mądre, jak ich tu nazywają, które léczą chorych, i modlitwy odmawiają na odwrócenie chłosty rolnika, gradu, wścieklizny, pożaru, zarazy i t. d. — kobiéty te, chociaż błędami napełnione, w myśli swéj są jednak dobre i wcale nieszkodliwe. Mają tylko trochę za wiele zamiłowania dla skał w Ep-nell i jaskini boginek, która to samo w téj stronie leży. Taką była matka Tula, którą nazywać trzeba Tulia, które to imie czysto jest gallickie, i mogłoby ród twojéj zmarłéj mamki odnosić do bogini, czyli raczéj druidki Tulli lub Tauriki, któréj świątynię mogłeś łatwo poznać po miejscu, na którém stoi, i po murach jéj dwoistych na naszéj górze.
— Wprawiasz mnię w podziwienie księże proboszczu! masz rodowody i źródłosłowia na wszystko. Zapalasz moją ciekawość i pobudzasz mnię do prośby o wytłómaczenie mi rozmowy którą dziś rano podsłuchałem, a która mi przypomniała powiastki, któremi mię niegdyś moja mamka usypiała.
Gdy Wilhelm opowiedział to wszystko, co podsłuchał z rozmowy Leonarda i matki Gity na cmętarzu, proboszcz, który się obawiał, że się może nie bardzo gorliwym katolikiem pokazał w poprzedzających objaśnieniach swoich, i najzaciętszą toczył walkę w sobie przeciwko zapałowi swojemu dla umiejętności, poezyi i piśmiennictwa, odrzekł z westchnieniem:
— Są to rzeczy w prawdzie smutne, które mi wyznać potrzeba panie baronie..... ale zamilczeć niémogę, że od lat cztérech, odkąd mieszkam w téj lichéj wioszczynie, lekki tylko cios zadać mogłem téj kaźni zabobonności. To miejsce tu, jakby uprzywilejowane jest do wypełniania obrzędów bałwochwalczych, a że z rozpaczy się rzuciłem do zbadania dla rozrywki początku wszelkich podań gallickich, często się zdarza, że je słucham i wyświécam z daleko większą przyjemnością, jak bym to uczynić powinien. Zapewniam pana, panie baronie, żeby tu jaki uczony, a nawet i poeta znalazł bardzo wiele ciekawości, i gdybyśmy mieli jakiego Walter-Skotta, któryby je spisał..... Ale mógłbyś mi pan zarzucić, — dodał nagle wpadając w ową nieufność, która daleko bardziéj cechującą jest w księdzu, jak w wieśniaku, — że to nie jest zatrudnieniem księdza czytać romanse, i życzyć sobie, aby pomnażano liczbę tych dzieł szkodliwych i zgubnych.
— Zgubnych, księże proboszczu? — zawołał Wilhelm: pisma Walter-Skotta nie są zgubne. Jest wielka różnica między romansem a romansem.
— Zawsze czytanie podobne jest płochością dla duchownego, — odrzekł proboszcz z Toull, badając twarz rumianą i otwartą swojego młodego gościa.
— Za nadto jesteś dla siebie surowy księże proboszczu, względem tak niewinnéj rozrywki, — odpowiedział Wilhelm; — i gdybym był na twojém miejscu, tobym się na czytaniu nie ograniczył, ale bym sam pisał.
— Wolne żarty, — odrzekł proboszcz, — chociażby tu na osnowie wcale nie brakło. Jest tu bardzo wiele pamiątek, które do dziejów téj okolicy należą w mniemaniu wieśniaków i w poetyczném ich tłómaczeniu! To coś słyszał na cmętarzu panie baronie, może ci posłużyć za wzór.
— I oni wierzą na prawdę w skarb ukryty?
— Do tego stopnia, mój panie, że bardzo szczęśliwym nazwać się możesz, iż prawem spadku posiadasz dobra w téj okolicy; inaczéj bowiem ciężko by ci je było kupić, bo każdy by się obawiał, aby ci razem i tego skarbu ukrytego nie sprzedał.
— Więc ja i w téj stronie mam posiadłości? — pomyślał Wilhelm, który o tém niewiedział, a przynajmniéj sobie nie przypominał; tak małą miały wartość te przestrzenie puste i płone.
— I w tym wypadku nawet, — mówił daléj proboszcz — gdybyś pan w szlachetnym zamiarze ulepszenia roli w tych stronach kapitały tu przyniósł i je poświęcił, a przez to i mienie wieśniaka ulepszył, który je obrabia, byłoby wielu takich, którzyby krzywém okiem na to patrzeli. Byliby bowiem tego mniemania, że każesz ziemię wywracać, aby z łona jéj wydrzeć te bryły złota, które wypalają korzenie roślin, i zapewnie owe wozy szczérego złota i srébra, owe świécące przyłbice i pasy z kamieni drogich twoich przodków, dowódzców gallickich, zniszczonych i wymordowanych w tych miejscach przez Rzymian, a późniéj przez ludy barbarzyńskie. To podanie — jak każde podanie w ogóle — ma podstawę historyczną. Przy śmierci dowódzcy gallickiego lub keltyckiego, zrobiwszy na jego grobie bogom ofiarę z jego niewolników, najprzychylniejszych sług, i koni, sypano im — jak ci zapewne jest wiadomo — grobowce, i zakopywano wraz z owemi zwłokami całe bryły złota i srébra, bronie najdroższe, i niezmierne bogactwa. Często przeto w tych okolicach znajdywano łańcuchy złote w urnach tych grobowców, — tumuli..... Ale nudzę cię zapewnie panie baronie?
— O przeciwnie, księże proboszczu! bardzo mnie to zajmuje. Ależ te tumuli były przecież pomniki rzymskie?
— Czyli gallicko-rzymskie, i gdyby je tylko z dawniejszych czasów znaleźć można było, zamiast prostych ozdób wydobyto by wtedy.....
— Otóż, księże proboszczu, przyznaj się, że i ty sam wierzysz w te skarby!
— Mógłbym w nie wierzyć, — odrzekł proboszcz z uśmiechem, — nie żądając jeszcze przywłaszczyć je sobie, i życzę z serca, aby się znalazły na waszéj ziemi, a nie w moim ogrodzie, gdzie jednakowo nie szukając za niczém tylko sadząc sałatę, znalazłem wiele monet rzymskich, które może w dowód szacunku odemnie przyjąć raczysz.
— O nie chcę cię ich pozbawić, księże proboszczu, — odrzekł młody baron; — lubo bardzo ciekawy jestem je zobaczyć.
Proboszcz wysunął szufladę swojego starego dębowego stolika, i wyjął z pośrodku starego żelaziwa, popsutych kluczy, pogiętych goździ i innych podobnych szczątków bez wartości, których zbiór okazywał zwyczaj zbytniéj oszczędności ubóstwa, kilka starych monet z czasów Antonina pobożnego, Galliusza, Agrippiny i Filipa Araba, które się szczególnie dobrze przechowane i w obfitości w ziemiach naszych środkowéj Francyi znajdują.
Podczas, gdy nasi dwaj miłośnicy starożytności ciekawie te monety badali, burza na dworze na nowo z całą gwałtownością wybuchła. Jedyne drzewo miasta Toull uginało się i skrzypiało chłostane wichrem, a grad się rozbijał o dachówki probostwa. Dźwięk żałobny dzwonów łączył się z wyciem burzy.
— Zdaje się mi, — rzekł Wilhelm, — iż jeźli się obawiacie skutków piorunu, toby lepiéj było przeszkodzić zbytniemu wysileniu Leonarda tego rodzaju.
— Byłoby to niepodobieństwem sprzeciwiać się temu, — odpowiedział proboszcz; — a jednak Leonard należy jeszcze do najświatlejszych z naszych ludzi. Ale chociaż w boginki żadne nie wierzy, wierzy jednak w swoje dzwony. Cała wieś w nie wierzy, a gdybym chciał im zakazać dzwonić, tobym się naraził na to, żeby mnie ukamienowano.
— A zatém wasi parafianie są to ludzie, jak widać, z dobrą wiarą.
— Za nadto nawet wierzący z pewnego względu, bo wierzą w wszystko; w prawdę tak dobrze, jak i w kłamstwo, w bałwochwalstwo jak i w kościół prawdziwy, w druidyzm jak i wielobóstwo. Złe i dobre duchy zarazem ich byt swojemi przymiotami otaczają. Boginki szczególnie odgrywają tutaj wielką rolę, a okolica nasza jest zasiana jamami i jaskiniami, wszystko utworu rąk ludzkich, mieszkań dzikich piérwszych naszych przodków, lub pieczar poświęconych wyroczniom kapłanek gallickich. Wszystkie te jaskinie, ciekawe bardzo dla badacza starożytności, są w wielkim poszanowaniu u ludu z powodu, iż je uważają jako mieszkania istót niewidomych, które sobie przychylnemi zrobić się starają zanosząc do świątyni jakikolwiek datek, choćby nawet tylko listek, odrobinę jakiegokolwiek mchu, byle to tylko ta ofiara miała znaczenie uszanowania i pamiątki.
— Widziałem właśnie, jak moja siostra mléczna Joasia dopełniała tego obrzędu, zawołał Wilhelm, który już dawno o téj dziewczynie myślał, nie mogąc znaléźć zręcznéj sposobności śród tego uczonego objaśnienia proboszcza z pytaniem swoim względem niéj się wysunąć. — Proszę mi téż powiedzieć, księże proboszczu, czy Joasia jako córka i siostrzenica czarownic, nie jest także trochę czarownicą?..... Ale cóż ci to jest, proboszczu, czyś nie chory? — dodał Wilhelm spostrzegłszy, jak młody proboszcz to bladł to się czerwienił na przemianę.
— To burza mi zburzenie krwi sprawia. Czyliż tego nie doznajesz panie baronie?..... Joanna jest to dziewczyna dobra i uczciwa, mogę pana o tém zapewnić. Jest ona godna wszelkiego się nią zajęcia.
— I mnie się tak zdaje — odrzekł Wilhelm, — i jestem bardzo rad, że mogę w téj mierze otwarcie, i szczérze pomówić z tobą księże proboszczu! bo mam dla niéj obowiązki do wypełnienia, o których aż nadto długo zapomniano, i chciałbym słyszéć od pana,..... tak między nami..... w poufności, czyli nie myślisz sam o tém proboszczu, żeby to było piérwszym obowiązkiem moim, usunąć ją umieszczeniem w domu mojéj matki niebezpieczeństwu pewnemu.....
Ksiądz się nieco zmięszał, wahał i rzekł nakoniec głosem wzruszonym:
— Nierozumiém cię panie baronie, jakie niebezpieczeństwa.....
— Młodzi ludzie z miasta, zwabieni pięknością tak nadzwyczajną, niemogliżby teraz, skoro jest zostawiona opiece złośliwéj kobiéty.....
— Zdjąłeś ciężar z mojego serca, panie baronie, — odrzekł proboszcz, jak gdyby życiu wrócony tém powierzeniem; — byłbym się obawiał wydać sąd nierozważny, ale skoro i tobie panie w tym przedmiocie ta sama obawa na myśl przyszła, muszę wyznać, iż od niejakiego czasu..... ale niechcę tu wymieniać niczyjego nazwiska.....
— Ale ja go wymienię, — odrzekł Wilhelm.
Lecz nié miał na tyle czasu; i nazwisko na języku mu zamarło widząc, jak ten, który go nosił, — Leon Marsillat — żywo drzwi otworzył, i bez wszelkich zachodów zbliżył się do kominka, na którym ogień się palił, aby obsuszyć odzież swoją z deszczu przemokniętą.


ROZDZIAŁ VI.
Piorun.

— Witam cię perło wszystkich proboszczy! — rzekł Leon Marsillat, ściskając poufale za rękę plebana. — Znowu to ja, mój kochany Wilhelmie! Proboszczu, przecież mi nie odmówisz gościnności i pozwolisz się ugrzać przy kominku i wypić szklankę wina, bom przeziąbł na wskróś. Ta przeklęta burza tak nagle całe powietrze zmieniła.
— Sądziłem, że już jesteś daleko na drodze do Boussac? odrzekł młody baron.
— Litowałem się nad moją Dulcyneą, którą na koniu z sobą wiozłem, i nie mogłem na to pozwolić, aby miała brodzić po błocie; przeto jako Don-Kiszot prawdziwy, podwiózłem ją aż na sam rynek Tobozy. Koń zmuszony piąć się tą drogą stromą i kamienistą z dwoma osobami, nie mógł tak spiesznie iść. Niech téż djabli wezmą, jak ci Gallowie źle umieli robić drogi! Ale że się spodobało grzmotowi i gradowi na nowo rozpocząć swój hałas i taniec, nie widziałem potrzeby, aby się nadal wystawiać na ich wściekłość. W za nadto dobrém towarzystwie oczekiwać będę pogody, jak żeby mnię ta zwłoka niecierpliwić miała.
— Panie Leonie! — rzekł proboszcz, który zawołał już służącą, i kazał jej nałożyć drzewa na kominek i kufel winem napełnić; — zawsze gdzieś znajdziesz jakąś towarzyszkę podróży, którą z chwałą zwycięzką wodzisz po drogach. A czy pan wiész o tém, że to tylko bajki rodzi na nie korzyść naszych młodych dziewcząt?
— I ty słuchasz tych baśni proboszczu? ty brylancie? wzorze wszystkich proboszczy w świecie? a prawdziwie gorszysz mnie tylko chcąc mnie skarcić, że jestem litościwym! O, to szkaradnie od ciebie panie Abbé!
— Otóż jak mi zawsze odpowiada! — odrzekł proboszcz, który, w głębi serca będąc aż za nadto dobrodusznym, nie gniewał się wcale, że widział czasami u siebie człowieka uczonego, podzielającego z nim jego poszukiwania umiejętne, i kochał Leona Marsillat nie mając wielkiego szacunku dla niego. — Zamiast coby go człowiek miał wyłajać, to on przeciwnie kazanie ci powié!
— Czyliż nie jest rzemiosłem nas obu kazania prawić? Ksiądz na kazalnicy, a rzecznik na swojéj ławce, to wszystko jedno.
— O nie, nie, — odpowiedział proboszcz, — to stanowi dwa.
— Niech i tak będzie! dwóch gadułów, dwóch gdéraczy. O księżulku kochany, jakże to winko twoje przyjemnie po gardle drapie. Zdaje się mi; że szczotkę połykam! Z kądże to dostajesz tego boskiego nektaru?
— Z St-Marcel. Może pan chcesz tego z Argenton?
— Powiedziałbyś mi znowu że to stanowi dwa, nieprawdaż? lecz ja się nie skarżę wcale na tego cienkosza, — ujdzie! Ależ Wilhelmie? cóż ci to jest? czyż mi nie chcesz towarzyszyć? proboszczu! daléj! pomóżcież mi, inaczéj wywrócę moją szklankę..... a mam ci udzielić ważne odkrycie!
— Odkrycie archeologiczne?
— Nie, geologiczne! czy wiecie co mi Klaudyja w podróży opowiedziała? Zobaczycie natychmiast, że to się zawsze na coś przyda wozić z sobą dziéwczęta na koniu; to kształci ducha i serce. Żebyś mnię tylko chciał usłuchać proboszczu, tobyś nie wsiadł nigdy na twoją Siwą, niémając przy sobie jakiéj czarnooki zamiast tłómoczka, coby ci opowiadała różne podania.
— Zawsze pełno kiepskich żartów!
— Może bardziéj lubisz jasno-włose? weź z sobą jasno włosą!
Proboszcz się zmięszał, ale Wilhelm, który do kominka był obrócony tego niespostrzegł, a Marsillat udał, że nic nie widzi.
— Cóż to za powiastka? słuchamy! — odrzekł proboszcz, chcąc przez to ukryć swoje pomięszanie; — zapewne jakie bzdurstwo nowe!
— Słuchajcie więc! znasz księże dobrze skałę de Baume, na któréj widać ślad ludzkiéj stopy?
— Jest to stopa ś. Marcyjala, który osobiście w te strony przybył, aby zniszczyć cześć bałwanów i nauczać chrześciaństwa w Toull-Saint-Croix, w roku naszego Zbawiciela.....
— Właśnie téż tu mowa o ś. Marcyalu i naszym Zbawicielu! Udawaj jak chcesz że w to wierzysz! Ale ja ci powiadam, proboszczu! że to jest stopa królowéj boginek, Wielkiéj-boginki która zgniewana cześcią oddawaną twojemu świętemu, ze złości nogą o skałę tupnęła, przez co wysuszyła natychmiast cieplicę która tu płynęła, i przeniosła jéj źródło do Evaux.
— Wiém ja dobrze o téj powieści; czy to już wszystko?
— O księże, bez głowy!..... I nic z tego niewnosisz?
— Wnoszę z tego tyle, że Klaudyja powtarza głupstwa swéj babki.
— A ja, co do mnie, wnoszę z tego, że jeźli twoje zdanie jest prawdziwe, i podania gminne ustne historyą w książkach wypuszczoną i zachowaną w godłach obrazowych ludu, w Bord Saint-Georges i Toull musiały być źródła ciepłe.
— Gdzież by się były podziały?
— Śliczne pytanie! Proboszczu mówię ci że słabniesz na umyśle. — Podczas zburzenia waszego grodu gallickiego, zdarzenia gwałtownego i nagłego, kąpiele ciepłéj wody, zapewnie jeszcze za czasów panowania Rzymian na przeciwnej pochyłości góry zaprowadzone, zostały zniszczone i zawalone, a cieplice same znikły pod stósami gruzów i ziemi na nowo udeptanéj.
— Dla czegóż to ma być na drugiéj stronie góry? — zapytał proboszcz, który się zaczął przysłuchiwać z uwagą.
— Jakżeż sobie chcesz wytłómaczyć owe mokrzyce? cóż to są te mokrzyce? Czyliż nigdy nad tém niepomyślałeś? Te mokrzyce, które się tak dymią jak samowar w zimie? Te mokrzyce, w których dna dostać nie można? te mokrzyce, które nie mogą być prostemi mokrzyskami pochodzącemi ze ścieku wody dészczowéj, bo przecież leżą na pochyłości dość stroméj i zdolnéj do spływu? Te mokrzyce nakoniec, które w sobie zawierają z pewnością wody mineralne daleko gorętsze, skuteczniejsze i obfitsze jak te są w Evaux o trzy mil z tąd odległe? I wy pod kamieniami szukacie skarbu? W wodzie to szukać byś-cie go powinni. Tam to będzie prawdziwy skarb, prawdziwe bogactwo téj krainy. Założyłbym się, żeś nawet jeszcze nie pomyślał o tém kilka razy przynajmniéj zaryć łopatą w te mokrzyska!
— Nigdy; a jednak wieśniacy ciągle utrzymują, że w tém koniecznie coś być musi!
— I nigdyś tam jeszcze nie zapuścił ciepłomierza aby się dowiedzieć, czyli ta kotlina, ciepła na powiérzchni, nie jest kipiąca o sześć stóp głębiéj?
— O, chciałbym koniecznie mieć ciepłomiérz; muszę sobie go koniecznie sprawić! Czy to wiele kosztuje panie Leonie?
— Mam w domu bardzo dobry, to ci go jutro przyniosę proboszczu!
— Jutro? a czy tylko pewnie?
— I razem będziemy robić doświadczenia.
— Jutro? jutro? czy tylko nie na żart mówisz panie Leonie!
— Słowo! zawołał Leon, podając swoją rękę proboszczowi.
Proboszcz z radością i ufnością dziécięcia uderzył w podaną mu dłoń.
— O moja biédna Joasiu! — pomyślał sobie Wilhelm słysząc tę rozmowę — jesteś ty dziewczyną bardzo źle strzeżoną, a nieprzyjaciel twojéj niewinności z łatwością potrafi uśpić baczność i roztropność twoich obrońców najwłaściwszych. Poczciwy proboszcz zaciekle jest myślą jedną zajęty, z czego Marsillat tanim kosztem korzystać nieomieszka. Nikt ci przeto więcéj niepozostaje prócz mnie biédna siéroto. Dobrze więc, ja cię nieopuszczę, i jeźli już jest za późno, to przynajmniéj będę się starał zapobiédz nieszczęsnym skutkom twego błędu.
— Otóż i biédna Joasia idzie, — ozwał się Marsillat, uważając z pod oka księdza, który się jeszcze bardziéj zmięszał, spostrzegłszy się, że wpadł w łapkę.
Wilhelm zadrzał na krześle, i żywo się obrócił, aby nie stracić z oka wyrazu twarzy Joanny w chwili, w któréj się z spojrzeniem Marsillata spotka; ale dzięki bezczelności jednego i niewinności drugiéj, na twarzach obu żadnego śladu porozumienia wyczytać nié mógł.
— Dobry wieczór, księże proboszczu, — rzekła Joanna. — Dobry wieczór panie Leonie. Szukam tu mojego panicza chrzestnego. A! dobry wieczór, paniczu chrzestny. Oto tyle się mi jeszcze zostało piéniędzy z tego coście mi dali, i przyszłam wam tę resztę oddać i podziękować za waszą dobroć paniczu chrzestny!
— Powiedziałem ci już raz Joasiu, że nic nie odbiorę.
— Cóż więc z tém począć? Nie potrzeba mi tyle piéniędzy. Wszak tu tego będzie..... mało czterdzieści franków?
— Kupisz sobie suknie żałobne za nie, moja Joasiu, — rzekł proboszcz głosem nadzwyczaj łagodnym i ojcowskim, — a resztę zatrzymasz na swoje potrzeby, lub potrzeby twoich krewnych i przyjaciół.
Podobnie jak Wilhelm badał uważnie twarz Joanny i Marsillata tak i Marsillat w téj chwili śledził Joannę i proboszcza. Mimowolne tajemne wzruszenie księdza nie uszło jego oku. Ale spokój anielski ani na chwilę nie opuścił niewinną Joannę, a Marsillat, który się znał na tém lepiéj jak Wilhelm, przekonał się że serce pasterki z Ep-nell wolne było od wszelkiéj miłości, równie jak i od wszelkiéj nieufności.
— A teraz muszę wam powiedzieć dobra noc, mój paniczu chrzestny; do szczęśliwego widzenia, — rzekła Joanna; i rzuciwszy się na szyję Wilhelmowi z niedbałością i poufałością prawdziwie wiejską, ucałowała obydwa jego policzki, ani na chwilę nie wyrzekłszy się swéj spokojności i niewinności poważnéj.
To uściśnięcie dziewicze, które ślady łez Joanny zostawiło na policzkach Wilhelma, nie zadziwiło wcale Marsillata i nie zgorszyło proboszcza. Znali bowiem zwyczaje i obyczaje ludu. Ale byłoby to jednakowo za wiele powiedziane, chcąc utrzymywać że proboszcz widział ten pocałunek bez boleści: bo proboszcza nikt nie całuje i nie ściska; a Leon temu się nie przypatrywał drząc ze złości: bo nie ściska się nikogo tylko chrzestnego ojca swojego.
Wilhelm, odurzony w początku tym dowodem uszanowania, któren brał za dowód ufności nadzwyczajnéj, w krótce przyszedł do siebie, przypominając sobie, że za przybyciem swojém do Boussac przed ośmiu dniami, stara tłusta służąca domu, któréj o zalotnictwo posądzić nie można było, nazywając go swoim paniczem tém samém uściśnięciem poufałém go powitała.
— Moja kochana — rzekł do Joanny, starając się, z powodu przytomności Marsillata powagę swemu głosowi nadać; — nie żegnam cię jeszcze na zawsze: jutro się zobaczemy na pogrzebie mojéj biednéj mamki, na którym być się spodziéwam.
— To za wiele dla nas szczęścia mój chrzestny panie, odpowiedziała Joanna.
— To bardzo dobry i szlachetny uczynek, panie baronie; zawołał ksiądz; to bardzo ładnie. Mogę śmiało powiedzieć, że mało jest młodzieży w stanach wyższych społeczeństwa, zdolnych do podobnego uczucia pokory, i tak religijnego uczynku. Moja kochana Joasiu, masz oto dobrego i szlachetnego chrzestnego ojca i prawdziwego przyjaciela. Nabierz tedy odwagi, moja córko, i przyjmując z uległością woli boga to nieszczęście, które cię dzisiaj dotknęło, niezapomnij złożyć dzięki opatrzności najświętszéj, która ci w tak pomyślną porę zsyła szlachetnego opiekuna, jak gdyby ci chciała oszczędzić zgrozy usamotnienia. Życzę sobie tego z całego serca, aby szlachetna matka pana barona chciała cię przyjąć do swojego domu, abyś w niéj znalazła drugą matkę, jakeś znalazła prawdziwego brata w Chrystusie w osobie godnego jéj syna.
— Mój paniczu chrzestny, świadczycie mi więcej przyjaźni jakem na to zasłużyła; będę też za was prosić boga, i za was to samo księże proboszczu.
I rozczulona do głębi serca tą przychylnością którą jej okazywano, biédna i poczciwa Joanna odeszła łkając z rzewnego płaczu.
Proboszcz wyszedł za nią, aby jéj pomódz zarzucić na plecy tobołek, któren za drzwiami zostawiła, a w którym były zasoby na ucztę pogrzebową. Syn Leonarda, chłopak wielki, szesnastoletni, nielada brzydki, lubo wesoły, oczekiwał Joannę w kuchni aby ją odprowadzić do domu i pomódz jéj resztę zanieść zasobów. Dészcz był przestał, wiatr tylko jeszcze wiał burzliwy, a noc, zapadłszy rychléj jak zwykle, z powodu chmur gęstych i czarnych które słońce pokrywały, roztoczyła swoją zasłonę nad całą okolicą.
— Tak panie baronie, — rzekł proboszcz wzruszony wchodząc na powrót do pokoju, w którym swoich gości był zostawił; — Joanna dla domu pańskiego z wielką korzyścią by była. Jest to najlepsza dziewczyna z całéj mojéj parafii, i nie jestem nawet wstanie tak godnie ją zalecić jak na to zasługuje.
— Otóż, co się temu księdzu ubrdało w głowie? — pomyślał Marsillat. — To się mi podoba! trzeba mi będzie stósownie do tego moje bateryje ustawić. A ten ksiądz cnotliwy, który z czystéj cnotliwości z żarliwością nad tém pracuje, aby z oczu swoich oddalić przedmiot zgubny dla spokojności jego sumienia i serca, popycha ją w objęcie Wilhelma! O księża! otóż to tacy jesteście! niech się drudzy gubią jak chcą, wy sobie z tego ręce umywacie, byleście tylko waszą duszę własną uratowali. — Kochany proboszczu — rzekł na głos, — oddaję słuszność twej poradzie którą dajesz mojemu przyjacielowi Wilhelmowi. Niezawodnie że Joanna pod skrzydłem opiekończém takiego mentora niebędzie wystawiona na niebezpieczeństwo zdradliwych zalotów młodych ludzi ze wsi waszéj. Lecz czyż się nic a nic nieobawiasz o pana Boussac w całém tém rozporządzeniu chrześciańskiém i ojcowskiém?
— Wytłómacz się jaśniéj, odrzekł Wilhelm zimno; niémam na tyle przenikliwości, abym mógł za piérwszém słowem odgadnąć twoje dowcipy bystre.
— W téj mierze niémogę się tłómaczyć tylko przed proboszczem jedynie moim ojcem duchownym, moim przyjacielem, jak Panurg się wyraził. Czyś czytał kiedy Rabelego księże proboszczu?
— Nie.
— Tém gorzéj dla ciebie; bo byś się był z niego nauczył, mój kochany księże, że nie wypada nigdy zamykać wilka do stajni.
— Nie rozumiém pana wcale.
— Cóż to, czyż niewiész że Joanna jest czarownicą? i że jeźli zechce oczarować mojego przyjaciela Wilhelma, nie potrzebuje tylko trzy słowa powiedzieć swojej dobrej przyjaciółce Wielkiéj-Bogince, królowej boginek, któréj jest oblubienicą, jak wszyscy o tém wiedzą?
— Niewiém tylko, jak możesz jeszcze żartować sobie tak złośliwie z istoty uczciwéj i litości godnéj, która dopiéro co matkę utraciła, i nigdy swojém zachowaniem się nie dała powodu do tego, aby taki rozpustnik jak ty, panie Marsillat, robił jej ten zaszczyt i nią się zajmował.
— O proboszczu! jeżeli się puścisz na ucinki, to ci będę musiał przypomnieć ducha chrześciańskiéj miłości. Czyliż się zajmuję dziéwczętami z twojéj parafii? Trzebaby bardzo być przebiegłym, aby je zwrócić z dobréj drogi na któréj je prowadzisz; a potém czyliż to czy ubliżać litości i szacunkowi dla Joanny mówiąc, że matka musiała jej w spuściźnie zostawić swoje tajemnicze wiadomości?
Wrzask przeraźliwy i wielki ruch drewnianych trzewików, któren powstał w kuchni, zwrócił uwagę proboszcza na siebie.
— Posłuchajmy no, — rzekł, kładąc rękę na ramieniu Marsillata; — zdaje mi się, że krzyczą: ogień!
— Ogień! gore! — wołano na dworze bardzo wyraźnie; proboszcz i jego dwaj goście rzucili się ku schodom.
— Piorun uderzył w téj stronie jak Epinelle; zapewnie z dwadzieścia domów gore! — wołała Klaudyja, niepamiętając na to, że w Epinell jedna tylko chata była, i ta do Joanny należała.
— Biegnijmy, moje dzieci, biegnijmy w pomoc! — zawołał proboszcz wpadając na rynek w Toull, i zwracając się do swoich parafianów przestraszonych, którzy chcieli wszyscy wejść na ową płaszczyznę wieży aby się pożarowi przypatrzyć, niepamiętając o środkach zagaszenia go. —
— Niech każdy z was biegnie do domu i weźmie z sobą konewkę, — zawołał Marsillat — jeżeli ten pożar w Epinell, to na wodzie tam nie braknie.
— Jeżeli to jest w Epinell, to zapewnie chata Joanny się pali, — zawołał Wilhelm uzbrajając się natychmiast na prędce w dwie konewki z domu proboszcza.
— Zapewnie że to ona się pali, — odrzekł Leonard. — Biédna ta Joasia, to za wiele na jeden dzień nieszczęścia na nią.
— Ależ biegajże żywo, panie kościelny! — rzekł Marsillat pędząc przemocą przed sobą wszystkich tych ludzi rozwodzących płacze i żale.
— Czyż ja tam mogę biegnąć, kiedy jestem kulawy? — odpowiedział Leonard, — zapewniebym i gwałtem na sam ostatek przybył; ale pobiegnę tymczasem uderzyć w dzwony.
— Uczyń to uczyń, i zadzwoń na gwałt! — odrzekł Marsillat — to przyciągnie ludzi do pomocy. Daléj wszyscy co tu jesteście, chodźcie zamiast co macie krzyczeć i dziwić się! kobiéty, dzieci! — gdzie jest cieśla ze wsi, aby się z nami udał do ognia? w mieście? — a zatém zaprowadźcie mnie do jego chaty, i wskażcie mi gdzie jego statek leży, abym mógł wziąć jego topór. —
— Poszukam go wam panie Leonie, — rzekła jedna z kobiét — niech tylko pan nie zagubi topora mojego człowieka!
— Księże proboszczu, najlepiéj by było, gdybyś jegomość oświęcił z dzban wody, — ozwała się inna — to środek najlepszy na ogień piorunowy.
— Tego wszystkiego nie potrzeba — ozwał się znowu inny, — poszukajcie jeno matki Gity. Umie ona zamówić i zażegnać ogień.
— A jakżeż wam pójdzie kiedy iść niémoże?
— To ją wsadzimy na konia. A właśnie téż stoi wielki koń u niéj w stajni.
— Ale uoch! Joasia umie także zażegnać! jeszcze może lepiéj jak matka Gita; wszak ci to matka jéj nie umarła zapewnie, żeby ją czego nie była nauczyła.
Wilhelm i Marsillat już biegli pędem z góry z dwoma lub trzema najśmielszemi i najskorszemi. Kupa wielka ciekawych i płaczków szła za nimi. Proboszcz szedł na samym ostatku, aby napędzać ociągających się i samolubców, i gromadzić konewki, rzecz najpotrzebniejsza i najrzadsza na wsi w podobnych okolicznościach. Noc coraz bardziéj się zbliżała, coraz ciemniéj się robiło, a w miarę jak się przednie czaty zbliżały do miejsca nieszczęsnego wypadku, ogromny snop płomieni pryskający z palącéj się chaty, którym wiatr z wściekłością kołysał, aż za nadto usprawiedliwiał powszechne krzyki: już za późno! już za późno! które Wilhelm i Marsillat za każdym krokiem w koło siebie powtarzane słyszeli. Nakoniec przybyli zadyszani i potem okryci; zdziwieni, że ich Joanna tak daleko wyprzedzić mogła; spodziewali się bowiem na drodze ją napotkać, ale ją nigdzie nie zdybali.
Kobiéty mieszkające w chatach rozrzuconych w sąsiedztwie już się były zgromadziły koło ognia, i niby boginki niemogące nic wskórać przeciwko władzy wyższego ducha, wysilały się w próżnych zaklęciach i krzykach przeraźliwych. Kilku wieśniaków którzy się wraz z niemi tam znajdowali, pomagało Wielkiéj-Gocie gwałtem wyprowadzić z stajni kozy i owce, które, przerażone i ogłupiałe, jak to z temi źwiérzętami zwykle się zdarza w podobnych okolicznościach, ani ruszyć się z miejsca nie chciały. Tę część chaty ogień jeszcze nie był zajął, ale dach głównéj części domu padał w żarzących iskrach na około stojących ludzi, a oczekując blizkiego zapadnięcia się téj płonącéj kupy, nikt się nie śmiał narazić na niebezpieczeństwo wejścia na dach sąsiedni, aby go od owego płonącego oddzielić. Jeden tylko Marsillat w swój topór uzbrojony na to się odważył, z wielkiém przerażeniem Klaudyi, która na ten widok okropne wrzaski wydawała. Wilhelm chciał wejść za nim: ale inna myśl go zatrzymała. Gdzie jest Joanna? Nadaremnie ją szukał w tym małym tłumie, który hałaśnie i nieczynnie w koło pogorzeliska się zbierał. Joanny nigdzie widać nie było. Czy powróciła z Toull? Czy ją kto widział? — Nikt nie słuchał pytań Wilhelma. Wszedł do stajni gdzie dym już tak był gęsty, ze nic rozeznać nie mógł. Wołał Joannę, — nikt mu nieodpowiadał. Wielka-Gotha tylko, pod szopą w tyle będącą krzyczała głosem rozpaczającym: moje kury, moje kury! o moi kochani sąsiedzi! moi ludzie dobrzy, ratujcie moje kury!


ROZDZIAŁ VII.
Kamień pod Ep-nell.

Niepodobna opisać zgrozy i trwogi naszych wieśniaków na widok nieszczęścia niszczącego własność. Prawo nierówności dając mu tę nędzną cząstkę własności jego tak trudną do nabycia, tak uciążliwą do przechowania, rozwinęło zarazem w jego duszy nieszczęśliwéj i udręczonéj zbyteczną miłość, rodzaj cześci bałwochwalczéj dla przedmiotu tylu trosk i celu tylu znojów. Chata Tuli niewart była i 500 franków, a Wilhelm wysilał się krzycząc na nich:
— Nie jęczcie, nie płaczcie; ratujcie, co możecie, a co się spali to biorę na siebie stratę wynagrodzić. Szukajcie Joasi, pomóżcie mi odszukać tylko Joasi, żeby głowy nie straciła, żeby sobie co złego nie zrobiła! Daléj, biegnijcie ją szukać.
— Zapewnie się musiała utopić Joasia, — odpowiedziano mu. — Cóż miała robić biédaczka? Wszystko w jednym dniu straciła: i matkę swoją i to co posiadała. Jakżeż tu żyć na świecie?
Niepodobna było Wilhelmowi wbić w głowę tym ludziom, że przynajmniéj jedną stratę jej wynagrodzi. Niektórzy kiwali głową, mówiąc:
— Łatwo gadać, ale jak litość minie to i piéniędzy nikt nie zobaczy.
Większa część ludzi nie znała Wilhelma de Boussac, uważali go za urzędnika rządowego. A w końcu wszyscy się kupili, aby rozwodzić żale:
— Niech kto chce chacinę nazad odbuduje, zawsze to chata się pali. Zawsze to jeno majątek się pali i ginie. Jakżeż to człowiek biédny jest nieszczęśliwy. O Jezu mój Jezu! tegoż nieszczęścia jeszcze trzeba było!
I wszczął się chór jęków i narzekań podobny do chóru więźniów w starożytnych tragedyach, a Wilhelm, zniecierpliwiony temi krzykami, zrzymając się na próżno przeciwko osłabieniu ducha które zwykle u wieśniaka przestrach i niespodziewana zgroza sprowadza, niemógł na żaden sposób do tego doprowadzić, aby ustawić łańcuch ludzi, i tym sposobem korzystać z konewek które przyniesiono i wody która koło domu płynęła.
Wilhelm chciał właśnie wpiąć się na dach do Marsillata, który jakby Herkules pracował przy pomocy piąciu czy sześciu owych silnych wieśniaków, owych chłopaków z dobrém sercem, którzy w tém niejako dumę swoją kładą, aby dobrze czynić, a których najmniejsza podnieta do wszystkiego co dobre zapali; prawdziwe wzory ochotników z czasów Rzeczy-pospolitéj i pieszego żołniérza césarstwa, — ale w téj chwili spostrzegł Joannę zjawiającą się, i już o niéj tylko myślał.
Joanna była nieco zboczyła z drogi, aby ostatnie zaprosiny na pogrzeb zanieść do jednego z swoich krewnych, który mieszkał na drugiéj stronie góry, i nie spostrzegła pożaru dopiéro kiedy wyszła z wąwozu, którym do domu wracała. Zrzuciła z siebie brzemie z zasobami i przybiegła spiesznie wraz z towarzyszem swoim Kadet, synem Leonarda, który równie chleby te co niósł rozsiał między gruzami i kamieniami starego gallickiego grodu. Kadet głośno i z wrzaskiem rozpoczął żale swoje rozwodzić; ale Joanna blada, zadyszana ani słowa nie wyrzekła. Szukała tylko czegoś oczyma między tłumem, i nakoniec kiedy słowo wymówić mogła:
— Moja matka, — zawołała, — gdzie jest moja biédna, kochana matka?
— Dostała pomięszania rozumu, — zmysły straciła — mówiono w koło niéj; — już nawet nie pamięta że jéj matka umarła.
— Gdzieżeście podzieli moją matkę? — zapytała Joanna z największą trwogą. — Jakto? więceście z chaty nie wyratowali biédne ciało chrześciańskie mojéj matki? — to być nie może!.... Moja ciotko! gdzie jest moja ciotka?.... ona by o tém była pamiętała.... Przecież mi raz odpowiedźcie, pokażcie mi moją matkę!
Joanna jednak widząc, że nikt o tém nie pamiętał, i że cała troskliwość ludzi ograniczyła się tylko na uratowanie jéj bydła, które wprawdzie bardzo lubiła, które jednak ani na chwilę w obecnem położeniu myśli jéj nie zajęło, rzuciła się ku drzwiom domu płonącego.
— Zatrzymaj się Joanno! — zawołał Wilhelm chwytając ją w swe ramiona; — dach co tylko nie zapadnie, a izba tak dymem napełniona, żebyś się natychmiast w niéj udusiła.... Nie! nie!.... niepuszczę cię w żaden sposób do domu....
— Puśćcie mnie, puśćcie, mój paniczu chrzestny! — odrzekła Joanna z siłą nadzwyczajną z jego rąk się uwalniając, — niechcę, żeby się ciało mojéj matki miało tak spalić, jak sprzęt jaki.... ja chcę, żeby ją pochowano w ziemi świętéj, i z wszelką uroczystością, jak przystoi na uczciwą chrześciańską duszę!
I rzuciła się z taką siłą nadzwyczajną ku izbie płonącéj swojéj matki, że niepodobna było Wilhelmowi ją wstrzymać.
Chciał właśnie pobiédz za nią, ale spostrzegł, że Joanna dymem duszącym przerażona, w tył się cofnęła i zamiaru swojego wyrzeknąć się zdawała. Ona jednak zbliżywszy się do syna Leonarda rzekła do niego półgłosem:
— Kadet, muszę tam wejść koniecznie, i na mój chrzest ci przysięgam, że wydobędę z tamtąd moją matkę; ale niech nikt za mną nie chodzi, toby wszystko popsuło.
Czy to dla tego, że Joanna użyła przesądu o niéj krążącego w celu przeszkodzenia swoim przyjaciołom narażenia się z nią na niebezpieczeństwo: czy téż może dla tego, że sama wierzyła w opiekę boginek, którą jéj matka wywołała nad nią kiedy jeszcze dzieckiem będąc w kolébce leżała, dość na tém że natychmiast ją zrozumiał i Kadet i dwóch do trzech wieśniaków, którzy blisko nich stali, a których się jej zupełnie przekonać udało o posiadaniu owéj świadomości, którą jéj powszechnie przypisywano. Nagle téż, uwiodłszy baczność swego chrzestnego panicza, rzuciła się w kłęby dymu i znikła pod snopem płomieni, które otaczały i ściany i wiérzch chaty. Wilhelm i teraz chciał za nią się rzucić, aby ją gwałtem wydrzeć pewnéj śmierci..... Ale dwie do trzech par ramion olbrzymich drogę mu zaparło, a Kadet rzekł do niego z uśmiechem, który nigdy z jego twarzy grubéj nie ginął, nawet i w ten czas nie, kiedy łzy w oczach zadawały kłamstwo téj wesołości w jego rysach zakamieniałéj:
— Nie obawiajcie się niczego, łaskawy paniczu; Joasi się nic złego nie stanie. Ma ona to czego jéj trzeba, i zna dobrze słowa do zażegnania złego. Dajcie jej pokój: widzicie sami, żeby to nieszczęście ściągnęło na jéj całe życie, gdyby dała, aby ogień spalił kości jéj matki. Wyjdzie ona z tamtąd cała jak weszła! jakem człowiek! Wnet sami zobaczycie! Nie gniewajcie się wcale o to, że was zatrzymują. To tylko dla waszego dobra: niechcemy was przez to obrazić. Ona by się spaliła, gdybyście za nią pobiegli! Nie trzeba się sprzeciwiać woli boginek!
Wilhelm pienił się ze złości podczas téj przemowy, w czystéj mowie berrichońskiéj do niego powiedzianéj, i wszczął walkę z swoimi zabobonnemi przeciwnikami, z któréj właśnie jako zwyciężca wyjść miał, kiedy w téjże saméj chwili Joasia się zjawiła na progu chaty, przerażającém trzeszczeniem zachwianéj.. Dziewczyna odważna i silna niosła w swych ramionach trupa skostniałego swéj matki, któren się przestraszającéj wielkości być zdawał. Całun śmiertelny okrywał głowę zmarłéj, i zostawiając odkrytą część ciała ubranego według zwyczaju w odzież najlepszą, powiewał bujnemi fałdami, i czerwieniącemi się w odblasku pożaru, aż koło nóg Joanny. Ręka Tuli opadała na twarz córki; zdawało się, jak gdyby ją ostatnią pieszczotą swoją pobłogosławić chciała, a w skutek tego, cała ludność z Toull i okolicy pod przysięgą twierdziła, że widziano jak ciało nieboszczki się nachyliło aby na progu chaty złożyć ostatni pocałunek na czole Joanny. Cudowność tego zdarzenia i ta okoliczność jeszcze bardziéj powiększyła i uderzającą uczyniła, że pokrycie domu, którego belki już od dawna ogień ukryty przepalił, zaledwie ta cnotliwa dziewczyna o trzy kroki od chaty się oddaliła, z okropnym trzaskiem nad izbą, z której Joanna wyszła, się zapadło, i kłęby dymu i popiołu, i wały dymiącéj się strzechy i drzazg płonących daleko w koło siebie rozwiało.
— Niech się zapada! niech się teraz zapada! — wołała Joasia — niéma tam już nic do ratowania!
Ten widok okropny tak zgromadzone kobiéty i dzieci przeraził, że głośne wydając jęki ze zgrozą i przestrachem się rozbiegli. Joanna podwoiła kroku nietracąc przytomności umysłu, i żaden żar ani szczątek palący jéj niedotknął.
Widok całego tego wypadku wielkie wrażenie zrobił na umysł Wilhelma, tak iż długo potém po dziesięciu latach jeszcze, często w snach go dręczył. Joanna wydała się mu w téj chwili, dopełniając tego czynu dziécięcej miłości wzniosłéj, chociaż dzikiéj, piękna i groźna, gdyby druidka. Straciła bowiem z głowy swój strój płócienny, a długi jéj włos jasny w koło niéj opadał; oczy jéj z dymu zaczerwieniałe pałały jakby obłąkaniem pijaństwa, głos jéj nabrał mocy, a mowa, zwyczajnie powolna i łagodna, teraz krótka i dobitna się stała. Przecisnęła się przez tłum niosąc ciągle trupa, którego się nikt dotknąć nie ważył i złożyła go na dolmenie z pod Ep-nell, tym płaskim i długim kamieniu na dwóch innych osadzonym, któren się wydawał, jak most dawno wieczny, od którego się teraz woda w sąsiedztwie płynąc była odwróciła, a brzegi opadły.
— Niech się teraz chata pali! — zawołała Joanna silnie, — niech się zapada! nie troszczcie się o nią moi przyjaciele!
Potém zażądała szklankę wody, — wody dla miłości boga: — ale nim jej wody przynieść zdołano, słabo jéj się zrobiło, jak lud się zwykłe wyraża.
Wilhelm i proboszcz śpiesznie przybiegli i starali się przyprowadzić ją do siebie zanosząc ją o dwa kroki daléj nad brzeg rzéczki, któréj wodą zmyli jéj ręce i twarz spieką płomieni zaognione. W tém pomięszaniu, które panowało, trudno im było znaleść naczynia aby jej w nim pić podać, pomimo że ciotka zaraz jeszcze w początku wyratowała z ognia wszystko naczynie swoje i w ogóle wszystko, co uważała że ma niejaką wartość większą. Joanna piła tedy z zaklęsłości połączonych białych dłoni młodego barona, a odzyskawszy na powrót i oddech i siły swoje, wróciła i uklękła koło druidzkiego ołtarza, który jéj matce służył za łoże śmiertelne. I tam, obrócona plecami do pożaru, któren na ładną jéj głowę jasno-włosą jaskrawy blask swój rzucał, w myślach swoich się zatopiwszy niczém więcéj się nie zajmowała.
— Joaś, — rzekł do niéj tłusty Kadet — wyratowano wszystko bydło twoje. Ani jedna kura się niespaliła.
— Dziękuję ci, mój Kadecie, — odpowiedziała Joanna — to mię bardzo cieszy, bo to bydło moja matka sama wychowała, i nakazywała mi bardzo, abym go jak najlepiéj pielęgnowała.
— Joasiu — rzekł Wilhelm z kolei, — nieutraciłaś nic w tym okropnym wypadku; biorę na siebie całą stratę ci wynagrodzić.
— Do waszéj woli, mój paniczu chrzestny, ale to nie warto! — nie będzie mi bardzo ciężko na życie sobie zarobić; a kiedy już matki mojéj nie ma ze mną w tym domu, to wolę, że się i z domem tym skończyło.
Joanna ani na chwilę nieokazywała najmniejszego zajęcia się korzyścią osobistą. Cała okolica nad nią utyskiwałą, i płakała nad zgliszczami jéj domu, ona tylko jedna była spokojna.
— W tém całém nieszczęściu mam ja tę pociechę, — mówiła — że widzę, jak tyle dobrych ludzi dla mnie tak wiele pracy sobie zadawało, i że moja matka będzie pochowaną na cmętarzu chrześciańskim wraz z biédnym moim ojcem, i mojemi biédnemi braćmi i siostrami, które już tam spoczywają.
Tymczasem udało się Marsillatowi i jego walnym towarzyszoni położyć tamę szerzeniu się ognia. Ale wypadek, którego wcale przewidzieć nie byli w stanie całą ich gorliwość nadaremną uczynił. Mur środkowy między izbą zmarłéj i stajniami, rozpalony i przepalony ogniem pożaru, zaczął się na ich stronę przechylać tak widocznie, że odstąpić musieli od swojéj pracy; a za kilka chwil, mur ten nagi, pozbawiony wszelkich podpor i belek poprzecznych, które przez długie lata w równowadze go utrzymywały, upadł na stajnie, zawalił ich dach, i przetorował drogę nowym strumieniom płomieni ognia, które w krótce i ostatek tego nędznego mieszkania pożarły.
Dopokąd jeszcze Wielka-Gotha miała nadzieję uratować swoje zboże i zasoby, które przechowywała w téj części budynku, do niéj zupełnie jako własność należącéj, miała także i dosyć odwagi i przytomności umysłu; lecz gdy spostrzegła, że jéj zbiór z płomieniem uchodzić zaczął, straciła głowę, i poczęła miotać przekleństwa na boga i ludzi, i rzucić się chciała w ogień, aby wraz z swojem zabytkiem zaginąć. Trzeba było na to siły i gniewu Marsillata, aby ją od tego uchronić. Ludzie przytomni właśnie sobie tego życzyli, aby to uczyniła, sądząc, że jej się ogień nie imie, i że djabeł od zguby wybawi taką czarownicę złośliwą na udręczenie uczciwych i dobrych chrześcianów.
— To sprawiedliwa kara boga, — mówili — że piorun upadł na dobytek takiéj kobiéty. Dopokąd jéj siostra w chacie żyła, karę bóg wstrzymał. A teraz patrzcie jak się to stało! Tula umarła, Joanna wyszła z domu, i naraz chata się pali; wyratowano chudobę Joanny, i znaleźli się do tego jeszcze ludzie z zamku — rodzina Boussac — którzy jej chcą całą szkodę wynagrodzić. Ba! założyłbym się, że jej każą wystawić daleko lepszą chatę jak ta oto była. A w tedy, ta stara czarownica pójdzie prosić chleba, a bóg zostanie pomszczony, i ludzie z parafii uwolnieni od takiego wielkiego nieprzyjaciela.
Joanna, słysząc z daleka wrzask i narzekania swéj ciotki, poprosiła Kadeta aby tymczasem przypilnował ciała jéj matki, a sama poszła pocieszać ciotkę.
— Nie takie to wielkie nieszczęście moja ciotko, — mówiła do niéj — mój chrzestny panicz chce mi całą stratę wynagrodzić, a ja wam wtedy to samo zwrócę wszystko coście utracili.
— Milcz, idź mi z oczu niedołęgo! — zawołała czarownica w rozpaczy. — Niewiedzieć ktoby ci téż w świecie chciał co dobrego wyświadczyć; mogłaś była dotąd dosyć szczęścia do domu twojéj matki sprowadzić, aleś tego nie zrobiła! Nie, nie! Ja cię znam dobrze! Idź sobie precz odemnie! Twój panicz chrzestny tak dobrze ci nic nie da jak i drudzy, bo ty i jemu tak mało będziesz do woli jak i drugim. Ty jesteś dziéwcze niedbałe i bez serca!
— Ale ja wam powiadam ciotko, — odrzekła Joanna, która niepojmowała wcale nikczemnych przymówek swéj ciotki, — że mój chrzestny panicz już mi wiele dobrego wyświadczył! Ah, mój boże! żebym tylko znalazła to co mi dał w Toull, tobym was zaraz pocieszyła!
I Joasia zaczęła szukać i przewracać po kieszeniach za pieniędzmi od Wilhelma, na które dotąd wcale nie pamiętała.
— Więc ci dał co? — zawołała ciotka, — cóż on ci dał? gdzieżeś podziała? o zapewnieś zgubiła! albo wrzuciłaś może do jaskini boginek!....
— Oto, oto jest, macie moja ciotko! — rzekła Joanna znalazłszy pieniądze, starannie obwinięte w papiér i różańcem obwiązane, — weźcie je, jeno żywo, to was trochę może pocieszy z waszéj straty! — A widząc że jéj ciotka się nieco uspokoiła, wróciła do swojéj matki.
— Ta Joasia nie lada musi być głupia! — ozwali się ludzie przytomni, — że tak rozdaje to co ma; i to kobiécie, która ściągnęła piorun na jéj chatę. Żeby to kto z nas był na jéj miejscu, niezostawilibyśmy jej zapewnie nawet téj odzieży co ma na sobie, bo ją zapewnie skraść musiała.
— A dla czegóż ta, która zna tyle tajemnic, niewstrzymała ognia?
— Kto Gotha? Czyż to taka kobiéta może co dobrego komu wyświadczyć? ona wie wiele, ale tylko na to, aby ludziom złość wyrządzić.
— O to wszystko jedno, wszak i Joasia ognia także nie wstrzymała.
— Bo niechciała; samiście przecież widzieli, że niechciała! wiedziała ona dobrze, że to jest sprawiedliwa kara boga; wyniesła z chaty trupa swéj matki, o więcéj jej też nie chodziło; co chciała to zrobiła; przecieżeście sami to widzieli.
Już północ prawie była, kiedy chata cała się zamieniła w kupę dymiących się gruzów. Więcéj jak godzinę na tém strawiono, aby uszykować łańcuch i zagasić ogień w tenczas, kiedy już nie było co ratować. Całe to zatrudnienie w łańcuchu, było dla młodych dziéwcząt i chłopców, którzy tego sposobu ratowania jeszcze nie znali nową zupełnie zabawą, a żarciki i śmiéchy zakończyły tę dramę rozpoczętą wrzaskiem i jękami. Nakoniec i na myśl im przyszło, że z świtaniem czekają na nich prace, które długiego czuwania w noc nie dozwalają; zaczęli przeto się rozchodzić. Wielka-Gotha, sądząc po wspaniałomyślności Joanny, że bydło oddziedziczy, zgromadziła go nagle i znikła tak, że nikt nie wiedział i powiedzieć nie mógł gdzie i którędy. Nie było ani jednego zakątka w tym spalonym domu, gdzieby ciało zmarłéj w bezpieczeństwie i pod osłoną było można złożyć. Wreszcie Joanna się uparła na tém aby go zostawiono na kamieniu druidzkim, gdzie, jak twierdziła, dobrze mu było; i nie chciała się od niego oddalić, pomimo wszelkie nalegania jéj przyjacioł, aby na chwilę przynajmniéj poszła odpocząć. Proboszcz, Wilhelm, Marsillat i Kadet, nie mogąc zwalczyć jéj zamiaru postanowili czuwać z nią razem i jéj nieopuścić, dopokąd nie będzie w usposobieniu myślenia o sobie saméj i przyjęcia ich pomocy i rady.
Noc się wypogodziła i spokojną stała; księżyc jaśniał na niebie, a jego promień bladawy, oświécając ściany murów zburzonéj chaty, w wielkiéj był sprzeczności z czerwonawym blaskiem płomieni dobywających się z ogniska jeszcze źle przygaszonego. Noc była chłodna; Marsillat, który się mocno był spocił przy pracy swojéj na dachu, dzwonił zębami i drzał z zimna przy zgliszczach chaty wodą zalanych, i toporem swoim je roztrącał, aby gdzie wyszukać choćby iskierkę tego ognia, którego miał poprzód za nadto — jak się wyraził — a którego teraz niémoże miéć zadość. Kadet zmęczony, ulegając niezbędnéj konieczności przyzwyczajenia do snu, oparł się plecami o kawał ciepłego jeszcze muru, i zasnął głęboko. Proboszcz rozpoczął swoje modły obok Joanny, kamieniem tylko tym na którym zwłoki zmarłéj leżały, od niéj odłączony. Pastérka z Ep-nell na nowo wpadła w ową nieruchomość głębokiego zadumania, w któréj ją Wilhelm zastał, widząc ją po raz piérwszy dziś rano. Kiedy godzina piérwsza poranku nachyliła gwiazdę znamiona wołu nad dzwonnicę kościoła w Toull, proboszcz przy modlitwie swojéj zadrzémał, a Marsillat zasnął niemniéj prawie mocno i głęboko jak Kadet. Wilhelm, którego wyobraźnia młodsza od wszystkich więcéj téż jak wszystkich innych wzburzoną została wzruszeniami nieprzewidzianemi tego dnia, sam jeden zupełnie czuwał, i wolnym krokiem przechadzał się niby straż czujna w niejakiéj odległości od dziewicy z pod Ep-nell. Od czasu do czasu się zatrzymywał i spoglądał na nią z wielkim wzruszeniem. Może i ona zasnęła w postawie modlącéj się?.... — Jéj płaszczyk szary, którego kaptur na znak żałoby na głowę swoją zasunięty miała, nadawał jej przy świetle księżyca pozór widma. Proboszcz całkiem czarno ubrany, i nieboszczka w swoim białym całunie, tworzyli wraz z nią obraz ponury i smutkiem przenikający. Od czasu do czasu, ogień stłumiony kupami gruzów przedstawiał w nieskończoném zmniejszeniu widok wulkanicznych wybuchów. Wyrywał się bowiem z pod nich z lekkim łoskotem, rzucał daleko okopciałą słomą, która go pokrywała, i wznosił się wysoko w rzutach płomieni aby za chwil kilka na nowo zagasnąć. Te płochliwe blaski wszystkim przedmiotom jakby ruch nadawały. Zdawało się że zmarła na kamieniu się rusza, a Joasia wszelkim jéj ruchom się podaje, jak gdyby ją ukołysać chciała w tym śnie jéj ostatnim. W dali odzywały się głuche rżenia kilku klaczy na paszy i szczekanie psów po folwarkach. Żaba zielona mokrzysk skrzeczała głosem swoim jednostajnym; a co śród tych głosów, nietroskających się o cierpienia, i wzruszenia ludzkie, najdziwniejszego było, to śpiéw świerszczy w kominie, tych nigdy spaleniu nie ulegających gości domowego ogniska, które uradowane ciepłem kamieni, biegały po zwaliskach swojego schronienia zwołując i odpowiadając sobie głośno śród nocy milczącéj i donośnéj.
Nagle Joanna lekko się podniosła i udała się naprzeciw Wilhelma, który się do niéj zbliżał.
— Mój chrzestny paniczu, — rzekła do niego, — trzeba księdza proboszcza do domu wyprawić. Wiém z pewnością że mu zimno, i że go wilgoć przejmuje, chociaż mu już kilka razy mówiłam, ażeby poszedł do siebie. Gdyby się choroby nabawił, to by wielkie nieszczęście było dla naszego ludu. Jest to bardzo uczciwy człowiek. I wy, paniczu chrzestny, i wy gotowi z tego zachorować. Trzeba, żebyście poszli z księdzem proboszczem.
— Chcesz zatém zostać, — odrzekł Wilhelm, — pod opieką pana Marsillat, Joasiu?
— Czy i pan Marsillat tu jest? Niewiedziałam wcale o tém paniczu chrzestny.
— A teraz, kiedy wiész o tém, czy żądasz, abym się oddalił?
— Trzeba będzie i jego wziąć z sobą, łaskawy paniczu chrzestny! Byle tylko Kadet przy mnie pozostał, aby odpędzać źwiérzęta niedobre od tego biédnego ciała, więcéj pomocy mi niepotrzeba.
— Ależ twój przyjaciel Kadet śpi, jakby u siebie w domu na łóżku, moja Joasiu; aż dotąd nawet słychać jego chrapanie.
— Już ja go potrafię obudzić, jak tego potrzeba będzie, mój chrzestny paniczu.
— Żądasz więc koniecznie abym odszedł.
— O nie, chrzestny paniczu. Jabym tylko chciała żebyście poszli spać i gdziekolwiek się schronili.
— A gdybym téż wolał tu zostać Joasiu? gdyby mi było przyjemniéj być tu przy tobie, i przy tém biédnem ciele, nad którém czuwać i moim jest obowiązkiem?
— A to zostańcie paniczu! — rzekła Joanna, — niewiém nawet, co wam powiedzieć, aby wam za to wszystko podziękować.
Proboszcz w istocie drzémał. W początkach swojego czuwania był nieco wzruszony obecnością téj Joanny, któréj twarz dziewicza często w jego snach i myślach mu się pojawiała. Ale ksiądz Alain, istota łagodna i pobożna, nieposiadał tego ukształcenia ognistego, wrzącego, w którém burzący się popęd przyrodni i nadzieja miłości z przeciwieństwami walczącéj wyradza namiętność, szaleństwo i zbrodnię. W nim była przyroda uczonego, chociaż wcale uczonym nie był; brakowało mu do tego środków, a czynności księdza i plebana wiejskiego sumiennego i litościwego nie dozwalały mu ani tyle czasu, ani tyle pieniędzy mu nie donosiły aby się mógł był w czém kolwiek wykształcić dokładnie. Lecz on posiadał ową dobrotliwość, ową spokojność duszy, owe rozkosze dziécięce i niewinne, owę skłonność do łatwego zapomnienia siebie-samego, i ową niewinność obyczajów, które są własnością człowieka szczérze i otwarcie umiejętność miłującego. Joanna była dla niego istotą bardzo drogą, i w tém uczuciu szedł tylko za przyrodnim popędem swojego zdrowego rozsądku i swoich skłonności; bo ta dziewczyna bez oświaty wszelkiéj i obłudy prawdziwie była tém, co on w mowie swojéj tajemniczéj nazywał: źwierciadłem czystości, różą bez plamy. A potém, Joanna była to piękność wzorowa; poczciwy Alain niémiał dopiéro lat trzydzieści; a posiadał i oczy, i smak, i tkliwość; nie dziw więc, że za zbliżeniem się do niéj dziwne wzruszenia go przejmowały. Szczególnie od czasu, kiedy Marsillat zaczął koło pastuszki krążyć, proboszcz czuł w sobie pewną obawę i oburzenie, co bardzo było podobne do zazdrości. Oto jest przyczyna, dla czego tak usilnie sobie życzył, aby ją usunąć grożącemu jej niebezpieczeństwu, wysyłając ją do Boussac; kochał ją bowiem za nadto, aby niemiał przenieść zbawienia jéj nad swoje własne szczęście; a przeciwnie, siebie-samego nie kochał tak bardzo, aby miał przenieść roskosz widzenia jéj ciągłego nad boleść widzenia ją upodloną i shańbioną.
Przebudzony nagle ręką Joanny, która się poufale na jego ramieniu ułożyła, zadrżał, ale natychmiast się uspokoił, i znaglony jéj prośbami, zmartwiony, że ją ma opuścić, nie wiedząc jednak jak się jej oprzeć, z szlachetną ufnością przystał nakoniec na zostawienie jéj pod opieką Wilhelma, którego za młodzieńca świętego uważał. Wilhelm przyprowadził mu jego klacz, która się nie daleko pasła, a poczciwy proboszcz, wsadzając nogę w strzemię rzekł do niego po cichutku, na kilka zawodów:
— Pamiętaj tylko panie baronie, i nie zrób tak jak ja i nie zaśnij!
Potém kłusem małym odjechał, a odgłos podków Siwki po bruku gallickiéj drogi ginął w oddaleniu nie będąc w stanie przebudzić Kadeta z jego snu letargicznego. Marsillat zaś już od chwil kilku nie spał, i leżąc w taki sposób, że mógł oczami śledzić to wszystko, co się koło zwalisk chaty działo, postanowił zbadać zachowanie i wzięcie się w téj okoliczności swojego młodego spółzalotnika.


ROZDZIAŁ VIII.
Praczka.

Joasia natychmiast powróciła do dolmenu, a Wilhelm widząc ją klękającą koło kamienia, pobiegł i wyszukał dla niéj pod nogi poduszeczkę ze słomy, która się między połamanemi i rozrzuconemi sprzętami znajdywała, które Wielka-Gotha ratować zaczęła.
— Jakżeż to panicz chrzestny jest dla mnie litościwy, — rzekła Joanna zdziwiona takiemi względami. — Wszakże moja biédna matka sama nie byłaby mogła więcej dla mnie uczynić, jak wy czynicie paniczu!
— Dobra i kochana Joasiu! — odpowiedział młodzieniec wzruszony; — chciałbym z tobą pomówić, i to czém prędzéj tém lepiéj. Czy masz na tyle odwagi, żebyś mnie posłuchać mogła?
— Jak chcecie paniczu chrzestny, to zależy od waszéj woli. Jednak, gdybyście to do jutra odłożyć chcieli, tobym i ja wolała. Oto patrzcie, moja najdroższa nieboszczka wymaga pacierzy, a mnie się tak zdaje, że to nie ładnie rozprawiać w obec niéj. Jutro po pogrzebie, jeżeli będziecie chcieli, mój paniczu chrzestny, abym wam co rozprawiała, to niebędzie żadnéj przeszkody.
— Nie, moja Joasiu, właśnie tutaj, przy twojéj matce zmarłéj, w jéj obecności jeżeli się tak wyrazić mogę, żądam z tobą pomówić. Chcę ją wziąść za świadka moich dobrych zamiarów, i czystości moich uczuć dla ciebie. Chcę jej przysiądz, że będę twoim przyjacielem i obrońcą, moja kochana Joasiu, i jestem tego pewny, że nasza rozmowa nie będzie bezbożną, ale owszem radością przejmie jéj duszę, która teraz jest w niebie.
— Za nadto dobrze mówicie, abym was niemiała słuchać paniczu chrzestny. Wiecie wy o tych rzeczach więcéj jak ja, i wierzę wam bardzo.
— Powiédz-że mi przeto, moja Joasiu, najprzód, czy będziesz miała zaufanie we mnie, i czy chcesz, żebym ja sam twoim losem się zajmował?.... Mówię sam.... Jednak to się rozumie że wraz z moją matką; tak, głównie z moją matką.
— Nie mogę nic lepszego zrobić jak słuchać co mi poradzicie mój paniczu chrzestny. Bo i sama matka moja zawsze mi mawiała, że wasza pani matka, jest to bardzo dobra kobiéta, a wasz ojciec nieboszczyk był człowiek słuszny i sprawiedliwy.
— Przyrzekasz mi więc nie słuchać żadnych innych porad prócz moich jedynie?
— Przyrzekam, paniczu chrzestny, z przyzwoleniem jednak księdza proboszcza, który to samo jest człowiekiem bardzo uczciwym, a którego mi moja matka słuchać mocno przykazała.
— Z przyzwoleniem księdza proboszcza — przystaję — ale téż i nikogo więcéj, nawet i twojéj ciotki!
Joasia chwilę się wahała, ale w końcu rzekła:
— Nawet i mojéj ciotki, nie! paniczu chrzestny.
Pojęła bowiem téj nocy, że ciotką jéj jedna tylko namiętność rządzi: chciwość; a cała jéj dusza bogbojna przeciwko temu się oburzyła, że siostra jéj matki opuściła to ciało szanowne płomieniom na pastwę, a późniéj ani pomyślała nawet odbydź straż nocną przy zwłokach umarłéj.
— Dziękuje ci Joasiu, dziękuje, — rzekł Wilhelm biorąc ją za rękę.
— Za cóż mi to dziękujecie, mój paniczu chrzestny?
— Żeś mię przyjęła za twojego opiekuna i przyjaciela. Twoja matka słyszała twoje przyrzeczenie Joasiu!
— Daj boże, aby to jej było przyjemne! — rzekła Joasia całując koniec całuna. — A teraz, cóż mi to poradzić chcecie, mój paniczu chrzestny?
— Abyś przyszła do Boussac na mieszkanie, do domu mojéj matki, jeżeli cię moja matka, jak się tego spodziewam z pewnością, do siebie wezwie i przyjmie.
— Czy to do służby paniczu chrzestny? Czy myślicie ze mię wasza pani matka do służby potrzebować będzie?
— Nie moja Joasiu, ja nie myślę aby cię potrzebować miała, ale....
— Jeźli tak, to wybaczcie mój paniczu chrzestny, ale ja nie chcę mieszkać w mieście.
— Lubisz więc wieś bardzo?
— Nigdym jeszcze nie była wmieście, mój paniczu chrzestny; to jest, urodziłam się tylko w mieście; ale od tego czasu, kiedym go opuściła mając pięć lat dopiéro, ani razu jeszcze do niego nie wróciłam, ani téż moja matka.
— A to dla czego?
— Niewiém dla czego, mój paniczu chrzestny. Zdaje się mi, że moja matka musiała tam mieć wiele zmartwienia, bo zawsze mi mówiła: Joasiu, nigdy to na dobre nie wyjdzie jeżeli się opuszcza swój dom i swoją rodzinę; przekonasz się o tém, jak będziesz twoją własną panią.
— Ale teraz, moja biédna Joasiu, niémasz ani rodziny, ani domu!
— To prawda — odpowiedziała Joanna spoglądając na ciało swéj matki.
Potém zwróciła się ku domowi swojemu w gruzach będącemu, i po raz piérwszy w życiu uczuła, jak to jest okropnie widzieć zapadającą się strzechę pod którą się całe życie przepędziło.
— To prawda, — powtórzyła głosem wzruszonym; nie myślałam o téj biednéj chacie do któréj tak przyzwyczajoną byłam; gdzie moją matkę co rano i co wieczór widziałam; gdzie przy jéj boku sypiałam, i gdzie słyszałam moje koźlęta skaczące i beczące pod czas gdy zasypiałam. Tak, prawda, to wszystko się zakończyło. Byłam z tego rada na chwilę; bo mi się zdawało, że już tam nie będę mogła spać spokojnie kiedy mojéj matki przy sobie nie będę miała. Ale teraz, to widzę żebym była bardzo rada zobaczyć jéj łóżko, jéj szafę, jéj wielki stołek drewniany, jéj kądziel i naczynie, które tak ładnie myła i tak dobrze ustawić umiała. Prawda, że wyratowali część tych sprzętów, ale gdzież to miejsce, do którego były przyzwyczajone, i ta ręka, która ich używała.... i ten głos, który się w téj izbie odzywał, i wołał za piérwszym brzaskiem dnia: Joasiu moja, wstań Joasiu! wstań moja mała; patrz skowronki już się obudziły, teraz koléj na młode dziéwczęta. A wieczór, kiedym z pola wróciła: otóż jest moja Joasinka, wilki mi ją nie zjadły! — A potém siadałyśmy do wieczerzy, wszystko troje mój paniczu chrzestny, a moja ciotka się ciągle gniewała, a moja matka nie gniewała się nigdy. Zawsze była wesoła, opowiadała nam powiastki, i śpiéwała piosneczki; a potém musiałyśmy się śmiać, moja ciotka i ja; bo téż to śmiać się trzeba było koniecznie! Nie dla tego mój paniczu chrzestny, żebym ja do tego bardzo skorą była. Mówiła mi ona nieraz, że nigdy nie będę miała takiego ducha jak ona. „Ale to nic nie szkodzi,“ powiedziała, „kocham cię tak jak jesteś, moja kochana Joasiu; bóg to taką cię mi dał. A co pan bóg zrobi to i ja jestem z tego rada.“ O bo téż to dobra i poczciwa była z niéj kobiéta! drugiéj takiéj nie znajdzie jak ona. Żeby jej był kto niewiedzieć co o mnie powiedział, toby nie była uwierzyła. Byłaby im odpowiedziała.....
Joanna się żywo do zmarłéj zwróciła; do tych czas mówiła jakby w śnie, ale nagle w chwili zupełnego zapomnienia, że o przeszłości mówi, spojrzała na zwłoki, i słowa na ustach jej zamarły; rzuciła się na ciało zmarłe swéj matki, a długie i boleśne łkania płaczu dobywały się z jéj piersi. Była to jedyna chwila wzburzenia i słabości, któréj dotąd doświadczyła.
Prostota jéj mowy, zwyczajność obrazów które kreśliła nie zdołały rozczarować młodego barona z tego podziwienia, które powziął dla niéj téj nocy nieszczęsnéj. Wyraz mowy Joanny pochodził z serca prawdziwego, pełnego zapału; głos jéj był łagodny jak głos strumyka mruczącego w ukryciu krzewia, o dwa kroki od nich; jéj nacisk niémiał w sobie zwykłéj pospolitości rubasznéj. Widać było natychmiast wyższość wrodzoną jéj istoty pod temi kształtami piérwotnemi. Wilhelm teraz dopiéro pojął, że tak w kościele jak i na teatrze niesłyszał tylko czystą deklamacyją; a mowa Joanny tak go silnie i głęboko poruszyła, że mu się łzy z oczów puściły.
— O mój paniczu chrzestny! — zawołała Joanna, podnosząc się i ocierając oczy swoje tak silnie, jak gdyby łzy była w nie wcisnąć chciała; — przykrość wam tylko robię, wybaczcie mi.
— Co oni tylko tak długo między sobą szeptają? — pomyślał Marsillat, który dość blizko nich był, aby ich mógł widzieć, ale nie dosyć aby ich słyszeć, a to tém bardziéj jeszcze, że prowadzeni tym szacunkiem mimowolnym, którym nas obecność zwłoków ukochanéj osoby przejmuje, ani jedno ani drugie głosu swojego nie podniesło. Jeżeli chmurka jaka zciemniła jasność promieni księżyca kupa ta z nieboszczki i téj młodéj pary złożona bladła w przenikliwém spojrzeniu Leona i spływała w jedno z kamieniami druidzkiemi, które ich otaczały. — Prawdziwie — rzekł sam do siebie, — chłopiec ten tak nabożny, jak się pozornie wydaje, miałżeby miéć tyle śmiałości i zaufania w sobie i prawić jej o miłości nad zwłokami jéj matki? Jabym sam się na to nieodważył. Niemiałem nawet na tyle śmiałości aby słówko jedno dzisiaj wieczór do téj biednéj dziewczyny przemówić! ale coś się mi zdaje, że pan Wilhelm nawet nie czeka tego czasu, aby zmarłą pochowano, lecz korzysta z chwili pomyślnéj i dziewczynę dla siebie ująć się stara. Praw tylko mój chłopcze, praw sobie zdrów! spodziéwam się, że się to wszystko na słowach tylko zakończy; a to tém bardziéj z pewnością, że cię nie spuszczę z oka; a ładne słówka są monetą, która u naszych dziéwcząt niepopłaca. Miałżeby on z nią orermus odmawiać? Dalibóg, że on do tego wcale zdolny...... Ale to ci młodzi nabożnisie są to obłudnicy prawdziwi, i nie dam sobie tak łatwo drogę zaprzeć przez tego młodzika. Żeby ten niedołęga nie chrapał tak mocno, do zawalenia reszty muru na nas, możebym mógł coś usłyszeć z ich rozmowy.
— Panie Leonardzie młody, — zawołał potrącając Kadeta, aby się przebudził — śpisz trochę za mocno, zbudzisz całą straż. — I wymierzył mu kilka silnych kułaków, aby go przebudzić.
— Poczekajno, poczekaj! — rzekł Kadet, wyciągając ramiona i rozdziawiając gębę ogromnie széroką, chcąc ziewnąć, — ja cię tu zaraz nauczę, tak młócić jakby w stodole na moich plecach!..... Któż to sobie taką zabawkę ze mną wyprawia? — A to wy panie Lion? — A! jaki z pana żartownik! jednakoście mnie dobrze obudzili.
— Nuże! wstań niedołęgo! Spadniesz z łóżka na ziemię!
— O! na ziemię z łóżka! ha! ha! Jak téż to pan Lion umie rozśmieszyć! O z pana człowiek najprzyjemniejszy jakiego kiedy widziałem!
— No, rusz się, mój ładny Kadecie, i wstań! widzisz, że Joasia się jeszcze zaziębi czuwając ciągle koło zmarłéj.
— A więc ona tu jeszcze jest, Joasia? o bo téż to z niéj bardzo dobra i kochająca córka; jest to najlepsza dziewczyna jaką kiedy znałem.
— Czyś znał czyś nie znał, chodź teraz ze mną powiedzieć jej, aby się trochę ogrzała.
— Dobrze, dobrze; to bardzo słusznie panie Lionie!
Zbliżenie się Marsillata niebyło wcale Wilhelmowi na rękę; ale Joanna w téj mierze bardzo była obojętną, podziękowała mu nawet tak grzecznie, jak to tylko uczynić umiała, za jego trudy które poniósł ratując jéj dom, i za przepędzenie tak przykréj nocy, na które się z jéj przyczyny skazał.
— Nie zważaj wcale na nas moja Joasiu, — odpowiedział Leon — który nie sądził wcale, żeby panu Boussac jego zamiary miały być tak dobrze świadome, i w obec niego udawał, że w Joannie nie upatruje nic więcéj tylko biédną dziewczynę, której w przypadkowém wydarzeniu chciał pomódz o ile możności. — Wszyscy trzej nasz tylko obowiązek dopełniamy nieopuszczając cię; ale zimno wam musiało dokuczyć, tobie i twojemu chrzestnemu paniczowi; przyszliśmy was przeto na parę godzin wyręczyć. Zbliżcie się do ognia, które tam jeszcze trochę błyska, i zostawcie nas na waszém miejscu.
To mówiąc, Marsillat miał zamiar po chwili zostawić Kadeta samego przy zwłokach, sam zaś chciał wrócić do ognia i przeszkodzić owemu sam-na-sam chrzestnego panicza z jego chrzestnicą, trochę bardziéj się przedłużającemu, jakby to jego życzeniem było. Ale on sobie tylko podchlebiał, bo już Kadet nie miał wcale chęci zostania sam-na-sam z umarłą. Chociaż jako chłopiec uczący się rzemiosła kościelnego-grabarstwa przy wielu był już pogrzebach, nigdy jednak sam niezostawał w dopełnieniu swoich obowiązków, i wcale nie był skorym do podzielenia niedowiarstwa swojego ojca; z tego powodu nie wielkie zdatności okazywał do urzędu, który na niego dziedzictwem spaść miał. Powtóre, że Joanna nieufała wcale Marsillatowi i przeczuwając w nim człowieka bez religii i szydzącego nawet z téjże, niechciała mu powierzyć starań, jak się wyrażała, wspierania modłami biédną duszę jéj matki. Chciała jednak przystać, jedynie z powodu jéj chrzestnego panicza, na to, aby usłużny Kadet poszukał kilka kawałków palącego się drzewa i ogień rozłożył koło dolmenu.
Kadet, nadymając swoje tłuste policzki aby rozdmuchać ogień, zatrzymał się nagle, jak gdyby chciał nadsłuchiwać; ale niesłysząc nic wyraźnie, rozpoczął na powrót swoje zatrudnienie, mówiąc przerywanie:
— Czy ty myślisz Joaś, że to nie będzie źle rozpalić światło w tém miejscu, gdzie jesteśmy?
— Cóż ty przez to chcesz powiedzieć? — zapytał Marsillat.
— Ba! — odrzekł Kadet, — mówią że to miejsce nie bardzo bezpieczne, a to dla boginek!
— Ot byś milczał Kadet, i nie gadał o tych rzeczach, — rzekła do niego Joasia zbliżywszy się do ognia, aby rozegrzać swoje trzewice drewniane.[19] — Wiész dobrze że to wielkie głupstwo bać się boginek; a potém, one tu na tém miejscu nie są wcale złośliwe.
— O to nie głupstwo Joasiu, — zawołał Kadet blednąc. — Cicho, czy nic nie słyszysz?
— Tak, słyszę coś jak gdyby praczka prała, — odpowiedziała Joanna.
— A cóż! niemówiłem! otóż macie! to jest praczka! Ślicznieśmy się spisali, rozpalając światło na tém miejscu! — I dzwoniąc zębami z przestrachu Kadet się schronił koło Marsillata, który to samo z wielkim zadziwieniem się przysłuchiwał.
— Cóż was to tak bardzo zadziwia? — zapytał Wilhelm zbliżając się do nich.
— Nic tak bardzo ważnego mój paniczu chrzestny, — odrzekła Joanna trochę pobladła; — jest to zły duch który by nas z tąd chciał odpędzić. Ale ten kamień jest to dobry kamień, a modląc się i niebojąc się niczego, niéma się téż czego lękać! —
Joasia na prędce obuła swoje trzewiki i rzuciła się na kolana obok zmarłéj.
— A to co, przecież nie śpię! — rzekł Leon ciągle nadsłuchując. — Wilhelmie, czy i ty słyszysz hałas prania praczki na rzéce?
— I bardzo wyraźnie! Nie widzę jednak w tém nic nadzwyczajnego!
— Czy nieznasz podania o nocnych praczkach? tych istotach urojonych, które przy świetle księżyca zabiérają pralniki i deszczułki do prania, które przypadkiem praczki w miejscach samotnych zostawią, aby tu wyprawiać biesiadę wodną szczególnego rodzaju?
— O wiém i o tém, jest to zabobon istniejący w każdym prawie kraju, który się łatwo wytłómaczyć daje prawdziwą potrzebą lub dziwactwem jakiéj praczki rzeczywistéj.
— Nie jest to tak łatwe do wytłómaczenia, jak się ci zdaje. W téj tu okolicy, niewiém, czyliby jedną znalazł kobiétę tak śmiałą, któraby się tej pracy oddać odważyła po zachodzie słońca, nieobawiając się zwabić w koło siebie okropny poczet tych widm praczek. Nieprawdaż Kadecie?
— O prawda, wielka prawda, panie Lionie! Niech kaduk weźmie naszą pomyłkę. Jeszczem nigdy nie miał tak straszliwéj nocy! —
I biédny Kadet, który z przestrachu i zgrozy zębami dzwonił, rzucił się na wszystkie cztéry nogi obok Joanny, i spiesznie kilka razy się przeżegnał.
— Jeżeli w tém jest w istocie coś nadzwyczajnego, to trzeba będzie to sprawdzić, — rzekł Wilhelm.
— Zaczekaj chwilę, — odrzekł Marsillat idąc zabrać z sobą topór ciesielski — może to jaki wisus, który nienajlepsze ma zamiary.
Podczas gdy Leon pobiegł ku miejscu na którém broń swoją zostawił, Wilhelm otworzywszy swój nóż myśliwski któren był wziął z sobą w podróż, przysłuchiwał się odgłosowi jasnemu i donośnemu prania, który od chwili do chwili przestawał, a co chwila zbliżać się zdawał, jak gdyby praczka tymczasem o dwa kroki się zbliżyła, postępując ciągle wzdłuż potoku, któren ze wzgórza w kierunku kamieni d’Ep-Nell płynął.
— Przecież się przy mnie niczego nieboisz Joasiu? — zapytał Wilhelm swojéj chrzestnicy, która wstała i za ramię go ujęła.
— Nie chodźcie tam, mój paniczu chrzestny, — rzekła Joanna, która tem więcéj odwagi okazywała, że wierzyła w istocie w byt tych widm praczek; — te istoty tylko modlitwą od siebie odpędzić można.
— Módl się tedy za nami, dobra Joasiu, — rzekł Wilhelm z uśmiéchem. — Ktoś zapewnie, co nie zna tych nieszczęść, które cię przygniatają, chciał sobie zrobić taki żart niedorzeczny z ciebie. Ale nas tu jest trzech; nie bój się tedy niczego: Kadet! chodź z nami.
Nie, mój panie, nie! — odpowiedział Kadet, odsuwając się od nich, jak gdyby się chciał schronić przed nimi, — co ja, to nie pójdę!
— Cóż to i ty się boisz, niedołęgo?
— Ja się nie boję, mój panie, ale choćbyście mnie w kawałki porąbali, to nie pójdę. Niémam wcale ochoty być wyprany, zbity, i wykręcony jak chusta, i to w nocy, aby rano być utopionym.
— Nie potrzeba nam wcale żądać pomocy pana Kadet, — rzekł Marsillat, powróciwszy wywijając toporem. — Jest nas dość dwóch Wilhelmie. — I żywo biédz zaczął w kierunku, w którym ów hałas słychać było.
— Nawet i za wiele, — odpowiedział Wilhelm usiłujący się go wyprzedzić. — Jeźli to jest kobiéta, jak jestem o tém przekonany, wyprawa nasza z bronią w ręku bardzo się wyda śmiészna.
Wilhelm tych słów domawiając, spostrzegł na zakręcie skały, która mu dotąd cały widok rzeczki ukrywała, rodzaj małéj zatoki ocienionéj wierzbami i brzozami, która służyła za pralnię wszystkiem kobiétom z okolicy całéj, a pod temi drzewami postać niejasną, która się być zdawała wieśniaczką, mającą na sobie ubiór jaki zwykle stare kobiéty noszą, i wywijała swoim pralnikiem szybko i silnie, mrucząc sobie coś pod nosem, prędko, niezrozumiale, i jakby w szale pewnego rodzaju zapamiętałości.
— Coś bardzo późno pierzecie, moja matko? — zagadnął ją z nienacka Marsillat, który się do niéj dość blisko zbliżył, lecz pomimo to jéj rysów rozeznać nie mógł. —
Praczka wydała pewien rodzaj głuchego mruku, jakby dzikie źwiérze jakie, a rzucając w wodę swoją pralnicę, zerwała się, i pochwyciła śpiesznie kilka kamieni, któremi uciekając powitała tych ciekawych którzy jej przyszli przeszkodzić. Marsillat rzucił się za nią w pogoń, ale widząc, że go wyprzedza w biegu z szybkością nadzwyczajną, niesłychaną prawie, i ucieka w stronę mokrzyska, którego się nie bez przyczyny obawiał, zwrócił się tedy na powrót, aby zobaczyć czy Wilhelm za nim dąży, i wtedy to zobaczył swego przyjaciela rozciągnionego na ziemi i zupełnie bez ruchu będącego.
Kamień go dość silnie w głowę był ugodził. Daszek od czapki podróżnéj osłabił w prawdzie to uderzenie, i krew nie pociekła; ale wstrzęśnienie mózgu tak było silne, że młodzieniec przytomność utracił. Podniósł się wkrótce za pomocą Leona; ale odzyskując moc swych członków, nie odzyskał zarazem mocy swych władz umysłowych, i dopiéro w łóżku proboszcza z Toull przyszedł do siebie, koło drugiéj godziny po południu, nie czując się w prawdzie chorym właściwie, niemogąc jednak żadną miarą odzyskać pamięci tego, co się z nim działo, od czasu owego nieszczęsnego spotkania z praczką nocną. Kadet sam jeden był przy nim, a młodzieniec, któremu się zdawało że jeszcze śni, słyszał na dworze śpiéw żałobny jakby pienia pogrzebowe.


ROZDZIAŁ IX.
Pożegnanie wsi.

Syn to Leonarda przyprowadził na powrót Wilhelma; on to pilnował go, dopokąd się nie przebudził, i on nakoniec wytłómaczył mu, jakim sposobem go z Ep-nell przywiódł i na probostwie umieścił. Niepodobna było Wilhelmowi wyjaśnić sobie przyczyny tego uderzenia krwi do głowy, które na niejaki czas zatamowało w nim czynność władz umysłowych. Nieczuł już, tylko nieco osłabienia i zamętu w głowie. Wstał, sądząc, że na guzie na czole wszystko się zakończy, i z niejaką radością przekonał się, że włosy ukryją jego matce ten nieprzyjemny wypadek. Kadet, który najlepsze serce w świecie posiadał, i któremu z największą surowością polecono dobrze go pilnować, poszedł mu przynieść szklankę wina, podczas gdy się ubiérał, i postanowił udać się na cmętarz, aby obecnym być przy pochowaniu jego mamki, ale w téj chwili spostrzegł powracającego proboszcza wraz z kościelnym, za któremi szła cała rodzina nieboszczki, i wszyscy, którzy ciało jéj do grobu odprowadzili. Joanna szła na samym ostatku, pochylona, zaledwie posuwać się mogąca, z twarzą w kapturze swoim ukrytą, i oparta na Klaudyi, która rzewnie płakała, będąc w głębi serca bardzo dobrą dziewczyną. Joanna pomimo to zbliżyła się do swego chrzestnego panicza, i zapytała go jak się ma? z troskliwością, która do żywego Wilhelma poruszyła w téj chwili. Wziął ją za rękę i zaprowadził do kuchni, gdzie na stołek upadła blada i ulegająca swéj boleści. Zdawało się jej, że po raz drugi matkę utraciła.
Ale Wielka-Gotha, nadchodząc w téj chwili z swoim męzkim ruchem i sposobem mówienia, nie dozwoliła jej ani jednéj chwili odpoczynku w której by się mogła była swobodnie oddać swojej boleści.
— Daléj-że Joaś — zawołała — wstań i podziękuj twoim krewnym i przyjaciołom, którzy odprowadzili uczciwie ciało twojéj matki do grobu, chociaż bardzo dobrze wiedzieli, że się nasz dom spalił, i że dla tego niebędziemy mogli uczęstować ich nawzajem według naszego zwyczaju za powrotem z cmętarza. Przeproś ich za to i podziękuj im. Daléj, to do ciebie należy; to twoim obowiązkiem a nie moim.
Joanna wstała i podziękowała ludziom, którzy na pogrzebie byli i w kuchni probostwa się zgromadzili. Wszyscy z wielką przyjacielskością dla niéj się okazali, a Wilhelm spostrzegł nawet u wielu z nich sposób myślenia wspaniały i mowę pełną szlachetnéj prostoty.
— Moja Joasiu, — rzekło do niéj kilku z najstarszych, — nie rozpaczaj, możesz przyjść do nas kiedy zechcesz. Niepotrzebujesz tylko wybór zrobić, będziemy bardzo radzi przechować cię u nas i żywić, jak tylko będziemy w stanie najlepiéj.
— Dziękuję wam, moi dobrzy ludzie za wszelką waszą przyjaźń, — odpowiedziała Joanna, — ale ja wiém dobrze, że jesteście sami biédni, i nie mało macie ciężaru ze swoich własnych rodzin, ażebym jeszcze i ja go powiększać miała. Jestem młodą, robota się mi jeszcze nie sprzykrzyła, i postanowiłam wynająć się w służbę do jakiego folwarku.
— Ale ś. Jan już przeszedł, a ś. Marcin jeszcze daleko Joasiu! Trzeba ci będzie koniecznie u kogoś mieszkać, chcąc do tego czasu poczekać.
— Moi kochani, — rzekł Wilhelm — bądźcie jeno spokojni; ksiądz proboszcz i moja matka, pani Boussac, wezmą to na siebie umieścić gdziekolwiek Joasię przyzwoicie.
— Zgoda tedy, — rzekł wuj Germain, który w imieniu wszystkich mówił; — jeżeli dziedziczka z Boussac się tém zajmie, to my jesteśmy radzi. —
Wszyscy odeszli uściskawszy Joannę, która szlochała, a proboszcz wszedł w téj chwili z Marsillatem. Wielka-Gotha sama jedynie pozostała z człowiekiem bardzo złego pozoru, który koło siebie dziko spoglądał, i Wilhelma nieprzyjemnie raził swoim uporem zatrzymania swego kapelusza na głowie, podczas gdy wszyscy swe głowy przed proboszczem odkryli.
— A teraz — rzekła ciotka, — podziękuj-że Joasiu księdzu proboszczowi i twojemu panu chrzestnemu; a potém pójdzież z nami, moja lubko, bo będziesz mi potrzebną.
— Nie moja ciotko, — odpowiedziała Joanna ze stałością, któréj się Wilhelm nigdy niespodziewał po niéj, zwykle tak pokornéj i zaufającéj, — nie pójdę z wami. Wiém ja dobrze, czego odemme żądacie, ale ja wam nie mogę być w tém posłuszną.
— Jakto nieszczęśliwa? — zawołała Wielka-Gotha głośniéj trochę, — ty niechcesz już więcéj być posłuszną twojej ciotce, która cię wychowała, która jest najbliższą twoją krewną, która w téj nocy utraciła wszystko, co w twoim domu miała, a teraz żebrać będzie przymuszona z torbami na plecach, i nawet stajni niéma, gdzieby spocząć mogła?
— Słuchajcie, moja ciotko, — odpowiedziała Joanna — wyście już wyszukali sobie miejsce gdzie teraz mieszkać chcecie. Dałam wam téj nocy wszystkie pieniądze, które mi chrzestny panicz podarował. Powiedziałam wam dziś rano, że wam zostawiam wszystkie sprzęty i wszystko bydło, które z ognia wyratowano..... Nie zatrzymuję nic dla siebie, tylko tę odzież którą mam na sobie.
— A któż mi w pole popędzi to bydło? któż go paść będzie, nim go będę mogła na jarmark zaprowadzić i sprzedać?
— Wy sami, moja ciotko; jesteście jeszcze dość młodzi i silni aby iść w pole; wszak i poprzód samiście zawsze prowadzili na pole waszą kozę, boście mi jéj powierzyć nie chcieli.
— Joasia słusznie mówi, — rzekł proboszcz, — niepotrzebujecie wcale jéj usług, Gotho; a ona dla was uczyniła więcéj jak mogła, jak może nawet powinna była. Jest już wieloletnia, niémacie zatém do niéj żadnego prawa, zostawcie ją tedy wolną panią swych czynności.
— Więc mnie opuszczasz, — zawołała ciołka klnąc, złorzecząc, płacząc, krzycząc i wielką rozpacz udając, — dziecko którem wychowała, którem wybawiła i w pole nosiła, kiedy jeszcze większa niebyła jak moje trzewice? Dziewczyna, za którą bym moje życie oddała, i dla któréj nie szłam za mąż wcale, aby jej wszystko co mam po mojéj śmierci pozostawić?
— O, idźcie za mąż, idźcie tylko, moja ciotko, jeżeli wasze serce tego spragnione, — odpowiedziała Joanna łagodnie. — Nigdym jeszcze od nikogo nie słyszała, żebyście się tego dla mnie wyrzeknąć mieli.
— No to dobrze! tak! pójdę za mąż! Mam jeszcze trochę zabytku, ale to nie ty pomnie go oddziedziczysz, bo zrobię testament i zapiszę wszystko mojemu mężowi.
— Idźcie więc za mąż, i zapisujcie komu chcecie! — rzekł proboszcz wstrząsając ramionami.
— Ależ to zawsze jest okrutnie, — wyła megera — być tak opuszczoną! O gdyby moja biédna siostra o tém była wiedziała, toby ci była swojego błogosławieństwa na śmiertelném łożu niedała!
Te wyrazy srogie wielkie wrażenie na Joannę zrobiły. Zadrzała, zachwiała się, i zrobiła poruszenie, jak gdyby się ciotce swojéj na szyję była rzucić chciała aby ją uspokoić; ale spotkawszy się wzrokiem z twarzą ponurą i złowrogą człowieka, który stał za jéj ciotką w głębi izby koło kominka, zatrzymała się.
— Słuchajcie moja ciotko, — rzekła, — żeby się dom mój nie był spalił, nigdybym się z wami nie była rozłączyła. Gdybym miała na tyle, aby sobie inny wystawić, tobym do was powiedziała, żebyście ze mną mieszkać przyszli; ale to być nie może. Oto widzicie, mój panicz chciał mi moją stratę wynagrodzić, ale ja mam przyczyny, bardzo ważne przyczyny, aby tego nieprzyjąć od niego i podziękować mu za to, co dla mnie chciał z litości uczynić.
— A to jakie przyczyny? — zapytał Wilhelm żywo.
— Powiém wam to późniéj trochę, mój chrzestny paniczu. A teraz chcę powiedzieć mojéj ciotce, że się myślę wynająć w służbę; to jest moim obowiązkiem; a jeżeli nie będzie rada z tego, com jej już dała, to jej jeszcze dam i te pieniądze, które w zasłudze dostanę. Ale co iść za nią, to nigdy nie pójdę, przysięgam to na mój chrzest.
— Widzicie sami matko Gotho, że to z mojéj przyczyny tak się zaklina! — rzekł głosem chrypliwym i ponurym, i nieprzyjaźne rzucając spojrzenie człowiek, który dotąd stał milczący i nieruchomy w jednym kącie kominka.
— Ja nic przeciwko was niemówię, ojcze Raguet; — odpowiedziała Joanna, — ale wy możecie przeciwko mnie mówić co chcecie, to ja do was mieszkać nie pójdę.
— Sprzeciwiłbym się temu całą moją powagą! — zawołał proboszcz, który na widok ponuréj twarzy Ragueta niemógł się wstrzymać od okazania wzgardy.
— Bardzo dobrze panie Abbé! — odrzekł Raguet. — Są ludzie, którzy zawsze bywają oskarżani o wszystko złe, co im wyrządzone zostanie; ale są i tacy, którzy prawić umieją jak święci, i którzy bardzo pobożnie wyglądają, a którzy jednak gorsze mają myśli i zamiary, jak ja.
— O tak, tak! — dodała megera, — są w świecie ludzie bardzo skryci i złośliwi, ojcze Raguet, i to ci się cieszą zawsze kiedy inni na tém tracą.
Poczciwy proboszcz zbladł z obawy i oburzenia. Wilhelm zbliżył się do Ragueta, i spojrzał mu prosto w oczy z wyrazem groźby i wzgardy, niezdołając jednak wpłynąć tak na niego, aby przed nim spuścił na dół oczy. Twarz owa blada i milcząca nie zdawała się być dostępną żadnemu innemu wrażeniowi prócz jedynie nienawiści spokojnéj i cierpliwéj.
— Kogóż to zamiar macie obrazić? — rzekł Wilhelm mierząc go okiem dumy i wzniosłości.
— Nieodzywam się do was mój mały paniczu, — odrzekł wieśniak, — a tém bardziéj że się was w cale nie boję.
— Spodziewam się jednak że się natychmiast z tąd oddalicie! — zawołał Wilhelm uzbrajając się w cęgi od ognia, bo się mu zdawało, że ojciec Raguet zrobił poruszenie, jakby chciał chwycić za broń pod jego odzieżą brudną i rozmamaną ukrytą.
— Oddalić? — zawołał Raguet z całą krwią zimną roztropności, nieokazując najmniejszéj trwogi, — niczego sobie téż więcéj nie życzymy; nie jesteśmy tu w dobrym towarzystwie..... Niemówię to, co do pana Marsillat.
— O za wiele dla mnie zaszczytu, — rzekł Marsillat szyderczo. — Słuchaj Raguet, bądź cicho i oddal się. Wiész o tém dobrze że się znamy, bądź-że zatém rozsądny..... i grzeczny, — dodał z wyrazem szyderczym, na który Raguet odpowiedział uśmiechem porozumienia.
— Tak, tak, oddalmy się matko Gotho! — rzekł wlekąc się zwolna ku drzwiom. Dość już tego, moi mili panowie; do szczęśliwego widzenia! — I wyszedł, nie ruszywszy nawet kapelusza na głowie; a za nim wyszła ciotka, ściskając pięści i mrucząc przekleństwa pod nosem.
— Nędzniki! — rzekł z cicha proboszcz, skoro się oddalili.
— Nikczemna chołota! — dodał Wilhelm. — Ten człowiek wygląda na zbrodniarza.
— Dla tego téż właśnie niéma się go czego obawiać, — rzekł Marsillat nawiasem.
— Moja biédna Joasiu! — zawołał Kadet, — to wszystko jest wielkiém nieszczęściem dla ciebie. O tak, wielkie to nieszczęście żeś utraciła matkę. Ci ludzie krzywdzić cię będą.
— Nie bój się niczego, mój Kadecie! — odrzekła Joasia ocierając łzy z oczów i przeżegnawszy się; — jeżeli są duchy złośliwe przeciwko mnie, są i duchy dobre za mną.
— Słusznie mówisz, moja Joasiu! — zawołali razem Wilhelm i ksiądz Alain, — masz przyjaciół, którzy cię nigdy nieopuszczą.
— O wiém ja o tém! jesteście oba bardzo uczciwi ludzie, — odpowiedziała Joanna podając rękę każdemu z nich, a potém i Marsillatowi także rękę podając dodała z niewinnością anielską. — I wy także panie Marsillat, nie jesteście złym człowiekiem. Wyświadczyliście mi bardzo wiele dobrego. Weszliście na dach mojego domu śród ognia i dymu; niespaliście całą noc aby mi pomódz przypilnować ciała mojéj biédnéj matki..... I Kadet także bardzo dobry chłopiec; wszyscy byli dla mnie bardzo przyjaźni. To mię trochę pociesza z tego, że są źli ludzie, którzy mi źle życzą bez przyczyny.
Kadet zaczął płakać, pomimo że usta jego nie przestały śmiać się, jak to było jego zwyczajem nieprzezwyciężonym. I Marsillat został tknięty tą wdzięcznością Joanny, a pewien rodzaj prawdziwego uczucia, do którego rzeczywiście nie był nie zdolny, połączył się z jego żądzą, niezmniejszając wcale jéj mocy. Posiadał on bowiem serce dobre i sumienie nie bardzo szérokie. Chwilę marzył nad sposobami pogodzenia swéj namiętności z swoją prawością, a ugoda dość żywo podpisaną została. Był to bowiem człowiek tak zręczny do ukończenia spraw!
— A teraz moja kochana, — rzekł Wilhelm zbliżając się do Joanny, — czyliżbyś niemogła mi powiedzieć przyczyny, dla czego mi na powrót odebrać chcesz to prawo zajęcia się twoim losem?
— Ja wam tego nieodmawiam, mój paniczu chrzestny. Poradźcie mi, dokąd się mam teraz udać, a jak mi będzie potrzeba pieniędzy na zakupienie mojéj odzieży żałobnéj, to pozwolicie, że się do was udam. Ale téż i na tém będzie dosyć; więcéj niczego nie potrzebuję.
— To się pokaże moja Joasiu? — Z kąd ci tylko ta duma przyszła? w tém leży nieufność do mnie.
— O nie wierzcie temu, mój paniczu chrzestny, ja nie jestem do tego zdolna! ale ja wam powiém, mam ja przyczyny nieprzyjąć od was pieniędzy; przyczyny, które się i mnie i was tyczą mój chrzestny paniczu! Co do was, to jeszcze nie wiecie sami, czy wasza pani matka przyzwoli na to wszystko co dla mnie uczynić chcecie; a potém młody człowiek taki jak wy, to mało kiedy ma więcéj pieniędzy, jak tyle ile mu samemu potrzeba.
— Któż ci to powiedział o tém?
— Pan Marsillat, który się na tém zna bardzo dobrze; nieprawda panie Marsillat, żeście mi dziś rano powiedzieli, nimeście do Toull wrócili, że mój panicz chrzestny jeszcze nie ma całego użytku swoich dóbr po ojcu, i żeby mu to z przykrością było dom mi nazad odbudować.
— A? — zawołał Wilhelm spoglądając ostro na Leona, — byłeś tak dobrym aż do tego stopnia mną się zajmować?
— Czy ci mówiłem w istocie o tém Joasiu? — prawdziwie nie pamiętam o tém wcale! — odrzekł Marsillat z wielką obojętnością.
— Powinnibyście dobrze o tém pamiętać, panie Leon! a to dla tego, żeście mi się sami z tém oświadczyli łaskawie, ze mi chcecie moją chatę dać odbudować, i że wam to żadnego kłopotu nie zrobi.
— Ah! — zawołała Klaudyja, któréj oczy się zaiskrzyły, jak u kota, — to pan Leon ci zrobił tę obietnicę?
— Rozumiém, — rzekł Wilhelm z goryczą, — pan Leon przenosi zostać sam twoim dobroczyńcą, a ty przenosisz jego dobrodziejstwa nad moje Joasiu?
— O nie, mój paniczu chrzestny, wiém ja o tém dobrze co jest przyzwoite, a co nie. Pan Marsillat nie jest moim chrzestnym ojcem, i mówił tylko o tém z przyjaźni dla was i z miłosierdzia wielkiego dla mnie. Ale ja mu zaraz powiedziała, jak mu jeszcze raz teraz, w waszéj przytomności powiadam, że gdybym jego dobrodziejstwa przyjęła, to by o mnie źle gadano, a to by dla mnie bardzo złą przysługą było.
— Moja Joasiu, mówisz z dobrocią i rozumem, — rzekł proboszcz.
— O nie, księże proboszczu, — rzekła Joanna, — mówię ja jak mi serce moje i prawda mówić każe. Wielę już wdzięczności winnam panu Marsillat, ale co tego, to nie przyjmę.
— Niech djabli wezmą to niewinniątko! pomyślał Marsillat, zmartwiony bardzo że z taką prostotą zasadzkę jego uwiedzenia jéj zniweczyła.
— A co do chaty, — mówiła daléj Joanna, — to ani myślcie o tém chrzestny paniczu; toby mię ani ogrzało ani ochłodziło, choćbyście mi nową zbudować kazali. Nie będzie to już nigdy ten sam dom, w którym moja matka mię wychowała, w którym mieszkała, w którym się jej zmarło. Podarowałam wszystkie sprzęty mojej ciotce; musiałam to uczynić aby ją trochę pocieszyć. A nowych sprzętów nie potrzebuję. Dla mnie saméj, czegóż mi trzeba tak wiele? wolałabym była to zatrzymać, com po matce miała, oto wszystko!
— Jednakowo, — rzekł Marsillat w zamiarze odwrócenia podejrzenia Wilhelma i pana Alaine, — mając dóm, byłabyś łatwiéj męża znalazła, moja biédna Joasiu? gdy przeciwnie teraz.....
— Teraz? — zawołał prostodusznie Kadet, — gdyby tylko chciała, toby się zaraz ktoś znalazł..... Ona i bez domu się łatwo obejść może!
— Miałżeby ten być kochankiem pięknéj Joanny? — pomyśleli jednocześnie Leon i Wilhelm zwracając swe oczy na twarz pucołowatą i okrągłą tłustego Kadeta.
Ale Joanna odpowiedziała:
— Mój poczciwy Kadecie, wielki mi robisz zaszczyt, że tak o mnie mówisz; ale ty wiész dobrze, że ja iść za mąż niechcę.
— Dokąd się inny nie trafi! — rzekł Leon, który w każdéj rzeczy, kota do góry ogonem obracał.
— Nie panie Leonie, nie; choćby się i inny trafił, — odpowiedziała Joanna z wielką spokojnością; — ksiądz proboszcz wie o tém dobrze, że nawet myśleć nie mogę o zamężciu.
— Jak to, wy o tém wiécie, wy, księże proboszczu? — zawołał Leon przedrwiwając. — Otóż to przykład, co to znaczy spowiadać dziéwczęta młode?
— Joasia niechce iść za mąż..... Joasia nigdy nie pójdzie za mąż, — odrzekł proboszcz z powagą.
— Tak, tak, to tajemnica spowiednia, — zawołał Marsillat śmiejąc się.
— To nie dla śmiechu panie Leonie, — odrzekła Joanna z godnością, umiarkowaną ciągle łagodnością nadzwyczajną jéj serca i głosu.
Wilhelm przypatrywał się Joannie z zajęciem wielkiéj ciekawości.
— Czyli to jest w istocie tajemnicą? — zapytał, zwracając się do młodéj dziewczyny.
— To się na nic nie przyda o tém rozprawiać, — odpowiedziała Joasia; — ja tylko o tém wspomniałam, aby okazać, że mi domu nie potrzeba, i że go niechcę, mój paniczu chrzestny. Ale jestem wam tak wdzięczną za waszą chęć, jak gdybyście mi pałac zbudować kazali.
— Joasia bardzo słusznie mówi, — ozwał się proboszcz, — proszę być pewnym, panie baronie, że roztropność przemawia przez usta tego dziecka. Gdyby dom miała, powodowana dobrocią swojego serca, a może i postępując za poradą swojego sumienia, przyjęła by do siebie swoją ciotkę, a ta ciotka by ją gnębiła..... jeźli by się jeszcze czegoś gorszego względem niéj nie dopuściła, — dodał zniżając głos. Wyrzeczcie się tedy waszego szlachetnego zamysłu panie baronie, łatwo wam będzie innym jakim sposobem zapewnić los szczęśliwy Joannie.
Ustępuję tedy, widząc, że macie słuszność, księże proboszczu, — odpowiedział Wilhelm głosem równie cichym, — sądzę nawet, że przy téj nadzwyczajnéj draźliwości jéj czucia trzeba się będzie zająć jéj losem nie radząc się jéj wcale.
— Bez wątpienia. Czas i sposobność najlepiéj wam poradzą. Co nam na teraz uczynić wypada dla niéj, to głównie oznaczyć miejsce, dokąd się tymczasem udać ma na mieszkanie. — Powiedz no nam Joasiu — dodał proboszcz w głos — gdzie na początek mieszkać zamyślasz?..... Dzisiaj na przekład?
— Czy chcesz przyjść do nas, Joasiu? — zawołała Klaudyja z dobrowolnością życzliwą.
— Dziękuję ci moja kochana. Twoja matka i tak wiele ma kłopotu, i dosyć jej na tobie aby się starać miała dla kogo; a ja nikomu nie chcę być ciężarem.
— Joaś, — rzekł proboszcz, — nie możesz liczyć na to, że tu z dnia na dzień znajdziesz robotę. Musisz na początek osiąść w jakim uczciwym domu, gdzie twój ojciec chrzestny wydatki za ciebie zapłaci.
— Bez wątpienia — rzekł Wilhelm — jeżeli tylko Joasia nie będzie za nadto dumną przyjąć odemnie najmniejszéj przysługi!
— O mój paniczu chrzestny, niesłusznie mnie oskarżacie. Chętnie to przyjmę, co od was przychodzi.
— Czémże to się tak bardzo troszczysz, proboszczu? — ozwał się Marsillat obojętnie. — Twoja służąca już stara i chorowita, weź ją na jéj miejsce.
— Nie mój panie, nie, to by nie było przyzwoicie — odrzekł p. Alain z wielką stałością. — W tych czasach wiara nie jest dość silną, aby człowieka duchownego języki ludzi obmowne bardziéj szanowały jak kogokolwiek innego.
— Jest więc jeszcze jeden środek, któren całemu kłopotowi zaradzi, — odrzekł Marsillat. — Niech dzisiaj jeszcze Wilhelm swoją chrzestnicę weźmie z sobą do Boussac, i przedstawi ją swojéj matce.
Wilhelm okiem badawczém spojrzał na Leona, aby się przekonać, czy ta porada nieukrywała w sobie jakiéj zasadzki. Marsillat to jednak zupełnie w szczerości serca powiedział.
— Mówiąc prawdę, — dodał proboszcz, — nie jest to myśl najgorsza. Joanna wzburzyła przeciwko sobie swoją ciotkę i złośliwego Ragueta, który jest do wszystkiego zdolny. Nie byłbym dotąd o nią spokojny, dopokąd bym nie wiedział dokładnie, że Gotha postanowiła wyrzec się ofiary, którąby dręczyć chciała.... a w reszcie..... wierzaj mi, moja Joasiu..... zrobisz najlepiéj jeżeli się udasz do twojéj chrzestnéj matki, pani baronowy de Boussac..... W téj odległości, i pod skrzydłem opiekuńczém osoby tak poważanéj, nie będziesz się niczego obawiać miała.
— Jabym miała iść do Boussac? — zawołała Joanna przestraszona. — I wy mi to radzicie, księże proboszczu?
— A ja cię proszę, Joasiu! — rzekł Wilhelm z całą ufnością, że obowiązku swojego dopełnia. — Nieznasz może dobrze niebezpieczeństw tych, któremi zewsząd jesteś otoczona, mając takich nieprzyjaciół, jak są ci, których dzisiaj przy tobie widziałem..... Jeżeli masz do mnie ufność najmniejszą, to mi ją dowiedziesz przez to, że się dziś jeszcze do mojéj matki udasz.
— Mój paniczu chrzestny, — odpowiedziała Joasia, dla któréj ta prośba rozkazem była, i która się jéj poddała natychmiast, nie pojmując nawet dobrze powodów, — wasza wola jest dla mnie rozkazem. Ale wy żądacie, żebym poszła mieszkać w mieście, a ja nie pamiętam, żebym kiedy była Toull-Saint-Croix opuściła.
— Jeżeli masz tak wielką odrazę do mieszkania w mieście, wolno ci będzie wrócić na wieś, kiedy się ci tylko będzie podobało, moja kochana. Lecz zobacz się pierwéj z moją matką, pomów z nią, otwórz jej twoje serce, opowiedz jej twoje zmartwienia; ona jest dobra, litościwa, i znajdzie z pewnością coś takiego, czém cię pocieszyć będzie mogła..... A potém porozumiész się z nią względem twojego przyszłego losu, a twoja niezawisłość będzie sumiennie szanowaną.
Joanna przystała na to pomięszana, i trochę przestraszona tą myślą, że będzie musiała mówić z wielką panią z Boussac w chwili, w której, — jak się wyraziła — zgryzoty jakby przytomność jej odjęły.
— Będziesz przez to tém bardziéj zajmującą w oczach twojéj chrzestnéj matki, — odpowiedział proboszcz, który tak długo na nią nastawał, dopokąd się Joanna nakoniec życzeniom ich nie poddała.
Marsillat miał na tyle rozumu, że się z tém wcale nie oświadczył, iż by ją chciał wziąć z sobą na konia, którego nawet Wilhelmowi ofiarował z powodu że był silniejszy jak Sport, łatwiéj tedy dwie osób mógł unieść na sobie. Wilhelma przestraszyła ta myśl, żeby miał przybyć pod bramę zamku z wieśniaczką na koniu ze sobą. Ale proboszcz, który czuł dobrze nieprzyzwoitość, aby Joanna z dwoma młodemi ludźmi jechać miała, wszystko pogodził dodając im trzeciego. Włożono na Kadeta obowiązek zostania rycerzem Joanny i wzięcia jéj z sobą na klaczy proboszcza. A proboszcz miał słuszność w istocie. Wieśniaczka wraz z wieśniakiem na koniu nigdy obmowie ludzi nie popadnie. Z człowiekiem z miasta rzecz ta inaczéj by się miała.
Podczas gdy konie przysposabiano do podróży, proboszcz wszystkim swoim gościom zastawić kazał objad, i radził Wilhelmowi, który bardzo był blady, nawet mocny ból głowy cierpiał, aby sobie nazajutrz dał trochę krwi upuścić.
Klaudyja nie podzielała wcale spokojności pana Alain, któremu się zdawało, że odsełając Joannę pod opiekę pani Boussac, uchroni ją od wszelkich żądz i zasadzek Marsillata. Okiem zazdrości śledziła ona wszystkie ich ruchy, i tylko wielka cnotliwość Joanny nieco ją uspokajała.
— Słuchaj Joasiu, — rzekła do niéj, — jeźli się wynajmiesz w Boussac, postaraj się, żebym i ja mogła wejść w służbę do tego samego domu co i ty. Dla mnie toby wielka była pociecha, gdybym w mieście mieszkać mogła.
— O i ja bym tam rad mieszkał, — ozwał się tłusty Kadet, — nie lada to ładna mieścina to Boussac; — jest to najładniejsze miasto, jakie kiedy widziałem.
— Bardzo temu wierzę, niedołęgo! — odpowiedziała Klaudyja, — boś nigdy innego nie widział.
Nim jeszcze objad skończono, Marsillat wyszedł na chwilę, aby dać owsa swojej klaczce Fanchon, którą był zaprowadził do szopy, nieco na osobności od wioski będącéj, z powodu, że w stajni na probostwie trochę ciasno było.
Dzień już się ku wieczorowi schylać począł, a w chwili w któréj Marsillat wszedł przez drzwi szopy, spostrzegł pośród wiązek siana, słomy i sprzętów rolniczych twarz bladą, która się zwolna podniesła i z bliska się mu przypatrywać zaczęła. W krótce téż w niéj poznał poplecznika i towarzysza Wielkiéj-Gothy, ojca Raguet ze Zbójkowa[20]. Ten włóczęga żył śród stepów niedostępnych w lichéj chacie z gałęzi i ziemi ubitéj, którą sobie sam zbudował, a gdzie nikt z mieszkańców, prócz czarownicy Gothy z nim mieszkać nie chciał. Nawet gdy noc zapadła, to się nikt nie ważył, przejść na trzydzieści kroków od tego okropnego mieszkania, w którém się dwoje największych złoczyńców téj okolicy kryło. Pod tém ubóstwem pozorném ojciec Raguet dość znaczne pieniądze ukrywał. Oddawał się niebezpiecznemu prawdzie, ale bardzo zyskownemu rzemiosłu kradzieży koni. W Bourbonnais i Berry to podczas nocy letnich, kiedy stadniny koni zostają dzień i noc na paszy, kilku kotlarzy z Auvergne i kilku włóczęgów z Marchii się zbiera i tym przemysłem się trudni. Z największą zręcznością umieją oni łamać i zbijać choćby najlepiéj zamknięte pęta, siadają oklep na konia, wkładają na niego uzdeczkę lekką, którą mają przy sobie na pogotowiu i cwałem pędzą w swoje góry. Raguet wybierał jeszcze z swojéj okolicy inny podatek, składający się z kur, jaj, drzewa i zboża. Na piérwszy rzut oka wydawał się łagodny i słodki jak miód, mówił mało, nieodwiedzał nikogo, niedopuszczał téż nigdy, aby kto przez próg jego chaty nogą przestąpił, i, wyjąwszy morderstwo, przed żadną złą myślą, żadną zbrodnią się nie wzdrygał.
— Czy to wy panie Leon Marsillat? — zapytał głosem rozwlekłym, chociaż bardzo dobrze poznał Leona.
— Cóż ty tu robisz panie łotrze? — odpowiedział mu młody rzecznik, — czyś tu przyszedł powąchać klacz moją? Jeżelibyś kiedy miał to nieszczęście najmniejszy włosek z niéj wyrwać, posłyszałbyś o mnie w krótce.
— O! niebójcie się niczego, ja wam nigdy krzywdy nie zrobię, panie Marsillat, i wy mi także krzywdy zrobić nie będziecie chcieli.
— Mógłbym ci jednak wiele krzywdy zrobić, niezapominaj nigdy o tém.
— O to nie uchodzi wcale, panie Leonie Marsillat, byliście moim obrońcą.
— Tak, jakbym nawet samego djabła był obrońcą, gdyby mi, jako rzecznikowi, swoją sprawę powierzył; ale nie jestem obowiązany wcale nim być zawsze; a że teraz wiém, do czego jesteś zdolnym.....
— O nie mój panie! nic niewiécie, bom się do niczego przed wami nie przyznał.
— Dla tego téż właśnie uważam cię za wielkiego łotra.
— Wy sami temu nie wierzycie, panie Leon, co mówicie; ale tu nie o to chodzi. Ja przyszedłem, aby was się w jednéj rzeczy poradzić.
— Niémam teraz czasu; możecie przyjść do mnie w sobotę, na godzinę posłuchania.
— O nie panie, tam ja nie pójdę; ale ja wiém, że mi natychmiast powiécie o co was chciałem zapytać, bo to ma związek z Joanną.
— Nieznam wcale związku, któryby miał istnieć między tobą i Joanną; na nic ci zatém odpowiedzieć nie myślę.
— Niekoniecznie, mój panie, niekoniecznie!! poczekajcie no trochę, to wam pomogę ubrać waszego konia!
— Niepotrzebuję! — ani się go dotknij!
— A więc myślicie panie Leonie, — pytał Roguet nie zmięszawszy się wcale — że Wielka-Gotha nie będzie miała prawa zmusić Joannę, aby z nią mieszkała?
— Na cóż by się to Gocie przydać mogło?
— Wszak dobrze o tém wiécie.
— Ja nie wiém o niczém.
— To was więcéj obchodzi jak mnie.
— Nie rozumiem cię wcale — odrzekł Marsillat, który się chciał przekonać, jak daleko Raguet bezczelność swoją posunie.
— Widzicie sami, panie rzeczniku, że gdybyście chcieli pomódz Gocie, aby mogła wytoczyć sprawę przeciwko swéj siostrzenicy, i tę sprawę tak poprowadzić, aby ta dziewczyna mieszkać musiała, gdzie jej ciotka mieszkać będzie..... tylko na czas niejaki..... wszak mnie rozumiecie.....
— Nie, nierozumiém wcale; i cóż daléj?
— Co daléj? — Ba! dom nasz jest wygodny, i na ustroniu..... Młody gaszek, któryby ciekawy był młodą dziewczynę przydybać.... Przypuszczając tylko!
— Łotr z ciebie wielki; nikczemnik! oto tak bym teraz twojéj sprawy bronił.
— Niémacie się czego gniéwać, ja nic złego niechciałem powiedzieć. Wszakżeście nie mało ładnych podarunków dali Gocie, aby pozyskać przychylność jéj siostrzenicy; jak widzę nie jesteście już lubownikiem tych rzeczy!
— Być może, żem chciał niegdyś aby mnie dziewczyna kochała i żem się pozbyć starał jałmużną natrętnych żebraków; ale użyć gwałtu, i pomocy najostatniejszego z łotrów.... przypuszczając tylko.... aby zbrodnię popełnić.... tego nigdy niémiałem na myśli. Dobra noc, mój przyjacielu!
— Już wam ta myśl przyjdzie kiedyś, i wy do nas przyjdziecie — odpowiedział Raguet spokojnie.
Marsillat mocno był oburzony i wielką miał ochotę, kilka razy batożkiem swoim skroić tego nędznika. Ale znając dobrze ludzi tego rodzaju, myślał przeciwnie o tém, jak go nadzieją zysku do siebie przywiązać. Raguet krok za krokiem szedł za nim w ciemnościach téj stajni, a Leon się obawiał, aby przez złość przypadkiem nie podciął pętlin klaczy jego Fanchon.
— Dość już tego będzie. Sam niewiész, co pleciesz! — odpowiedział mu łagodnie. — Oto masz coś na zakupienie sobie chleba na cały tydzień. Wiém, że jesteś człowiek biédny, i chciałbym temu uwierzyć, że gdyby nie to, tobyś nigdy nie miał tak złych myśli.
Raguet po ciemku obmacał poczesne Marsillata, a przekonawszy się, że to była pięć frankowa sztuka złota, podziękował mu i wyszedł z szopy przez drzwiczki tylnie nie wyrzekając się jednakowo zamiarów swoich na Joannę.
— Słuchaj no jeszcze! — zawołał Leon, a Raguet się wrócił.
— Jeżeliby cię kiedy to nieszczęście spotkało — rzekł do niego młody rzecznik, — żebyś najmniejszą krzywdę wyrządził komukolwiek z tych osób, które mnie obchodzą, wtedy przestanę mieć litość nad tobą, i podam cię sądowi jako zbrodniarza!
— O! wy tego nie uczynicie! — rzekł Raguet — broniliście mojéj sprawy, a toby wam mogło zaszkodzić żeście tak dobrze bronili sprawy zbrodniarza!
— Bardzo się mylisz, mój kochany — odrzekł Marsillat, — rzecznik może być oszukany przez swojego klienta, a jeszcze dla tego niepotrzebuje być uczestnikiem jego zbrodni. Niech ci to posłuży za skazówkę, abyś szanował proboszcza z Toull i wszystkie osoby, któreś dzisiaj w mojéj obecności obraził..... inaczéj dowiész się o mnie.
Raguet opuścił uszy i odszedł, starając się odgadnąć, dla czego Marsillat, którego za równego sobie złoczyńcę uważał, tak się bardzo za swoimi spółzalotnikami ujmował.
W ćwierć godziny potém, Marsillat pędził kłusem na swojéj Fanchon wraz z Wilhelmem, któremu ruch na koniu coraz to większe boleści sprawiał. Kadet i Joasia na Siwce przed nimi jechali. Raguet, ukryty za skałami widział ich oddalających się i dopiéro teraz pojmować zaczął, że Marsillat nie potrzebował jego pomocy. Proboszcz poczciwy, wołał z wysokości wieży za Marsillatem:
— A nie zapomnij pan mego ciepłomierza!
A potém wrócił do siebie, smutny, chociaż wielkiego kłopotu i niespokojności pozbawiony, w miarę, czém bardziéj Joanna od Toull-Sainte-Croix się oddalała.


ROZDZIAŁ X.
Swaty.

Miasteczko Boussac, mając, wraz z zamkiem tego imienia, 1800 do 1900 dusz ludności, stanowi jednę z najlichszych i najbrzydszych podprefektur środkowéj Francyi. To jednak nie jest zdaniem opowiadacza téj powieści. Boussac, leżąc na wzgórzach urwistych, wzdłuż rzeczki Małéj-Creuse, na zejściu się jéj z innym potokiem rwiącym, przedstawia zbiorowisko domów, skał, potoków, ulic szkaradnych i dróg bystrych, co wszystko mu nadaje wygląd niezmiernie malowniczy. Poeta, malarz mógłby żyć w niém bezpiecznie nie tracąc przez to nic na swojém znaczeniu, i tę mieścinę przenieść nad miasto dumne Chateauroux, które z swoim pałacem prefekturalnym, drogami bitemi, teatrem, przechadzkami, ekwipażami, i równiną swoją niezmiernie nudnie wygląda z powodu swojéj jednostajności. Bourges, leżąc w daleko smutniejszéj jeszcze okolicy, posiada swoje pomniki wspaniałe, swoją zewnętrzność historyczną ciekawą, swoje ogrody puste, swoje przyjemne światło księżyca, które pada na szczyty kończaste jego domów średniowiecznych, swoje wielkie ulice, które trawą długą zarastają, i swoje długie milczące nocy, które się prawie zarówno z zachodem słońca zaczynają. Jest to starożytna stolica Aquitanii, miasto kanoników i urzędów, miasto najbardziéj zapomniane, najspokojniejsze, i najbardziéj arystokratyczne z wszystkich miast, które śmiercią swoją piękną i zaszczytną poumierały. Gueret jest za nadto odległe od gór, które go otaczają, i niéma nic w sobie takiego, coby wynagradzało utratę tego przyrodniego wdzięku. Wodę tylko ma czyściutką i dobrą, i to całą zaletę jego stanowi. Châtre ma tylko jeszcze swoją bujną dolinkę na przedmieściu; Neuvy swój kościół w smaku byzanckim, którego nieszczęściem pobielono, i stary most, którego chcą zburzyć, nie mając względu i szacunku dla tych szczątków dawnych wieków. Boussac zaś posiadało tyle smaku, iż się umiało tak zastósować do swojéj ziemi i z nią połączyć, że za każdym krokiem prawie, zaraz na ulicy można mieć piękne widoki, i na papiér je przelewać. Ale dużo jeszcze czasu przeminie, nim mieszkańcy miast poznają, że życie roślinne, oddalenie, zmienność powierzchni, szmér rzeki i kupy granitowych skał stanowią część istotną piękności miasta, które niemoże się poszczycić i wsławić swojemi pomnikami.
Boussac jednakowo jeden pomnik posiada, a tém jest zamek przez Rzymian jeszcze wystawiony, któren Jan de Brosse, ów sławny marszałek z Boussac, odbudować kazał w r. 1400 w smaku owych wieków. Przedstawia on wielką zmienność w swych kształtach i wdzięk i zalotność w swéj prostocie. Jednakowo mury jego mają dziesięć stóp grubości, a kto raz przez próg jego przestąpi, ten się wnet spostrzeże, że wnętrze ma ten pozór nieprzyjemny wszystkich tych jam zbójeckich średnich wieków, które jeszcze dumne swoje czoła na wszystkich szczytach gór naszego kraju wznoszą.
Zamek ten należy pół do miasta a pół do wsi. Podwórze i czoło jego herbami ozdobione zwrócone jest ku miastu; ale druga jego strona sięga wraz z tą stromą skałą, na któréj stoi, aż do łoża Małéj-Creuse, i panuje nad cudownym widokiem, nad prędem krętym strumienia skałami otoczonego, nad ogromnemi łąkami, zasianemi bujnemi kasztanami, nad obszernym widnokręgiem, i głębokością zawrót głowy sprawiającą. Zamek ten tworzy wraz z swojemi warowniami całe miasto z téj strony. Warownie te jeszcze istnieją, miasto ich jeszcze nie przekroczyło; a ostatnia dziedziczka z Boussac, matka bohatéra naszego młodego barona Wilhelma de Boussac mogła przejść albo z swego ogrodu na wieś, lub téż z swego podwórza do miasta, według tego jak się jej podobało.
W ośmnaście miesięcy blizko po tych wydarzeniach, które stanowią piérwszą część téj powieści, pani Boussac, i jej przyjaciółka pani Charmois, podziwiały siedząc w głębokiéj framudze okna, więcéj znudzone jak zachwycone, widok, który się oczom ich przedstawiał. Były to właśnie piérwsze dni wiosny. Życie roślinne, dopiéro co się budzące pokrywało lekkim pochuchem zielonawym pomięszanym nieco z barwą brunatną, krzewiny i drzewa; morele i migdałowe drzewa ogrodu i tarnina w lasku zupełnie się już porozkwitały; a dzień śliczny gasł w różowym łożu zachodu. Na kominku obszernym jednak wielkiego salonu płonął ogień przyjemny, a chłodek wieczora dość mocno czuć się dawał pośród tych grubych murów starego zamczyska.
Najpiękniejszą ozdobą tego salonu były niezaprzecznie owe ciekawe i zagadkowe tapety, które jeszcze i teraz można w zamku Boussac widzieć, a które, jak się domniemywano, przywiezione zostały ze Wschodu przez Zizima, i podczas jego długiego uwięzienia wieżę w Bourganeuf ozdabiały. Ja zaś sądzę że one pochodzą z Aubusson i wiém nawet całą powieść o nich, która jednak gdzie indziéj dogodniéj umieszczoną zostanie. Możnaby prawie z pewnością powiedzieć, że umilały nudne chwile znakomitego pogana w jego więzieniu, i przypadły temu, który je w tém celu sprowadzić kazał, Piotrowi Aubusson, dziedzicowi w Boussac, i wielkiemu mistrzowi na wyspie Rhodus. Ubiory w nich przenoszą nas na koniec piętnastego wieku. Te obrazy wyrabiane są to dzieła mistrzowskie, i, jeżeli się nie mylę, kartą w dziejach bardzo ciekawą.
Reszta sprzętów i przyozdobienia wielkiego salonu zamku Boussac, nie była wcale w czasach naszéj powieści tak wspaniała, aby godnie odpowiadała tym śladom dawnéj okazałości. U spodu tych ścian obszernych pełzały, jeżeli się tak wyrazić mogę, owe szkaradne małe krzesła, które w czasach césarstwa, niby parodyja złośliwa krzeseł kurylskich starożytnego Rzymu, w użyciu były. Kilka wielkich źwierciadeł w ramach w smaku czasów Ludwika XV niezapełniało dokładnie tych ogromnych przestrzeni w ścianie kominka ku temu celowo przeznaczonych. Między sprzętem owym, a tém ich siedliskiem ogromném, w którém niespostrzeżone prawie wisiały, była owa sprzeczność konieczna, która okazałość dni naszych tak słabą i ubogą robi w porównaniu z warunkami okazałości naszych pradziadów.
Zdaje się, że to przykre uczucie musiało także mimowolnie zatrudniać umysł tych dwóch pań, które w framudze okna z sobą rozmawiały: bo były dość smutne szeptając w tém zmroku po cichu do siebie.
Ilość lat tych dwóch osób znakomitych połączona stanowić mogła wiek cały, w dość równe części między obie podzielony. Były one niegdyś piękne, przynajmniéj twarz i układ pani de Boussac tego jeszcze dowodziły; ale otyłość pani de Charmois wszelki wdzięk jej odjęła, chociaż jej to wcale nie przeszkadzało być czynną, ruchliwą i odważną.
Przybywszy dniem poprzód do Boussac z swoim mężem, który niedawno otrzymał godność podprefekta okręgu, pani de Charmois odnowiła znajomość swoją z przyjaciółką swoją dawną, z którą się jednak od kilku lat już nie widziała, a która, mimo wielką różnicę ich wzajemnych usposobień, wielce się cieszyła, iż posiada nakoniec sąsiedztwo i towarzystwo odpowiednie swej godności.
— Podziwiam cię, moja luba, — rzekła nowa pani pod-prefekcina, — żeś mogła dwie zimy po sobie przepędzić w twoim zamku.
— Jest on wprawdzie trochę smutny, moja kochana, — odpowiedziała pani Boussac, — jest on jednak lepiéj zbudowany, obszerniejszy i oszczędniejszy na opał, jak moje ładne pokoje w Paryżu.
— Nie myślę ja się wcale na niego uskarżać, zwłaszcza żeś mię w nim tak grzecznie w gościnę przyjęła, nim znajdę dogodne pomieszkanie w waszém szczególném mieście; owszem, mieszkając tak blizko ciebie będzie się mi prześliczny wydawał; ale sama przyznasz moja droga, że gdyby nie to, można by sobie za zasługę to policzyć przychodząc się tu żywcem w nim zakopać.
— Znałaś jednakowo bardzo dobrze tę naszą mieścinę, nimeś ją przyjęła za twoją stolicę.
— Niebyłam w niéj od lat piętnastu tylko dwa lub trzy razy może, i to z odwiedzinami do ciebie.
— Dwa razy! Pamiętam bardzo dobrze.
— I ja o tém nie zapomniała. Ale zajmując się tobą, zapomniałam się przypatrzyć miastu, i o ile pamiętać mogłam, nie wyobrażałam go sobie ażeby tak ubogie było i brzydkie.
— Nieszczęściem dla mnie, że i teraz długo w nim nie zostaniesz. Nasze miasto jest to tylko droga do podprefektury piérwszego rzędu.
— Gdybym nie sądziła, że najdaléj w półtora roku otrzymamy prefekturę, wyznać ci muszę, żebym nigdy panu Charmois niebyła pozwoliła wejść w zawód administracyjny. Ale ty moja luba, co nie pragniesz i nieubiegasz się za godnościami, ani nawet, jak się zdaje, dla twojego syna, jakżeś ty mogła tylko tak wielkie postanowienie wykonać i wyrzec się zimy w Paryżu?
— Czyliż już nie czas pomyśleć o ustaleniu losu mojéj córki? Mam dwoje dzieci, a ty nie masz tylko jedno. Więcéj mam tedy kłopotu jak ty. Nie chcąc przez to powiększyć mego majątku, widząc jednak że Wilhelm niezmierny wstręt czuje do wszelkiego zawodu, którenby niezawisłość jego mógł ujarzmić, chciałabym uwolnić nasz majątek od pewnych ciężarów hypotecznych, których zaciągnieniu mój mąż żadną miarą oprzeć się nie mógł. Moja córka wyszła właśnie z klasztoru i jest już w tym wieku, w którymby za mąż iść mogła...
— Zostanie ci jednak jakie trzy sta tysięcy czystego do podziału między nich oboje......?
— Tak! — mniéj więcéj.....
— No, to nie tak złe jeszcze widoki! Jakżebym rada była, gdybyśmy przynajmniéj tyle majątku posiadali, nie bylibyśmy w tedy w Boussac pod-prefektami. Jeżeli się nam zaś uda otrzymać dobrą prefekturę, to będziemy w stanie naszą córkę dobrze za mąż wydać. Kiedyż oczekujesz Wilhelma z pewnością?
— Za ośm dni ma przybyć; zaledwie że ten czas przeżyję. Już więcéj jak rok, jak jest w podróży, wyobraź sobie tedy sama z jakiém upragnieniem go oczekuję?
— O! i ja go pragnę uściskać, tego kochanego chłopca! Ciekawam bardzo, czy téż pozna Elwirkę. Tak bardzo podrosła! Jak-żeż ci się wydaje moja córka, czy ładna?
— O, w istocie, bardzo przystojna dziewczyna.
— Nieprawda, że wcale do ojca nie jest podobna? Nieszczęściem, że daleko brzydsza jest od twojéj, i założyłabym się, że daleko gorzéj wychowana.
— Marynia jest niczego, oto wszystko co o niéj powiedzieć można! Ale za to bardzo dobre ma serce.
— Trochę romansowa, nieprawda? jak jéj brat?
— O daleko mniéj romansowa chwała bogu! Oto, słuchaj, czy słyszysz jak się śmieją? tam, w pokoju, na dole? Widzisz sama że równie jak Elwira tak i Maryja nie bardzo skłonna do smętności.
— Jak to, czy to Elwirka tak by wrzeszczeć miała? O z pewnością to nie jest Maryja! Miałabym wielką ochotę zawołać na nie przez okno, i milczenie im nakazać. Żeby wasi mieszczanie z parafii to usłyszeli, myśleli by, że nasze córki są to samo takie bałwany jak ich dzieci.
— O! pozwól niech się śmieją! wszak to ich wiek po temu! Nasze córki będą szczęśliwsze jak my, moja kochana. Pójdą za mąż dość dobrze, bo są dobrego urodzenia, i przy téj zmianie w Francyi tylko zyskać mogą. My, cośmy nasze życie przepędziły pośród zabaw i przepychu césarstwa, dla nas te czasy wydają się bardzo smutne, a życie wszelkiego wdzięku pozbawione.
— Nie mówmy o tém, moja luba; mógłby ktoś myśleć, że żałujesz czasów césarstwa.
— O nie. Znam ja za nadto dobrze obowiązki, które mi moja godność nakazuje, i to co jestem winna powszechnemu głosowi. Wyznać jednak muszę, żem z upadkiem Bonapartego wiele utraciła i na majątku i na położeniu w świecie.
— Nie, moja droga, nie z upadkiem to Bonapartego ale z śmiercią twojego męża; bo gdyby był żył do roku 1815, byłby podobnie uczynił jak mój, i jak wielu innych urzędników i sług césarstwa. Byłby się zaraz z początku połączył z stronnikami królów naszych prawych, i byłby na powrót wszedł w swoją dawną służbę, lub się wystarał o jakie miejsce na prowincyi.
— Nie jest to rzecz tak pewna, moja kochana. Byłby się może przywiązał do cesarza.
— Już by on był porzucił tego swojego cesarza!
— I to być może. Przynajmniéj bym wszelkich sił była do tego użyła; nie z dumy jakiéj, ale z przekonania. A może i nie byłabym go doprowadziła do tego, bo wyznać potrzeba, że cesarz..... to jest Bonaparte umiał czarować naszych mężów.
— Prawda w początkach, jak gdyby się do tego był urodził. Sama widziałam jak pan Charmois, będąc u mego szambelanem, całkiem był nim zachwycony.... Ale kiedy widział, że tyle głupstw popełnił, oczy się mu w krótce rozjaśniły i poznał prawdziwe swoje widoki i prawdziwe swoje obowiązki.
— Bardzo wątpię, czy pan Boussac tak łatwo by się był dał poprawić. Owszem, czém więcej nieszczęść Napoleona spotykało, tém bardziéj się do niego przywięzywał.
— O bo téż to z niego był człowiek nadzwyczaj romansowy. Chociaż przyznać muszę, że to był człowiek godny który by cię był bardzo uszczęśliwił, gdyby wojna was nie była z sobą tak często rozłączała, a ty tak bardzo zazdrosną nie była.
— Nie słusznie mi ten wyrzut robisz, moja kochana..... Nigdym o ciebie zazdrosną nie była.
— Nie mów, nie, — bo był czas, żeś i na mnie była trochę zazdrosną.
— Nigdy. Pan Boussac nienawidził zalotnic..... a z ciebie wielka była zalotnica.
— O, złośliwa!.... Czyż w ówczas nie byłyśmy wszystkie zalotnice?
— Mniéj lub więcéj!
— Wszak i tyś szalała za strojami; i robiłaś na nie wydatki, których by mi pan Charmois nigdy nie był dozwolił.
— Było to więcej z próżności u mnie jak z zalotności..... Czy sądzisz, że to wszystko jedno?
— Bardzo jesteś złośliwą dzisiaj..... Chociaż byłam zalotnicą, i jestem jeszcze nią trochę i teraz, trzeba mi wybaczyć;.... mój mąż nie był nigdy tak miły i kochania godny, jak twój..... Ale jakiż to hałas robią te nasze panny! to nie do zniesienia moja droga.... Jestem pewna, że na całe miasto ich słychać. O te dziéwczęta to się tylko psują na prowincyi..... Ten śmiéch głośny i krzyk jest bardzo nie przyzwoity!
— To nie one taki hałas robią..... to nasze służące; — to Klaudyja poznaję ją po głosie.
— Któraż z tych dwóch pokojówek nazywa się Klaudyja?.... czy ta ładna blondynka?
— Nie, ta mała brunetka..... Tamta nazywa się Joanna; jest ona moja chrzestnica.
— Czy sądzisz, że to przyzwoicie aby się nasze córki bawiły w towarzystwie swoich pokojówek?
— A niech się bawią nasze biédaczki, niéma w tém nic złego! Bez wątpienia musiały zawołać te dwie dziewczęta do siebie do pokoju, aby się od nich nauczyć tańca gminnego téj okolicy. Jest to ćwiczenie, które wiele do zdrowia pomaga. Klaudyja jakby ex professo tego tańca uczy. Jest ona lekka, zgrabna i nie brakuje jej wdzięku.
— A ta druga, ta ładna, czy i ona tańczy to samo?
— Nie; jest to dziewczyna bardzo poważna i smętna. W ogóle jednak to ona śpiéwa do tańca. Ma bardzo przyjemny głosik.
— A jakże, czy ci dobrze wysługują te wieśniaczki?
— Lepiéj, jak mi nawet nie wysługiwały moje pokojowe z Paryża, którym dwa razy więcéj płacić musiałam, a które się na wsi nudziły; jest to zmiana zupełna w służbie mojéj, na któréj tylko zyskałam, i którą ci polecam.
— Ależ one nic nie umieją! Któż cię ubiéra? Kto trefi Maryją?
— Klaudyja. Jest ona bardzo zręczna do tego, ruchliwa i pojętna; jest to dziewczyna, z któréj wszystko zrobić można.
— A ta druga co robi? Widzę ją daleko rzadziéj zajętą w domu.
— Ta pasie moje krowy, robi masło i sér śmietankowy najdoskonalszy. Ona zarządza praniem, bieliznę wszystką ma pod sobą, i wszelki owoc mi przechowuje. Ona to ma wszystkie moje klucze. Nie jest ona tak przemyślną, tak zręczną w swych palcach i tak żywą jak Klaudyja, ale pomimo to jest dziewczyną nieocenioną; roztropna, porządna, pracowita, łagodna i wierna, stała się mi niezbędną; jest to skarb prawdziwy, któren syn mój do domu sprowadził.
— A, więc to Wilhelm ją przyprowadził? Wziął ją zapewnie bez wszelkiéj innéj zalety, prócz ładnéj twarzy; a to dowodzi, ze się zna na tém bardzo dobrze.
— Moja kochana, Wilhelm za nadto dobrze urodzony, i za nadto sam siebie szanuje, aby miał się poniżać do tych biédnych istót.
— Nie miałaś jednak tyle ufności w jego ojcu, bo sobie dobrze przypominam, żem cię pewnego razu nadybała tutaj w łzach się rozpływającą; oddaliłaś właśnie była niańkę..... czy mamkę, zdaje się mi twojego syna, sądząc ze pan Boussac się w niej kochał.
— Przypominasz mi jeden z moich starych grzéchów, — a to jest prawdziwém okrucieństwem z twojéj strony. Biédna mamka była, jak się domyślam, całkiem niewinna. Była nieco powolna, dumna i uparta; i często mnie do niecierpliwości przywodziła; byłam wtedy bardziéj popędliwą jak teraz. Pan Boussac cierpliwszy i lepszy jak ja, zawsze mi niesłuszność wyrzucał kiedym ją wyłajała. Pewnego dnia zgniewałam się o to mocno. Robiłam mu wyrzuty niesłuszne. Aby mieć spokój w domu, zawyrokował oddalenie biédnéj Tuli, a to wielką dla mnie było karą, bom nigdy kobiéty tak przychylnéj do mnie i mojego syna jak ona nieznalazła. Ale ona była nadzwyczajnie dumną. Niewiém, który z służących jej doniósł, żem na nią była zazdrosną, odtąd, wszelkie moje obietnice nie zdołały jéj nakłonić, aby się do mnie powróciła. Taka duma mnie nieco oburzyła, a potém przyszła śmierć biédnego mojego męża, kłopoty moje względem majątku, mój pobyt w Paryżu dla wychowania Wilhelma; zapomniałam przeto o téj kobiécie zupełnie, i dopiéro przed ośmnastu miesiącami, w kilka dni po mojém przybyciu do zamku i stałém w nim zamieszkaniu, Wilhelm mi doniósł o jéj śmierci, i przywiózł mi z sobą z wioski, dokąd przypadkiem się zabłąkał, tę siérotę, Joannę, córkę Tuli, a przeto i siostrę mleczną Wilhelma.
— A! córkę jego mamki?.... więc to ona jest córką mamki, ta blondyna? Widziałam ją raz u ciebie, kiedy jeszcze dzieckiem małém była.
— Ma ona wiele układu, nawet i urojeń po swojéj matce; ale jest nierównie cierpliwsza i łagodniejsza. W początkach widok téj dziewczyny przykre na mnie sprawiał wrażenie. Przypominał mi zmartwienie domowę, a może i krzywdę, którą wyrządziłam. Chciałam ją udarować hojnie i do wioski na powrót odesłać. Ale wtedy właśnie, wróciwszy z téj wycieczki Wilhelm tak niebezpiecznie zachorował, że sześć tygodni leżał bez nadziei prawie, a Joanna z takiém poświęceniem koło niego przez ten czas chodziła, żem z saméj wdzięczności w domu ją zatrzymała.
— Mówiono, że kamieniem w głowę został uderzony przez jakiegoś wieśniaka. Miałożby to być z jéj przyczyny?
— To nie jest prawda, bo on się ciągle tego wypierał, a Joanna nic podobnego nie widziała. Wiesz o tém dobrze, że tego zapalenia mózgu okropnego przyczyną całą był pożar, przy którym Wilhelm z wielkiém poświęceniem był czynny, aby ocalić nędzną chatę, którą piorun zapalił.
— Jakżeż miałam zapomnieć o tém, kiedyś mi to wydarzenie wtedy bardzo obszernie opisała. A potém, ono za nadto wielki zaszczyt robi Wilhelmowi, aby o niém tak łatwo zapomnieć.
— Czyliż ci opisałam wszystkie szczegóły téj przygody? że ta chata była właśnie własnością Tuli, która zaledwie umarła? i że Wilhelm, w szlachetnym swoim zapale litości niejako przybrał za siostrę Joannę, która w jednym dniu i matkę i wszystko liche mienie swoje utraciła? Tym to sposobem ją poznał i mnie ją przyprowadził.
— Ależ to cały romans, moja droga!
— Jest to romans bardzo prosty, który się na tém zakończył, że bohatérka jego ma staranie o kurach i mléku mojém.
— A Wilhelm?
— Jakto Wilhelm?
— Czy nie ułożył i nie napisał z tego całego romansu?
— Napisał on bardzo ładną dumkę, ale Joasia ani słówka z niéj nie pojmowała, a przeto jéj śpiéwać nie mogła..... A nakoniec, jak na wieśniaczkę, to jest bardzo czułą; niemożna wspomnieć o jéj matce, aby się natychmiast nie rozpłakała.
— Czy tak?.... czułe ma więc serce?.... Czy Wilhelm.....
— Cóż takiego?
— Nic. Ale powiedz mi, moja droga, dla czegoś po tém wszystkiém Wilhelma na tak długi czas w podróż wysłała?
— Niestety! wiész o tém dobrze, że bardzo po mału i z wielką biédą do siebie przychodził. Głęboki smutek go ogarnął, i obawą okropną o niego na przyszłość mię przejmował.
— Czyś się nigdy nie mogła dowiedzieć o przyczynie tego smutku?
— Zapewniam cię, że nie było żadnéj innéj przyczyny, tylko stan chorobliwy, rodzaj drażliwości mózgu. Mam wszelką ufność w szczerość mojego syna; z niczém się jeszcze nigdy nie krył przedemną. Lékarze polecili mu rozrywkę, podróże. On sam czuł tego potrzebę, i zaledwie przebył dwa miesiące we Włoszech z naszym dobrym przyjacielem sir Arthurem Harley, wszelkie siły swoje, wesołość, chęć do jedzenia, i całą świeżość swojego wieku młodzieńczego odzyskał. I on i sir Arthur co tydzień mi piszą, a sir Arthur mi nawet donosi w ostatnim liście, że w krótce na własne oczy się przekonam o prawdzie jego doniesień.
— Przystojny to był chłopiec z Wilhelma! — rzekła pani Charmois, zamyśliwszy się nagle; — pragnę go jak najprędzéj zobaczyć. — Ale powiedzno mi moja duszko, ten pan Harley, ten wasz Anglik, czy bardzo jest bogaty?
— Nie tak bardzo bogaty jak na Anglika który podróżuje; ale zawsze będzie miał koło milion majątku!
— A to bardzo ładnie!.... Czyli ty niemyślisz wcale o tém, żeby to był stósowny mąż dla twojéj Maryni?
— Tobie się ciągle tylko zamęźcia, swaty i jakieś nadzwyczajne zdarzenia po głowie roją! Muszę ci wyznać, żem nigdy ani myślała o tém.
— Dla czegóż by to miało być czémś nadzwyczajném? Czyliż to nie jest myśl dobra, którą ci nastręczyłam?
— Przynajmniéj nie bardzo do prawdy podobna. Jeżeli prawo pierworodności przywrócone zostało, to moja Marynia niebędzie miała zaledwie dwa do trzech tysięcy rocznego dochodu. Widzisz przeto sama, że nie jest na żonę dla pana milionowego; ale ja nie sięgam dla niéj tak wysoko.
— Ej co tam! jest ładna! a wasz Anglik, o ile sobie go przypominam jest rodzaj filozofa, dziwaka. Trochę tylko zręczności, trochę zalotności, a Marynia mogłaby bardzo łatwo zawrócić mu głowę.
— Moja Marynia nie zechce użyć téj zalotności, a ja też jej radzić nie myślę aby to uczyniła. My nie jesteśmy dość zręcznie do tego, moja droga, bo jesteśmy za dumne.
— To wszystko głupstwo, bylibyście daleko dumniejsze jeszcze, mając milion majątku.
— Nie mów o tych rzeczach nigdy w obec mojéj córki, proszę cię o to. Spodziéwam się że i w przytomności twojéj nigdy tego niewspominasz.
— Dziewczyna, którąby dopiéro uczyć trzeba było, gdzie ma użyć strzał swoich pięknych oczów, lub uśmiéchu swojego słodkiego aby ułowić męża, byłaby dziewczyną bardzo głupią. Młodzi ludzie to natychmiast odgadują, niepotrzeba ich tego nauczać.
— Spodziewam się, że moja Marynia tyle rozsądku będzie miała iż głupią zostanie. Jest ona za nadto jeszcze dzieckiem, za nadto prostotną, i bez wszelkich wygórowanych życzeń.
— To jednak wszystko nie przeszkodzi, aby niespostrzedz, że pan Harley jest przystojny, że jest jeszcze młody..... jak się mi przynajmniéj zdaje. Wieleż on ma lat?
— Tak coś, koło lat trzydziestu.
— Wolałabym raczéj, żeby miał cztérdzieści. Gdyby miał pięćdziesiąt rzecz by natychmiast skończona była. Mężczyźni pięćdziesiąt lat mający, lubią bardziéj dziéwczęta młode, jak ci co dopiéro lat trzydzieści mają; chociaż i to prawda, że jeżeli tylko trochę mają dowcipu, mniéj nam téż ufają. Łatwiéj daleko wmówić w człowieka trzydziestoletniego, że którakolwiek z naszych dziéwcząt młodych w nim się kocha, a to rzecz najważniejsza, wierzaj mi moja droga. Mężczyzni zawsze się tylko z miłości-własnéj żenią, czy to się żenią z dziewczyną z wielkim imieniem, czy téż z wielkim majątkiem lub pięknością. Gdzie zaś niéma wielkiego posagu, to przynajmniéj musi być namiętność wielka, bo to im schlebia, a chcąc przeszkodzić, żeby ta młoda osoba z miłości dla nich nie umarła, łatwo się do ożenienia skłaniają.
Pani Boussac, aczkolwiek kobiéta godna i uczciwa, grzeszyła głównie ze zbytecznéj słabości swojéj, a jej zasady dobre nieodpowiadały zupełnie jéj dobrym skłonnościom. Cesarstwo nie tyle ją zepsuło, co panią Charmois, ale zrobiło z niéj to, co w ogóle z wszystkich kobiét, które pod ów czas jakąkolwiek rolę odgrywały, — to jest dziecko znarowione, osobę rozpustną, oddaną urojonym potrzebom zbytku i próżności, a których teraz rząd surowy Restauracyi — niezdołał zupełnie poprawić. Wilhelm swej matce bardziéj wierzył, jak na to zasługiwała. Zupełną pokładał on ufność w mowy jéj rozsądne i wzięcie się szlachetne. Ale niewiedział wcale, jak bardzo w głębi swojego serca nad tym upadkiem utyskiwała, któren jej pozornie żadnéj przykrości sprawiać się nie zdawał. Pani de Boussac nie była kobietą podstępną, ale podstępność pani Charmois nierobiła jej téj odrazy, którą jej robić powinna była. Nigdy by sama nic podłego i nikczemnego nie była przedsięwzięła; ale zamiast żeby ją występki drugich oburzać miały, to ją jeszcze bawiły, jeżeli im dowcip i śmiałość wesoła towarzyszyła. Byłaby się z największą powolnością dała namówić do jakiegokolwiek podstępu, chociaż, jak zwykle istoty słabe, każdéj chwili była gotową w razie niepowodzenia za zasługę sobie to policzyć, że śmiało nie wystąpiła; a nawet i wyszydzić i potępić, lubo łagodnie tylko, twórców tego podstępu; zdolna jednak do podziwiania ich i okazania im wszelkiéj wdzięczności, jeżeli podstęp się udał na jéj korzyść, a widoczném nie było, że i ona w tém udział miała.
Zbrodniczość tedy tłustéj pani Charmois w istocie jéj wcale nie oburzała. Zaczęła się śmiać, i udała, że nie wierzy w pomyślność skutku tych zabiegów, aby je jej lepiéj wyjaśniono. Być uczciwą i przyjaciółką zarazem podobnéj kobiéty, czyliż to nie znaczyło wyrzec się niejako własnego swojego szacunku? Ale pani Charmois, przebieglejsza jak ona, nie starała się ją wymacać w téj mierze, tylko, jedynie w celu, aby się dowiedzieć, czy niéma jakich pewnych zamiarów z swoją córką, sądząc jako kobiéta doświadczona, że sir Arthur daleko by lepszym był zięciem dla niéj, jak Wilhelm de Boussac, na którego sieć swoją zarzucić zamyślała.


ROZDZIAŁ XI.
Primaprylis.[21]

Rozmowa ich właśnie tak daleko doszła w chwili, w któréj się przytłumione śmiechy i szeptania wesołe za drzwiami słyszeć dały, i obie panny, których przyszłość układano, w salonie się pojawiły, nie troszcząc się wcale o zamki na lodzie, które ich matki dla nich budowały. Pomimo pochwały, które te dwie panie sobie wzajemnie względem swych córek powiedziały, z tych jednak ani jedna ani druga pięknością się nieodznaczała. Elwira Charmois była to dziewczyna średniego wzrostu, dość kształtna, świéża, strojnie ubrana, i z łaski swéj matki, która ją ciągle pod bronią trzymała, każdéj chwili przysposobiona do odbycia przeglądu przed jakimkolwiek mężczyzną na ożenieniu. Pani Charmois jednak na daremnie wyobraźnię swoją siliła, aby sobie wybić tę smutną rzeczywistość, że jéj Elwirka w sposób przerażający do pana Charmois jest podobna. Tę samę tępość umysłu i pospolitość uczucia posiadała co i on, zdawało się nawet, że w rysach jej oblicza odbijała się w dziedzictwie cała ta przykrość i pochmurność, którą jedno z jéj rodziców drugiemu sprawiało.
Maria de Boussac była wprawdzie mniéj świéżą i kształtną jak jéj towarzyszka; ale niebędąc piękną, nadzwyczaj była przyjemną. Będąc blada, nieco chuda, kibici niebardzo kształtnéj i pochylonéj z bródką długą, oczy tylko i włosy prawdziwie piękne miała; ale natomiast wyraz jéj oblicza tak był miły i zachwycający, spojrzenie jej i uśmiech świadczyły o duszy tak wspaniałomyślnych uczuć, ze niepodobna było dłużéj na nią się patrzyć i z nią rozmawiać, aby nie uczuć, że jest bardzo lubą osobą, i nie życzyć sobie pozyskania jéj szacunku i przychylności.
Chociaż zwykłe była zamyśloną, w téj chwili jednak, wchodząc z swoją towarzyszką do salonu, równie jak i nudna i ociężała Elwira, bardzo wesołą była.....
— Kochana mamo, — rzekła Maryja głosem, któremu spokojność i obojętność nadać się starała, który jednak żartem nawet kłamliwie ułożyć się nie umiał: przyprowadzam ci dwie panie z miasta, które cię proszą, abyś ich przedstawić raczyła nowej pani pod-prefektowej.
I natychmiast te dwie panie się pojawiły, z których jedna z taką śmiałością na przód wystąpiła, i w sposób tak śmieszny się skłoniła, że obie młode dziéwczęta od śmiéchu głośnego wstrzymać się nie mogły, pomimo że wszelkich sił dokładały, aby nie popsuć rozpoczętego żartu.
Pani Boussac za piérwszym rzutém oka poznała przebraną Klaudyję. Ale tłusta pani Charmois, mając wzrok słaby, i nieznając jeszcze dobrze rysów pokojówki, wstała i odkłoniła się nie bardzo rada z téj niegrzeczności, z jaką te dwie panny, a szczególnie jéj córka, jednę z jéj pań podwładnych przyjęły. Nieuspokoiła się tak długo, dopokąd pani Boussac śmiejąc się, nie rzekła:
— Jesteś zachwycającą, moja Klaudyjo, — wyglądasz na księżniczkę!....
— Z czasów cesarstwa, — dodała pani Charmois siadając. — Toż to była przyczyna waszego hałaśnego śmiechu, moje panny?
— Moje panie, dzisiaj mamy piérwszego kwietnia! — zawołała Maryja. — Uważałyśmy tedy za nasz obowiązek zwieść was na primaprilis, i miałyśmy do tego prawo.
— My wam téż przebaczamy, moje dzieci, — odpowiedziała pani Boussac. — Pani Charmois została zwiedzioną, bo się ukłoniła; ale mnie się zdaje, że i ja nią jestem, bo jeszcze dotąd poznać nie mogę téj pani, która w tyle stoi, i nosa swego pokazać nie śmie. Proszę daléj, moja pani, pokaż się, niech cię zobaczemy.
— Chodźże, chodź, — wołała Klaudyja, — widzisz, że się pani nie gniewa, i że ją to bawi.
— O wybaczcie mi moja pani chrzestna! — rzekła Joasia przybliżając się z nieśmiałością. — Nigdybym się sama nie była na to odważyła; ale to panna Maryja koniecznie mnie tak ustroiła.
— Jakto, czy to Joasia? rzekła pani Boussac, — wiedziałam dobrze, że to nikt inny być nie mógł tylko ona, a jednak jéj nie mogłam poznać. Prawdziwie, bardzo ładnie wygląda.
— To ta Joasia? niepodobna! — zawołała pani Charmois. Któż ją tak wystroił. Nawet nie do uwierzenia, jak dobrze wygląda.
— Dołożyłam wszelkich moich starań do tego, i spodziewam się, że mi się udało, — odpowiedziała panna Boussac.
— O prawda, że sobie panna ze mną wiele pracy zadała; — rzekła Joasia, która się z wielką powolnością dała się użyć do téj maskarady. — To pannę bawiło, a mnie to bardzo cieszyło, że się panna miała śmiać z czego. Ale teraz, kiedy się żart skończył, to się będę mogła rozebrać z tych pięknych sukni, nieprawdaż?
— Nie jeszcze, nie, Joasiu! droga Joasiu! proszę cię, zostań jeszcze przez chwilę w tém ubiorze. Proszę cię, kochana mamo, przypatrzyć się jej dobrze. Nieprawda jaka piękna kibić? Założyłabym się, żebyś sobie sama życzyła, kochana mamo, abym ja tak ładnie wyglądała jak ona?
— Panna tylko żartuje — odrzekła w najlepszéj wierze Joasia, która swoją pannę za najpiękniejszą osobę w świecie uważała.
— Czy to twoja suknia Elwirko? — zapytała pani Charmois swej córki, przypatrując się przez lornetkę Joasi.
— Moja mamo; suknie Maryni na Klaudyję się zdały, a moje na Joasię, która jest prawie tego samego wzrostu, co ja.
— To mnie djabelnie ciśnie, — rzekła Klaudyja, która przeglądając się w źwierciedle sama sobą się zachwyciła. — Ale to nieszkodzi! Chciałabym tak być ściśniętą, choćby tylko co niedziela.
Lecz Klaudyja sama sobie wielką krzywdę robiła. Była bowiem z niéj ładna i przyjemna wieśniaczka, lecz nieładna i nieprzyjemna panna. Jéj zwykłe białe ubranie na głowie dodawało wdzięku jéj krągłéj twarzy, a krótka spódniczka nie kryła powabów jéj ładnéj i kształtnéj nóżki; suknia zaś długa i fałdzista pań salonowych wszystkich tych wdzięków ją pozbawiała, a włosy kędzierzawe i krótkie, które jej dodawały wyrazu śmiałości i czupurności, żadną miarą podać się niechciały utrefieniu ich gładkiemu i miękkiemu, które panie owych czasów od ładnych Angielek przejęły. Układ jéj jako prostéj i szczerodusznéj wieśniaczki, miał wiele zabawnego wdzięku, któren jednak w sukni jasno-niebieskiéj romantycznéj Maryi rażącym, a nawet bezczelnym się stawał. Słowem Klaudyja, któréj kształtom krągłym i miluchnym w zupełnéj wolności jéj ruchów na powabności nie brakowało, w téj chwili wyglądała na małego, rozpustnego chłopca, źle za kobiétę przebranego.
Joanna zupełną sprzeczność do niéj stanowiła. Była ona zarównie ładną jako panna, jak jako wieśniaczka; wybitność jéj kształtów niémiała w sobie nic męzkiego a to była winna ustawicznej spokojności i dziewiczej skromności swojej, które jéj nigdy tego ułożenia poważnego i statecznego niepozbawiały. Płeć jéj biała jak lilia, a rumiana jak róża — dla niéj bowiem ta przenośnia odwieczna nigdy wartości swojéj nietraciła, gdyż ani słońca promienie, ani spieka tego powabu jej odjąć nie zdołały, — zdawała się jeszcze bielszą i świeższą przy téj sukni białéj i tym kołnierzyku z koronkami; włosy jéj bujne i śliczne, które ubranie głowy wieśniaczki dotąd ciągle oku taiło, podały się dobrowolnie smakowi wytwornemu panny Boussac, i w złotych splotach otaczały jéj głowę cudownie kształtną. Jéj ręce wzorowéj piękności żadnego innego pięknidła niepotrzebowały, prócz mleka z którym codziennie miała do czynienia, — aby zadziwiać swoją białością i pulchnością. Noga jéj tylko najwięcéj cierpiała na tém przebraniu; przyzwyczajona w młodości chodzić boso po krzakach, była ona za nadto ładna, za nadto mało sztuce mająca do zawdzięczenia, aby się czuć miała nieuciśnioną w tych trzewikach ciasnych i szpicastych za pomocą których kobiéty wielkiego świata tworzą sobie nogi sztuczne, które się wydają, jakby do postaci człowieka należeć nie miały.
— Przyznać muszę, — rzekła panna Boussac patrząc na nią, — żem jeszcze tak ładnéj dziewczyny niewidziała, jak ty moja biédna Joasiu. Gdyby niebo było chciało z ciebie królowę zrobić, niemogłoby cię było lepiéj ukształcić. — — A teraz, kochana mamo — dodała — pójdziemy się przejść trochę po ogrodzie. Ludzie z miasta, którzy nas z daleka będą widzieli, pomyślą, że nasze dwie przebrane panny z Paryża przybywają. Wkrótce się wieść po mieście rozejdzie, że pani pod-prefektowa ma trzy córki, a jutro, kiedy jednę tylko zobaczą łatwo się domyślą, co się z drugiemi dwoma stało. A tym sposobem całe miasto zostanie zwiedzione na primaprilis.
— Moje panny, wypraszam sobie wszelkie żarty, w którebym ja mogła być wmięszana, — rzekła pani Charmois. — W mojém położeniu, niemogę sobie pozwolić téj przyjemności, śmiać się i żartować wraz z moimi podwładnemi. Byłoby to bardzo nieprzyzwoicie, i postawiło by ich na stopie poufałości ze mną, któraby dla mnie stósowną nie była.
— A potém, mogłoby to ich pogniewać, — dodała pani Boussac, — mogłyby sądzić, że się chce z nich zażartować, że się pogardliwie z niemi obchodzi, a ci ludzie w małych miasteczkach bardzo są drażliwi. Niechciéj zatém posuwać daléj tego żartu, moja kochana Maryniu!
— To prawda, — odpowiedziała Marynia łagodnie. — Patrz kochana mamo! jak jesteśmy powolne, i natychmiast od tego odstępujemy.
— Otóż i cała nasza zabawa się zakończyła! — rzekła Elwira przybierając na powrót swoją twarz posępną; — było téż warto tyle pracy sobie zadawać z ich przebraniem! Mama to zawsze mi taką przykrość zrobi. Nigdy nie chce, żeby się zabawić! Gdyby mama nic nie mówiła, toby pani Boussac ani do głowy niebyło przyszło, aby nam to zakazać.
— Ależ moja kochana Elwirko, wszak ci się powiada, żeby to mogło urazić, i na samym początku ludzi przeciwko nam uprzedzić.
— Co za wielkie nieszczęście urazić głupców! — odrzekła Elwira, która się zapyrzyła ze złości, chociaż mowa jéj powolna i rozwlekła takiéj gwałtowności gniéwu wcale nie okazywała.
Pani Charmois chciała coś na to odpowiedzieć, a ta sprzéczka nie tak łatwo by się była skończyła, ale Kadet wszedł w téj chwili przynosząc światło. Syn kościelnego Leonarda należał także do tego nowego poboru sług wiejskich, których pani Boussac przyjęła dla oszczędności na zastąpienie swéj służby paryzkiéj. I to Joanna, któréj się chrzestna jéj matka w téj mierze radziła, nastręczyła Kadeta jako dobrego chłopca do wszystkiego jak mówią. Kadet nieposiadał się z radości, że będzie mieszkał wraz z Klaudyją, która była jego towarzyszką przy pierwszéj komunii, — a u wieśniaków chodzenie razem na naukę katechizmu tworzy związek między młodemi ludźmi, którego nie tak łatwo zapominają; — i z Joanną, która była jego towarzyszką dobrotliwą, i nauczycielką w sztuce paszenia bydła. Był on wprawdzie trochę ociężały, trochę niezgrabny, tłukł co nie miara, tysiąc pociesznych robił niedorzeczności jeżeli za sprawunkami został wysłany, i nawet tak daleko jeszcze od sześciu miesięcy, przez które u pani Boussac zostawał, w rozwinięciu swojéj pojętności doprowadzić nie mógł, żeby porządnie i ładnie zastawić umiał na stole deser. Ale że był zawsze skory do pracy, trzeźwy, poczciwy i wierny, wszystko mu téż pobłażano, a dziedziczka z Boussac w końcu się śmiała z wszelkich jego niedorzeczności z Maryą, która się nim opiekowała z powodu że Joanna zawsze za nim prosiła. Klaudyja tylko nieprzestawała go nigdy draźnić, łajać i na złość mu robić, co go wcale nie obrażało, ale owszem, bardzo bawiło, a ta złośliwa dziewczyna była by się bardzo martwiła, gdyby jej przyszło stracić towarzysza, który jej służył do rozwinięcia dowcipu przez usłużną głupotę swoją i łatwowierność niewzruszoną.
Kadet nie był wcale dopuszczony do tajemnicy tego primaprilis. Widząc bardzo nie jasno dwie pań więcéj w głębi salonu, spuścił skromnie na dół oczy, według swojego zwyczaju, postawił świéce zapalone na stole, rozpalił ogień na kominku, zamknął zasłony i okiennice, i wyszedł niespostrzegając wcale, że Klaudyja i Elwira od śmiéchu się dusiły, podczas gdy Joanna i Maryja swoją powagę zachować umiały.
W kilka chwil potém wszedł Marsillat, a pani Boussac, która się z nim, jako z przyjacielem domu obchodziła, milczeniem swojém na to przystała, aby Maryja swojemi dwoma przebranemi pannami i na nim żartu swojego doświadczyła. Tylko że Maryja, która nie bardzo ufała przenikliwemu i szybkiemu wzrokowi Leona pokojówki swoje nieco głębiéj w cieniu framugi okna ukryła, i sama z Elwirą przed niemi stanęła koło stolika od roboty.
Od czasu słabości Wilhelma, Leon Marsillat w zamku chętnie był widziany. W tedy bowiem okazał on wiele przychylności do tego młodego człowieka. Podczas jego wyzdrowienia z największą grzecznością i uprzejmością się podjął przychodzić codziennie dla rozerwania go, i czytywać mu książki dwa lub trzy razy przez dzień. Niezrażał się wcale tą oziębłością chorobliwą, z jaką słaby starania jego przyjmował. A kiedy Wilhelm już tak daleko przyszedł do zdrowia, że swoją wdzięczność lub odrazę mógł okazać, pani i panna de Boussac z wielkiém swojém zadziwieniem spostrzegły, że jego oziębłość i wstręt do Marsillata coraz widoczniéj się objawiał. Nigdy mu w prawdzie niegrzeczności nie powiedział; owszem, dziękował mu za jego poświęcenie się wyrazami najuprzejmiejszemi; ale to wszystko z wyrazem lodowatéj oziębłości. Późniéj zdawało się, że go unika, i zaledwie ukryć może swą niecierpliwość i markotność widząc go wchodzącego na podwórze i zmierzającego ku ich mieszkaniu; nakoniec, zdarzyło się nieraz, że pobiegł do swojego pokoju i w nim się zamknął, udając że śpi i nieodpowiadając wcale, jeżeli Leon przyszedł i do niego lekko pukał, chociaż Klaudyja, która wszystko wyśledziła lub odgadła, dobrze go widziała przez dziurkę od klucza, jak czytał lub zamyślony na swoim ganku siedział.
Marsillat widział dobrze tę odrazę jego do siebie; lecz przysposobiony na to, udał, że tego nie spostrzega: co tém łatwiéj mógł uczynić, iż do tego upoważnionym był prawie podwojeniem względów i grzeczności uprzejmych, któremi go pani de Boussac obsypywała. Biédna matka, niepojmująca wcale przyczyn tego wstrętu, stanowi chorobliwemu mózgu syna przypisywała ten rodzaj niewdzięczności, z któréj uniewinnić go się starała, chociaż tyle odwagi niemiała, aby otwarcie naganić to postępowanie jego, gdyż lékarze z największą surowością jej polecili, aby o ile możności chroniono chorego od wszelkich wzruszeń i przykrości. Dopiéro, gdy Wilhelm wyszedł z wszelkiego niebezpieczeństwa, pani de Boussac odebrała córkę swoją Maryję z klasztoru w nadziei, że towarzystwo siostry ukochanéj zdoła rozerwać smutek młodego człowieka. Ale po kilku dniach uciechy i szczęścia, Wilhelm się stał drażliwszym, smętniejszym, i dziwaczniejszym jak nim był kiedykolwiek. Wtedy to postanowiono wysłać go nakoniec do Marsylii, gdzie się właśnie sir Arthur znajdował, który do Włoch się wybierając, w listach pełnych tkliwości i szczeréj przyjaźni domagał się, aby mu przysłano swojego przyjaciela, nad którym czuwać i z tego smutku go rozerwać się obowięzywał. Marsillat nastręczył się odprowadzić Wilhelma do Marsylii, który tą razą z największą pochopnością to jego towarzystwo przyjął, co uważano za piérwszy znak szczęśliwego jego wyzdrowienia cielesnego i umysłowego.
Z Marsylii wróciwszy Leon osiadł w Gueret, gdzie sobie zamierzył prowadzić swoje zatrudnienie rzecznika przez kilka lat przynajmniéj, jako na widowni godniejszéj jego usposobienia i zdolności, jak w Boussac, tém pobojowisku światu wcale nieznaném piérwszych swoich i znakomitych doświadczeń. Często jednak odwiedzał Boussac, aby się widzieć z swoją rodziną, z swojemi przyjaciołmi młodości, i rzucić okiem na swoją własność. Nigdy téż nieomieszkał wstąpić do zamku w Boussac. Był on bowiem poufnym poradzcą, bez wszelkich osobistych widoków téj rodziny, którą zręcznie przeprowadzić umiał przez wszystkie kłopota majątku się dotyczące; jedném słowem, umiał się zrobić niezbędnie potrzebnym, co było powodem, że mu pani zamku przebaczyła, iż tak mało miał szacunku dla ówczesnego stanu politycznego Francyi, do którego i ona sama w głębi swego serca, jako pani z pod césarstwa, tylko dla pozoru i dla tego imienia, które nosiła, przywiązaną była. Niemając nic prócz imienia, czémby mogła odgrywać piérwszą rolę w swéj okolicy, a które teraz większą jéj zaletę stanowiło, jak niegdyś za césarstwa, ono téż stanowiło jedyny węzeł, który ją z restauracyją łączył.
Dziedziczka tedy z Boussac przyjęła uprzejmie rzecznika wolnomyślnego i napojonego zasadami Woltera, a panna Boussac, pragnąca się podobać matce, przyjmowała go z wdziękiem niewinnéj skromności którą w wesołą ubierała szatę, pojmując dobrze, że surowość jéj głębszego usposobienia umysłu byłaby się starła z szyderczością Marsillata, a czuła, że sama w sobie tyle ufności nie posiada, aby mogła z nim cokolwiek dłuższą rozmowę o jakimkolwiek ważniejszym przedmiocie utrzymać. W głębi zaś serca Maryja bardzo była ostrożną z tym człowiekiem, którego jéj brat kochać się niezdawał, a ona go znała jako człowieka, dla którego nic świętego niéma, chociaż niewiedziała jeszcze, że już zupełnie był zepsuty. W zamku na to nie dawano wielkiéj uwagi, a nakoniec słowo rozpustnik, niewymawiano nigdy w obec panien.
— Pani, — rzekł Marsillat do pani domu, — mam przyjemność zapowiedzieć odwiedziny. Zdybałem pod górą jeszcze wielki powóz, w którym pełno było osób bardzo znakomitych, których jednak nieznam, a które się mię na kilka zawodów zapytywały, czy mogą się spodziewać, że panie w domu zastaną.
— Wielki powóz,... osoby znakomite... zawołała pani Charmois szybkiém spojrzeniem zbadawszy ubranie swój córki.
— A których pan nie znasz? — dodała pani Boussac. — To mi jest bardzo dziwno, bo niewiém czy jest kto w naszéj okolicy, kogobyś nieznał panie Leonie?
— Czy mama nie zgaduje, że to ma być primaprilis? — rzekła z uśmiéchem panna Boussac.
— Panna Maryja pozwoli mi zrobić tę uwagę, — odrzekł Marsillat, — żebym się nigdy nie ośmielił zrobić sobie podobnego żartu,.... jakim mnie pani w téj chwili zaszczyca.
— Jak to?
— Proszę mi tedy pozwolić powitać te panie, — odrzekł Marsillat, który Klaudyją natychmiast poznał po jéj szyi opalonéj.
I zbliżył się do dziéwcząt, robiąc z powagą śmiészną głębokie ukłony Klaudyi na którą się jednak niepatrzał, bo piękność Joanny, i jéj postawa szlachetna i spokojna mimowolnie jego uwagę całą wiązała.
— Że mię téż to pan tak zaraz poznał, kiedy mię Kadet nie mógł poznać? — zawołała Klaudyja, która wstała, a chcąc użyć wachlarza, niezgrabnie nim powiewać zaczęła, i ciągle w piersi się nim biła.
— Z jakim wdziękiem wachlarza użyć umie! — zawołał Marsillat przedrwiwając, ciągle jednakowo oczy na Joannę mając zwrócone; — jak jaka piękność andaluzyjska.
— Czy to tylko nie głupstwa mi pan gada, panie Leon? — zapytała Klaudyja, niepojmując wcale téj dwuznacznéj grzeczności.
Podczas, gdy tym sposobem wesoło rozmawiano koło stolika do roboty, pani Charmois, która za przybyciem Marsillata natychmiast swój lornion na niego zwróciła i na prędce panią Boussac o nazwisku, położeniu i majątku rzecznika wybadała, poznała od razu tém spojrzeniem sępiem kobiéty, która się urodziła na pod-prefektową policyi, że wspomniony rzecznik, wzrokiem swoim lekko przebiegłszy Elwirę, nieraczył więcéj najmniejszéj nawet uwagi na nią zwrócić, a rozmawiając ciągle z Klaudyją i Maryją, oczów swoich z pięknéj Joasi nie spuszczał.
— Moja luba, — rzekła nakoniec do pani Boussac, — już czas ten żart zakończyć; przybywają goście do ciebie. Słyszałam turkot powozu zajeżdżającego na podwórze....
— Zapewnie się mylisz moja droga; to wóz z pola z pewnością wrócił.
— Nic nie znaczy. Każ odejść tym wieśniaczkom. Proszę cię, zrób to dla mnie. Gdyby w istocie jacy goście niespodzianie zajechali do ciebie w téj chwili przyznam ci się, żeby mi to wcale na rękę nie było... A potém — dodała cichszym głosem, — wyznać ci muszę, że masz bardzo ładną służącą; a to szkodzić będzie naszym córkom. Niepojmuję, jak możesz trzymać w domu tę Joannę, mając córkę na wydaniu. Widzę dobrze, że się nic na tych rzeczach nie rozumiész, i że cię poprowadzić będzie trzeba, jeżeli ją będziesz chciała dobrze za mąż wydać. O ty się tylko z wszystkiego śmiejesz! Pozwól, że te panny przemycone do kurnika na powrót odeszlę.
Tłusta pani Charmois wstała; lecz nim krok jeden naprzód postąpić mogła, Kadet wpadł do salonu całkiem zadyszany, z rozczochranemi włosami, wrzeszcząc i śmiejąc się na całe gardło:
— Pani! oni są! oni są! nasi panowie! oto są! dalibóg! oto są!
— Mój syn! — zawołała pani Boussac, która go odgadła natychmiast macierzyńskiém jedynie czuciem swojem.
I pobiegła wraz z Maryją ku drzwiom, lecz w téj chwili Wilhelm, wywracając Kadeta, który w swej radości straciwszy głowę, stanął na zawadzie radości drugiego, rzucił się w objęcie swojéj matki i siostry. Sir Arthur szedł za nim, oczekując spokojnie i z uczuciem wewnętrznego szczęścia kolei, któraby i jemu dozwoliła udziału w uściskach i powitaniach rodziny.


ROZDZIAŁ XII.
Dziwak.

— Spodziewam się, żem słowa dotrzymał, — rzekł sir Arthur do pań z Boussac, skoro piérwsze uniesienie cokolwiek się uspokoiło. Czyliż go paniom nie powracam tak świéżego, tak miłego, a nawet jeszcze zdrowszego i silniejszego, jak był przed chorobą.
I w istocie ładny młodzieniec się zrobił z Wilhelma. Ubrał się był rano trochę staranniéj, aby swoją matkę uradować, pokazując się jej z ile możności najlepszym pozorem. Oczy jego jaśniały szczęściem czystém, którego doznajemy, powróciwszy po długiém rozstaniu na łono swéj rodziny. Nie przestawał pieścić swojéj matki, całować czule rąk swéj siostry, i w swych ramionach ściskać sir Arthura, przedstawiając im go jako swojego wybawcę, swojego najlepszego przyjaciela, i prawdziwego lékarza. Przedstawiony paniom Charmois, umiał zręcznemi i pochlebnemi słowami pozyskać ich łaskę życząc szczęścia swej matce i siostrze z powodu tak miłych bardzo odwiedzin. Nakoniec wszyscy go uznali jako młodzieńca przyjemnego; i nawet tłusta pani pod-prefektowa sama byłaby sobie życzyła, żeby daleko mniéj ładnym był chłopcem; a to z przyczyny że, jak mówiła, piękność jest to przymiot, któren młodych ludzi bardziéj wymagającemi robi względem majątku przy wyborze małżonki.
Ale co sir Arthura to pożérała swoim lornionem; a niemogąc się dość napodziwiać jego ładnéj twarzy, i pańskiego ułożenia, z początku mniéj myślała o tém, aby go mieć za zięcia, jak raczéj z duszy żałowała, że o dwadzieścia lat przynajmniéj nie była młodszą.
Joanna i Klaudyja zostały w swoim kąciku, niepamiętając wcale na to, że były przebrane; jedna, zdumiała na widok tych ładnych panów, tak ślicznie ubranych; druga, rozczulona radością swej chrzestnéj matki, a szczególnie swéj młodéj panny, niemyśląc wcale o tém aby się kryć lub pokazać, lecz według swojego zwyczaju zupełnie o sobie zapominając.
— Jak ten wielki pan śmiésznie mówi! — rzekła Klaudyja, zdziwiona bardzo wyraźnym przyciskiem mowy angielskim sir Arthura.
— Słyszysz przecie że mówi po angielsku! — odpowiedział z wielką powagą Kadet który się był zbliżył do nich.
— To on po angielsku mówi? A wszakci to można tak łatwo rozumieć! — zawołała Klaudyja.
— Czy ten pan Anglik? — zapytała z kolei Joanna; a czując w sobie do synów Albionu nienawiść i odrazę, która już od tylu wieków zakorzeniona jest w sercu naszych wieśniaków, dziwiła się mocno, że wygląda na dobrego chrześcijanina a nie na djabła.
— Panna Marya, — rzekł Marsillat, — raczy mi łaskawie przebaczyć, żem się ośmielił uwieść ją na primaprilis oznajmieniem znakomitych i nieznajomych osób.
— O przebaczam panu z całego serca, — odpowiedziała młoda dziewczyna — podziwiam tylko pańską zręczność i zimną krew z jaką pan kłamać umie.
— Właściwie by sir Arthura o to oskarżać potrzeba. Tyle bowiem na mnie nalegał, abym się niewygadał z niczém! widać, że mu bardzo o to chodziło, aby niespodziewanie panie najechać!
— Prawda Miss Mary, — rzekł sir Arthur z swoją spokojną wesołością i powolnym sposobem mówienia. — Byłem na panią zawzięty; a to od czasu pewnego piérwszego kwietnia, kiedy to pani będąc jeszcze małą w klasztorze, opowiadałaś mi tysiąc rzeczy, jedne piękniejsze jak drugie śmiejąc się mi za każdém słowem w oczy, co mi jednak nie przeszkadzało wszystkiemu święcie wierzyć. Ale teraz na mnie przyszła kolej.
— Czy jesteś pewnym sir Arthurze, — rzekł Marsillat mrugnąwszy z porozumieniem na pannę Boussac, — że panna Maryja już cię na primaprilis nie będzie, w stanie uwieść?
— To niepodobna! — zawołał Anglik. — Nic jej teraz nie wierzę!
W téj chwili Wilhelm zbliżył się do siostry i spojrzał na Klaudyją, niepoznając jéj wcale. Weszła była do zamku w długi czas po odjeździe Wilhelma do Włoch, a on ją niewidział raz tylko w swojém życiu całém, a to w owym dniu nieszczęsnym, któren w Toull-Saint-Croix przepędził. Przebranie zbłąkało do reszty jego wspomnienia, a teraz tyle tylko uwagi na nią zwrócił, ile potrzeba było, aby sobie mógł powiedzieć: gdzieś już raz widziałem twarz, która wielkie podobieństwo do téj miała. Lecz gdy Joannę zobaczył, tak mu się wydała ładną i przyzwoitą w tém nowém ubraniu, że mu niepodobna było uwierzyć, aby go po raz piérwszy na sobie miała. Pomyślał, że pani Boussac, oceniwszy godnie wartość wewnętrzną swéj chrzestnicy, podniosła ją z jéj położenia nizkiego służącéj do godności rówienniczki, pewnego rodzaju panny respektowéj, a to przypuszczenie radość i obawę w nim rozbudziło.
Przysposobił się był na to, powitać Joannę z pewném uczuciem ojcowskiéj opieki. Nie znalazłszy jéj nigdzie ani na podwórzu, ani na schodach pałacu podczas swojego przybycia, w wielkiéj był obawie, czyli jego matka, która dość często jeszcze w gniew i dziwaczne uprzedzenia wpadała, Joanny nie odesłała na powrót do jéj gór i owiec. — A teraz znajduje ją w salonie, w ubiorze panny wyższych stanów! Niezawodnie musiano jej dać lepsze wychowanie; zapewnie teraz z ust jéj usłyszy słowa o mowie czyściejszej świadczące. Jéj twarz szlachetna, jéj układ skromny i pełen godności tak dobrze odpowiadał jego przypuszczeniom! Zbliżył się do niéj, ujął ją za rękę, chciał do niéj coś przemówić, zadrzał, zbladł, i zaczął się jąkać. Ta ręka była tak bielutka i miękka, a przez ten rękawek muszlinowy tak piękne ramie przebijało, że Wilhelm pomięszany, i nie wiedząc co czyni, do ust swoich rękę Joanny przytknął. Biédna dziewczyna pomięszanie swojego chrzestnego panicza wzięła za oziębłość, a tę pieszczotę niezwyczajną i pełną uszanowania, za wyszydzenie, które jéj przebranie na nią ściągnęło, podobnie jak owe wielkie i nizkie pokłony, które Marsillat Klaudyi oddawał. Oczy jéj łzami zabiegły, i w krótce śpiesznie się wymknęła z Klaudyją, aby się przebrać na powrót w swój ubiór wieśniacki, i przyrządzić wieczerzę dla swego chrzestnego panicza.
Ale piękność jéj, skromność i wdzięk przyrodni głębokie wrażenie na sir Arthura zrobiły. Miał on pamięć bardzo dobrą, a jednak nie był w stanie wytłómaczyć sobie przyczyny tego, dla czego się mu wydaje, że to nie piérwszy raz dopiéro w swojém życiu widzi twarz tę anielską? Czyliż ją kiedy już w snach swoich widział? Był że to ów wzór, o którym ciągle marzył? Czyż by przypadkiem podobną być miała do któréj z Madon, którym się niedawno z takiém zachwyceniem w Florencyi i Rzymie przypatrywał?
— Któż to jest ta młoda Miss? — zapytał Marsillata.
— Jest to angielka, nauczycielka panny Charmois, — odpowiedział głośno Marsillat ze spojrzeniem uciekającym się o pomoc do wesołości Maryi — Miss Jane, a tamta druga Miss Claudja, nauczycielka panny Maryi.
— Miss Jane! nauczycielka! — powtórzył Anglik zdziwiony.
— Cóż to, sir Arthurze, — rzekła Maryja z uśmiéchem, — czy się obawiasz może znowu jakiego primaprilis? Prawdziwie, nie będzie można teraz powiedzieć panu: dzień dobry, aby cię natychmiast w obawę niewprowadzić.
Ale sir Arthur już się schwycił na wędkę z ufnością bez granic, i cieszył się mocno, że będzie przecież raz mógł dowolnie pod czas wieczerzy po angielsku się nagadać.
Nakryto spiesznie na stół. Obaj podróżni byli bardzo głodni, a sir Arthur postanowił pomimo wszelkie prośby i narzekania całéj rodziny, niezwłocznie po wieczerzy wyjechać. Sprawy pilne, ważne, i naglące powoływały go do Orleans, gdzie miał swoje majętności. Rozkazał był pocztylijonom, aby koni nie wyprzęgali; ale przyrzekł święcie że za tydzień powróci.
W koło stołu na którym wieczerza była zastawiona, zwijali się Klaudyja i Kadet, jedno drugie popychając, burcząc się wzajemnie pół głosem, rozkazując i szydząc jedno z drugiego spojrzeniem i migami. Klaudyja ani w swoim przebraniu jako panna, ani jako wieśniaczka na sir Arthura najmniejszego wrażenia nie zrobiła. Nie zwracał na nią najmniejszéj uwagi, chyba żeby powiedzieć: dziękuję, za każdą razą, kiedy ujrzał rękę kobiéty zmieniającą mu zręcznie talérz, zamiast ciemnych i ogromnych rąk powolnego Kadeta, co zaś było jedynie skutkiem właściwego mu zwyczaju grzeczności.
Wilhelm poznał nakoniec Klaudyję, i przypomniał sobie, że go zawiadomiono o jéj przyjęciu do zamku w jednym z owych postscriptum listowych, w których się zwykle kupi wszystkie szczegóły życia domowego.
— A zatém Klaudyja była przebraną przed chwilą? — zapytał Maryję siedzącą obok niego.
— Tak, — odpowiedziała. — Zrobiłyśmy sobie dzisiaj żart na piérwszego kwietnia z tém przebraniem, nie przewidując, że będziemy za nadto szczęśliwe tego dnia, abyśmy potrzebowały szukać w czém inném zabawy.
— Joasia była tedy to samo przebrana?
— Nieinaczéj. Czyliś ją nie poznał?
— Nie bardzo dobrze, — odrzekł Wilhelm zamyślony.
— O żartujesz! ucałowałeś ją w rękę z wszelką grzecznością! Sądziłyśmy tedy, żeś nam chciał pomódz, aby złapać sir Arthura.
— Nie myślałem nawet o tém, — odrzekł Wilhelm.
— Jak widać, toś się jeszcze nie wyleczył z twojego roztargnienia?
Podczas téj rozmowy cicho prowadzonéj, pani Charmois głosem swoim cienkim i piskliwym sir Arthura w przedmiocie małżeństwa badać zaczęła.
— Jest już bardzo dawno, jakem to szczęście miała widzieć pana parę razy w Paryżu u pani Boussac, i w domu pań de Brosse i Airvaux, — rzekła do niego. — Wtedy jeszcze pan niebyłeś żonaty; niebyłeś sam jeszcze pewny, czy znkupić majętności w Francyi lub wrócić do Anglii i tam osiąść; było to krótko po powrocie naszéj ukochanéj rodziny królewskiéj, a chociaż pan nie byłeś w wojsku, byłeś jednak uważany jako jeden z wybawców naszych. A teraz pan jesteś zapewnie już żonaty, jak się mi zdaje.... czy wdowiec? Proszę mi wybaczyć, jeżeli sobie tego tak dobrze nie przypominam....
Marsillat mimowolnie wstrząsnął ramionami na tę nazwę: wybawcy, którą Anglik przyjął bardzo ozięble. Pani Boussac, któréj baczności cały ten zwrot pani Charmois względem mniemanego małżeństwa nie uszedł, trąciła ją kolanem, aby jej dać znać, że to bardzo niezręczne wzięcie się było; ale pani Charmois nie zważała wcale na to, przekonana, że wszystkie środki są dobre byle tylko dójść do celu.
— A zatém pan jeszcze kawaler? — zawołała, skoro Anglik zrobił jej tę uwagę, że jego życie tułacze przez te całe trzy lat małoby się pogodzić dało ze związkami małżeńskiemi. — Czy nie sądzisz sir Arthurze, żeby już czas było zaciągnąć się pod chorągwie hymenu? Jesteś właśnie w kwiecie swojego wieku, a proszę mi wierzyć, skoro się raz przestąpi trzydziestkę, zaczyna się już być starym kawalerem.
— Bardzo słusznie, łaskawa pani, — odpowiedział Harley; — wtedy się stajemy samolubcami, — nabiéramy pewnych dziwactw, i codziennie tracimy na przymiotach zdolnych uszczęśliwić kobiétę. Z tego téż powodu i ja postanowiłem ożenić się czém prędzéj tém lepiéj.
— A to bardzo ładnie. Zawsze miałam złe wyobrażenie o człowieku, który się nie żeni. Wybór pan już zapewne musiałeś zrobić?
— Nie; niemogę tego jeszcze powiedzieć.
— A zatém pan nie jesteś jeszcze pewnym.
— Tak, nie jestem jeszcze tego pewny, — odpowiedział Anglik stanowczo.
— Rozumiém! pan nie wiesz jeszcze, czy jesteś zakochanym.
— Nie jestem jeszcze w nikiém zakochanym, — odpowiedział Anglik, — ale łatwo bym się mógł zakochać. — I potoczył wzrokiem swoim skromnym, jak gdyby kogoś był szukał.
— Człowiek z niego jak widać bardzo prostoduszny i otwarty — pomyślała sobie pani Charmois, — i to wielka pociecha popchnąć go daléj. — Spoglądasz pan zapewnie — rzekła do niego ciszéj, podczas gdy młodzi ludzie między sobą o czém inném rozmawiali, — czy tu niema kogo coby panu mógł przypomnieć przedmiot pańskiej myśli?
— Moje myśli nie są jeszcze wspomnieniami, łaskawa pani! — odrzekł Anglik śmiejąc się.
— Czyż by chciał do mnie się brać w zaloty? — pomyślała pani pod-prefektowa. — Co za wielka szkoda, że nie jestem na wydaniu! A ta Elwirka właśnie teraz się dąsa, zamiast coby się śmiać miała, aby pokazać, że ma ładne zęby! Jak téż to te młode dziewczęta są głupie! Jestem pewną, panie Harley, — rzekła głośno z boleśném westchnieniem, że tak mały ma majątek, — że pan od swojéj przyszłéj wiele wymagać będziesz?
— O, bardzo wiele łaskawa pani.
— Pan się jak widzę nie różnisz wcale od wszystkich bogaczów w naszych czasach którzy ciągle tylko większych jeszcze bogactw pragną!
— O! ja czegoś więcéj jeszcze żądam, jak tylko bogactwa!
— Wielkiego imienia?
— Życzyłbym sobie, aby miała ładne imie, łatwe do wymówienia.
— Wielki żartownik z pana jak widzę. Jabym panu życzyła wziąć dziewczynę dobrze urodzoną. Pochodzisz pan z rodu szlachetnego, ale nie sławnego; jeżeli tedy pan zechcesz żyć w Francyi na pewnéj stopie powszechnego poważania, trzeba się będzie panu połączyć z rodziną, któréj imie..... chociaż jedno z piérwszych nie będzie, boć przecież pan niemożesz się kusić o jaką pannę z domu Montmorency..... przynajmniéj.....
— Łaskawa pani, żądam ja jeszcze czegoś więcéj jak tylko tego, — odrzekł Anglik nie zmięszawszy się wcale.
— Ależ na boga! czegóż to pan jeszcze wymagać możesz? Musisz pan przeto niezmiernym być bogaczem?
— Jestem człowiekiem uczciwym, i chciałbym, aby mnie moja żona kochała i szanowała! Oto wszystko czego wymagam.
— A to przecudownie! z pana człowiek bardzo luby! Niepodobna miéć więcéj dowcipu. Mówią, że to tylko Francuzi dowcip posiadają, ale co pan tobyś go mógł jeszcze odstąpić.
— O pani jesteś dla mnie bardzo dobrą i łaskawą!
— Przeciwnie, to pan jesteś dobrym! Ręczę, żeby z pana był najlepszy i najwyśmienitszy mąż na całéj ziemi. Żeń się pan, żeń! tylko prędko! nie żądasz pan tylko być kochanym; zasługujesz pan na to za nadto, aby ci trudno być miało znaleźć godną siebie żonę.
— Jest to trochę trudniéj, jak byś sobie pani wyobrazić mogła. Bardzo rzadko znaleźć kobietę godną kochania, i zdolną do kochania szczérze i wiernie a szczególnie w Francyi, gdzie kobiéty tyle dowcipu posiadają!
— O mylisz się pan bardzo! znam ja sama kilka panien, które mają więcéj czucia jak dowcipu, a kiedy pan za tydzień powrócisz, to panu to dowiodę.
— Za tydzień? to trochę za długo! — rzekł Anglik z nadzwyczajną spokojnością.
— O, jak się panu śpieszy! Zdaje się, jak gdyby podróż przez Włochy niebardzo pana była zadowolniła, i że pan na to liczysz, coś lepszego u nas znaleść. Spodziewam się jednak że pan tydzień poczekasz. Jestem ja kobiéta, która radzić umie: znam się dobrze na sercu człowieka, a pan mnie tak zajął..... w istocie..... jak gdybyś był moim synem!....
— O pani jesteś bardzo dobrą! — powtórzył Anglik z lekkim uśmiéchem szyderczym.
W téj chwili zastawiono desser. Część ta wieczerzy do Joanny należała. Weszła tedy niosąc koszyczki z winogradem jabłkami i gruszkami, ślicznie przechowanemi i ładnie i sztucznie w mchu ułożonemi. Ubrana jako wieśniaczka z wielką schludnością, z zawiniętemi aż po łokieć rękawami, aby tém zręczniejszą być, wyciągnęła swoje piękne białe ramiona, aby na środku stołu położyć wielki sér śmietankowy, którego właśnie co jeno na prędce zrobiła. Cera jéj twarzy żywszym trochę rumieńcem była pokryta. Aby usłużyć schylała się na stół to koło Wilhelma, to koło Anglika bez wszelkiéj nieufności i udania. Wilhelm jednak spostrzegł, że o ile możności się strzegła zbliżyć do Marsillata, chociaż tenże nieznacznie odsunął swoje krzesło od Elwiry, aby zostawić koło siebie wolny przystęp do stołu ładnej Hebie. Wilhelm zaledwie oczy swoje od niéj odwrócić zdołał, i z swoją siostrą rozmawiać począł, bóg wie o czém, aby tylko myśli swoje od niéj odwrócić. Ale to już przeznaczeniem było dzisiaj Joanny, mimowolnie uwagę na siebie zwrócić.
Skoro tylko wyszła, sir Arthur, którego nagabania pani Charmois nudzić i męczyć poczęły, zmienił rozmowę zwracając się do panny Boussac:
— A prawdziwie! panno Maryjo! — rzekł śmiejąc się, — zdawało się pani, że to tak łatwo będzie zwieść mnie na primaprilis ale ja się ani na chwilę nie dam ułudzić.
Maryja nawet już całkiem zapomniała była o téj bajeczce o nauczycielce Angielce; z zadziwieniem przeto na sir Arthura patrzyła.
— Miss Jane bardzo ładnie przebrana — odrzekł Anglik; — jednakowo czy tak czy owak zawsze jest ładna; i nie dałem się uwieść ani na chwilę.
— Proszę mi przebaczyć, — rzekła Maryja, — ale pan naszą ładną mléczarkę bierzesz za nauczycielkę Angielkę, i bóg widzi, czy nawet na myśl mi było pana uwieść. To pan Marsillat tę bajeczkę panu powiedział.
— O pani bardzo dobrze odgrywasz swoją rolę — odrzekł Anglik, zostając uporczywie przy tém mniemaniu, że Joanna mléczarka jest przebraną Miss Jane.
— A tego, to za wiele! — zawołały młode dziewczęta śmiejąc się głośno, — założyłabym się, że on myśli, że go teraz uwieść chcemy.
— Ślicznie, bardzo ładna komedyja! powtórzył sir Arthur śmiejąc się szczérze z kolei.
Niepodobna wiedzieć dokładnie, co w téj chwili myślał Anglik zwiedziony; to jednak z pewnością powedziećby można, że, jakkolwiek był on człowiekiem bez wszelkich przesądów, nie chciał jednak wierzyć, aby mléczarka tyle wspaniałości posiadać miała, i że się w téj mierze trzymał swojego piérwszego wrażenia, swojego piérwszego uczucia dla ładnéj rodaczki, którą mu pokazano w sukni białéj z włosami złotemi według zwyczaju w Anglii uczesanemi.
— Jest ona w istocie najpiękniejsza kobiéta w świecie — rzekł do Marsillata, który go z pustoty w téj mierze wypytywać zaczął wstawszy od stołu, — bo jest jeszcze piękniejszą nawet, gdyby to być mogło, w kaftaniku jak w sukni.
Skoro tylko Anglik połknął swoje sześć filyżanek herbaty, którą mu Maryja starannie przyrządziła i nalała z wdziękiem dobréj siostrzyczki, wdzięcznéj za staranie, które dla jéj brata poniósł, kazał powiedzieć pocztylijonom, aby byli gotowi, oparł się wszelkim prośbom aby został, ponowił swoje przyrzeczenie, że za tydzień powróci, i odjechał uścisnąwszy czule Wilhelma, którego jako syna swojego przybranego uważał. W chwili, w któréj siadał do powozu, tłusta pani Charmois, która go z całą rodziną aż do powozu odprowadziła, i na niego się zawzięła, rzekła półgłosem do niego:
— No jakże? obiecałeś się mnie pan poradzić! Proszę się tedy nie zaplątać w wykonanie swojego wielkiego zamiaru, nie powierzywszy mi go poprzód. Znam tu wszystkich prawie, i będę panu mogła dać najlepsze o nich wiadomości, i przestrzedz go zarazem gdybyś miał wpaść w łapkę.
— Proszę być spokojną, łaskawa pani, — odpowiedział sir Arthur nieco szyderczo, wdziewając na siebie płaszczyk swój od podróży, któren na piersi metodycznie zapinał, — za tydzień pomówiemy o tém, a może i napiszę do pani przed tygodniem jeszcze, bo ja jestem człowiekiem bardzo niecierpliwym.
Te wyrazy ostatnie w duszy tłustéj Charmois najprzyjemniejsze marzenia o wydaniu córki za mąż pobudziły i przez całą noc jej spać nie dały. — Napisze do mnie przed tygodniem jeszcze! powtarzała rzucając się i przewracając po poduszce wielką swoją głowę pełną rozmaitych zamiarów.
— Do mnie to więc będzie pisał, a nie do pani Boussac! A zatém téż i o mojéj córce myśli. O zapewnie się jej przypatrzył, i nawet dobrze przypatrzył. Za każdą razą, kiedy mu radziłam, aby się ożenił, spojrzał na Elwirę z szczególnym wyrazem. Chociaż on dziwne ma rysy twarzy; nigdy niemożna wiedzieć z pewnością, czy żartuje, lub mówi szczérze; ale to dziwak! Widocznie się mu podobałam. Iluż to ludzi żeni się z córkami, jedynie tylko dla tego, że im się matki podobały z swojego dowcipu! Wreszcie Elwirka ćmi zupełnie Maryją. Maryja ma wprawdzie ładne oczy, ale jest tak chuda! wygląda na dziecko, — ani by myśl komu przyszła o ożenieniu patrząc się na nią.
Ale jakże gorżko słodkie marzenia pani podprefektowéj z Boussac zniszczone zostały, skoro nazajutrz liścik następny odebrała:

„Pani!
„W niecierpliwości mojéj posłuchania rad pani, i ożenienia się według serca mojego, ośmielam się upraszać panią, abyś raczyła być moją pośredniczką do Miss Jane, nauczycielki córki pani, i ofiarować jej pokornie rękę, imie i majątek człowieka uczciwego i bardzo w niéj zakochanego. Zostaję z wyrazem głębokiego szacunku etc.
Arthur Harley.

ROZDZIAŁ XIII.
Brat i siostra.

To nagłe i niespodziewane oświadczenie było uderzeniem piorunu dla pani Charmois. Zamknęła się na tajemną pogadankę z panią de Boussac, która rzecz tę uważała za żart i figiel bardzo dowcipny sir Arthura dla poradczyni niezręcznéj i natrętnéj.
— Nie, nie, — zawołała pani Charmois z oburzeniem, — jeźli on jest w istocie takim człowiekiem honoru, jakeś mi go opisała, to on nie żartuje wcale. Przypuszczam, żeby wistocie była jaka Miss Jane, nauczycielka mojéj córki, zważ tylko sama, jaka radość i duma dla niéj, gdyby jej powiedziano, że pan milijonowy chce się z nią żenić. A potém, co za wstyd i hańba, gdyby ją uwiadomiono o tém, że to było tylko primaprilis! Nie, człowiek uczciwy nigdy się nie odważy na takie obłudne postępowanie, choćby nawet ze służącą myjącą naczynie.
— Ależ moja kochana, — odrzekła pani Boussac, — pan Harley nie tak się łatwo da wywieść w pole, jak się tobie zdaje! Zmiarkował on dobrze, że Joanna jest nasza służąca, a będąc pewny, że to co napisał niebędziesz uważać za szczérą prawdę, udał się z tą prośbą do ciebie dla żartu i za karę, żeś mu nasze córki narzucała.
— Jeżeli to jego zamiarem być miało, więc by tego pożałował! — zawołała pani Charmois. — Już ja się postaram o to, że się w mojéj córce szalenie zakocha, a w tedy będzie to wielką przyjemnością dla mnie, gdy mu jéj rękę będę mogła odmówić. Tymczasem jednak spodziewam się moja kochana, że mi zrobisz tę grzeczność i Joannę twoją za drzwi od siebie wyrzucisz.
— A to dla czego? Cóż ona ci przewiniła, ta biédna dziewczyna?
— Jest to niecna zalotnica!
— Mylisz się bardzo, moja droga. Ani cienia zalotności w niéj nie ma.
— To nic nie szkodzi! Ona jest ładna, podoba się, a zatém krzywdzi nasze córki. Niepodobna jéj dłużéj tutaj scierpieć.
Joanna była służącą tak wierną i tak dla domu całego potrzebną, że pani de Boussac z dość wielką stałością oddalić ją się wzbraniała.
— Już ja cię do tego zmuszę, — pomyślała sobie pani Charmois, i udała, że się téj myśli zupełnie wyrzeka. — A co do tego primaprilis pana Harley, — rzekła głośno podarłszy liścik w ręku i rzuciwszy go w ogień, — patrz, oto wszystko co na niego odpowiem. Spodziewam się, moja kochana, że nikomu ani słowa o nim nie powiesz?
— Tém bardziéj, — dodała pani Boussac — że nasz przyjaciel tego w inném zrozumieniu napisać nie mógł, jak licząc na to iż tę nauczkę dla siebie zachowasz i nikomu ani słowa o tém nie wspomnisz. Nieżyczyłabym sobie nawet, aby ktoś mógł pomyśleć, żem i ja o tém wiedziała.
— A ja, — dodała pani podprefektowa, — nieżyczyłabym sobie, aby ktoś mógł pomyśleć, żem odebrała taki list bezczelny. Trzeba żeby myślano, że się zagubił w drodze, a jeźli mi Anglik wasz cośkolwiek o nim wspomni, udam że go nie rozumiém.
Pani Charmois udała się do swojego męża, który był zajęty wyporządzeniem swojego nowego urzędowego mieszkania, a naganiając mu, i łając go ciągle za rzecz najmniejszą, na nim się przynajmniéj pomściła za swoje zawiedzione nadzieje.
Jednakowo posłaniec ów umyślny berrichoński, który z Chatres, gdzie sir Harley piérwsze konie zmieniał, i swoje listy do Boussac napisał, małym stępem, — przez cały dzień wielki jadąc — był przybył, aby dopełnić szczególnego swojego poselstwa, żądał, stósownie do rozkazów od sir Arthura odebranych, osobiście pomówić z Miss Jane; a że mu wcale o to nie chodziło, aby to imie po angielsku umieć, i ono, napisane na liście, który z sobą przywiózł, oczom francuzkim przedstawiało to samo brzmienie co i Joanna; Klaudyja, która czytać się uczyła i już dość dobrze zgłoskować umiała, bez wielkiéj trudności odgadnąć była w stanie, dla kogo ten list był przeznaczony.
— Czy to od Anglika tego, co przedwczoraj tędy przejeżdżał? — zapytała posłańca. — To dziwnie! musiał zapewnie coś zapomnieć lub zgubić w domu. Ale żeby był do mnie napisał, toby daleko lepiéj był zrobił, zamiast co napisał do Joanny, która nawet czytać nie umie. A czy trzeba na to odpisu?
— Ale skąd znowu? — zauważył Kadet bardzo rozsądnie, — na cóż odpisu, kiedy Anglik do Paryża pojechał?
— Dobrze, dobrze, — rzekła Klaudyja chowając list do kieszonki u swojego fartuszka, — oddam go jej, jak z krowami do domu powróci.
— To być nie może! trzeba go jej oddać natychmiast, — rzekł posłaniec — ów pan Anglik powiedział, żebym go jej oddał zaraz, jak tylko przyjadę, i to jej samej do rąk.
— A, czy tak? to zaraz pójdę po nią, — odpowiedziała Klaudyja, i odpiąwszy zapaskę od kuchni, pędem pobiegła ku łące, na której Joanna pasła krowy wzdłuż skał na brzegu rzeki będących. Nim jednak jeszcze do końca ogrodu dobiegła, nadybała pannę Boussac, która się z swoim bratem przechadzała, i oddała jej list, będąc bardzo ciekawa usłyszeć co w nim stoi. Ale Maryja nie uczyniła zadość temu jej życzeniu. Wzięła to na siebie doręczyć list Joasi podczas przechadzki, a gdy Klaudyja zmartwiona nieco odeszła, rzekła do Wilhelma:
— W istocie, to pismo pana Harley; co on tylko może pisać do Joanny?
— I mnie to bardzo dziwnie się wydaje — odpowiedział młodzieniec, — czy Joasia umie czytać?
— Nie, — odrzekła panna Boussac otwierając list, — a to tém bardziéj, że ten list po angielsku pisany.

Oboje młodzi ludzie dobrze ten język znali, szczególnie Maryja, i wyczytali co następuje.
„Łaskawa Miss Jane! — Od kilku miesięcy postanowiłem się ożenić, a że mam to zarozumienie o sobie iż jestem dobrym phrenologiem i fizyjonomistą, zawsze tedy oddawałem się piérwszemu uczuciu żywemu i szczerému, którém mnie za piérwszem widzeniem się twarz ładna natchnąć zdołała. Niewidziałem pani tylko chwil kilka, ale, pomimo moje wzruszenie, dość uważnie pani się przypatrzyłem abym mógł być przekonany, że twarz pani jest odkuciem jéj duszy, a dusza pani jest wzorem doskonałości, równie jak jéj twarz. Natychmiast uczułem, że Cię kocham, pani, i że Cię całe życie moje kochać będę, jeżeli się mi wywzajemnić zechcesz. Błagam Cię pani o jedną łaskę, abyś mi pozwoliła, skoro za tydzień powrócę, złożyć u stóp Twoich miłość moją szczérą, pełną uszanowania, i opartą na szacunku najwyższym, i uwielbieniu najlkliwszém. Tymczasem proszę się o mojém usposobieniu i mojém sercu wypytać pana Wilhelma Boussac i jego rodziny, abyś pani — jeżeli serce Twoje jeszcze jest wolne, i sądzisz, że jestem godzien zostać Twoim małżonkiem, — raczyła mię wysłuchać i zapewnić się, że jestem Twoim, pani, sługą i przyjacielem najwierniejszym i najszczérszym.“
Arthur Harley.“

— Wistocie; jak się zdaje, nie są to żarty, nieprawda? — pytała Maryja swego brata, który w głębokie wpadł zamyślenie.
— Prawda, kochana siostro, wielka prawda! Jest to jego najszczérsze postanowienie, — odpowiedział Wilhelm po długiém milczeniu. — Sir Arthur nie jest zdolny do żartów nieprzyzwoitych i dotkliwych. Nigdy usta jego, nawet i w śmiechu, kłamstwa nie wyrzekły. Nigdy jego pióro i jednéj nawet przesady jeszcze nieskreśliło. Rozkochał się w Joasi, a przynajmniéj uczucie tkliwe i ojcowskie dla niéj w jego sercu powstało. Chce się z nią żenić, a przeto się i ożeni.
— Mówię ci Wilhelmie, że się mi to wszystko jakby snem wydaje.
— Ale nie mnie! Dla mnie czynność ta Arthura niema nic zadziwiającego. Jest ona wypływem i potwierdzeniem wszelkich jego pojęć, wszystkich jego mów, wszystkich jego zamysłów, i całego przekonania jego. Nasze nędzne przesądy w jego sercu nieznajdują oddźwięku. Jego dusza, wyższa nad wszelką światowość i próżność dąży tylko do prawdy. Ma on kilka właściwych sobie i dziwnych zdań, które go pewnym rodzajem dziwactwa cechują, nieodbierając mu przeto ani jego rozsądku, ani wysokiego rozumu jego. Nie na próżno on się szczyci, że umie czytać w sercach i nieomylny sąd wydać o kim z twarzy jego jedynie. Doświadczyłem ja w téj mierze już nieraz, że nam porobił objawienia, któreby cudem prawie nazwać można było. Nigdym go jeszcze niewidział podziwiającego jaką piękność kobiécą, aby natychmiast, z rzadką bystrością niezdał sobie rachunku z jéj przymiotów zalecających i błędów; i słyszałem go zawsze rozumującego następnie: „Nie jest to jeszcze wzór kobiéta, któréj moje serce pragnie. Oby bóg dał aby w ten dzień, w którym ją znajdę i ona przyjąć chciała z mych rąk szczęście, i znaleść go w mojéj miłości.“ W początku drwiłem sobie z tych dziwactw z taką zimną rozwagą, że nawet trudno by mi było samemu teraz w to uwierzyć; ale po mału poznałem, że pan Harley jest to człowiek prawy i rozsądny, i posiada serce namiętne i szlachetne i dzielność niczém niewzrószoną. Wierzaj mi Maryniu, że drwinki świata ani by go dotknęły, i że z Joasią się żeniąc czułby się najszczęśliwszym z ludzi!
— O Wilhelmie, — zawołała panna de Boussac mocno wzruszona, — kochałam dotąd sir Arthura jako brata, jako prawdziwego przyjaciela; ale teraz go podziwiam jako jakiego bohatéra! Niéma przeto żadnéj wątpliwości, iż jest zarówno rozsądny, jak wspaniałego serca, a przykład ten potwierdza mnie w mojej wierze w objawienia uczucia. Joanna zarówno téż godną jest jego. Joanna jest aniołem. Jest ona w swoim sposobie kobiétą wyższą; a choćby świat szydził i pogardzał tém małżeństwem, bóg go pobłogosławi, a dusze szlachetne i niewinne będą się nim cieszyć. Niejest-że to i twojém zdaniem kochany Wilhelmie? — Zdaje się, jak gdyby cię zasmucał i martwił ten zamiar twojego przyjaciela.
— To prawda, — odrzekł Wilhelm pomięszany. — Sir Arthur będzie musiał wielką stoczyć walkę z światem!.... Prawda, że jest niezawisłym od nikogo; że niéma ani rodziny, ani żywéj duszy, dla których by musiał miéć jakie względy.....
— Jeżeli tylko o świat chodzi, to łatwo wzgardą zwycięztwo nad nim odniesie. Ale ty Wilhelmie, nie bądźże niższym od twojego przyjaciela, i owszem, przysposób się do walczenia z nim i za nim. Ja się oświadczam niniejszém jego sprzymierzeńcem, jego obrońcą; i chociażbym wyszydzoną i potępioną być miała, niewiém czyli się mi uda tyle słów wynaleźć, aby godnie wychwalić i podziwienie moje okazać nad jego postępkiem.
— O moja dobra i romansowa Maryniu! Jakże ty jesteś przedziwną! — rzekł Wilhelm przyciskając do swojéj piersi ramie swojéj siostry. — O gdybyś ty wiedziała, jak moje serce z tobą się zgadza!
— Jeżeli ja jestem romansową, to i ty nim jesteś Wilhelmie; i jeźli ja jestem przedziwną, to i ty jesteś bardziéj jeszcze przedziwnym mój bracie, bo widać łzy w twoich oczach, a to odwaga szlachetna Arthura ci je wycisnęła.
— Ale Joanna? — zapytał Wilhelm głosem stłumionym.
— Joanna? — czy wątpisz o wyborze sir Arthura? Ty sam przecież utrzymujesz, że się nigdy nie myli. A teraz ja to samo potwierdzę i powiém, że Joasia jest to skarb prawdziwy. Ty jéj nieznasz Wilhelmie, tyś w niej zawsze tylko widział sierotę, której w pomoc przyjść trzeba; ty jesteś jej wdzięcznym za ową staranność z jaką cię w chorobie twojéj pielęgnowała, za owe nocy, które przepędziła niezmordowana, a zawsze spokojna i cierpliwa jak anioł, obok twojego łóżka; nakoniec ty ją uważasz jako służącą wierną i wylaną na nasze usługi; ale ja ją znam! Tak jest, ja jedna znam ją tylko: ja wiém, że Joanna jest nam równa Wilhelmie, a może nawet w oczach boga większe ma znaczenie jak my. Bo niewiém, czyli które z nas tę stałość, tę cierpliwość, tę wiarę, i to wyrzeczenie się wszelkiéj osobistości co ona posiada. Ileż to razy, czystém tylko uczuciem swojém lub przyrodnim światłem swéj duszy prowadzona, objawiła mi prawdy wielkie i wzniosłe, których przeczucie zaledwie w książkach moich znalazłam! O tak, wierzaj mi; Joanna jest to istota właściwa, nieporównana. Znam się na tém dobrze. Byłam wychowaną wraz z ośmdziesiąt do stu młodemi dziewczętami szlachetnego urodzenia lub bogatemi, i starałam się je zbadać, i poznałam wszystkie ich przewrotności, ich próżności, ich nikczemne skłonności i ich ducha drobiazgowego. Między najlepszemi z nich niebyło ani jednéj, któréjby godności rodzinne lub bogactwo niebyły nieco popsuły. I wiém że mi uwierzysz Wilhelmie, jeżeli ci powiém to, czegobym nigdy przed mamą niepowiedziała, bo by mię uważała za szaloną lub zagorzałą głowę; że żadna z owych przyjaciółek moich klasztornych tyle ufności i szacunku we mnie nie pobudziła, co Joanna: żadną tyle nie kochałam, co tę wieśniaczkę; i żadna z zakonnic nie zdawała się mi tak skromną, niewinną i świętą jak Joanna. Tak Joanna jest to święta z piérwszych czasów chrześciaństwa. Jest to dziewczyna, któraby z uśmiechem na ustach wszelkie męczeństwo poniosła, i którąby kościół kanonizował, gdyby wiedział ile swéj łaski bóg wlał w jéj serce.
— Maryniu, rozczuliłaś mnie mocno, ale zarazem i boleść wielką mi sprawiasz, — odpowiedział Wilhelm siadając, czyli raczéj padając na ławeczkę w ogrodzie. — Głowa mnie jeszcze czasami boli, a twoje uniesienie i mnie zaraża, i za nadto głęboko mnie porusza. O pozwól mi, niech trochę wolno odetchnę!
— Kochany Wilhelmie! mój bracie i przyjacielu drogi! wybacz mi; — zawołała Maryja biorąc go za ręce; — ale oto jesteśmy dwoje niewolników, burzących się przeciwko przesądom i głupocie świata, którenby natychmiast potępił nasze myśli, gdyby przed jego sądy powołane i oskarżone zostały.
— O siostro moja, ty nie wiész jakich stron serca mojego głos twój uniesienia dotyka! — zawołał boleśnie Wilhelm, i ręce Maryi całując, w łzach się rozpływał.
Wzruszenie Wilhelma nie zadziwiło bardzo jego siostry młodéj, któréj uczucia jeszcze bardziéj wygórowane były jak jéj brata. Ale obawiając się tych wzruszeń, o których wiedziała, że jemu zwykle tak szkodliwe były, starała się uwagę jego na co innego zwrócić.
— A teraz mój przyjacielu, cóż z tym listem zrobiemy? Jakżeż go wytłómaczyć Joasi? jakżeż ją przekonać, że sir Arthur nie żartuje?
Wilhelm odpowiedział, że się wcale tém zająć nie myśli, i że siostra jego łatwiéj tę rzecz ułatwić będzie mogła jak on.
— Jesteś przyzwyczajoną do prostotnéj mowy Joasi, — rzekł — i w razie potrzeby będziesz się to samo tak wyrazić umiała, że cię łatwo zrozumie. Idźże więc moja droga Maryniu, i wyjaw jej to oświadczenie sir Arthura, a chociaż ją ono może nie zachwyci i nie omami, to ją wzruszy przynajmniéj. — I wpadł na powrót w swoje omdlenie.
— Jeszcze chwilę, mój przyjacielu, — zawołała Maryja w niepewności. — Jeszcze jedna myśl mi się nawinęła. Czy ty sądzisz, że sir Arthur się nie poznał wcale na tém, iż Joasia przebraną była? Jakże myślisz za co on ją teraz trzyma? czy za wieśniaczkę z Marchii, czy za nauczycielkę Angielkę?
— W istocie, gdyby to ostatnie przypuścić można — zawołał Wilhelm, — postępek jego nie byłby tak rażący, a dziwactwo nie tak wielkie by się wydawało. Wszakże zwykle się przypuszcza, że nauczycielka musi wiele wiadomości posiadać, można zatém i to przypuścić, że jest dobrego urodzenia. Co więcéj jeszcze, jeżeli pan Harley bierze Joasię za miss Jane, swoją rodaczkę, może być, że do jego uniesienia i nieco miłości narodowéj wchodzi.
— O tak, prawda! wielka by wtedy była różnica; rzekła Maryja, — sir Arthur mimo naszą wolę sam się oszukuje w radości swojego serca. Nie chce wierzyć, niechce się przekonać, aby ta piękna istota tak biała, tak szlachetna i poważna miała być pasterką zarówno prawie niezdolną zrozumieć go po francuzku, jak i po angielsku! A jednak, gdyby on znał Joasię, gdyby znalazł drogę do jéj serca, gdyby zdołał dociec tajemniczości poetycznéj jéj myśli, to by ją jeszcze bardziéj kochał i podziwiał. A nakoniec, nieprzewidział wcale całéj dziwaczności tego uczucia któremu się oddał, i jego zamysłów nie powinniśmy piérwéj objawiać Joasi, dopokąd się nie przekonamy co sobie o niéj pomyśli, skoro ją zobaczy, jak się pani Charmois wyraża, włóczącą się za ogonem swoich krów.
— O teraz mogę wolniéj trochę odetchnąć, kochana Maryniu! — odrzekł Wilhelm, — myśl sama tego niespodziewanego postanowienia sił mię pozbawiała. Niewiém wcale dla czego mię tak przerażało, jakoby to był czyn szalony. Teraz całe to wydarzenie żartem tylko się mi być wydaje. Poczciwy Arthur! Jakżeż doskonale uwiedzionym został, i jakżeż on się sam z nami z tego naśmieje? Trzeba mu jednak dochować największéj tajemnicy w téj mierze kochana siostro, a szczególnie trzeba się wystrzegać, aby ani pani Charmois, która między nami powiedziawszy, nieznośną jest istotą, ani ociężała Elwira, ani téż ów złośliwy dowcipniś Marsillat, a z nimi i całe miasto Boussac o tém ani słowa nie wiedziało i żartować sobie nie mogło na koszt szlachetnego i niewinnego Arthura.
— Nietrzeba o tém nawet naszéj mamie nic wspominać, czy słyszysz Wilhelmie? — dodała Maryja. — Nasza mama będąc dobroduszną jest zarazem bardzo słaba, i w wielkiéj przyjaźni z panią Charmois; nie mogła by tedy wytrzymać, aby tego zdarzenia jej nieopowiedzieć.
— Nie trzeba przeto nikomu, nawet i Joasi nic o tém mówić.
— Szczególnie przed Joanną to wszystko ukryć potrzeba. Znam ją wprawdzie, że za nadto wiele rozsądku posiada, aby jej najmniejszy zamek na lodzie w głowę wbić można, i że nigdy by w to nieuwierzyła; byłaby jednak w obec Arthura w wielkim kłopocie, przykrym dla niéj i dla niego.
— Cóż jej tedy powiemy, tej biednej dziewczynie, aby wytłómaczyć powód, dla którego pan Anglik list do niéj napisał, o którym jej Klaudyja zapewne powie?
— Nie powiemy jej nic o liście, a ona nie jest bardzo ciekawa i pytać nie będzie? Oto wiész co, nim to jakie zaburzenie i zadziwienie w zamku sprawi, uprzedzimy Joasię, że to był żart tylko..... Właśnie ją na łące spostrzegam. Pójdźmy do niéj!
— Ja nie pójdę, — rzekł Wilhelm, — ja wolę tutaj zostać. Niewiedziałbym co powiedzieć tej dziewczynie.
— A zatém będę kłamać za nas oboje, — odrzekła Maryja, i pobiegła do Joanny, która stała na łące pod drzewem, i dumała o Ep-nell, o matce swojéj, o krzakach owych, w których trzodę swoją pasała, i o dobrych boginkach, które nad nią czuwały, i oddalały od niéj wilków i złośliwych duchów z mokrzysk.
— Joasiu, — rzekła do niéj młoda i powabna panna zamku, obejmując poufale jéj kibić swoją ręką, — nasz przyjaciel Harley pisał do ciebie; ale list jego jest to tylko żart mały, w skutek naszego primaprilis. Ty byś go niezrozumiała, bo i ja go nie bardzo rozumiém.... Pan Harley musi nam go sam wytłómaczyć jak za dwa tygodnie przybędzie.
— Bardzo dobrze, panno! — odrzekła Joanna, ściskając rękę malutką Maryi, która na jéj barku spoczywała. — Ten pan lubi sobie żartować i uśmiać się! To tak jak panna czasami. Nie bardzo prawda często, dla tego téż jestem rada, kiedy widzę jak się panna bawi i śmieje!
— Czy się nie gniewasz o to na pana Anglika, moja dobra Joasiu?
— Nie, moja panieneczko! O cóżbym się miała gniewać? ten pan nie wygląda na złego człowieka; a potém tyle miał starań koło panicza, a panna go kocha!
— Czy ci się zdaje Joasiu, że on na poczciwego człowieka wygląda?
— Zdaje się mi, że tak, chociażem się mu ani razu jeszcze dobrze nie przypatrzyła.
— Czyś się go wstydziła?
— O nie! nie jestem ja bardzo wstydliwa. Wiém ja dobrze że nie umiém dobrze mówić! mówię téż jak mogę i umiém.
— Czyliż on z tobą rozmawiał, ten Anglik?
— A jużci że rozmawiał; kiedym mu niosła śmietankę do herbaty, zastałam go w przedpokoju, jak sobie mył ręce, i mówił coś do mnie, ale ja nic z tego nierozumiała.
— Czy po angielsku mówił?
— Niewiém, moja panno, bom ani słowa niesłyszała.
— A czy się śmiał kiedy mówił?
— Ale gdzie tam! Zapewnie myślał, że jestem z Anglii, jak mu to panna piérwéj powiedziała.
— A ty czyś się śmiała?
— Ale gdzież tam panno. Ja się śmiać nie chciałam, bom się bała abym pannie żartu nie popsuła.
— To ani słowa po francuzku do ciebie nie powiedział?
— Nie. Wziął tylko śmietankę z moich rąk, jak gdyby nie chciał, żebym mu usługiwała, i jednę rękę moją do ust przytknął. Dalibóg, to mi się trochę śmiésznie wydało! Ale nimem się jeszcze roześmiać mogła..... a panna wie, że to u mnie śmiéch nie tak prędko przychodzi,.... Kadet nadszedł, a pan Anglik prędziutko zemknął do salonu.
— Czyś była w tedy w twoim wiejskim ubiorze?
— A jużcić, bo to było po wieczerzy.
— I czy cię to wszystko wcale nie zadziwiło?
— Nie, moja panno, bo to przecież między wami umówione było.
— A ten jego pocałunek w rękę cię także nieobraził?
— Nie; wszak wiedziałam dobrze że ten pan mnie obrazić niechciał, i że to jedynie dla zabawy było.
— A może Joasiu ci to przyjemność sprawiło?
— O jak téż to panna sobie żartować i zadrwić lubi! Jaką-że mi to przyjemność zrobić miało? Wszakże ja go nie znam wcale tego pana!
— Kiedy mój brat powrócił Joasiu, to cię także w rękę pocałował?
— Prawda; to samo dla śmiéchu!
— Ale to ci boleść sprawiło; widziałam to po twojéj twarzy.
— Prawda, panno, prawda. Byłam tak bardzo rada, żem widziała mojego chrzestnego panicza wyleczonego..... i tak dobrze wyglądającego! Byłabym go rada uściskała tego biédnego panicza! A on naraz zaczął sobie drwić ze mnie! To mnie bolało. Ale potém, rzekłam sama do siebie, że nie było o co się tak martwić, bo przecież lepiéj, że był wesół i żartobliwy, jak by miał być smutny i chory, jak w tedy kiedy wyjechał.
— Dobra Joasiu nie wierz temu, żeby Wilhelm chciał był sobie drwić z ciebie. Przecież widziałaś sama, że i mnie w rękę całował, a to z pewnością nie dla tego, aby sobie zadrwić ze mnie.
— O bo téż to z panną, to co innego; panna jesteś jego siostrą; ale ja jestem jego chrzestnicą tylko, i to moim jest obowiązkiem uszanowanie mieć dla niego.
— I on powinien mieć uszanowanie dla ciebie Joasiu, i ma go z pewnością.
— A to za co, moja panno?
— Bo i ty jesteś jego siostrą, jego siostrą mléczną i przyjaciółką od serca, prawie tak wielką jak i ja nią jestem. Bądź pewną moja luba, że on nie jest niewdzięcznym, i że nigdy niezapomni o tém, z jak wielką starannością pielęgnowałaś go w chorobie. Nie byłam w tenczas jeszcze w domu kiedy był w niebezpieczeństwie największem; niewiedziałam więc o niczém. Ukrywano przedemną to niebezpieczeństwo mojego brata, a ty byłaś w ówczas jego prawdziwą siostrą. Mama mi to mało sto razy powiedziała, że gdyby nie ty, toby Wilhelm dawno już był umarł; bo moja biédna matka straciła głowę i wszyscy ludzie w całym domu. Ty jedna byłaś zawsze koło niego, wstrzymując ciągle szaleństwo Wilhelma, niedozwalając mu biegać po izbie kiedy był w obłąkaniu, łagodnością twoją otrzymując to od niego, czego inni siłą otrzymać nie byli w stanie, rzucając się do nóg jego, aby go zmusić żeby był spokojnym i słuchał przepisów lékarza, łając go czasami jak małe dziecko i uspakajając go swojemi prośbami i łagodnością. O moja luba Joasiu, tobie to winna jestem życie mojego brata, którego tyle kocham! Jakżeż ty możesz żądać, abyśmy ja i mój brat cię tak nie kochali jak gdybyś naszą siostrą była?
Wilhelm dłużej sam pozostać nie mógł. Nieprzezwyciężonym pociągiem wiedziony zbliżył się do nich zwolna, a szmer jego kroków, przygłuszony trawą, nie doszedł do uszów obu dziewcząt młodych. Podczas gdy one tak rozmawiały, stał za niemi rozłączony tylko od Joanny pniem drzewa kasztanowego, który ich ocieniał.
— Tak Joasiu, tak Maryjo! — zawołał nagle się im pokazując, — tak, jesteście obie siostrami dla mnie, i są chwile, w których w méj myśli tylko jedną tworzycie. O Maryjo, jakżeż ci wdzięczny jestem, żeś umiała Joasi powiedzieć to, czegobym ja sam nigdy jej powiedzieć nie był się odważył, i żeś jej tkliwą przyjaźnią twoją wynagrodziła to wszystko dobro, które dla mnie uczyniła! O Joasiu! jeszcze nigdy ci tak nie podziękowałem, jak to powinien byłem uczynić! Ty byłaś dla mnie aniołem: widziałem ja wszystko, rozumiałem wszystko, i czułem wszystko pomimo że byłem w obłąkaniu. Tak, widziałem cię nocy całe klęczącą u głów moich! Przypominam sobie dobrze, żeś mię wiele razy w twoich ramionach podnosiła, i nawet niosła jak dziecko, aby moje łoże przemienić. Wychudłem, opadłem z sił! Ale ty, zawsze silna i odważna więcéj jak trzydzieści nocy przepędziłaś bezsennie, i zaledwie dwie godzin spałaś na dzień, na lichym sienniku koło mojego łóżka. O ileż to wyrzutów sobie wtedy robiłem żem niezdołał przezwyciężyć mojego szaleństwa które cię niszczyło moja droga Joasiu! Ale ty nie zachorowałaś wcale. Chociaż krótko przedtém pielęgnowałaś z równą troskliwością twoją matkę podczas długiéj i okropnéj słabości, a późniéj moją, skoro po mojém wyzdrowieniu łóżko zaległa zachorowawszy ze znużenia i wysilenia. A jednak ci jeszcze dotąd niepodziękowałem.
— O nie, mój paniczu chrzestny, — rzekła Joasia płacząc rzewnie, — jużeście mi wiele razy za to dziękowali, i dziesięć razy więcéj, jakem nawet zasłużyła.
— Nie Joasiu, nie! — zawołał młodzieniec uniesiony, — jakiś smutek ciężył na mnie, nie mogłem ani mówić ani płakać; byłem szalonym i nie przestawałem nim być, chociaż to szaleństwo było inne jak podczas mojéj choroby. Ileż to razy w podróży mojéj wyrzuty sobie robiłem żem ci tego zaraz niepowiedział, co ci teraz mówię! A od tych trzech dni, przez które tutaj bawię, ani słowa dotąd jeszcze niepowiedziałem do ciebie, zaledwie na ciebie spojrzałem..... chociaż sam nie wiém dla czego? Być może, że jeszcze jestem obłąkanym moja Joasiu, i gdyby nie moja siostra, nigdy bym się nie był do tego nakłonił aby ci powiedzieć to, co w mém sercu czuję. Ale ja nie jestem niewdzięcznikiem, nie wierz temu nigdy! Wybacz mi, a szczególnie nie myśl, żem cię w rękę pocałował, aby sobie zadrwić z ciebie. O Joasiu! mogłabyś w tedy powiedzieć, żem sobie chciał zażartować z Maryni lub mojéj matki. Powiedz mi, że ty w to nie wierzysz, moja droga Joasiu, patrz na kolanach cię o to proszę.
I odchodząc od siebie, z twarzą na przemian bladą i rumieńcem pałającym oblaną, rzucił się do nóg Joanny zdumiałéj, i pocałunkami okrywał jéj ręce, które nakoniec wypuściły pilne wrzeciono. Joanna w początku łkaniem tylko odpowiadała.
— Ach! kochany mój paniczu chrzestny, — rzekła nakoniec ucałowawszy z uczuciem najniewinniejszém i macierzyńskiem prawie ładne jasne włosy Wilhelma, — chcąc mi sprawić pociechę boleść mi tylko sprawiacie. Cóżem takiego na boga uczyniła, coby na tyle wdzięczności zasługiwać miało! Czyliż to i wy nie byliście dobrym dla mnie w Ep-nell i Toull? O nigdy ja nie zapomnę waszéj łaskawości dla mnie, a to nie wielka zasługa żem was pielęgnowała, kiedyście tak bardzo cierpieli że się aż serce krajało! — Oddałam serce moje bogu, aby raczéj śmierć na mnie zesłał jak na was, i wiedziałam o tém dobrze, że jeźli się komu zemrzeć miało to tylko mnie, bom błagała boga o to jak się przynależy. Ale bóg dobrotliwy, i najświętsza panna, matka naszego zbawiciela, niedopuścili tego aby z nas ani jedno ani drugie umarło. Wy będziecie żyli paniczu, aby być szczęśliwym, aby się ożenić, i miéć ładne dzieci, i panna Maryja, którą równie kocham jak was, będzie to samo żyła aby być szczęśliwą i aby miéć rodzinę, jeźli się bogu będzie podobało!
— A tyż Joasiu, — rzekła Maryja trzymając ją w swojém objęciu, — czy ty żadnego szczęścia nieoczekujesz.
— O zapewnie panno! bylebym tylko była przy was, wam usługiwała, prowadziła wasze gospodarstwo, pielęgnowała wasze dziatki, kiedy na świat przyjdą, to i ja będę rada i szczęśliwa!
— Czy ty niechcesz także iść za mąż?
— O ja nawet niemyślę o tém moja panno!
— A to dla czego moja Joasiu? Mówiłaś w prawdzie już raz o tém w Toull, — rzekł Wilhelm, — przypominam sobie to dobrze; ale ja nieuważałem tego za prawdę.
— Cóż to moja Joasiu, miałożby to być prawdą! — rzekła panna Boussac do młodej dziewczyny, która Wilhelmowi tylko uśmiechem tajemniczym odpowiedziała. — Czy ty jesteś nieprzyjaciółką małżeństwa?
— O nie, moja panno, kiedy wam go sama radzę. Ale ja tu rozmawiam, a moje krowy się już paść nie chcą, bo je muchy kąsają. Już czas na nie do stajni.
— Ale ty nam nieodpowiadasz na to, o co cię się pytamy! — zawołała Maryja chcąc ją przytrzymać.
— Czy panna widzi, — odpowiedziała Joasia, — jak moje krowy same biegną. Jeszcze wskoczą do ogrodu! Niech mnie panna nie zatrzymuje! — I uwolniwszy się z jéj rąk, Joasia pobiegła przez łąkę.
— Otóż widzisz teraz sam mój bracie, — rzekła panna de Boussac do Wilhelma, jak się zawsze wywinąć umie. Nigdy nie mogłam w niej odkryć najmniejszéj myśli osobistości, jeźli kiedy chodziło o jéj przyszłość. Jakaś tajemnica głęboka wyrzeczenia się świata ukryta jest w sercu téj młodéj dziewczyny, Wilhelmie! Więcéj już jak dwadzieścia romansów sobie nad nią ułożyłam, a nigdy nie mogłam znaleźć rozwiązania, któreby rozsądném nazwać można było.
Wilhelm wpadł na powrót w swoje ponure zamyślenie. I on ukrywał od czasu swéj choroby tajemnicę w swojém sercu. Usposobienie jego łagodne i czułe nawet w napadach jego szaleństwa chorobliwego się nie taiło. We Włoszech zdawało się mu, że myśli jego tym samym potokiem płynąć zaczynają, jak niegdyś przed chorobą; ale odkąd do Boussac wrócił, czuł, że mimowolnie powraca do tego stanu, w którym był podczas wyzdrowienia swojego. Burza gwałtowna wyła w jego piersi; a on, to puszczał wolne wodze i oddawał się nadzwyczajném uniesieniom swojém, to je z pewnym rodzajem przestrachu i głębokiéj boleści w siebie zwracał i cierpiał. Trzeba nam także wyznać, że towarzystwo jego siostry lubéj niebyło właściwém lékarstwem, do wyleczenia jego choroby. Ta młoda dziéwczyna zapalona bowiem nigdy świata niewidziała, nigdy go nieznała, i nienawidziła go pędzona do tego pewnym natchnieniem ducha wieszczego. W piérwszych latach swéj młodości oddana żarliwej nabożności, prawdy Ewanielii ś. bardzo dosłownie brała. Jéj serce ślepo szło za popędem prawości i najwyższego poświęcenia. W jej wątłém ciele mieszkała dusza ognista, a pod układem pełnym wdzięku i miłéj łagodności ukrywała usposobienie dzielne, przedsiębiercze, i kochające się w ostatecznościach. Zdolną była do głupstw najwznioślejszych; w dwunastym roku swoim byłaby poszła żyć w samotności, gdyby była wiedziała, gdzie pustynię będzie mogła odszukać; w siedmnastym roku marzyła o życiu zupełnie odrębnym na łonie ludzkości, życiu pełném wyrzeczenia się wszelkich próżności świata, i walk przeciwko niecnym ustawom jego. A że nie do połowy tylko wielko-duszną była, wygodnie téż żyła sobie w tém ognisku uniesienia i zapału, który był jéj żywiołem, i niespostrzegała wcale, że Wilhelm dostawał się do niego tylko rzutami i skokami które go niszczyły, niedając mu skrzydeł. Ten młodzieniec miał wprawdzie skłonności szlachetne swéj siostry, ale i zarazem słabość swéj matki. Z Maryją to się zapalał do życia uczuciowego. Połykali razem romanse najcnotliwsze i najbardziéj podżegające ich uczucia. Z panią Boussac Wilhelm sobie przypomniał potęgę świata, i to, co jego matka zgodnie z światem nazywała obowiązkiem człowieka dobrze urodzonego. W tedy to oddawał się zamysłom małżeństwa znakomitego, i marzeniom śmiałym o dostojeństwach. Chociaż chęć jego niebyła współwinowajcą tych myśli, sumienie jego bojaźliwe przyjmowało je jako konieczność okropną od któréj go nic uwolnić nie zdoła. I to była przyczyna, że był tak nieszczęśliwym i upadającym na duchu: oddanym walce przeciw sobie samemu.
Wilhelm wracając do zamku zwolna z swoją siostrą, zdawał się być bardzo roztargniony, chociaż z uwagą przysłuchiwał się jéj mowie, a jego serce chciwie zbiérało z niéj słodycz lub gorycz. Mowa ciągle o Joannie się toczyła; Maryja nie wiedząc wcale o tém, jak wielką ranę sercu brata zadaje, gubiła się w objaśnieniach i przypuszczeniach nad przyszłością młodéj dziewczyny, i nad uczuciami sir Arthura. Wyznała, że żałowała mocno piérwszego złudzenia, które jej oświadczenie się jego wieśniaczce Joannie sprawiło, i że romans ten bardzo prozaicznie by się zakończył, gdyby p. Harley się natychmiast wyleczył z swéj miłości widząc, że Miss Jane krowy pasie. Wilhelmowi przeciwnie zdawało się, że sobie życzy tego rozwiązania do prawdy najpodobniejszego, tak z przyjaźni dla sir Arthura, jako i że było najrozsądniejsze. Jednakowo był bardzo posępny, i pożegnawszy siostrę, poszedł sam marzyć nad brzegami rzeki.


ROZDZIAŁ XIV.
Sir Arthur.

Przez cały tydzień Wilhelm do Joanny ani słowa nie mówił prócz: dzień dobry, lub dobry wieczór przyjaźny, jeżeli się z nią spotkał, co jednak Joasię ani nie dziwiło, ani téż nie martwiło wcale. Nie była ona wymagającą, a napad wdzięczności zapalonéj który go do jéj nóg na łące sprowadził, według jéj zdania tysiąckrotnie i na zawsze nawet wynagradzał dług, któren chory względem swéj dozorczyni zaciągnął. A że nieznała wcale Wilhelma przed słabością jego, i nie wiedziała, że był daleko żywszym jak podczas wyzdrowienia, zdawało się jej tedy, że on wrócił do swojego właściwego stanu i usposobienia, i niespostrzegła wcale, że cały jego smutek nazad powrócił. Wilhelm dość zręcznie swoje cierpienia przed matką i rodziną Charmois ukryć umiał, lecz, kiedy z Maryją sam na sam został, nie mógł się już dłużej miarkować, a Maryję przerażał ten codziennie wybitniejszy powrót jego smętności dawnéj.
Chociaż właściwie Klaudyja była pokojówką, jednakowo nie ona rozbierała co wieczór pannę Boussac. Joanna cały poranek była zatrudnioną to w polu, to w mléczarni; Maryja tedy, która ją tak czule kochała, zachowała sobie wieczór i godzinę udania się do łóżka do pogadanki z nią. Miała ona ten zwyczaj opowiadania jej wszelkich wrażeń, które przez dzień doznała, a ten udział w rozkoszach i nudach swojéj młodéj panny był dla Joasi wykształceniem uczucia, jedyném może do którego była zdolną.
Dla Joanny przeniesionej nagłe z swojego życia dzikiego pomiędzy ludzi na pewnym stopniu oświaty stojących, w początkach wszystko niezrozumiałém było. Pomiędzy skromnemi potrzebami jéj wiejskiego życia, i tysiącem sztucznych potrzeb osób tych, którym usługiwała, leżał jeszcze świat cały zupełnie nieznany, którego myśl jéj zbadać się wyrzekła. Umysł mniéj dobrotliwy jak jéj byłby się puścił na wyszydzenie tych dziwnych zwyczajów. Umysł Klaudyi nieskończenie pojętny, a przeto i łatwo się psujący, z podziwieniem przyjmował potrzebę tych wszystkich przesad, wszystkich tych starannych szczegółów, których od niéj żądano, a z których państwo jéj, z wielką jéj zazdrością korzystało. Kiedy jej dozwolono zasmakować trochę tylko tego życia wygodnego i zbytku, była nim upojoną, a żądza tych nieznanych rozkoszy rosła w niej wraz z użyciem samém. Kadet przyjmował nierówność zatrudnienia jako rzecz, która jest już zaprowadzoną; ale pomimo prostotę swoją, był on jednakowo synem swojego ojca Leonarda, tego filozofa szyderczego i niedowierzającego: uśmiéch jego nie był tak bardzo głupkowatym jak się zdawało; przeciwnie, był on nieraz dowcipnym, pomimo, że uwagi na to nie dawano. Joanna tylko z małą bardzo różnicą została tém samém, czém była w Ep-nell: marząca, modląca się i kochająca ustawicznie, i nigdy prawie nad niczém nie rozmyślająca; prawdziwie wiejskie utworzenie, to jest: dusza poetyczna bez pojawu, jeden z owych wzorów czystych, jakie jeszcze nadybać można w życiu wiejskiém, wzorów cudownych i tajemniczych, które jakby stworzone tylko były dla złotego wieku, któren już nie istnieje, a w którym wydoskonalenie dalsze byłoby niepodobne, boby się już doskonałość miało. Tych wzorów jeszcze dostatecznie nie znamy. Malarze tylko czasami zmysłowo je nam przedstawili; ale poezyja zawsze je zmieni i przekształci, chcąc je uidealizować lub wytłómaczyć, zapominając o tém, że ich istota i właściwość właśnie w tém leży, że tylko odgadnione być mogą. Jest to rzeczą znaną, że człowiek ze wsi wielkie przekształcenia przejść musi, aby się stał czułym na zwycięztwo i dobrodziejstwo religii nowéj, lub nowego układu społeczeństwa; ale czego się nie zna, to tego, że przyroda po wszystkie czasy między nimi pewne istoty tworzy, które się niczego nauczyć nie mogą, bo wzór piękna jest w nich samych, i dla tego niemają potrzeby postępować daléj, aby zostać w prost dziećmi boga, świątyniami sprawiedliwości, mądrości, miłości i szczérości. Są one już sposobne zupełnie do tego ideału społeczeństwa, o którym ludzkość marzy, którego szuka i zapowiada. Lecz niecierpliwość nie wyprzedza ich wcale. Niezdolne do zrozumienia złego, nie pojmują go. Żyją, jakby pośród mgły niewiadomości, a ich istnienie jest jakby utajone. Serce ich jedynie czucie życia posiada; ich umysł jest ograniczony, jak niewinność piérwotna; śpi on w okresie boskim piérwszego tworzenia się. Możnaby powiedzieć jedném słowém, że grzech piérworodny nie skalał ich, i że z innego wcale pokolenia pochodzą jak synowie Ewy.
Taką to istotą była Joanna, ta Isis gallicka, która się równie obcą być zdawała wszelkim przesądom tych, którzy ją otaczali, jak by nią była córka druidek, gdyby w nasz wiek przeniesioną została. Niemogąc nic zganić, gdyż łagodność i miłość jéj serce napełniająca tego jej niedozwalały, wyrzekła się przeto wszelkiego wytłómaczenia tego, coby nagana jedynie wytłómaczyć jej była w stanie. Śród tego ciągłego zachwycenia swojego żyła na tym świecie życiem roślinném, jak piękna lilija, z piersią otwartą wietrzykowi nocy, pocałunkowi dnia, i wszelkim wpływom ziemi i nieba, lubo równie jak i ona nieczuła na ludzkie namiętności i nie pojmująca znaczenia mów ludzkich.
Joanna co chwila natrafiając na coś, coby ją zadziwić mogło, rzeczywiście niczém się nie zadziwiała. Każde nowe w jéj życiu wydarzenie budziło w niéj myśl następną: otóż znowu jedna rzecz, któréj nierozumiém wcale, a którąbym jeszcze mniéj zrozumiała, gdyby mi ją wytłómaczyć chciano.
Marsillat Joasi wcale nie pojmował. Wilhelm się był do niéj przywiązał pewnym poetycznym i nieszczęsnym dla niego pociągiem mimowolnym. Sir Arthur w części ją tylko odgadł. A Maryja jedynie sama ją znała zupełnie; i słusznie się tém chlubić mogła. Trzeba było już poprzód samemu przejść na drodze umysłowéj do poznania wzniosłości, aby pojąć, jakim sposobem Joanna, sercem jedynie wiedziona, do tego samego celu doszła. Dla tego téż panna Boussac w krótce się przekonała, że Joasia mało więcéj od niéj się ma do nauczenia, jak ona od Joasi. Jeżeli młoda panna jaśniéj pojmowała świat i skłonności swoje, pastérka z Ep-nell wytrwalszą była w pogodzie swojéj; a jeźli Maryja objawiła jej cierpienia tkliwéj duszy, ona jej nawzajem objawiła potęgę serca poświęcającego się, spokojność wyrzeczenia się światowości. Razem odmawiały modlitwę wieczorną przed małym posągiem p. Maryi z alabastru, któren Wilheim z Włoch im przysłał, a któren codziennie w wieńce kwiatów przystrajały, lubo te dziewczęta obie nie posiadały jednakową wiarę. Maryja nie była zagorzałą katoliczką; była ona chrześcijanką wolnomyślną, radykalistką ewanielijną, jeżeli się tak wyrazić można. To będzie dostateczném, aby pojąć, że mimo swą wiedzę była kacérzem.
Joanna przeciwnie była radykalistką pogańską, równie o tém nic nie wiedząc. Jéj przesądy pochodziły wprost z religii druidek, téj nauki tak mało znanéj w istocie, bo nie sądzono o niéj tylko według zbrodni, które ją zbroczyły i przeistoczyły. Dziewica boga-rodzica i Wielka-boginka łączyły się dziwnie w poetycznie-dzikiej wyobraźni pastérki z Ep-nell. I w tém musiało być zapewnie nieco dzikości i uczucia starożytności godnego, że z taką uległością poddawała się zatwierdzeniu nierówności na ziemi. Ale ta uległość nie pochodziła ani z słabości wewnętrznéj jéj dzielności, ani z uczucia nikczemnego. Joasia, nieznając wartości pieniędzy, niemając wielkich potrzeb, i niepojmując czyli są w życiu inne jakie rozkosze, jak te duszy i serca, nieczuła się być wyzutą z przynależnéj sobie części szczęścia przez bogactwo i potęgę drugich. Była z niéj istota wyjątkowa, należąca, jak już nadmieniłem, do wzoru rzadkiego, któren jeszcze dotąd dokładnie zbadanym niezostał, któren jednak istnie i do państwa bogini Astrei należeć się zdaje.
Pewnego wieczora, kiedy Joasia i Maryja zakończyły modlitwy swoje wieczorne w pokoiku młodéj panny zasianym fiołkami, ta rzekła do swojéj towarzyszki wieśniaczki:
— Modliłyśmy się teraz za Wilhelmem do boga. Oby bóg zesłał téj nocy sen spokojny na niego, i oby jutro czoło jego pogodniejsze było.
— Czémże to się panna tak niepokoi? — odpowiedziała Joanna. — Jeżeli panicz chrzestny jeszcze nie ma wszystkiego czego potrzebuje, aby był szczęśliwym, to w krótce miéć będzie. To się długo nie odwlecze. Niech ten smutek jego pannę bardzo nie trwoży, w krótce on minie.
— Cóż ty przez to chcesz powiedzieć Joasiu? Czy ty wiész, czego mojemu bratu brakuje?
— Widzę że jest młody, i myślę sobie, że się trochę nudzić musi dla tego, że jest sam. Bo to u was bogaczów, to się panicze bardzo późno żenią. U nas toby chłopiec mający dwadzieścia dwa lat już miał dzieci. Mój panicz chrzestny jest bardzo dobry, jest to człowiek od serca. Żeby miał ładną młodą żonkę i małe ładne dziéciątka, toby się nie nudził. Niech panna powie pani, aby mu żony wyszukała. Niech mi panna wierzy; a potém się panna przekona że panicz nie będzie taki posępny.
— A zatém ty sądzisz Joasiu, że niemożna być szczęśliwym niemając dzieci? a jednak mówisz sama że niechcesz pójść za mąż?
— Nie chodzi tu o mnie, moja panno, ale o panicza chrzestnego. Ja niemam nawet czasu aby się nudzić; ale on nie ma nic do roboty, i trzeba mu koniecznie towarzystwa.
— Czyliś nie słyszała Joasiu? zdawało się mi, że ktoś u bramy zadzwonił; — rzekła panna Boussac, któréj rozmowę dźwięk dzwonka przerwał. Była to właśnie godzina jedynasta. Całe miasto już o tym czasie głęboko spało, i nigdy o tak późnéj, niezwykłéj porze odwiedzin nie odbiérali.
— I mnie się zdaje, że panna dobrze słyszała. Zadzwoniono u bramy.
— Któż by to mógł być tak późno? Wszyscy śpią w całym domu!
— O zapewne, że to nie Kadet się przebudził. Jak ten raz zaśnie, to się już nie zbudzi, chyba ze świtaniem. Cały dom mógł by się na niego zawalić, a on by jeszcze nie wstał. Pójdę ja sama zobaczyć, kto się do nas dobywa?
— Poczekaj Joasiu, pójdę z tobą, nie można tak zaraz piérwszemu lepszemu bramy otwierać. Piérwéj przez okienko się wypytamy, kto przychodzi?
— Chodź panna, jeźli to pannę bawi?
Panna Boussac zarzuciła chustkę bareżową na głowę, wzięła małą latarniczkę od Joanny, i zeszła z nią leciuchno po schodach, na wpół ciekawa i na wpół przestraszona tą przygodą.
Ktoś zadzwonił z ostrożnością, jak gdyby się obawiał przebudzić nagle ze snu gospodarzy domu.
— Widać, że nie bardzo śmiały, — rzekła Joasia otwierając okienko; — kto tu jest i czego chce?
— Jest to przyjaciel, który wraca, — odpowiedział głos, po którym Maryja natychmiast Sir Arthura poznała.
— Prędko! prędko! otwórzmy! — zawołała witając go wzajemnie nazwiskiem przyjaciela przez okienko.
Sir Arthur, chcąc prędzéj przebyć te złe drogi które do Boussac prowadziły, najął sobie konia w Sainte-Severe. Joasia któréj rysów w ciemności poznać nie mógł, odebrała od niego konia i zaprowadziła go do stajni, a tymczasem Anglik pomagał wesoło młodéj dziedziczce zamknąć bramę. Zwrócili nakoniec swe kroki do zamku, i weszli do wielkiéj izby, która służąc niegdyś za mieszkanie dla straży zamkowéj teraz na kuchnię zamienioną została, i na dole położoną była.
— Noc chłodna, i wiém z pewnością, że się pan trochę ogrzać zechcesz; — rzekła Maryja; — oto jest jeszcze trochę ognia na ognisku, a ja tymczasem pobiegnę i zbudzę mamę i Wilhelma.
— Co Wilhelma, to proszę..... ale mamę, to się temu sprzeciwiam..... Niechaj sobie śpi szczęśliwie, a jutro rano, kiedy się będzie miała przebudzić, to jej na dzień dobry zagram na trąbce pod oknem.
— Wreszcie miała dzisiaj ból głowy, sen jej przeto bardzo jest potrzebny..... ale Wilhelm.....
Maryja chciała właśnie udać się do sypialni swego brata, ale ten w tejże samej chwili zjawił się na progu kuchni. Słyszał on był uderzenie dzwonka, skrzypienie bramy, a szczególnie szczekanie psów, których dotąd jeszcze pieszczoty sir Arthura uspokoić nie mogły. Ubrał się tedy na prędce i przyszedł do kuchni szukać światła.
— A ślicznie! — zawołał spostrzegłszy sir Arthura, — sam-na-sam w nocy z moją siostrą! — I rzucił się w objęcie swojego przyjaciela, szczęśliwy że go znowu widział, chociaż dziwna boleść zarazem opanowała jego serce. Klaudyja, którą Joasia także zbudziła, przybiegła ofiarować swoje usługi, a że Arthur żadną miarą innych mieszkańców zamku budzić nie pozwalał, Maryja i jéj zwinna pokojówka zastawiły mu na prędce rodzaj wieczerzy na jednym rogu stołu kuchennego. To przyjęcie dorywcze wiejskie ubawiło mocno młodych gospodarzy i ich gościa, który wesół i zabawny, jak zwykle, zajadał smacznie mięsa zimne i sosy figowe wieczerzy na prędce przyrządzonéj.
— Niespodziewaliśmy się widzieć cię tak rychło, — rzekł Wilhelm do niego; — i dla tego ciele tłuste jeszcze dotąd w stajni leży spokojnie.
— Moi kochani, przyjechałem o dwa dni prędzéj, jak się sam spodziewałem, i wnet wam przyczynę tego powiém.
Maryja zrozumiała natychmiast, że Harley niechce się w obec Klaudyi tłómaczyć, kazała jej tedy, aby poszła pomódz Joasi urządzić pokój dla sir Arthura.
— Teraz to wam powiém moi kochani!... — rzekł sir Arthur uroczyście, biorąc w każdą z swych rąk jednę z rąk brata i siostry. Chwilę milczał, jak gdyby rozmyślał jak to ma powiedzieć. Wilhelm czuł, jak mu krew biła do twarzy.
— Uczyniłem bardzo ważne postanowienie, mój kochany Wilhelmie, — mówił Anglik z powagą, — a że wiém, iż przed twoją siostrą żadnych tajemnic nie masz, jestem z tego rad, że i ona będzie mogła osądzić mój zamiar. Postanowiłem się ożenić, a że znalazłem nakoniec osobę według moich życzeń, przybywam tutaj pozyskać jéj serce i przyzwolenie rodziców jeżeli jeszcze żyją.
— Otóż macie! — pomyślała Maryja westchnąwszy, i rzuciła spojrzenie na swojego brata, jak gdyby go uprzedzić chciała, aby nie dozwolił sir Arthurowi słowem swojém naprzód się związać. Ale Wilhelm w swoich własnych myślach był zatopiony.
— Pisałem już dwa listy, — mówił daléj sir Arthur: — jeden, w prost do osoby saméj, a drugi do pani Charmois, która się niby opiekunką być wydaje téj panny, zostającéj przy jéj córce..... Nieotrzymałem jednak żadnéj dotąd odpowiedzi, a będąc w obawie, żeby moja prośba, wykraczająca może nieco przeciwko tutejszym zwyczajom za żart wzięta nie była, przybyłem śpiesznie, aby się jasno wytłómaczyć. Nie myślę, żeby pani Charmois trzymała bardzo moją stronę. Do ciebie przeto, mój kochany Wilhelmie, a może i do pani, łaskawa i dobra panno Maryjo udać mi się wypadnie, abyście raczyli z całą prostotą i szczerością swoją być moimi rzecznikami w téj sprawie małżeństwa mojego z Miss Jane.... któréj nazwiska w prawdzie nie znam wcale, któréj twarz jednak się mi podoba, i zupełnie mię ubezpiecza.
— Kochany Arthurze, — odrzekł Wilhelm, — jesteś człowiekiem szlachetnym i przecudownym, szczególnie w dziwacznościach twoich; ale widzisz nas bardzo zmartwionych, mnie i moją siostrę że cię z twojego błędu wywieść będziemy musieli. Żart, który sobie zrobiono, a którego skutków przewidzieć nie byliśmy w stanie, udał się nam z tobą bardziéj, jak nawet życzenie nasze było. Muszę ci przeto powiedzieć, że Miss Jane..... nigdy nie istniała.
Ho! — zawołał Anglik z wyrazem nieporównanym zadziwienia, któren Anglicy w ten wykrzyknik wkładać zwykli.
— Tak jest niestety! — rzekła panna Boussac z uśmiechém wielkiego współczucia, i ściskając rękę sir Arthura. — Ani panna Charmois, ani ja niemamy nauczycielek. Miss Claudia i Miss Jane są to po prostu Joasia i Klaudyja, jedna pokojówka, a druga służąca do bydła i mléczarka domu.
— Ho! — zawołał powtórnie Anglik, którego wielkie niebieskie oczy co raz to większe się stawały.
— Niech to pana nie smuci bardzo, — rzekła Marya mile, — zostałeś wprawdzie uwiedzionym względem położenia towarzyskiego téj osoby, lubo ani kranioskopia doktora Gall, ani fizyognomika przewielebnego pana Lawatera nie skłamały względem wartości moralnéj Joanny. Joanna jest zarówno dobrą i niewinną jak jest piękną. Jest ona aniołem. Ale muszę pana natychmiast uprzedzić, że żadnego niema wychowania, że dotąd żyła na wsi między swojém bydłem, że jest córką mamki Wilhelma, prostéj wieśniaczki, a nakoniec, że nawet czytać nie umie i że obawiać się potrzeba, iż się nigdy tego nie nauczy, bo jej brakuje na wszelkich zdolnościach do przyswojenia sobie naszych próżnych wiadomości, i że lepiéj się zna na rzeczach niebieskich jak ziemskich.
— Ho! — zawołał Anglik po trzeci raz, i zamyślił się głęboko.
— Kochany Arthurze, — rzekł Wilhelm do niego, — nie obawiaj się wcale skutków twojego błędu. Bylibyśmy w rozpaczy, gdyby nasz żart szalony nawet uśmiech jeden po za naszym domem miał wywołać. Pani Charmois jeszcze nam ani słówka niewspomniała o twoim liście, a my jej téż to samo nic o tém niepowiedzieli, że wiemy o wszystkiém. Nawet moja matka o niczém nie wie. Z resztą łatwo ci będzie wmówić w panią Charmois, że twój list był skutkiem primaprilis, i że to ty sobie z niéj zadrwiłeś.
Harley w swych własnych myślach zatopiony, nic z tego niesłyszał co mu Wilhelm mówił. Był bowiem ciągle zajęty wytłómaczyć i wyjaśnić sobie to, co mu Maryja powiedziała, a co mu ciągle jeszcze w uszach brzmiało; zwrócił się nakoniec do niéj i zadał jej z wszelką powagą i szczérością szereg pytań względem wewnętrznego usposobienia, zwyczajów, i skłonności Joanny. Na co dziewczyna młoda odpowiadała z całą żywością swéj tkliwości, miłości, i podziwienia dla Joanny, a opis swój zakończyła prawdziwą mową pochwalną, jednakowo szczérą, w której mu nie taiła wcale trudności, którą bez wątpienia napotka w początkach, chcąc się dać zrozumieć i pojąć istotę tak niewinną, dziewiczą, i tak różną od tego świata, w którym on dotąd żyć był przyzwyczajony.
Harley słuchał ją z uwagą, na pozór nawet z oziębłością. A potém, słysząc, jak zégar wybił piérwszą godzinę po północy ucałował rękę Maryi i rzekł.
— I pani jesteś aniołem. Proszę mi tylko noc jednę pozwolić do namysłu.
— Przyjacielu, możesz nawet więcéj czasu sobie pozwolić — rzekł Wilhelm, — wszak to niéma nic śpiesznego. Joasia nie wie wcale o twoich zamysłach....
Ale Harley zdawał się być głuchym na głos Wilhelma. Wilhelm mówiąc mu o skutku jego zabiegów, i o potrzebie zachowania swéj godności i w oczach drugich nie mógł go wcale z jego skłonności uleczyć. Bo, któż by to był mógł odgadnąć? Sir Arthur posiadał pod powierzchownością swoją zimną i niewzruszoną, wielką samowolę i zarazem wielką wytrwałość w swych uczuciach. Na schodach pożegnał się z Maryją, przeszedł na palcach przez chodnik starego zamku, i przybył z Wilhelmem do pokoju, któren mu na mieszkanie przeznaczono.
Piérwszym przedmiotem, który go na wchodzie uderzył, i jeszcze jedno ho! stłumione mu z ust wydarł, była Joanna, stojąca koło łóżka, i pokrywająca białemi poszywkami poduszki, na których spać miał. Joanna mająca najwyższy zarząd bielizny i klucze od składu sprzętów, rozrządzała rozdzieleniem bielizny, a cienka tylko przez jéj ręce przechodziła. Poszewki bieluchne jak śnieg, dzięki jej staraniom, woniły fijołkami, a ona je powlekała nie zmiąwszy ani jednego fałdzika muślinowych falban, które w koło poduszek powiewały. Ruch jéj był nieco powolny; ale że nigdy się nie leniła, praca jéj ustawiczna przechodziła nawet czynność niekiedy szaloną i nierozważną Klaudyi. W jéj twarzy jaśniała pewna wspaniałość anielska, która uszlachetniała pospolitość jéj zatrudnienia. Widząc ją z taką spokojnością powagą i powolnością wiążącą taśmy od poduszki, możnaby myśleć było, że się widzi Wielką-kapłankę zatrudnioną jakowąś tajemniczą czynnością w dopełnieniu swojego ofiarnego obrzędu.
Anglik stanął nieruchomy, niewyrzekłszy ani słowa. Wilhelm wzruszeniem głębokiém przejęty stał, jakby do ziemi przykuty. Wolałby był w téj chwili stracić przyjaźń sir Arthura jak go sam-na-sam z Joanną zostawić. A bóg wie, czyliby sir Arthur niebył trwożliwszym i skromniejszym jeszcze jak Wilhelm podczas swego sam-na-sam z tą młodą dziewczyną. Ale ta obojętna i spokojna, z głową na dół pochyloną, wszystkie węzły u poduszek z największą sumiennością powiązała. Zdawało się Wilhelmowi, że węzeł gordyjski wiąże, tak mu te chwile długie się wydawały. Nakoniec wyszła, a Anglik zakochany, który nie śmiał jej ani dzień dobry, ani dobra noc powiedzieć, padł na krzesło westchnąwszy głęboko.
— Jutro, kochany Wilhelmie, — rzekł do Wilhelma wstrząsając ręką młodego barona na znak pożegnania, — jutro się dowiész o wszystkiém, co mi przez noc przyjdzie do głowy.
— Chcesz więc czuwać przez całą noc? — zapytał go Wilhelm, który, pomimo że go kochał, niemógł się od pewnéj goryczy szyderczéj w głębi swego serca uchronić. — Jabym ci przeciwnie radził dobrze się wyspać mój przyjacielu, bo musisz być bardzo drogą strudzony. Spoczynek ci doda sił i wróci całą dzielność twojemu umysłowi, a jutro będziesz mógł swobodniéj o wszystkiém pomyśleć.
Harley nic nie odpowiedział, a Wilhelm wyszedł od niego z boleścią i zawiścią, że sam téj wolności i odwagi sir Arthura nie posiada.
Arthur otworzył swój tłómok, któren prędzéj przybył jak on, i w tym pokoju został złożony; wdział na siebie szlafrok, obuł pantofle, i zapalił dwie świéce na kominie aby tém swobodniéj mógł się oddać swojemu rozmyślaniu. Lecz, pięć minut jeszcze nie minęło, dało się słyszeć lekkie do drzwi pukanie. Poszedł otworzyć, i zobaczył Joannę, która niosła tackę z wszystkiém co do przyrządzenia herbaty było potrzeba.
— To panna Maryja panu przysyła, — rzekła Joanna, kładąc tackę na stoliku, i stawiając czajnik do ognia. —
Harley tymczasem pojmując, że to zjawienie się Joanny było zgubném dla niego, i uważając ono za skazówkę losu, zamknął odważnie drzwi, i wróciwszy usiadł w swojém krześle poręczowém zamyślony z wyrazem w twarzy, którymby nigdy wstydliwość dziewiczą przerazić nie był w stanie.
— Panno Joanno! — proszę mi pozwolić, — rzekł podczas gdy Joanna porcelanę na stole ustawiała, — że się pannę zapytam!
Joasia zrobiła tę uwagę, że Anglik niezmiernie był grzeczny, i odpowiedziała mu z największą spokojnością, ze oczekuje jego roskazów.


ROZDZIAŁ XV.
Noc bezsenna.

— Proszę mi pozwolić panno Joanno, że się zapytam, czy panna myślisz kiedy iść za mąż?
Taki był wstęp sir Arthura do swojego oświadczenia się; i wyznać potrzeba, że nie mógł niezręczniéj swoich zalotów rozpocząć. Poczciwy Anglik był przedziwny, jeżeli chodziło o czystość zamiarów i myśli, o prawość i szlachetność; ale mówcą nie był w żadnym języku. Pieścił on w łonie swojém pewne zachwycenie nieustanne dla myśli wzniosłych, które to zachwycenie dotąd nie znalazło sposobności okazania się, a które niby stanem zwyczajnym zdrowia być się zdawało, lubo w istocie było stanem nieprzerwanéj i nieustającéj choroby. Tym sposobem było między nim a Joanną wiele podobieństwa tajemniczego co do ich umysłowego usposobienia. Miłość i uczynki dobre były dla niego taką potrzebą przyrodnią jak oddychanie, lecz o złém w świecie tak mało wiedział, że nawet w niego wierzyć niechciał. Poważany i ciągle spokojny, a to dla tego, że nieustannie i bez wielkich wysileń osięgał i pieścił swój ideał, niepotrzeba mu było rozpalać sobie dopiero wyobraźni aby wyznać i wykonywać przepisy swéj wiary religijnéj i filozoficznéj. Prawość, poświęcenie i cierpliwość, oto było jego hasłem, i treścią jego nauki. Wyobraźnia jego wyżéj nie sięgała, ale też i nie spadała poniżéj tego kodeksu, któren sobie dla swéj potrzeby ułożył, i któren wykładał w sposób bardzo lakoniczny, lubo nie bardzo świetny. Że zaś nie posiadał wielkiéj bystrości i dowcipu łatwo było przeto w kłopót go wprowadzić, a jeżeli się jeszcze do tego chciał kiedy popisać, zwykle tak się pomieszał, że go nie podobna było zrozumieć, szczególnie, gdy mówił po francuzku. Strzegł się więc bardzo samego siebie, niewpuszszał się w żadne sprzeczki, i ograniczał się li na sprzeciwianiu się milczeniem swoim wszelkim rozumowaniom, które go raziły. Wtedy on tylko swojém ho! odpowiadał, które w jego ustach wielkie miało znaczenie, i najsilniejszém było odbiciem jego zadziwienia, niechęci a czasem nawet i radości.
Joanna mocno była zdziwioną tém zapytaniem w ustach człowieka którego wcale nie znała.
— Czy to dla żartu pan mnie o to pyta? — odpowiedziała.
— Nie, — odrzekł Anglik, — ja nigdy nie żartuję. Pytam się ciebie panno Joanno, szczérze i otwarcie, czyli chcesz iść za mąż?
— To nikogo nie obchodzi, tylko mnie samą mój panie, — odpowiedziała Joanna.
— Proszę o przebaczenie; to i mnie bardzo obchodzi. Włożono bowiem obowiązek na mnie proszenia o twoją rękę dla jednego z moich znajomych.
— A to dla kogo mój panie?
— Jeżeli panna niechcesz iść za mąż, nie potrzebujesz także wiedzieć dla kogo.
— To prawda! Ale pan sobie tylko ze mnie żartuje. Dobra noc, panu; niech pan śpi spokojnie. Czy panu jeszcze czego nie trzeba?
— Proszę tylko chwilkę jeszcze poczekać panno Joanno! Może nie chcesz iść za mąż dla tego, że kochasz kogoś, który się z tobą ożenić nie może?
— O co przeciwko temu, to się mi łatwo będzie obronić, — odpowiedziała Joanna z uśmiechem, — bo to nie jest prawda.
— Posłuchaj mnie moja kochana, i powiedz mi prawdę jak przyjacielowi twojemu.
— O pan sobie ze mnie drwi tylko. Jakżebyś pan mógł być moim przyjacielem, kiedy ja pana prawie nie znam.
— Ale ja cię może znam Joasiu bardzo dobrze, chociaż ty mnie nie znasz.
— Ja niewiém jakby to być mogło, chyba żeś pan znał moją nieboszczkę matkę, kiedy jeszcze tutaj mieszkała.
Po raz piérwszy w życiu sir Arthurowi wpadł mały podstęp na myśl, chociaż w prawdzie bardzo niewinny.
— Być może, żem i znał twoją matkę! — odrzekł, odgadując że to był sposób jedyny natchnąć Joannę zaufaniem do siebie.
To kłamstwo małe wpływ czarodziejski na nią wywarło. Dotąd nigdy jeszcze nie myślała o tém, aby się przypatrzyć twarzy Anglika; nie umiała ocenić jego wieku. Sir Arthur, chociaż nie miał więcéj jak trzydzieści lat, gęsty włos na głowie, twarz ładną i świéżą, zęby śliczne, czoło gładkie i pogodne, wzrost wysoki i smukły, jednakowo jego zwyczaj surowy skromnego ubierania się, i powaga jego ruchu nie miała w sobie nic rozpustnego, zalotnego, lub płochego. Dla tego Joannie ani na myśl nie wpadło zastanowić się nad tém, czyli mógł przed dwudziestu laty znać dobrze jéj matkę.
— O, jeżeli mi zaczniecie mówić panie o mojéj biednéj drogiéj nieboszczce, to co innego, — rzekła i bardzo wierzę, żebyście sobie niechcieli ze mnie drwinek robić. Cóż mi to macie powiedzieć?
— Joasiu, los twój zarówno mię zajmuje jak pannę Maryją i pana Wilhelma, twojego brata mlécznego; życzę sobie z serca, abyś była szczęśliwą; wziąłem sobie za obowiązek, aby się do tego przyczynić, i jestem dość bogaty, aby wszelkie życzenia twoje zadowolnić. Jeżeli w istocie kochasz kogo, a brak majątku jest przeszkodą do pobrania się waszego, biorę to na siebie wyposażyć cię dostatecznie. Miéj tedy ufność we mnie i powierz się mi bez obawy.
— O pan bardzo łaskaw dla mnie — odpowiedziała Joanna, — może moja nieboszczka matka w czém się wam kiedyś przysłużyła, ale to za wiele by dla mnie nagrody było, gdybyście mię wyposażyć chcieli dobry panie. A potém, ja tego nie potrzebuję. Niekocham się w nikim, i nikt mnie téż do zamęźcia nie nęci.
— Czy mi to możesz zaprzysiądz na uczciwość twojéj matki, którą się tak bardzo kochać i żałować zdajesz?
— Dla czego nie, mój panie, to by mi bardzo łatwo było; a jeżeli byście panie tego koniecznie chcieli, to z chęcią to uczynię.
Harley milczał przez chwilę. Widział on dobrze po twarzy i głosie Joanny, że nie kłamała.
— Jednakowo, — rzekł widząc, że się zabiera do odejścia, — chciałbym koniecznie coś uczynić dla twojéj przyszłości: jest to obowiązkiem dla mnie. Nie mogłabyś mi powiedzieć moja panno, pod jakimi warunkami spodziewasz się szczęścia w małżeństwie?
— To jednak rzecz dziwna, — rzekła Joanna, — że mi tu wszyscy gadają o małżeństwie, kiedy ja sama o tém nigdy nie mówię, a nawet o tém nie myślę.
— Czy sądzisz, że cię obrażam mówiąc o tém? W takim razie, nie powiém już ani słowa więcéj, gdyż to nie jest wcale moim zamiarem, aby cię obrazić.
— O! ja temu wierzę, łaskawy panie, — zawołała Joanna w obawie, aby niegrzeczność nie popełniła; bo grzeczność była dla niéj obowiązkiem, gdyż ją uważała jako wyraz przychylności i szczérości. — Możecie mi powiedzieć panie wszystko co chcecie, ja się na was gniewać nie będę.
— A zatém, moja droga Joasiu, pozwól niech cię się zapytam, jakich przymiotów żądałabyś od tego, któregobyś za męża sobie obrała?
— Niewiém, proszę pana. Nigdym jeszcze nie myślała o tém, o co się mię pan pyta.
— Ale przypuśćmy!.... Czyliż nie możesz przypuścić? Czy niewiesz co znaczy przypuszczenie?
— O wiém panie, znam to słowo. Często go u nas wymawiają.
— A zatém przypuśćmy, żebyś sobie szukała męża, jakiegożbyś więc mieć chciała?
— Pan mnie o wiele dopytuje! Mówię panu, że nie wiém.
— A zatém powiédz, jakiegobyś mieć niechciała? Niewiesz może to samo? Zobaczmy! Gdyby był ubogi, czyliżbyś go odrzuciła?
— O nie; dla tego jedynie bym go nie odrzuciła; wszak i ja z ubóstwa pochodzę, wychowałam się między ubogiemi, i umrę ubogo!
— A gdyby był bogaty, cóżbyś wtedy powiedziała?
— Powiedziałabym że cię niechcę, mój panie!
— A to dla czego?
— Nie mogę wam tego powiedzieć; ale to wam mówię, żebym go z pewnością nie przyjęła.
— Czy sądzisz, że ci, co są bogaci, są źli razem?
— O nie łaskawy panie! Moja chrzestna matka, mój panicz chrzestny, i panna Maryja są bogaci, a jednak są z nich ludzie dobrzy.
— A zatém sądzisz może, że człowiek bogaty by się ci zalecał, aby cię uwieść, i żeby może nie myślał szczérze ożenić się z tobą?
— I to być może. Ale choć bym nawet pewną była, że sobie nie żartuje, tobym go nie chciała.
— A gdyby téż wyrzekł się swojego majątku, aby się tobie przypodobać; gdyby ślubował ubóstwu, aby godnym być ciebie? — zawołał sir Arthur zdziwiony, chcąc zgłębić tajemniczość myśli Joanny.
— Toby może trochę moją myśl zmieniło, — odpowiedziała, — ale toby jeszcze nie było dostateczném.
— Jakiegoż jeszcze więcéj żądasz poświęcenia? — zawołał Anglik z wewnętrznym zapałem. — Możeby się ktoś znalazł, któryby cię tak kochał, żeby na wszelkie twoje żądania przystał.
— Nie, mój panie, nie! Niéma nikogo takiego, ręczę wam za to; — odpowiedziała Joanna — a gdyby nawet był ktoś, coby przystał na to, co żądam, w myśli jakiej osobistej, toby tego kiedyś pożałował!
— Nie rozumiém cię!.... O, wytłómacz się jaśniej! — zawołał sir Arthur, którego czoło potem ciekło z wysilenia i chęci odgadnienia zagadek pastérki z Ep-nell.
— Dosyć tego, łaskawy panie, — odpowiedziała Joasia, — nie mogę wam więcéj powiedzieć. Jeżeli macie jakąkolwiek przyjaźń dla mnie, to nie myślcie wcale o tém, aby mię za mąż wydać. Mnie niczego nie potrzeba, i dosyć mi będzie na waszéj przyjaźni, jeżeli ona spada na mnie po mojéj matce; i tak już nie wiém, jak się wam za to będę wywdzięczyć w stanie.
Harley osłupiały z zadziwienia, nie śmiał jéj dłużéj zatrzymać.
Joasia wychodząc nadybała pode drzwiami Klaudyją, która się przysłuchiwała i zaglądała przez dziurkę od klucza, i wcale się tego nie wstydziła, że ją schwytano na gorącym uczynku ciekawości i nieprzyzwoitości. Joanna téż ani myślała o tém, aby jej to za zbrodnię poczytać. Nie miała bowiem nigdy zamiaru mieć tajemnic przed Klaudyją, którą kochała i od niéj nawzajem lubioną była.
— I tyś słuchała pode drzwiami? — rzekła do niéj Joasia idąc do wspólnéj kómórki. Dla czegóżeś dotąd spać nie poszła?
— Jakżeż miałam iść spać? — odpowiedziała szczérodusznie dziewczyna z Toull, — kiedym widziała, żeś od tego pana nie wracała? Przyszłam tedy słuchać u drzwi, co ci téż mówi; ależ to dalibóg bardzo śmiésznie było!
— Dla czegóżeś nie weszła do pokoju? byłabyś mi pomogła mu odpowiedzieć; ty umiész jakoś lepiéj gadać jak ja.
— O, ja bym się była bardzo wstydziła, — odpowiedziała Klaudyja, która była w tém rozumieniu, że jest bardzo bojaźliwą, chociaż w istocie nie lada była bezczelną. — Ja niewiém tylko, jak ty możesz tak długo i tyle rozmawiać z ludźmi, których wcale nie znasz.
— Czegóż bym się wstydzić miała? Nigdy mi nic złego nikt nie powiedział, a z tego pana bardzo człek poczciwy.
— O co to, to prawda! i mówi bardzo uczciwie; gdyby tylko niebył taki śmiészny toby z niego był nie lada pan przystojny.
— Cóż ty w nim widzisz tak bardzo śmiésznego?
— A jakże, czyż to nie śmiésznie, że jest Anglikiem?
W ten sposób rozmawiając obie dziewczęta młode weszły do małéj wieży, w któréj się ich izdebka mała znajdowała, do któréj światło padało przez okno, czyli raczéj szczelinę z framugą ukośną, kończącą się u dołu w strzelnicę krągłą, która niegdyś służyła straży do ustawienia małego działa. Ławeczka kamienna była z ukosa w tej framudze głębokiej i ciasnej umieszczona, a promień księżyca, wciskający się przez tę szczelinę był jedyném światłem, którego nasze dziéwczęta potrzebowały, aby się spać położyć. Jako służące przestrzegające starannie, aby o ile możności oszczędzić wydatku gospodyni domu, zgasiły wkrótce swoją latarniczkę, a Joanna, siadając na kamiennej ławce, aby rozwiązać swój gorset, spoglądała na okolicę, i w głębokie wpadła marzenia.
— O czémże dumasz? — zawołała na nią Klaudyja, która się już była spać położyła. — Ty jak widzę już téj nocy spać nie myślisz?
— Godzina snu już minęła, — odpowiedziała Joasia, — niewarto prawie trudu, aby się do niego zabierać, bo w krótce będzie świtało. Ty mi tego nie będziesz chciała wierzyć Klaudyjo, że, jak światło księżyca zobaczę, to się coś dziwnego we mnie dzieje.
— A ja to bardzo lubię światło księżyca! — odrzekła Klaudyja walcząc między snem i chęcią szczebiotania. — Kiedy indziéj to się bardzo w nocy boję, ale jak światło księżyca zobaczę, to się już niczego nie boję, bo przy nim wszystko widzę.
— Ale co ja, to nie jestem taka jak ty Klaudyjo! — odpowiedziała Joanna. — Światło księżyca to mię trochę niepokoi, bo wtedy dla boginek uciecha nastaje, i złe i dobre wtedy biegają po świecie; a które dusze biédnych chrześcijan nie mają w ten czas łaski u boga, to wielkie dla nich jest niebezpieczeństwo.
— Ot, byłabyś cicho Joasiu! — zawołała Klaudyja — jeżeli zaczniesz rozprawiać o twoich boginkach, to się nakoniec będę bała. Ty wiész o tém dobrze, że ja w to wierzyć nie chcę. U nas na wsi to jeszcze ujdzie, ale tu w mieście to wielkie głupstwo; wszyscy się tylko z tego naśmiewają. Gdybyś mówiła o tém pannie Maryi, tobyś zobaczyła, jakby cię o to wyłajała.
— Ja cię téż nie muszę, abyś w to wierzyła Klaudyjo; boginki się tobą nigdy nie zajmowały. Są ludzie których duchy nigdy nie dręczą. Ale są i drudzy ludzie, którzy koniecznie wiedzieć muszą, o co rzecz chodzi, i jakie są środki, aby się uchronić przed złemi duchami, a żyć w zgodzie z dobremi. Nie do mnie to musisz o tém mówić, że niema boginek Klaudyjo! bo ja o nich wiém bardzo wiele!
— A więc bądź-że już raz cicho i chodź spać! Patrzaj, już mię strach pobiera. Ja niewiém tylko, jak ty się nie boisz mówić o nich o téj godzinie, ty co wiész z pewnością że są boginki..... Szczęściem, że jestem trochę bezpieczniejsza w tej izbie; jeżeli drzwi dobrze są zamknięte, a one przez okno wejść nie mogą, to się ich wcale nie boję.
— O to nic nie szkodzi, moja Klaudyjo. Niech tylko najmniejsza szparka będzie w pokoju, to one wejść do niego potrafią jeźli zechcą. Ale nie strachaj się ich, nie! Nie zrobią ci one nic złego, dopokąd będziesz razem ze mną.
— To wielkie szczęście dla mnie — rzekła Klaudyja — bo ja dalibóg nie wiém, co robić potrzeba aby je odpędzić!
— Nie gadaj tak, Klaudyjo!
— Przecież to do ciebie powiedzieć mogę. Wszak ty wiész o tém dobrze. Ale, ale kochana Joasiu, przecież Marsillat ci się nie podoba, nieprawdaż?
— Nie!
— Wcale nie?
— Co dzień się mnie o to pytasz! Kiedy ci raz mówię, że nie!
— To nic nie znaczy, moja Joasiu! Niema dziewczyny ani kobiéty coby się oprzeć mogła takiemu człowiekowi jak on.
— To jednak nie tak bardzo ciężko.
— A ja ci powiadam że bardzo ciężko! Człowiek taki co chce to co chce! A on tego chce koniecznie!
— I on tak dobrze rozumu usłucha jak i drugi.
— A ja go nigdy do tego nie mogłam przyprowadzić, żeby rozumu usłuchał.
— A boś ty sama nie miała wielkiéj ochoty go usłuchać.
— Ba! człowiek tak grzeczny! i tak ładnie mówić umie!
— A do tego jeszcze i podarunki ci daje!
— Bo téż to bardzo ładnie dostać podarunek!
— Ale by jeszcze ładniéj było, nie pragnąć go wcale!
— Wszyscy téż nie mogą być tacy jak ty; a potém słuchaj! ja niemówię wcale, że dobrze robię; bo na ostatku to mię to wszystko tylko gryzie i martwi.
— No, no, nie gryź się bardzo! to ci nie przeszkodzi, abyś niemiała jeszcze pójść za mąż moja Klaudyjo!
— O tak, kiedy to człowiekowi tylko chęć do zamęźcia odejmuje. Cóż robić z chłopem, kiedy człowiek się może bawić z panem? Taki Marsillat to widzisz człowiek taki mądry, a taki Kadet, to sobie taki głupi!
— Ale taki Kadet jest dobry, odważny, i kocha zawsze, a taki Marsillat, to nie kocha długo!
— Ty myślisz, że on mię już więcéj nie kocha?
— Ja tego nie mówię; ale cóż ty sobie sama o tém myślisz?
— Ja? ja myślę, że z początku to mi bardzo było przykro! Ale to już teraz mijać zaczyna. Trzeba się koniecznie pocieszyć, jeżeli nic lepszego zrobić nie można.
— Pociesz się, pociesz Klaudyjo! Ty i tak będziesz zawsze dobrą dziewczyną, która się nie leni do pracy, i którą może jeszcze pokochać jaki chłopiec uczciwy. To nieszczęście, które ciebie spotkało, i wiele innym się wydarzyło, i niéma w tém tak wiele złego, jeżeliś to uczyniła z dobroci serca i przyjaźni. Bóg dobry ci to przebaczy; dla czegóż by ci ludzie tego przebaczyć nie mieli?
— Jużcić mi przebaczyć muszą! — rzekła Klaudyja, ocierając łzę, i zasnęła na tej samej poduszce co i Joanna, jéj towarzyszka pobłażająca i skromna.
Niech to nikogo nie dziwi, że owa niewinna i dziewicza Joasia tak pobłażającą była dla pokutującéj Klaudyi. Jeden lub dwa grzéchy młodości i szału namiętności nie hańbią jeszcze dziewczyny u nas na wsi. Są one bowiem z przyrody bojaźliwe i skromne, ale są słabe; a mężczyźni nie poczytują im za zbrodnię téj słabości, którą wywołują i z któréj korzystają. Nie było nawet w ośmnastym wieku człowieka z wielkiego świata, któryby z taką odwagą i tak dokładnie umiał pogardzać tém, co wtedy przesądem nazywano, jak to po dziś dzień nasi wieśniacy robią. Jest to prawda o któréj każdego czasu przekonać się można, która jednak nie może służyć za naganę żadną zasadom Joanny. Niegrzésząca sama w skutek postanowienia silnego i wyjątkowego była pobłażaniem i miłością samą dla błędów ludzi drugich.
Joanna tymczasem, która zwyczajem swoim przed zaśnięciem jeszcze pacierze odmawiała, oczy długo miała otwarte, aż nareszcie nagle się jej wydało, że tę strzelnicę, przez którą światło do izby wpadało, naraz jakiś przedmiot nieprzeźroczny zaciemnił. Nie mogła się wstrzymać od głośnego wykrzyknięcia, i spostrzegła, że ten przedmiot natychmiast znikł. Słyszała nawet, jak się coś posuwało wzdłuż muru, i jak płochliwe stąpania odzywały się po piasku ogrodu. Piętro nie było wyżéj nad ziemią, jak o dziesięć do dwunastu stóp, i można się było wpiąć do tego okna po kracie winogradowéj, mur pokrywającéj. Klaudyja przebudzona nagle, schowała głowę pod poduszkę, a Joanna, chociaż bardzo była odważną, nie śmiała jednak w początku wyjść do okna i wyjrzeć na ogród. A kiedy nakoniec po wielu modłach i przeżegnaniach do tego się skłoniła, już więcéj nic nie widziała. Księżyc świecił jasno, a cień drzew owocowych odbijał się nieruchomie i wybitnie na lśniącym piasku chodników.
— Czyś ogłupiała takiego strachu mię nabawić! — rzekła nakoniec Klaudyja. — Zawsze ci się jakiegoś djabła widzieć zdaje!
— Przecież ci nie mówiłam, że to miał być djabeł, — odpowiedziała Joanna. — Widziałam jakąś głowę.
— A czy nie było na niej rogów?
— Nie. Wyglądała tak, jak głowa człowieka, a chociaż nie mogłam dobrze widzieć, bo światło księżyca z tyłu padało, zdaje się mi że to była głowa płaska, z włosami długiemi, prostemi.
— A to jakby głowa starego Ragueta ze Zbójkowa.
— I ja o tém już myślała. Ale co by on tu chciał ojciec Raguet?
— O, nie przyszedł on tu zapewnie aby coś dobrego komuś wyświadczyć. Czyś wczoraj wieczór bramę dobrze za sobą zamknęła?
— To panna ją zamykała z Anglikiem, i może zapomnieli drążkiem bramy założyć. A potém, wiész przecież, że ten stary złoczyńca jest jak gadzina. Wlazłby wszędzie przez dziurkę od klucza.
— Ot, musiało ci się przyśnić, żeś coś widziała. Psy ani pisły.
— O ty wiész przecie, że psy na tego człowieka nigdy nie szczekają. Umie on ich uśpić jakiemiś słowami.
— Ładne mi słowa! Daje im mięsa z konia zdechłego. Większy z niego złodziéj jak czarownik, i nie tyle jest mądrym, co złym człowiekiem.
— Trzeba się nam będzie ubrać i wyjrzeć na dwór, — rzekła Joanna.
— Moja droga, ja się ani kroku nie ruszę, — zawołała Klaudyja, — bardzo się boję..
— A jak zrobi jaką szkodę na podwórzu lub w ogrodzie, to będzie nasza wina Klaudyjo? Ja pójdę sama. Jeżeli to jest Raguet, to się go tyle nie boję, jak gdyby to co innego było.
Klaudyja niechciała na to zezwolić aby się Joanna sama na niebezpieczeństwo narazić miała. Nabrała tedy odwagi, i wyszła wraz z nią. Wszędzie głęboka cisza panowała, a Klaudyja, wszelkiéj bojaźni pozbawiona, zaczęła sobie drwić z Joasi zpowrotem.
— To nic nie znaczy, — rzekła Joasia; — jestem pewna, żem go widziała. Jeżeli to jest Raguet, to się niema czemu dziwić; jest to człowiek, który się wszędzie wśliznie, po całych nocach biega, i sypia wtedy kiedy inni pracują.
— To prawda, że jest ciekawy jak szpak, — odrzekła Klaudyja, — zawsze go można zdybać na drodze, jeżeli się gdzieś coś chce ukryć. Nieraz przez cały wieczór słuchał cośmy sobie w domu mówiły, i nawet wiedział o wszystkich moich sprawkach z Marsillatem, chociaż ani słówka o tém nikomu nierzekłam. Dla tego on to uchodzi za czarownika i ludziom strachu napędza.
Sir Arthur jednak spać nie mógł. Wyobraźnia jego zwykle tak spokojna, cwałem bujać poczęła. Prostota i nadzwyczajność w osobie Joanny w takiéj były sprzeczości z sobą, że go to w największą niepewność i kłopot wprawiało.
— Któżby o tém był kiedykolwiek pomyślał, — rzekł sam do siebie, — że się zakocham w wieśniaczce; że będę miał zamiar żenić się z istotą, która czytać nie umie, i że duma jéj da mi odkosza, a głębokość jéj zagadek do siebie mię przynęci. — Przyjacielu! — rzekł do Wilhelma, skoro tenże wszedł do jego izby o dziewiątéj godzinie z rana, — jestem dzisiaj daleko bardziéj zachwycony Joasią wieśniaczką, jak mnie wczoraj Miss Jane zachwycała. Rozmawiałem z nią po twojém odejściu.....
— Doprawdy? zawołał Wilhelm rumieniąc się.
— Doprawdy; i mówiła ze mną samemi zagadkami; wydała się mi jednak wzorem najczystszym i najwznioślejszym, jaki kiedykolwiek wyszedł z rąk stwórcy, i zaczynam teraz wierzyć w to, o czém poprzód tylko przeczucie pewne miałem, że pewne istoty, które czytać i pisać nie umieją, więcéj wiedzą o rzeczach boskich, jak największa część uczonych tego świata. Ta Joasia ma bardzo wygórowaną wyobraźnią, i w sercu zamyka tajemnicę, która mię nęci i przestrasza. To nie może być tylko rzecz wzniosła lub szalona. A mnie to życie tak suche i nudne się zdawało! Ja, co nieraz, niemówiąc ci nic o tém, czułem napady splinu, ja teraz się czuje pełen życia i jakby odmłodniały. Drzę, cierpię.... ale żyję.
— To jest, że masz nadzieję, — rzekł Wilhelm. — I w istocie nie wiém dla czegobyś nie miał do tego doprowadzić, żeby cię ta biédna dziewczyna kochała?
— Obawiam się bardzo, czy ta rzecz przeciwnego obrotu nie weźmie. Ta dziewczyna biédna nie posiada żadnéj dumy. I dla tego właśnie ją podziwiam; dlatego ją kocham i trwam w mojém postanowieniu ożenienia się z nią, jeżeli będę mógł doprowadzić ją do tego, aby na to zezwoliła.
Wilhelm nie starał się wcale wybić Arthurowi ten zamiar z głowy. Posępny i słaby zaprowadził go do swojéj matki, która go z niecierpliwością oczekiwała. Rodzina Charmois przyszła na śniadanie. Pani podprefektowa była bardzo kwaśna w obejściu się z Anglikiem, który nawet nie myślał o tém, aby jej list swój wytłómaczyć, tak bowiem niepodobna mu było mówić głośno o miłości, która go całego zajmować poczęła, i to nie szczérzéj, ale namiętniéj jak w początku samym. Pani Boussac zatém i jéj przyjaciółka sądziły, że ów liścik był tylko żartem. Jednak pani podprefektowa tém mniej mu go przebaczyć chciała, że go widziała nieczułego zupełnie na wdzięki jéj córki, i czuła w sobie potrzebę zemszczenia się na nim. Za nadto była przenikliwą, aby spostrzedz także nie miała, jak dalece Joasia była przyczyną niespokojności serca Wilhelma. Z dwóch mężów, których dla swéj córki zwabić chciała, nie było tedy jednego nawet, który by się tą służącą nie zajmował, a ona nienawidziła z głębi serca biédną Joannę, i obchodziła się z nią z największą wyniosłością każdego razu, skoro się jej sposobność do tego zdarzyła, składając w sercu przysięgę, że nieład i boleść zaszczepi w tym domu, w którym powaga jéj żadnego wpływu niema.


ROZDZIAŁ XVI.
Welleda z góry Barlot.

Marsillat przybył także po objedzie. Nie troszcząc się o to aby miéć wiele spraw do prowadzenia w Gueret, nie był téż tak bardzo związanym, jak zwykle rzecznicy na prowincyi. Chciał on tylko piérwsze wawrzyny w rodzinnej krainie swojéj zebrać, a nie prowadząc tylko sprawy świetniejsze i ważniejsze, często miał tyle czasu wolnego, że mógł kilka dni swobodnie w Boussac zabawić. Krył on swoją żądzę sławy cierpliwą pod pozorem niedbałości i wzgardy prawie dla sławy za kratami sądowemi; a w głębi swego serca oczekiwał powołania na deputowanego w przyszłości.
Ciężko by tedy było wyobrazić sobie, aby człowiek z podobném usposobieniem miał czuć miłość wielką i namiętną dla kobiéty podobnéj jak Joasia. Dla tego téż Marsillat nie wielką czuł niespokojność serca dla pastérki z Epnell. Ale w woli swojej miał za nadto wiele wytrwałości przemyślanéj, aby téj niemiał i do żądz swoich przenieść. Urojenie którego zaspokoić nie mógł, bardziéj go dręczyło jakby sobie tego był sam życzył; a od dwóch lat, w przeciągu których nadaremnie pragnął chciwie posiadania najpiękniejszéj z dziéwcząt z ziemi Combraille, często miewał napady przykrości i markotności przeciwko sobie samemu i przeciwko niéj, przypominając sobie, że to po raz piérwszy dopiéro w walce tego rodzaju zwycięztwa odnieść nie mógł, chociaż w tym celu zadał sobie nierównie więcéj pracy, jak kiedykolwiek indziéj. Z rozkoszą to widział, że do zamku Boussac przyjętą została, w nadziei, że tam będzie w jego mocy; a podczas choroby Wilhelma, wszelkiemi sposobami się starał i wszelkich używał pozorów, aby o ile możności najczęściéj i najdłużéj bawić w zamku. Po obszernych chodnikach starego zamczyska, po których biegała w usłudze swojego panicza chrzestnego; a szczególnie wieczorem, kiedy na nią czatował na podwórzu lub w mleczarni, nakoniec, koło łóżka nawet gdzie wysilenie i osłabienie zupełne chorego prawie sam-na-sam z Joanną go zostawiało, nadaremnie używał wymowy swojéj nakazującéj i rubasznéj, swoich objetnic na zepsucie obliczonych i poufności swojéj, bo ją tém ani poruszył, ani na chwilę nawet przestraszyć nie zdołał. Miała ona sił ciała na tyle, aby się nie obawiać walki, któréj by nawet roztropność Marsillata nie była dopuściła, gdyż wiedział o tém dobrze, że jedno krzyknięcie, jeden odgłos głosu Joanny w tym domu milczącym i surowym byłby go mógł śmiésznością i wstydem okryć. Mową tedy tylko i siłą wymowności swojéj mógł się spodziewać nakłonić ją do swoich zamiarów; ale na wszystko, co jej mówił i przedstawiał, Joasia wzruszała ramionami:
— Ja niewiém, — rzekła do niego — jak się wam chce tylko żartować, kiedy mój panicz młody jest tak niebezpiecznie chory, a moja biédna chrzestna matka w tak wielkiej zgryzocie. Zdaje się przecież, że ich kochacie panie, bo tak często wysiadujecie w domu; ale cóż, kiedy z was taki szaleniec, że musicie kogoś koniecznie do szaleństwa przywieść. Mnie się zdaje, żebyście się do dziewcząt umizgali gdybyście nawet jedną nogą w ogniu byli. Dajcież mi raz pokój, z was tylko bałamut. Jak mi pan będzie jeszcze długo o tém prawił, to powiém Klaudyi o wszystkiém.
Zimna krew i obojętność Joanny lepszą była dla niéj obroną jak gniéw lub bojaźń. I w istocie Marsillat czuł sam, że rozumnie mówi, i że nie sądzi gorzéj o nim, jak był w istocie; bo kochał i lubił Wilhelma, a jego postępowanie nie pochodziło wcale z obłudy.
Tyle téż jedynie pozyskał od perły z Combraille, jak ją nazywał w pół z namiętności, w pół z szyderstwa. Nasi ludzie młodzi wyższych stanów rzadko się szczérze umizgają do dziéwcząt do tego stopnia społeczeństwa należących. W stosunkach swoich z niemi zachowują ową wyższość swoją pogardliwą, na którą te w prostocie swojej wcale nie zważają, jeżeli kochają, co się na ich nieszczęście dość często wydarza, chociaż nigdy chciwość — niechcę jednak powiedzieć próżność — nie jest do tego powodem. Młodzież nasza średnich stanów okropnie jest zepsuta, i zastępuje teraz panów z czasów feudalnych w pewnych prawach które sobie przywłaszcza, z powodu, że posiada majątek, i rodziny owych biédnych ludzi w pewnej zawisłości od siebie trzyma.
W miarę jak Wilhelm do zdrowia przychodził, Marsillat uważał bardzo dobrze ten rodzaj opieki zazdrosnéj, którą swoją chrzestnicę zaszczycał, a z obawy, żeby się śmiesznością nie okrył, udał, że niezważa wcale na Joasię. Były nawet chwile że się mu zdawało iż odgaduje w sercu młodego przyjaciela głęboką i zgubną miłość dla niéj, a wtedy chciał, udać szlachetnego i sprzyjać tej jego namiętności. Życzył sobie tylko, aby Wilhelm zasięgnął jego pomocy, i porad jego doświadczenia w rozpuście; ale młody baron byłby raczéj umarł, jak serce swoje jemu otworzył.
Wreszcie, pochlebiało to bardzo Marsillatowi w głębi jego duszy, że się tak uprzejmie i zaszczytnie w tym domu z nim obchodzono, i że szczególnie panie domu pieściły się z nim bardziéj, jak z kimkolwiek innym pochodzenia jemu równego. Każdy z tych ludzi z upodobaniem oddawał się tej słabości; chociaż mało jest ziem, gdzieby szlachectwo tak małą wartość miało jak u nas; gdzieby pod ów czas bardziéj było w zwyczaju prześladowania go szyderstwem, i powstawania na niego więcéj jak na to zasługiwało.
Ale bieg rzeczy uchronił Joannę od napaści Marsillata. Żył bowiem w zupełnie inném mieście, myślał tylko o swojém zatrudnieniu, o swojéj sławie, o swojéj przyszłości, a jego namiętność dla dziewczyny ze wsi niebudziła się w nim już tylko czasami, zwłaszcza, że sposobność mówienia z nią bardzo rzadko się zdarzała, i nawet niebezpieczną się stawała dla jego sławy jako człowieka pewnéj powagi. Co chwila szaleństwa młodości, — dla których u nas za nadto wiele się ma pobłażania, — mniéj się zgodzić dawały z położeniem rzecznika niejaką sławę mającego. A nawet może i chętka do tego ginęła pomału w duszy Marsillata pośród zatrudnień coraz liczniejszych i ważniejszych. Słowem, namiętność jego dla Joanny w piersi jego na niejaki czas zasnęła. Może sposobności tylko czekała, aby się tém gwałtowniéj obudzić.......
Po objedzie wyciągnął z sobą Wilhelma i sir Arthura na łąkę, na któréj Joanna zwykle krowy swoje pasła. Za pozór im podał zabawę wypłoszenia i polowania na zające ukryte pośród skał nad brzegami rzéczki będących. W rzeczy zaś saméj, Marsillat chciał widzieć sir Arthura w obec przedmiotu jego myśli, bo Klaudyja za nadto dobrze pode drzwiami sir Arthura podsłuchiwała, aby niemiała była na pamięć umiéć tego dziwnego oświadczenia, które Joannie pod pokrywą uczynił; a Marsillat nie zerwał jeszcze tak zupełnie związków swoich z Klaudyją, aby już dotąd nie miał był mieć przynajmniéj ćwierć godziny tajemnéj z nią rozmowy. Klaudyja nieutrzymywała z swoim dawnym kochankiem innych teraz związków, prócz, że lubiła z nim szczebiotać czasami, a widząc że go bawiły te jéj plotki, opowiadała mu téż z upodobaniem wszystko, co się tylko w domu wydarzyło. A Marsillat, który rad wiedział wszystko, używał ją do swojéj tajemnéj policyi, chociaż ona tego się wcale niedomyśliwała. Ta poufność plotkarska należy do obyczajów średniego stanu téj krainy.
Nasi trzéj młodzi ludzie doszli już do łąki, a jeszcze oko przenikliwe Marsillata i spojrzenie smętne i niespokojne Wilhelma Joanny nigdzie odkryć niezdołało. Jednak krowy się pasły na łące, a zatém i pastérka daleko być nie mogła. Musieli się przeto wyrzec spotkania jej, a Leon tylko z wielkim przymusem wszedł między skały, aby wypłoszyć zająca, którego przyrzekł sir Arthurowi, stojącemu z strzelbą na czatach.
W tedy to dopiéro odkrył Joannę, opartą o wielką skałę i głębokim snem zdjętą. Podobna niemoc i lenistwo niebyło zwyczajem Joanny, i nieodpowiadało jej przesądowi wiejskiemu, że to nie dobrze spać w polu. Ale téj nocy zaledwie dwie godzin spoczynku użyła, i znużenie ją zwalczyło. Kądziel jeszcze miała przy boku, ale wrzeciono wypadło jej z ręki na ziemię, i nitka była zerwana. Jéj głowa piękna nachyliła się o skałę, a len na kądzieli służył za poduszkę jej licu dziewiczemu. Siedziała w najskromniejszéj postawie, a prawa jéj ręka, zwieszona koło boku robiła czasami aczkolwiek słabe poruszenie nadania wrzecionowi krętego obrotu.
Marsillat, który ją był piérwszy odkrył, zatrzymał się na kilka kroków przed nią, i dał znak swoim towarzyszom, aby się zbliżyli. Wilhelm doznał boleśnego ściśnienia serca widząc swoją wstydliwą Joannę narażoną na ogniste spojrzenia tego człowieka. Ale sir Arthur spoglądając przez niejaki czas w milczeniu na Joannę, nagle zdawał się głębokiego wzruszenia doznawać, i szepnął po cichu, kładąc ręce na ramionach swoich dwóch towarzyszów:
Ho!.... czy sobie nie przypominacie?....
— Cóż takiego? — zapytał Marsillat. — Zdaje się że coś przyjemnego się ci przypomniało!
— Ho! zawołał Anglik wyciągając swoją rękę ku głowie Joanny z wielkiém rozczuleniem, — teraz sobie wszystko przypominam! Była niegdyś najpiękniejszém dzieckiem w świecie, a teraz jest najpiękniejszą dziewczyną w świecie!
— Wielki boże! — zawołał Wilhelm kładąc rękę na czole, — coś sobie jakby we śnie przypominam!... Pomóżcie mi wywołać sobie nazad w pamięci!....
— Wilhelmie, — rzekł Harley, — czy sobie przypominasz skały krwawo-ofierne i druidkę Welledę, owe trzy podarki, i owe trzy życzenia któreśmy jej uczynili?
— A prawda, — zawołał Leon, — teraz sobie wszystko przypominam. Co do trzech podarunków, to już niéwiem nic jakie one były. Wiém tylko żeśmy jej dali trzy sztuki rozmaitych pieniędzy. Ale co do trzech życzeń, to sobie przypominam życzenie sir Arthura: „dobrego męża“ i moje „silnego kochanka.“ — Ale co życzenia Wilhelma, to sobie nie przypominam wcale.
— Ani ja, — rzekł Wilhelm, — ale pamiętam, żem jej dał sztukę złota w podarunku.
— A ja sobie wszystko przypominam, jak gdyby to wczoraj się dopiéro stało, — zawołał sir Arthur.
— I sądzisz sir Arthurze, że to była Joasia? — zapytał Wilhelm z pomięszaniem.
— Dla czegóż by ona być nie miała? — odrzekł Leon; — niepamiętam wprawdzie kto to był, ale bardzo łatwy sposób mamy o tém się upewnić.
Że bardzo głośno mówił, więc się téż Joanna przebudziła; zaczerwieniła się z wstydu i zadziwienia; przetarła sobie oczy, wstała, uśmiechnęła się, i spojrzała na swoje krowy. Były już nieco daleko. Joanna chciała pobiegnąć, aby je dogonić, ale Marsillal ją zatrzymał.
— Joasiu, — rzekł do niéj, aby ją doświadczyć, — przecieżeś dotąd jeszcze nikomu o tém niepowiedziała, coś zrobiła z temi trzema sztukami pieniędzy, które ci boginki z góry Barlot włożyły w rękę, kiedyś jeszcze była małą, i pewnego dnia sobie spała spokojnie między skałami krwawo-ofiernemi.
— Wielki boże! — zawołała Joanna, zbledłszy jak trup, — a pan jak wie o tém? Nikomu ani słowa o tém niepowiedziałam tylko mojéj matce, a moja matka to samo nic o tém nikomu niewspominała!
— Zapewne i twoja ciotka musiała o tém wiedzieć Joasiu!
— Nie! moja ciotka ani słowa o tém nie wiedziała! Kto to panu mógł powiedzieć? To nie moja wina jeźli o tém wiecie; ja nikomu ani słowa nie rzekła!
— Ale powiedz no mi, dla czego rzecz tak prostą ukrywałaś tak starannie przed wszystkiemi? — zapytał Wilhelm. — Nie pojmuję, dla czego taką wagę przywięzujesz do tego przypadku, moja kochana Joasiu?
— Czy i wy o tém wiécie, paniczu chrzestny? — zapytała Joanna mocniéj jeszcze strwożona.
— I ja także wiém o tém, — rzekł Anglik, biorąc z wyrazem dobroci ojcowskiéj i szacunku Joannę za rękę, — i proszę cię Joanno, chciéj nam powiedzieć, czy to niebyło dla ciebie przyczyną jakiéj zgryzoty?
— Nie, mój panie, — rzekła Joanna z pewną dumą szczególną, — to mi nigdy żadnéj zgryzoty nie sprawiło.
— Powiédzże nam jednak, dla czegoś się z tém kryła? — rzekł Marsillat, który przybierał z nią tę poufność w mowie, aby trochę zmartwić swoich spółzalotników. — Zapewnieś szczérze w to wierzyła, że to podarunki były od boginek?
— Niemogę wam nic o tém powiedzieć, panie Marsillat, — odpowiedziała Joanna z niechęcią. — Panowie jesteście mądrzy i macie swoją wiarę, a my mamy naszą. My jesteśmy ludzie prości, to prawda; ale my w polu dzień i noc żyjemy, i widzimy wiele rzeczy, których wy niewidzicie i nigdy nie zobaczycie. Zostawcie nas takich, jacy jesteśmy; bo to tylko nam nieszczęście przynosi, jeżeli nas zmienić chcecie.
— A zatém ty utrzymujesz koniecznie że to boginki były! — powtórnie rzekł Marsillat. — Niechże i tak będzie! Widzisz tedy sam Wilhelmie, — dodał, tykając także młodego barona, co zwykle wtedy czynił najczęściéj, jeżeli chciał sobie drwić z niego, — jakiego umysłu są nasze ładne pastérki! Tysiąc przesądów niedorzecznych mają w głowie, a i twoja chrzestnica ich nieutraciła wcale, chociaż już od dwóch lat prawie siostra twoja nad tém pracuje, aby je wybić jej z głowy. Joasiu, czy chcesz, żebym ci powiedział.....
— Niechcę, nie! niech mi pan nic nie mówi, — odpowiedziała Joanna z smutkiem, któren był tylko odbiciem jéj zagniewania. — Już dosyć tego gadania o tém. Drwijcie sobie panicze ze mnie, jak się wam podoba, i szydźcie z rzeczy, których nie znacie, jeźli się niczego nie boicie. Ja zaś nic nie powiedziałam, i nie popełniłam nic złego.
— Ho! — zawołał sir Arthur, zmartwiony tą boleścią, która się w rysach Joanny odbijała, — nic tego nie rozumiém..... Lecz jeźli Joanna w błędzie zostaje, to jej trzeba prawdę wyjawić. Nie wypada sobie drwić z niéj, ale jej oznajmić.....
Sir Arthur uciął swą mowę, widząc twarz Joanny łzami zalaną. Tyle go to bolało, iż się przyczynił do wyciśnięcia jej łez, że stanął osłupiały, a chcąc ją uspokoić i pocieszyć, nie umiał jej nic więcéj powiedzieć, tylko swoje: — Ho! —
Smutek i pomięszanie Wilhelma jeszcze widoczniejsze było; ale będąc skłopotany obecnością Marsillata, nieśmiał ani kroku zrobić, ani téż słowa wyrzec aby wstrzymać Joannę, która się szybkim krokiem od nich oddalała.
— No i cóż sir Arthurze, — rzekł Marsillat, który sam jeden zimny pozostał, — cóż mówisz na to dziwactwo? nie jest-że to bardzo ciekawa uwaga, która się nam nastręcza nad obyczajami naszych wieśniaków? Podróżowałeś w kraje dalekie i dzikie, ale założyłbym się o niewiedzieć co, żeś się nie spodziewał wcale śród Francyi znaleść przesądy tak przestarzałe!
— Powiedz raczéj tyle poezyi cudownéj, — odpowiedział Harley. — Nie znajduję w tém wszystkiém nic tak śmiesznego lub godnego pogardy, i przypominam sobie bardzo dobrze to, coś mi niegdyś opowiadał o czarnoksiężniczkach lub boginkach, które biegają po kromlechach gallickich. Chciéj mi jednak wytłómaczyć panie Marsillat, dlaczego ta dziewczyna płakała?
— Bo to sprowadza nieszczęście mówić o boginkach i zdradzać ich stosunki, któremi śmiertelników zaszczycają. Jest to zbrodnią przeciwko nim, i od téj chwili prześladują i dręczą tę istotę nieprzezorną w której dotąd ufność mieli. Widzicie sami, że to ani przez myśl nieprzeszło tej dziewczynie, że to my byliśmy owemi trzema boginkami na górze Barlot. Upiera się w tej wierze, że otrzymała podarunek od duchów dobrych, a w obawie, aby tajemnica jéj nie została rozgłoszoną, płacze i broni się, że to nie ona ją rozpowszechniła. Co ja to nie jestem tak pobłażającym dla téj poezyi, którą ci się cudowną nazwać podobało. Nienawidzę zabobonów, i opłakuję każden błąd, pod jakimkolwiek kształtem on się pokaże. Nigdy nie przepuszczę sposobności, jeżeli go wyszydzić mogę, i sądzę, że to jest obowiązek, którego dopełniam przeciwko tym prostym ludziom, którzyby mogli być naszemi równemi, gdybyśmy ich oświécić chcieli, a teraz są utrzymywani w ciemnościach zupełnéj niewiadomości i źwierzęcości prawie.
— Od czasu, jakem niemiał przyjemności widzenia cię, stałeś się jak uważam, bardzo wielkim przyjacielem ludzkości, — rzekł Wilhelm z niejaką goryczą.
— Byłem nim zawsze, — odpowiedział Marsillat, i sadzę się na to, aby nim być, i to więcéj jeszcze jak ty Wilhelmie! Bo to leży w dążeniu waszego stanu wiecznie biédnych w niewiadomości utrzymywać, aby ich wiecznie jarzmić. Dla tego podziwiając jako poeci, któremi być się kusicie, tę cudowność która zapełnia umysł tych biédnych, utrzymujecie tylko waszą udaną pobożnością i opieką dla obrazów cudownych, pielgrzymek, odpustów i tym podobnych bzdurstw głupotę naszych biédnych wieśniaków, podczas gdybym ja sobie życzył przeciwnie, aby Woltera czytać mogli.
— Panie Marsillat, masz słuszność w jednym względzie, ale jéj nie masz w drugim, — odpowiedział Harley. — Życzyłbym sobie w raz z tobą, aby wieśniak zarówno od zgrozy piekła jak i nędzy uwolniony został..... Jeżeli zaś tylko Woltera chcesz mu dać czytać, kiedy będzie umiał czytać, tobym bardzo żałował za niego powiastek jego poetycznych i jego wiary w cudowność. Joanna niedawno wyrzekła coś bardzo głębokiego, czegoś jednak, jak się zdaje, nie pojął. Wieśniacy, którzy w polu dzień i noc żyją — mówiła — widzą rzeczy, których ty nigdy widzieć nie będziesz. To tyle znaczyć ma, że ich umysł bardziéj do poezyi zwrócony jest jak nasz, a w téj mierze, nie wiém, czyli ich żałować lub im zazdrościć, czyli ich z tego błędu wyprowadzić lub podziwiać mamy.
— O tak, podziwiacie ich jako ciekawi, lubownicy! — odrzekł Marsillat. — Zbieracie chętnie ich powiastki, aby je wiérszem ułożyć, lub w bujną prozę i muzykę ubrać. Ale byście sobie nie życzyli tego wcale, aby wasze dzieci podobnemi powiastkami karmiono, i z wielką pilnością staralibyście się ich wyprowadzić z błędu, gdyby bajki swych mamek chcieli brać za prawdę.
— Może się mylisz, — rzekł Wilhelm. — Dziecko równie jak wieśniak potrzebuje poezyi, i nie można go niczego nauczyć, tylko za pomocą obrazów. Co do mnie, i ja byłem karmionym temi powiastkami, któremi pogardzasz, i bardzo by mi przykro było, gdybym był ducha Woltera z mlékiem wyssał.
— Wiém o tém, żeś témże samém mlékiem był karmiony co i Joanna, — odrzekł Marsillat z uśmiéchem, — a bajeczki matki Tuli mogły tak dobrze być tobie do smaku, jak bajki mojéj babki, która z waszém przeproszeniem, to samo niejako do wieśniaków należała, niegdyś i mnie bawiły. Ale ty nie lubisz tych obrazów tylko jedynie dla tego, aby wyszukać i wynaleść ich znaczenia, gdy tymczasem biédna Joanna i jej rówiennicy w nich widzą rzeczywistość okropną, która ich umysł zajmuje, i dręczy, i głupotę i poniżenie ich życia stanowi. Cóż na to powie nasz filozof? — dodał zwracając się z przekąsem do p. Harley.
— Ja mówię, — odrzekł tenże, — żeby wypadło się obchodzić z mózgiem wieśniaków tak jak się obchodzono z mózgiem Wilhelma; zostawić im poezyją i pomódz im do wykrycia znaczenia tych obrazów.
— Wtedy nie będą mieli wiary w poezyją — zawołał Leon, który lubiał sprzéczkę umiejętną. — Bawiliby się w nią tylko podobnie jak wy wszyscy teraz w nią się bawicie; najzimniejsi staliby się krytykami, a najwięcéj sztuki posiadający, literatami; nie żądam ja niczego więcéj, ale wtedy właśnie utraciliby tę prostotę szczéroduszną i łatwowierną, którą właśnie poezyją ich nazywacie, a która w waszych oczach cały wdzięk ich zabobonności stanowi.
Harley chciał coś na to odpowiedzieć, ale w krótce został zmięszany i pobity przez Marsillata, który łatwiéj się umiał wygadać, i z większą jasnością i rozumowością rzeczy przedstawiał. Anglika jednak nie przekonał, który wszelką słuszność oddając jasności jego rozbioru, wiele suchości widział w jego uczuciach, i z odrazą tylko przysłuchiwał się jego filozofii zanadto zmysłowej. Ludzie jednak, których pewna mała i ciasna ale wyraźna cząstka prawdy zadowolnić może, w sprzeczkach podobnych zawsze będą mieli przewagę pozorną nad tymi, którzy w rzeczach nieświadomych jeszcze szukają prawdy daleko większéj i wznioślejszéj. Harley w krótce musiał ustąpić rzecznikowi ruszczkę zwycięzką, a Wilhelm, którym dowcip teraz bardziéj zachwiał, jak on sam chciał przyznać, coraz smutniejszym się stawał, i w końcu zupełnie zamilkł.
Rozmowa ta ponowioną została wieczorem koło stolika od roboty, przy którym obie panny zamkowe i ich młodzi goście osobne towarzystwo tworzyli, podczas gdy rodzice grali w karty z kilku urzędnikami lub mieszczanami królowi przychylnemi z Boussac. Arthur i Wilhelm byliby sobie z serca życzyli, aby rozmowa o Joannie tylko między nimi oboma i Maryją się była toczyła; ale cóż, kiedy sposobu nie było przeszkodzić Marsillatowi, aby nie opowiadał w obec Elwiry przygody na górze Barlot; odkrycia, które Harley zrobił, pokazując że Joanna i owa mała pastérka kuz, druidką kamieni krwawo-ofiernych nazwana, jedną i tą samą osobą były; i zmartwienia, które łatwowierna Joanna okazała, słysząc, że więcéj ludzi wie o wypadku owym z pieniędzmi, które w jéj dłoń złożone zostały. Panna Boussac z wielką uwagą temu wszystkiemu się przysłuchiwała, i prosiła, aby jej wszystkie szczegóły owego zdarzenia opowiedziano. Lecz tylko Harley sam je sobie dokładnie przypominał. Wilhelm, będąc jeszcze w ów czas bardzo młody, o tym wypadku bardzo niejasne tylko wspomnienie w sobie przechował, które się w miarę jak Arthur opowiadał, coraz bardziéj wyjaśniało. Marsillat miał wprawdzie lepszą pamięć jak Wilhelm; ale że poezyja tego wydarzenia nie zrobiła na niego takiego wrażenia, jak na jego dwóch towarzyszów, byłby sobie może, równie jak Wilhelm, nigdy o tém nie przypomniał, gdyby mu Harley nie był w pomoc przyszedł. Ta różnica we wrażeniach, które jedna i ta sama rzecz na osoby różne robi, jest stwierdzona dostatecznie przez codzienne doświadczenie.
Sir Arthur raz jedynie w swojém życiu był na skałach krwawo-ofiernych. To miejsce dzikie w jego pamięci bardzo wyraźny obraz po sobie zostawiło, a okoliczność najmniejsza, która z tém związek miała, dla niego część tego obrazu stanowić się zdawała. Marsillat, który mało sto razy przedtém i potém tamtędy przechodził, w wielkim byłby był kłopocie, gdyby mu było przyszło jakie szczególne wydarzenie opowiedzieć. Czatował on nie i raz[22] podchwycił niespodzianie nie jedną pastérkę śpiącą śród tych skał i krzaków tego mało zwiedzanego ustronia. Lecz odległość mieszkania i nieokrzesanie Joanny dość długo ją chroniły od spojrzeń zapalonego myśliwca, aby nie miał był zapomnieć jéj rysów, które się z resztą bardzo zmieniły, a nawet przeistoczyły od czasu spotkania się z nią na górze Barlot aż do owéj chwili, w której oczy czarne Klaudyi zwabiły młodego rzecznika ku krzakom w Toull i dolmenom w Ep-nell. Co do Wilhelma, te cztéry lat, które w Paryżu na wielkim świecie przepędził utworzyły przepaść prawie między jego wspomnieniami młodości i uczuciami nowego zupełnie życia.
Skoro wszyscy dość wcześnie się rozeszli, według zwyczaju panującego w Boussac, Arthur, Wilhelm i Maryja przedłużyli nieco czuwanie swoje w wielkim salonie. Anglik trwał uporczywie w swojéj miłości do Joanny, a panna de Boussac nie starała się wcale wybić mu to z głowy, ale owszem, podziwiała jego roztropność, jak ją nazywała, i unosiła się nad jego zamiarem zadziwiającym tego małżeństwa. Wilhelm milczał i usiadłszy obok olbrzymiego kominka, męczył dopalające się głownie z nadzwyczajną niespokojnością. Harley chciał go nakłonić do tego, aby i on jego zamiar zupełnie pochwalił; ale młodzieniec oparł się na niebezpieczeństwie połączenia nierozłącznie umysłu oświéconego z uczuciami szlachetnemi ale ślepemi. Nakoniec nadmienił i o walce wiecznéj może, którą przyjaciel jego stoczyć będzie musiał z głosem powszechnym. Lękał się śmieszności i powszechnéj nagany, która się do tego dziwnego postanowienia przyłączy. Arthur zbijał te zarzuty dowodami niezbitemi ze stanowiska uczucia i zdrowego rozsądku, a Wilhelm wzruszony, przygnieciony, czuł się zwyciężony w głębi swojego serca. Wtedy czuł on tajemne ulżenie w tej myśli, że Joanna, wierna swojemu dziwacznemu postanowieniu, odtrąci od siebie wszelką myśl małżeństwa, i zaklinał Arthura, aby się piérwéj z miłością swoją nieoświadczał, dopokąd albo on, albo siostra jego nie znajdą sposobności zbadania poprzód myśli tajemniczéj pastérki. Lecz wtedy Maryja przyganiała mu także jego oziębłość i słabość w obec téj wzniosłości ich przyjaciela. Nakoniec zgodzono się na to, aby się Maryja nazajutrz przyczepiła do Joanny, i dotąd ją ścigała, dopokąd jej tajemnicy serca nie wydrze.


ROZDZIAŁ XVII.
Wielka-Boginka.

Słońce jeszcze nie zaszło, a romansowa Maryja już poszła do stajni, gdzie Joasia krowy doiła, i usiadłszy na żłobie weszła z nią w rozmowę zaczynając od przygody na górze Barlot. Piękna mléczarka dowiedziawszy się od niéj z największą pewnością że Wilhelm, Arthur i Marsillat byli sprawcami tego cudu, któren najgłówniejsze i najważniejsze zdarzenie w jéj życiu stanowił, zawiesiła na chwilę swoją robotę, i przez chwilę niemogła przyjść do siebie, tém wyjawieniem przerażona. Gdyby ktokolwiek inny jej był o tém powiedział, nigdyby mu nie była wierzyła; lecz ona szanowała swoją pannę z równą czcią prawie jak swoją patronkę, Dziewicę boską, i osłupiała, zmięszana tym ciosem zimnéj rzeczywistości, przez długi czas opamiętać się nie mogła. I w istocie, jeżeli się wieśniakowi wiarę w cud odbierze, zdaje się, że się mu odbiéra część jego duszy.
— Jak widzę, moja Joasiu! — rzekła młoda dziedziczka zamku, — to bardzo żałujesz twojego marzenia?
— Prawda kochana panno! że bardzo żałuję, — odpowiedziała Joanna, — bom się już była przyzwyczaiła codziennie o niém myśleć. Lubo, jeźli tracę przyjemność, tracę razem i wielki kłopót.
— Wytłómacz się jaśniéj. Wszak mnie Joasiu wszystko powiedzieć możesz. Ty wiész, że cię bardzo kocham. Wiész także, że sobie nigdy z ciebie nie żartuję, a chociaż dotąd niewiedziałam jeszcze, jak daleko w boginki wierzysz, nigdy jednak nie miałam tak mało ochoty jak dzisiaj dręczyć cię o to lub upokorzyć.
— O wiém ja o tém, moja dobra panienko, że macie bardzo dobre serce! Ale cóż, kiedy wy niewierzycie w te rzeczy, co my.
— To prawda; ale cię przecież posłuchać mogę, a może nawet i przyjąć twoje myśli, jeżeli uznam, że są prawdziwe. Naucz mię tedy twojéj wiary; pomyśl sobie, że jestem niewierną, i że mię chcesz nawrócić. Powiedz mi, co to są te boginki?
— O panno, to bardzo łatwo; są to córki boga, albo córki djabła. Kochają nas lub nienawidzą, pomagają nam lub nas dręczą, zatrzymują nas w dobrém lub nas do złego potrącają, a to podług tego jak ich znamy, i czy dobrym, czy złym się oddajemy. Jeżeli dziewczyna ma świadomość, pozyskuje zbawienie zostając zawsze roztropną. Jeżeli zaś nie ma świadomości, przychodzą jej złe myśli, i daje się ułudzie i pociągnąć do złego, sama nie wie jak.
— Dobrze więc! Kiedyś przebudziwszy się wtedy ze snu, na swych kamieniach krwawo-ofiernych znalazła w twoim ręku te trzy sztuk pieniędzy, czyś je uważała za podarunek boginek, czy téż za podstęp?
— Zaraz wam powiém, kochana panno. Trzeba wam już powiedzieć wszystko. Czy panna nie wie o tém, że w naszych stronach jest skarb ukryty?
— Wiém o tém że wszyscy go szukają, a nikt go znaleźć nie może. Mówią także, iż w górach Toull całe ciele złote ma być zagrzebane; i że to ciele złote, czyli wół złoty, jak go nazywacie, wstaje, wychodzi z swojéj jamy nieznajoméj w niektórych dniach roku, szczególnie w noc bożego narodzenia, i zaczyna biegać po okolicy, pryskając ogniem oczami i nozdrzami.
— Prawda panno, tak ludzie mówią.
— Mówią także, iż jeżeli kto popełniwszy zbrodnię przypadkiem tego wołu nadybie, wół go przestrasza, biegnie za nim i zabić go może; a przeciwnie, jeżeli ta osoba jest wstanie łaski, i wprost na niego idzie, niema się niczego obawiać. Mówią nakoniec, że jeżeli taka osoba ma to szczęście, iż go zdybie w noc bożego narodzenia podczas podniesienia w kościele, może wtedy tego wołu schwycić za rogi i poskromić, a wtedy wół złoty klęka przed nią, i prowadzi ją do swojéj jamy, a ta jama jest to właśnie jama złota, to miejsce, w którém leży skarb dawnego i starożytnego miasta Toull, które zaginęło, i którego daremnie szukają od tysiąca lat.
— Prawda panno; i wy wiécie o tem wszystkiém?
— Słyszałam już o tej bajce, a wczoraj wieczór pan Marsillat wiele nam szczegółów o tém opowiedział, i zapewnił nas, że wszyscy prawie mieszkańcy z Toull i jego okolic w to głupstwo święcie wierzą, chociaż się z tém przed innemi nie zwierzają. A tyż Joasiu, czy i ty w to wierzysz?
— Powiedzieliście już kochana panno, że to głupstwo. Ja zaś nic nie mówię o tém. Nie mówię, że jest głupstwo, bo moja matka w to wierzyła; nie mogę także twierdzić że to jest prawdą, bo ksiądz proboszcz z Toull mówi, że to jest grzéchem. Ale ja się starałam zawsze uchronić się od złego, aby nie zostać zabitą, gdybym wołu nadybała, i znaleść skarb, gdyby to boską wolą być miało.
— A zatém ty w to wierzysz, moja poczciwa Joasiu. I cóż daléj?
— Daléj panno? Czyliż wam nie powiedziano że nie trzeba nigdy mieć ani okruszyny złota na własność, aby nie być w niebezpieczeństwie?
— Prawda, i o tém mi mówiono. Czy sądzisz, że złoto nieszczęście sprowadza?
— Co to, to prawda! Każdego razu, kiedy jaki pan której dziewczynie złoto pokazał, ona jakby głowę straciła, i natychmiast się mu oddała, niezważając nawet czy był stary, złośliwy i brzydki! Otóż kiedym złoto spostrzegła w mojej ręce, rzuciłam go natychmiast daleko od siebie, a potém, aby komu innemu nie zaszkodziło, wykopałam nożem jamę w ziemi pod wielkim kamieniem krwawo-ofiernym, i trzewicem moim wtrąciłam luidora do téj jamy. Ale że i srébro miałam w ręcę, srébra się nie bałam, i zaniosłam go natychmiast mojej matce.
— A więc zaraz ci się boginki przypomniały?
— Nie moja panno! Ja o nich nie myślałam wcale, bom jeszcze wtedy nie miała o nich świadomości; wiedziałam tylko, że złoto nieszczęście sprowadza, i niechciałam go mieć. Dopiéro wtedy kiedym matuni mojej powiedziała co mi się wydarzyło, i kiedym jej obie sztuki srébrne pokazała, zaczęła mię nauczać. Wyłajała mię bardzo, żem zasnęła koło skał krwawo-ofiernych, gdzie złe duchy przesiadują, i nauczyła mnie, co mam czynić, aby się wybawić od nich, które sobie tak ze mną postąpiły, jak gdyby mnie zakupić chciały na swoje usługi. Bardzo była rada, żem zostawiła luidora na górze Barlot, i żem go do kieszeni nie schowała, ani się na niego z chęcią nie patrzyła, ani téż nie życzyła dla siebie go zatrzymać. Nie wiedziała co powiedzieć o wielkim talarze białym. Mógł on szkodzić, albo nie szkodzić, ale mógł także nie być ani szkodliwy ani nieszkodliwy, bo są boginki, które czasem weseląc się lubią się ubawić, robiąc komuś na złość, chociaż nieszkodliwie; zatrącą naprzykład gdzie wrzeciono, lub zerwią czasem nić przy przędzeniu, lub przeszkodzą zwijaniu nici wywracając motowidło jeźli człowiek nie jest baczny. Kazałyśmy przeto talara w kościele poświęcić, i wrzuciłyśmy go do szkatułki na ubogich. A co do tej sztuki pięciu su, że była mała, świécąca i ładniutka.... i był na niej césarz, a moja biédna matula bardzo tego cesarza kochała. Nieraz mówiła, że gdyby nie była mamką, toby była przekupką lub szynkarką została, i poszła na wojnę przeciwko Anglikom, którzy nasz kraj zabrali i spustoszyli już bardzo dawno, jeszcze za czasów Wielkiéj Pastérki!
— No i cóżeście zrobiły z tą małą sztuką złota?
— Moja nieboszczka matka rzekła do mnie: „Joaś, ten pieniądz nie będzie szkodził, oznacza on honor i szczęście. To zapewnie dobra boginka, widząc jak zła boginka skusić cię chciała złotem, włożyła w twoją rękę ten mały bielutki pieniądz aby cię obronić. Musiała to być z pewnością Wielka-boginka z Ep-nell, która ci dobrze życzy, bo wie że nie jesteś złą dziewczyną, żeś nigdy nikomu krzywdy nie zrobiła, ani téż nikomu ciężarem nie była. Schowajże więc ten jéj podarunek, i nierozłączaj się z nim nigdy.“ Potém przebiła ten mały pieniądz i przywiązała mi go do krzyża u mojego szkaplérza wraz z małym medalijonikiem najświętszéj panny, która nad wszystkiemi dobremi boginkami panuje; a ja go zawsze noszę przy sobie. Oto niech się mu panna przypatrzy, noszę go zawsze przy sobie w kieszeni, a w nocy zawieszam go na szyi, a tak się nigdy z nim nie rozłączam.
I pokazała zarazem przyjaciółce swojej młodej mały szkaplerzyk z owych szarych korali, które na naszych polach rosną, a których nazwy już nie pamiętam. Lichy podarek sir Arthura był do nich przywiązany małém żelazném uszkiem.
— Otóż to moja panno, — mówiła daléj Joanna — całe wydarzenie z tymi trzema pieniądzmi, które mię tyle modlitw kosztowało, bom myślała że to cud jaki, i nieraz mię strachem wielkim nabawiało. Panna mówi, że to nie jest cud żaden. A może się téż panna i myli! Boginki się może wmieszały w całą tę sprawę, i wybrały między tymi trzema panami jednego, chociaż o tém wcale nic nie wiedział, którego podarunek miał na mnie sprowadzić nieszczęście.
— A wiész ty, moja biédna Joasiu, od kogo ten twój pieniądz mały pochodzi?
— Zapewnie od mojego chrzestnego panicza.
— Otóż nie! od pana Anglika!
— Od Anglika! A! — zawołała Joasia zdziwiona, czy to Anglik może sprowadzić szczęście na biédnego chrześcijanina?
— Czy ty myślisz że Anglicy nie są chrześcijanami?
— Ja niewiém!
— A ja cię zapewniam, że są tak dobremi chrześcijanami jak i my Joasiu!
— O, wiém ja o tém dobrze, że to teraz tak gadają; ale kiedy to jeszcze żył ojciec panny, któregoście nie znali, to wtedy inaczéj o nich mówili. A czy panna wie, dla czego moja biédna matka chciała, ażebym zdybała wołu, i znalazła skarb?
— No, dla czegóż?
— Mówiła, że skarb ten jest tak wielki, że nikt niemoże jego końca zobaczyć; i że nim możnaby cały świat uszczęśliwić, i żeby jeszcze było za co wystawić wielkie wojsko aby Anglików z Paryża wypędzić, — bo oni byli wtedy panami w Paryżu jak się zdaje, kiedy mi o tém mówiła.
— Z jakiegoż to powodu nienawidziła twoja matka tak bardzo Anglików?
— Wszakci ona się tego nauczyła w domu waszym, kiedy mamczyła braciszka panny. Wasz ojciec nieboszczyk, który — jak mówią — wielkim miał być wojskowym, wojował przeciwko nich, a wasza pani matka, która się zawsze bała, aby gdzie nie został zabity, na śmierć ich nienawidziła. A kiedy Anglicy césarza zamknęli do żelaznéj klatki, moja matka płakała, i ja płakałam widząc, że ona płacze. A potém, kiedy ludzie mówić zaczęli, że Anglik przywiózł nam z swojego kraju króla anglika i osadził go w Paryżu, aby rządził Francuzami, mocno się gniewała, i mówiła: „Moja biédna pani z Boussac będzie się teraz bardzo martwiła.“ — Dla tego się téż mocno zdziwiłam, jakem do zamku przyszła, kiedym usłyszała, jak pani matka panny mówiła: że kocha teraźniejszego króla; i nie wiedziałam sama co mam myśleć, kiedym zobaczyła że jego obraz ma w swoim pokoju, a obraz césarza na strychu powieszono. Nie mogłam tego ścierpieć, i zniesłam go do mojéj izby tak, że ona o tém nie wie, i nie wierzę, żeby miało w tém być co złego.
— Złego w tém nic nie ma. I ja podziwiam i lituję się nad césarzem. Ale miéj się na baczności, aby pani Charmois tego nie odkryła nigdy, że ty tak czcisz obraz césarza, bo by dotąd mamie spokoju nie dała, dopokąd by go spalić nie kazała.
— Ja go téż codziennie rano osłaniam prześcieradłem, które na nim wieszam. Ale wieczorem, kiedy do mojej izby powrócę, w tedy się mu przypatruję, a to mi wielką przyjemność sprawia. Bo widzi panna, i mój ojciec był żołnierzem pod césarzem, i był z nim w kraju, któren Włochami nazywają, i bił się dobrze. Ja go prawda nie wiele pamiętam, ale o tém wiém dobrze, że nie lubił Anglików, i był u nas obraz césarza, który ciągle wisiał na ścianie, i wraz z domem się spalił,
— A zatém ty myślisz wojnę Anglikom wypowiedzieć moja Joasiu? Jak znajdziesz skarb, wystawisz wielkie wojsko, i sama staniesz na czele na pięknym, białym koniu, jak niegdyś dziewica orleańska, owa Wielka-pastérka, która nasz kraj oswobodziła od czerwonych ubiorów.
— A jakże to panna wie o tém? Co noc śnię o tém, a nawet czasami kiedy się przebudzę i bydło moje pasę, coś mi się tak marzy, jakby się to wszystko działo. Ale ja nikomu o tém ani słowa nie mówię.
— Ale ja cię odgaduję moja Joasiu, a może i ja sama podobne miewam marzenia. Będąc tak blisko Saint-Sévére, trudno się oprzeć uniesieniu słysząc powieści o tém co się niegdyś działo. Mówią, że w Toull się jeszcze lwy znajdują, których Anglicy z kamienia tam wyciosać kazali, aby poniżyć kraj, i ze codziennie jeszcze ludzie nogami po nich depcą.
— O teraz widzę, że i panna jest tak, jak ja. Moja matunia mi mówiła, że dziadek panny był w wielkiéj przyjaźni z Wielką-pasterką, i że wielkim był wojownikiem, i Anglików nie cierpiał.
— Mój dziad?
— Tak panno; pan na Boussac. Ona o tém słyszała tu w domu.
— Moja Joasiu, są to rzeczy dawniejsze jak się tobie zdaje; ale to nic nie szkodzi. Był w istocie w naszym rodzie marszałek de Boussac, który był towarzyszem Dziewicy, i czuję to tak dobrze, jak i ty moja Joasiu, żeby to ładnie było podobne życie prowadzić. Ale teraz już nie są czasy po temu. Mamy teraz spokój, może spokój wieczny z Angliją. Jesteśmy wolni, a Anglicy nieprzyjdą już jawnie prawa nam dawać. Niewypada ci przeto jako dobrej chrześcijance ich nienawidzić i chcieć wojska przeciwko nim stawiać.
— Czy się to pannie niepodoba, com powiedziała? Niechże mi więc panna przebaczy.
— Przeciwnie moja luba Joasiu, twoje myśli bardzo się mi podobają, i jeszcze bardziéj cię za to kocham, że ci takie marzenia przychodzą. Ale tego wszystkiego teraz już uczynić nie można; a z resztą wiele jest Anglików poczciwych, którzy nas kochają, i żałują bardzo cesarza.
— Czy prawda panno? czy są tacy? O to trzeba będzie tym przebaczyć.
— Niezawodnie moja dobra Joasiu, i musisz zrobić początek z naszym przyjacielem panem Harley, który podziwia ładną pastérkę i césarza tak bardzo jak i ty sama.
— A jednak, — odpowiedziała Joanna potrząsając głową, — Anglicy oboje o śmierć przyprawili. Spalili Wielką-pastérkę za to, że posiadała świadomość!
— Ręczę ci za to, że p. Harley ją czci jako męczenniczkę i świętą.
— To musi być człek poczciwy z tego pana Anglika?
— O zapewnie jest to człowiek jeden z najlepszych, najrozsądniejszych, i najlitościwszych na téj ziemi, Joasiu!
— To bardzo dobrze; nie będę potrzebowała odejmować jego małego białego pieniądza od szkaplérza.
— Nie czyń tego; wielkie byś mu przez to zmartwienie zrobiła.
— A to dla czego, panno?
— Bo cię kocha, Joasiu.
— On mię kocha? A więc to musi być prawda, że znał moją matkę!
— Niewiém, moja luba; ale to wiém, że cię bardzo kocha.
— A to dla czego?
— Bo on wszystko kocha, co jest ładne i dobre.
Panna de Boussac długo jeszcze w ten sposób rozmawiała z wielkiém zadziwieniem Joanny, która się siliła na podziękowania, niepojmując wcale téj miłości, któréj przedmiotem była. Przyjmowała ją jednak jako znak dobroci serca, i słuchała uważnie z wielką prostotą mowy pochwalnéj, którą jéj panna nad zaletami sir Arthura rozwodziła. Lecz kiedy Maryja zaczęła wyjaśniać te uczucia Joannie, które ona w nim pobudziła, spostrzegła się w krótce, że zamiast zyskiwać, coraz więcéj pola traciła, i że jakaś nieufność i zgroza, uczucia, które były całkiem przeciwne zwyczajnemu jéj usposobieniu, ogarnęły młodą dziewczynę.
— Już to drugi raz panna mię zmusza do tego, abym powiedziała co myślę, — rzekła — niewiém tylko, dla czego się panna tém tak zajmuje.
— Widzisz moja Joasiu, — odrzekła panna de Boussac, — że i ja jestem na wydaniu, że i po mnie może ktoś zajechać dziś albo jutro!
— O, jeżeli to panna dla tego tylko się mnie dopytuje, aby coś mówić, — odpowiedziała Joasia, która z wielką prostotą tym podstępem niewinnym ułudzić się dała, — to ja widzę, że będę musiała trzymać język za zębami, bobym mogła niechcący pannie co przykrego powiedzieć.
— Nigdy moja Joasiu; widzisz że i mnie równie jak i tobie za mąż się nie śpieszy, ani się téż w nikim nie kocham. Możesz przeto mówić śmiało, a ja cię proszę o twoją poradę.
— O jabym się nigdy nie odważyła na to, abym pannie radzić miała!
— Ty mnie więc nie kochasz?
— Jak téż to panna może powiedzieć!
— Jeżeli mnie kochasz więc mów! — zawołała Maryja, otaczając ramieniem swoim jéj szyję, i przyciągając ją do siebie od żłobu. — Przypuśćmy żebyś ty była na mojém miejscu, a pan Harley chciał się żenić z tobą?
— Alboż ja wiém?
— Ależ przecież możesz to przypuścić!
— Ja wszystko przypuszczę, co się tylko żywnie pannie podoba, — rzekła Joasia — i odpowiem pannie szczérze co myślę: nigdybym nie poszła za mąż za tego pana: raz, że jest Anglikiem, a ja bym nie chciała mieć dzieci Anglikami. Może być żebym go lubiła, i szanuję go za to, że jest tak poczciwym człowiekiem, ale co iść za niego?.... przenigdy! choćby nawet był dla mnie, bobym niechciała zrobić przykrości duszy mojéj nieboszczki matki, i nieboszczyka ojca mojego. A potém, niechciałabym go dla tego że jest bogatym, a bogactwo tylko nieszczęście by na mnie sprowadziło. Mówią ludzie u nas, że pieniądze ludzi tylko dumnemi i złośliwemi robią. Niemówię tego o was, moja panno luba i kochana, bo niéma drugiéj osoby tak dobréj i kochanéj na świecie jak wy; ale téż i niema wiele takich, coby do was były podobne, i zaraz można poznać, że panna Elwira już nie jest taka jak wy moja panno. A potém, za nadto wielką jestem prostaczką, abym pieniędzy dobrze użyć umiała. Możebym ich na złe użyła, a moja matka mi poleciła, abym ubogą została. A nakoniec, to być niemoże, i choćby sto poczciwych Anglików żądało mię za żonę, tobym za najlepszego nawet z nich nie poszła, przysięgam to pannie na chrzest mój.
Joanna mówiła to z większą żywością, jak zwyczajnie. Pewien rodzaj patriotycznego oburzenia, które w tej chwili w jéj oczach jaśniało większym jeszcze wdziękiem jak zwyczajnie jéj twarz pokryło, chociaż wyraz jéj był zmieniony. Maryja, jak zwykle umysł poetyczny łatwo unieść się dający, nie mogła się wstrzymać aby ją nie podziwiać, chociaż jéj upór ją martwił bardzo, i w sercu porównywała ją z Joanną d’Arc. Zdawało się jej, że widzi i słyszy Dziewicę w całéj prostocie jéj mowy wiejskiéj, którą mówić musiała, nim kądziel na oręż zamieniła. To połączenie łagodności i słabości, pogody anielskiéj i zachwycenia utajonego musiało także być cechą bohaterki z Vaucouleurs, a romansowa wnuczka pana Brusse, piérwszego dziedzica na Boussac wyobrażała sobie, że dusza Wielkiéj-pastérki odżyła w Joasi, aby spocząć po swych trudach i pracy w życiu spokojném i utajoném, oczekując, aby drugie przeobrażenie powołało ją do pojawienia się powtórnego w całéj swojej okazałości bolesnéj siły i sławy.
Maryja jednak opowiedziawszy swojemu bratu i panu Harley całą rozmowę, którą dzisiaj rano z Joanną miała, z dokładnością największą, ośmieliła się z uśmiéchem zrobić ten wniosek, że sir Arthur nie powinien jeszcze rozpaczać o możliwości ugięcia téj nielitościwéj pastérki, ale że na to trzeba będzie czasu, starań, i cierpliwości.
Sir Arthur nakoniec postanowił większą powagę nadać swojej miłości, która go takim szalonym pędem uniosła. Trudności nieprzewidziane, które się wykonaniu jego zamiarom sprzeciwiały, rozpaliły jeszcze bardziéj jego serce, i stał się zakochanym i czułostkowym jak młodzian dwudziestoletni. Głowę napełnioną mając marzeniami poetycznemi, a serce przejęte uczuciami romansowemi, lubo niezręczny, lękliwy i pomięszany jak nawet Cherubin nigdy nie był wobec swoich najpiękniejszych i najświetniejszych hrabin, dla Maryi był przedmiotem podziwienia i przychylności, a dla Marsillata, który śledził wszystkie jego ruchy, wzorem najdoskonalszéj śmieszności. Prawdę powiedziawszy, to w poczciwym Harleyu i jednego i drugiego było po trosze, a wyjąwszy tylko twarz i wiek Don Kiszota, wiele miał podobieństwa do tego bohatera Cerwantesa, składającego swój hełm i wieńczącego się kwiatami, aby się w pastérza przemienić.
Wilhelm, jakby wielkiego ciężaru nagle pozbawionym się być zdawał, tak dalece, że nawet tę pracę sobie zadał, i grał rolę nadskakującego zalotnika do Elwiry, a pani Charmois zdziwiona, i unosząca się radością, że żadnego porozumienia między nim a Joanną niespostrzegała, poczęła się pieścić wielkiemi nadziejami.


ROZDZIAŁ XVIII.
Żniwa.

Dnie, tygodnie całe upływały w pozornej spokojności. Sir Arthur kochał się w życiu wiejskiém i nie długo dał się prosić, aby został całe lato w Boussac. Dziedziczka zamku licząc na to, że wiele ma władzy nad umysłem jéj syna, spodziewała się, że go nakoniec zdoła nakłonić do tego aby wyszedł z téj swojéj niedbałości i wybrał sobie jakikolwiek zawód życia. Wilhelm jednak codziennie więcéj odrazy okazywał do wszelkiego zatrudnienia, które mu narzucić chciano, a matka jego w końcu wyrzec się musiała wszelkiéj nadziei, że go kiedyś w świetnym stanie zobaczy, chyba gdyby mu się bogato ożenić udało. Wodziła go tedy po wszystkich pałacach w sąsiedztwie i spraszała do siebie szlachetne sąsiadki swoje; ale z wielką niechęcią spostrzegła, że Wilhelm, zamiast podziwiać ich wdzięki, niemiał oczów tylko dla ich błędów; a gdy się z temi troskami swojemi grubej pani pod-prefektowéj zwierzyła, ta z największą żarliwością wmówić się w nią starała, że Wilhelm musi miéć jakąś skłonność nieszczęsną do osoby niższego stanu, do któréj się przyznać nie chce. Natrąciła nawet o Joannie kilka razy; ale że nic pozornie tego jéj oskarżenia nie usprawiedliwiało, pani Boussac téż temu wierzyć nie chciała.
Pan Harley bardzo złym był pomocnikiem dla jéj dumnych zamiarów. Starał on się wprawdzie dogodzić jéj życzeniu kilka razy; lecz, gdy się go Wilhelm zapytał, dla czego on sam tak przeciwny przykład daje własnym swoim poradom, poczciwy Arthur zwykle zamilkł, uśmiechnął się, i nakoniec wyznał, że do małżeństwa żadnych innych względów nie zna prócz miłości. Był on jeden z tych Anglików którzy się żenią z jakąkolwiek kobiétą, która się im podobać umie; z aktorką, śpiéwaczką, nawet tancerką, byle go tylko zachwyciła; a że Joasia mu się podobała z przymiotów mniéj wprawdzie świetnych, ale za to nierównie istotniejszych, zdawało się mu tedy, że dopełnia czynu mądrości i smaku zarazem obstając uporczywie przy swojéj chęci ożenienia się z nią.
Jednak bardzo był cierpliwy w swej miłości. Nie chciał ją zrazić natrętnością swoją. Postanowił śledzić ją zdaleka w celu zbliżenia się do niéj po mału, w miarę, jak w zwyczajach wiejskiego życia sposobność się mu nadarzy natchnienia ją ufnością do siebie i przemówienia do niéj językiem, którego by zrozumieć mogła. Silił się na to z rzadką niezręcznością, chociaż w najlepszej i rozczulającej wierze, aby odgadnąć sposoby, któremi by się mógł jej przypodobać i przez nią zostać zrozumiany. Wywiadywał się o jéj krewnych, przyjaciołach z Toull, o jéj rodzinném miejscu. Był nawet w Toull osobiście, aby się zapoznać z proboszczem Alain, objawić mu swoje zamiary i pomoc jego uzyskać, lubo pod największą tajemnicą, i pod warunkiem, że poczciwy proboszcz ani słowa o tém Joannie piérwéj nie powie, dopokąd obejście się młodéj dziewczyny nie da mu jakiejkolwiek nadziei. W tym celu przyjął na siebie poselstwo Joanny, która posyłała przez niego pieniądze zarobione swej ciotce Wielkiej-Gocie, a że on potroił tę ilość pieniężną niepowiedziawszy o tém ani słowa nikomu, i wcale w to nie wglądając, czyli ta kobiéta niebyła najbogatszą z całéj okolicy pod tym pozorem swoim ubóstwa, ta się domyśliwać zaczęła i nawet nie wątpiła o tém, że był kochankiem Joanny uszczęśliwionym, i że ta nakoniec poznała tę korzyść, którą z swéj młodości i piękności ciągnąć mogła.
Pewnego razu Joasia rzekła w obecności jego do panny Boussac, że jedynym przedmiotem którego żałowała, był to jéj pies, którego zmuszona była zostawić Leonardowi, gdyż widziała, że się mu bardzo podobał. Sir Arthur to słysząc natychmiast się udał do Toull, aby tego psa wykupić i jej go przyprowadzić. Kościelny byłby chętnie i dobrowolnie go Joannie był odstąpił, ale téż i nie odrzucił pieniędzy mylorda, i cała wioszczyna Toull była w wielkim rozruchu, dziwiąc się, co to miało znaczyć że taki pan ładny kupuje tak drogo starego i brzydkiego psa owczego. A gdy nie słyszano aby jakie złe pogłoski o obyczajach dziewczyny z Ep-nell z miasta się rozchodziły, wnoszono z tego wypadku, że Anglik musi być opętany, to jest: nieco szalony; a każda kobiéta z Toull, która, co tydzień dwa razy do Boussac na targ przychodząc, Joannę tam zdybała, niezapomniała jej wspomnieć o panu Harley w wyrazach drwiących. Wszelką jednak słuszność jego wspaniałości oddawano, bo wszędzie siał pieniędzmi, i tysiąc małych usług żądał od biédnych mieszkańców téj pustéj i niepłodnéj krainy, które mu na nic użyteczne nie były; jak naprzykład: kazał tobie trzymać konia podczas gdy sam szedł piechotą kawał drogi, lub żądał objaśnienia, które mu na nic potrzebne nie było, lub uszczknąć sobie kazał kwiatów, lub przedać ptaka, a to wszystko jedynie dla tego, aby mieć sposobność zapłacenia tych usług nadzwyczaj drogo tym nieszczęśliwym biédakom. Ale wieśniak tych okolic dzikich tak rzadko wspierany bywa, że podobna litość go zadziwia, a nawet i nieco w niespokojność wprawia, gdyż ją uważa za szaleństwo lub podstęp, chociaż z radością z niéj korzysta.
Joasia z przyrody już szyderstwa nie lubiła, a drwinki, których sir Arthur był ofiarą, poruszyły w jej sercu pewien rodzaj uczucia litości pełnéj szacunku dla niego. „Biédny człowiek, pomyślała sobie — drwią sobie z niego, dla tego że jest ludzki.“ I od tego czasu przemawiała do niego z szczególnym szacunkiem, i w usługach swoich z dziécięcém prawie staraniem koło niego chodziła. Jednakowo bardziéj się w nim zakochaną być nie zdawała jak piérwszego dnia, a on z przedziwną uległością i cierpliwością oczekiwał dnia w którym wzruszenie lub czułość ją mu odda, lubo ten dzień nigdy nie nadchodził.
Chociaż tajemnicy swojéj miłości nie powierzył nikomu prócz Wilhelmowi i jego siostrze, i nawet pozwolił, aby sobie żartowano z niego z powodu listu do pani Charmois napisanego, nieprzywięzując do tych żartów żadnego znaczenia, jego częste wysiadywania na łące, w ogrodzie, w którym Joanna trawę i koniczynę dla krów swoich zbiérała; w stajni, w której bez wszelkiego postępu oddawał się nauce o źwiérzętach według przyrody, wzbudziły pewne podejrzenie w Klaudyi, a nawet i w Kadecie, który nieco był zakochany w Joannie i o nią zazdrosny, lubo właściwie z pewnością sam nie wiedział, w której z nich się bardziéj kochał, czy w Joasi czy w Klaudyi. Klaudyja wprawdzie z początku zaczęła przebąkiwać po mału, że Joasia ma szczęście, że matka Tula dobrze jej wyprorokowała iż znajdzie jamę złotą, z powodu, że Anglik więcéj talarów posiadał jakby się w górze Toull zmieściło; niewidząc jednak ziszczenia się tego nadzwyczajnego małżeństwa, które przepowiadała, piérwsza Klaudyja niewiedziała co ma o tém wszystkiém myśleć, i byłaby nakoniec w to uwierzyła, że Anglik równie z Joasią sobie chciał postąpić, jak Marsillat z nią, gdyby Joanna, w któréj szczérości wszelkie zaufanie miała, nie była ją zapewniła najświęciéj, że nigdy Anglik nie odważył się do niéj powiedzieć „ani słowa o miłostkach.“
Lecz Marsillat, który co sobota i niedziela prawie przyjeżdżał do Boussac, widział dokładnie, że Anglik w miłośną siéć się zaplątał, i nie mógł sobie odmówić téj przyjemności zabawić tą powiastką dwóch do trzech z swoich przyjaciół z miasta, którzy tę nowinę powtórzyli przy bilarze... z kąd się dostała na targowicę... a z tąd nakoniec się rozeszła to konno, to na wózkach po wszystkich wsiach, miasteczkach i miastach pogranicznych i w całej okolicy, tak dalece, że po miesiącu wiedziano w całém okręgu, a nawet i za okręgiem, iż w zamku Boussac przebywa Anglik dziwak, lubo pan milionowy i dość przystojny człowiek, który się na śmierć zakochał w służącej i to do tego stopnia, że ją chce pojąć za żonę. Panie z okolicy, które tak z przyrody jak i położenia swojego są zazdrosne na piękności wiejskie i rzemieślniczki, wszystkie oburzeniem pałały przeciw Anglikowi. Ich mężowie obstawali także przy ich zdaniu i głosili, że służącą można wziąć za kochankę, ale żenić się z nią jest to dowód najjaśniejszy pomięszania zmysłów, a nawet i nieobyczajności. Młodzież ciekawa była zobaczyć tę piękność, która podobnie ich serca podbić umiała, i jeszcze — jak mówiono — w okrutną się bawiła, aby tém pewniéj żoną jego zostać mogła. Zjeżdżano się z Chambon, Gouzon, Saint-Sévere, a nawet i z Chatres, gdzie mieszkańcy są złośliwsi i rozpustniéjsi jak gdziekolwiek indziéj, aby zobaczyć tę piękność z Boussac; a że się bardzo rzadko widzieć dawała, było téż wielu takich, którzy niechcąc pokazać, że podróż całą nadaremnie odbyli, twierdzili, iż nie jest wcale ładną, i że Anglik jest to rozpustnik wyniszczony, który sam nie wie czy sobie gardło ma poderznąć, lub się ożenić z jakim niezgrabijaszem, byle się tylko nudów pozbawić.
Wszystkie te obmowne wieści ukradkiem tylko się dostawały do zamku de Boussac, a to z łaski Klaudyi i Kadeta, którzy się mocno strzegli cośkolwiek o tém głośno mówić, gdyż jak najsurowszy zakaz mieli, aby żadnych niedorzeczności z miasta nie donosić do uszów panny Boussac lub jéj brata. Joanna wstrząsała tylko ramionami, jeżeli jej towarzyszka sypialnéj izby o tém opowiadała, i ona tylko jedna w całém mieście nie chciała lub nie mogła wierzyć, że była przedmiotem wszelkich rozmów i celem, na któren wszystkich spojrzenia zwrócone były. Pani Charmois tém tylko dręczyła panią Boussac, narzekała na zgorszenie, i żądała usilnie wypędzenia Joanny. Ale pani de Boussac, która w swoim pięćdziesiątym roku, w swoim starym zamczysku życie ładnéj kobiety z czasów césarstwa wiodła, wstając późno, trawiąc kilka godzin na ubieraniu, mrząc na swoim sześlągu i pieszcząc się ze swoją migreną, nie była wcale przenikliwą, nienawidziła wszelką ostateczność, i wreszcie większe prawdopodobieństwo upatrywała w tém, iż sir Arthur myśli raczéj o jéj córce jak o jéj służącéj. I w istocie przyjaźń szczéra i otwarta między Maryją i Harleyem łatwo ją mogła na tę myśl wprowadzić, a nawet czasami panią Charmois samą łudziła. I Wilhelm niekiedy wprowadzał ją w błąd i słodkie marzenia udając nadskakującego koło Elwirki; lubo i to prawdą było, że, kiedy się mu już naprzykrzyło szydzić i przymuszać się, nagle tę gorżką igraszkę poprzestawał, i to wtedy właśnie pani la Charmoise — jak ją w mieście nazywano, gdzie powszechnie cierpianą nie była z powodu tych przysad, które sobie nadawała, swego zamiłowania w podstępach i obłudnéj pobożności — wpadała w swoję podejrzliwość i gniew zapalczywy.
Cały ten romans sir Arthura w skutkach swoich wielki miał wpływ na dwie osoby, z których jedna z goryczą z niego szydziła, a druga się mu ze smutkiem przyganiać zdawała. Piérwszą osobą był Leon Marsillat, który, do żywego tknięty, i wzburzeniem swych namiętności do walki pobudzony, chętnie by najpiękniejszego swego konia, a może i najlepszą sprawę swoją był oddał, aby pozyskać to prawo na Joannę, które Anglik imieniem i bogactwem swojém zakupić się starał. Marsillat z wewnętrzną złością tego żałował, że się przyczynił do sprowadzenia Joanny do Boussac, gdzie posiadanie jéj tylko od jéj woli pozyskać mógł, co się mu nie udało. Gdyby ona była jeszcze była pastérką w Ep-nell, a Wilhelm i Arthur byli przybyli z nim walczyć o nią, byłby ją ścigał w pustyni, a pochlebiał sobie, że wtedy nie byłaby się tak długo oprzeć zdołała jego śmiałym krokom zepsucia. Ale teraz wypadało mu zmienić środki, knować podstępy, czekać.... a Marsillat nie miał na to czasu. Wyrzucał on sobie wprawdzie nie raz, iż chyba szalonym być musi, że tak ciągle myśli o téj głupiéj dziewczynie, podczas gdy tyle innych zatrudnień ważnych i innych rozkoszy ma przed sobą, a jednak nieraz się mu w nocy śniło, że ją widzi, jak wraca z kościoła przy boku swojego męża, pana Harley, a wtedy się budził klnąc i wstrząsając ramionami, i złoszcząc się przeciwko sobie samemu, że mu się dotąd nie udało, tego jéj męża śmiesznością okryć. Duma jego wiele na tém cierpiała.
Drugą osobą, na którą ten romans całym ciężarem swojej tkliwości padł, był Wilhelm. Ten człowiek młody czuł w swojéj piersi dla Joanny to, co w mowie zwyczajnéj romansów nazywa się zakochaniem. Tak, nic innego on nie czuł dla niéj, bo aby czuć miłość głęboką, zdolną do wszystkiego poświęcenia się i odwagi, ani mógł się równać z sir Arthurem, którego jednak w głębi swéj duszy oskarżał, iż kocha z filozoficzną spokojnością, a miłości zapalonéj, szalonéj nie zna. Tym to sposobem zwykle się oszukujemy: bierzemy za przywiązanie to, co li tylko jest wzburzeniem żądzy, i oziębłością nazywamy to, co jest pogodą uczucia prawdziwego i szczérego. Wilhelm nie myślał nigdy o ożenieniu się z tą dziewczyną wiejską. Wyobraźnia jego została wzburzoną jéj pięknością nadzwyczajną, dziewiczością i niewinnością jéj tkliwą, i wypadkami dziwacznemi piérwszego ich spotkania się w Toull. Poświęcenie, z którém go pielęgnowała podczas choroby pochlebiało nakoniec jego próżności niewinnej. Sądził że słowo tylko mu wyrzec potrzeba, aby ją widział wpadającą w jego objęcie. Wstrzymał się od wyrzeczenia tego słowa przez uczucie religijne, przez szlachetność; a podziwiając sam swoją własną cnotę zachwycił się w końcu szalenie przedmiotem tak wielkiéj ofiary. Postanowił jednak pracować usilnie nad uleczeniem się z téj słabości szalonéj. Oddalił się od niéj, i wyzdrowiał; zapomniał ją nawet zupełnie; ale widok Joanny jeszcze piękniejszéj jak poprzód, którą przyjaźń jego siostry jeszcze większym urokiem otoczyła, pobudził jego namiętność w piérwszéj chwili jego powrotu. A miłość sir Arthura i w nim teraz miłość wznieciła. Joanna, mogąca natchnąć uczuciem tak głębokiém i zamiarem tak szczérym i stanowczym, nabrała w oczach jego nowego wdzięku, nowéj wartości, a że to za obowiązek sobie wziął nieprzeszkadzać jéj zamęźciu, w sposób prawdziwie dziecinny i chorobliwy żądzę jéj posiadania w sobie rozpalał, zmuszając się do wyrzeczenia się jéj. To urojenie stało się dla niego myślą stałą, marzeniem ciągłém, cierpieniem gorączkowém, słowem namiętnością, kiedyśmy ten stan jego już raz tak nazwali w braku innego wyrażenia, któreby lepiéj oddać mogło to uczucie naraz źwiérzęce i romantyczne, właściwe położeniu i usposobieniu umysłu naszego młodego człowieka. Chciał on się czasami z tego rozerwać szczérze, puszczając się w zaloty do panny Charmois; lecz Elwira, z rozpustném swojém usposobieniem, ubiorem swojém zalotném nad miarę, i plotkarstwém wyuzdaném tak była niższą od Joasi, że Wilhelm w krótce największe wyrzuty sobie robił, iż mógł na chwilę przynajmniéj porównać pannę z wieśniaczką. Elwira całkiem wszelkiego wdzięku pozbawioną była. Nie rozwinięto w niej tylko skłonności samolube, smak do okazałości, i ciasnych i głupich przesądów. Nawet owa dobroduszna Maryja sama, naganiając okrutne drwinki, które sobie Wilhelm z niéj robił, nie zdołała się przezwyciężyć, aby ją kochać.
Pewnego dnia, uczucie skupione w sercu Wilhelma do takiéj doszło potęgi, że wszelkie tamy przerwać musiało. Był to właśnie czas sianożęcia, i zwożono siano z owéj wielkiéj i ładnéj łąki koło zamku będącéj, na której Joasia po brzegach tylko bydło swoje przez cały czas wiosny pasała. Była to wielka zabawa i uciecha dla całéj młodzieży zamkowéj, dla panów i sług, spinać się po wozach wołowych, i z większą lub mniejszą zręcznością i lekkością wywijać grabiami i widłami. Kadet prowadził całą tę wyprawę z poganiaczem w ręku, dumny jak sułtan wschodni. Sir Arthur, jako najsilniejszy, zajmował miejsce na samym wierzchu téj budowy uczenie zrównoważonéj i ułożonéj na wozie. Poczciwy Anglik nieco był dumny na tę swoją lekkość z jaką nabył téj zręczności wieśniaka, przypatrując się jak się do tego brali parobcy folwarczni. Miał na sobie koszulkę z grubego niebieskiego płótna, a na głowie kapelusik słomiany, przez małych pastuchów w polu uwity, i z wielką rozkoszą rozwijał siłę swoich muszkułów, i ucieszył się mocno, widząc że się jego piękne białe ręcę opaliły, o których dotąd tak wielkie miał staranie, lecz teraz się obawiał, aby Joasia niepogardzała bardzo ich białością zniewieściałą.
— O pan bardzo dobrze umie się z widłami obchodzić! — rzekła do niego Joasia, w szczéroduszném zachwyceniu swojém nad jego siłą i zapałem; — nigdym jeszcze nie widziała pana, aby się tak zręcznie umiał brać do roboty. Patrzaj no Klaudyjo, możnaby myśleć, że ten pan taki człowiek jak i my?
Cóż mogło być słodszego i przyjemniejszego dla ucha sir Arthura, jak te słowa? Już sobie marzył że jest właścicielem jakiego dobrego folwarku w Marchii i Berry, żyjąc sobie według swéj chęci, jako prostoduszny ziemianin, daleko od świata, który się mu już był naprzykrzył, zbierając sam swoje płody z pola, pracując jak człowiek ze wsi z swojemi parobkami i najemnikami, zbogacając swoich osadników, szczęście na całą wioskę zlewając, i używając sam najwyższego szczęścia obok swéj pięknéj i silnéj towarzyszki.
— O to jest życie, o którem sobie ciągle marzyłem, — pomyślał sobie, — a bóg mi ono dać powinien w nagrodę, żem został wierny tym prostym uczuciom, i miłości przyrody upięknionéj jeszcze bardziéj pracą człowieka.
Podczas gdy Arthur z czołem w pocie skąpaném, i oczyma nadzieją płomieniącemi z Joasią wesoło rozmawiał, rzucając sobie wzajemne i dobrotliwe spojrzenia, i wiązki siana wielkie, woły, zanurzone aż po kolana w sianie, którego w ten dzień tyle dostają ile chcą same, dopiekającemi ukąszeniami much niepokojone od czasu do czasu pochylały swe piękne łby, jarzmem z sobą sprzęgnięte, i nadawały wozowi ruch kołyski, przez co często na kolana padała miluchna Marynia, stojąca obok sir Arthura na przodzie ładunku. Ta dziewczyna młoda za nadto wątła aby znieść mogła upał, swawoliła w koło robotników, spinała się lub schodziła leciuchno, kładąc nóżkę swoją maluchną na ramieniu Alberta, to znów pobiegła do Klaudyi, aby grabkami kilka razy uderzyć, a potém, zadyszana i tchu pozbawiona paść z głośném i wesołém śmiechem na te małe kupki siana, które w koło rozścielone leżą. Klaudyja zwinna i kruciuchno ubrana, rumiana jak czeresznia, równie jak sir Arthur z wielką zalotnością swoją zręczność i rzutkość okazać się starała. Elwira nie mniéj silnie zbudowaną była jak wieśniaczka; ale za nadto swą sznurówką obcisniona, aby się wolno poruszać mogła, co chwila musiała wracać do swéj matki, która siedząc na sianie, i piekąc się pod swoją parasolką, tę uwagę zrobiła, że biédna dziewczyna czerwieniła się jak piwonia i wcale nic na tém niezyskiwała, opalając się tym sposobem bardziéj w słońcu, jakby to dla niéj było korzystném i życzyć by sobie tego mogła.
Wilhelm zrzucił był z siebie wierzchnią suknię, a połyskiwając w słońcu swoją bieluchną batystową koszulą odsłonił swoją szyję białą i okrągłą, jak szyja kobiéty. Był on w istocie jeden z chłopców najpiękniejszych, jakich kiedy można było widzieć; lecz Klaudyja zrobiła tę uwagę, że jest zanadto szczupły, a wyraz litości, z jakim do niego wyrzekła:
— Panicz się tylko zgrzeje, panie Wilhelm! upokorzył go przez porównanie jego słabéj budowy z jędrną budową Anglika.
Zniechęcony widokiem, że Joanna nie przestawała swéj pracy podawania wiązek siana sir Arthurowi układającemu, i tym sposobem zostawała w związku ciągłym spojrzeń i rozmów z sir Arthurem, chwycił gałązkę, i stając koło wołów pod pozorem odganiania much od nich zmuszał ich do częstego i silnego ruszania swoimi łbami, a przeto i wozem i przeciwnikiem swoim. Sir Arthura to wcale nie gniewało, ale téż i nie było w stanie sprowadzić go do upadnięcia śmiesznego. Śmiał się na głos i zapewniał, że umie stać mocno na nogach.
Pani de Boussac stała na uboczu, w cieniu kępy drzew, i rozmawiała z Marsillatem o swoich sądowych sprawach. Nakoniec ten się zbliżył do Wilhelma, i zapytał go, coby tak ciekawego i zajmującego znalazł w pyskach wołów, że tak stoi nieczuły na twarze inne, daleko bardziéj w tém ożywieniu swojém zajmujące.
— Nie jesteś jak widać artystą, — odpowiedział mu młodzieniec, — udający że go nie rozumie, i starający sobie wybić z głowy prawdziwą przyczynę swego niespokoju, — nieumiejąc podziwiać te oblicza wole, tak dobrze przybrane w naszym kraju, i spokojne i obojętne w swéj potędze. Teraz rozumiém dla czego Jowisz przybrał tę postać w dniu uniesienia swojego poetycznego. Ileż to bowiem boskości w tém czole szérokiém, tak dobrze uzbrojonym, i w tém czarném oku tak dumném i łagodném zarazem. Ileż to dziecinności w tych nozdrzach krótkich i szczuplutkich, i w tym włosie białym i cienkim, który jego wargi tak ładnie otacza. Ileż wiejskości w tych kolanach szérokich i do siebie zbliżonych, w tej powolności jego spokojnego ruchu. Ileż to piękności lwa w tym ogonie silnym, który chłosta grzbiet zawsze guzłowaty i suchy. Tak, jest to piękne źwierze! To podgardle jakże jest wspaniałe, a te boki jakżeż cudownie są rozwinięte. Mówią ludzie, że jego twarz jest głupia; to kłamstwo! w tej twarzy jest wyraz siły i niewinności; ma ona związek z twarzą człowieka, który uprawia rolę i podbija źwiérzęta. Patrz, jak nasi wieśniacy znają dobrze sztukę, niewiedząc wcale o tém! Jakiż to malarz, jaki rzeźbiarz byłby wynalazł to ubranie głowy tak proste a tak wzniosłe! Tę opaskę czoła z plecionki, która do książęcéj korony wielkie ma podobieństwo, i to przemyślne pokrzyżowanie rzemieniami, które otaczają i jarzmo i rogi! Wistocie, to jeszcze być musi podaniem z starożytności, i nigdy wół Apis wspanialéj ukorowanym[23] być nie mógł.
— To coś teraz powiedział jest bardzo ładnie, — odrzekł Marsillat z uśmiechém. — Jest w tém wiele poezyi, wiele sztuki; ale i w czém inném jeszcze więcej jest poezyi, a moje czucie artystyczne przenosi inne wzory. Oto Wilhelmie, spojrzyj się tylko na Joannę! tę dziewczynę tak ładną, łagodną, i silną zarazem! Silną jak męzczyzna! Patrzaj! pięćdziesiąt funtów siana od rana wciąż na końcu wideł podnosi, i to co trzy minut od wschodu słońca do zachodu.....
— O bardzo temu wierzę! — zawołał Kadet, który z osłupieniem przysłuchiwał się tej pięknej mowie pochwalnej, którą Wilhelm nad wołami trzymał, który jednak lepiéj jeszcze zrozumiał pochwałę Joanny Marsillata. — Panie Leonie, jest to dziewczyna najsilniejsza, jaką kiedy znałem. Ona podniesie sześć ćwierci żyta, i zarzuci je sobie sama tak lekko na plecy jak ja, dalibóg! o! jest to bardzo ładna dziewczyna!
— Widzisz więc, że i Kadet ma właściwe sobie uczucie piękna — odrzekł Leon, — lecz czyliż to nic wynaleść nie możesz Wilhelmie, cobyś tak ładnie mógł pochwalić, jakeś to uczynił dla tych wołów z wielkiemi rogami? Czyliż to w Joannie nie ma lepszéj części boskości? Potężna jak Juno lub Minerwa, świéża jak Hebe, wdzięczna i powabna jak Iris posłannica bogów. Patrzaj, nie jestem poetą, nie robię przenośni, jeżeli mi przyjdzie za kratami bronić; lecz gdybym był tobą, byłbym w tej wiejskiej istocie tysiąc piękności znalazł, na które ty zważać nie raczysz. Jakże jej pięknie w tém jéj ubraniu! Bóg dobrotliwy powinienby ciągle na nas promienie słońca letniego zsyłać, aby wszystkie kobiéty przybrały ten ubiór piérwotny. Nic więcéj tylko krotkę spódnicę i koszulę! Przyznaj sam, że to jest prześlicznie! Mówisz o starożytności! Wszak i ten ubiór jest skromny i rozkoszny jak w starożytności; niemożemy nic widzieć, a jednak odgadujemy ten zarys prześliczny ciała: koszula osłania go aż po szyję, na któréj na spinkę jest zapięta, a rękawy okrywają go aż po dłonie; płótno nie jest ani cienkie ani przeźroczyste; ale ta gruba tkanina z konopianych nici posiada białość i miękkość ubioru greckiego. A Joasia sama, jakiż z niéj śliczny posąg Fidiasza! Jéj kształty piękne w ruchu jéj wolnym i zwinnym wydatności nabierają. Popatrz tylko, czy panna Charmois nie wygląda przy niéj jak osoba z wosku! O tak, tak! mówię ci że to wszystko daleko jest piękniejsze jak woły twoje, gdyż i w tém jest i boskości wiele i dziécięcia. Czy sobie przypominasz druidkę ze skał krwawo-ofiernych; była to Welleda, a jednak to była Lizetka! Owe ładne nosy i lube wargi wołów nie nęcą ani oddechu, ani ust moich, podczas gdy ten zarys olimpijski i te usta różowe, przysięgam ci na boga.....
Wilhelm nagle od Leona się odwrócił nie słuchając końca jego mowy. Pobiegł podać rękę swej matce, która do zamku wracała. Nienawidził w tej chwili Marsillata z głębi swojego serca. Przez cały czas, przez który trwał opis jego ognisty, widział na jego ustach uśmiéch i wejrzenie szatańskie. Zdawało się Wilhelmowi, że przez to wszystko chce powiedzieć do niego: Ty widzisz oto ten utwór mistrzowski przyrody, ten przedmiot najskrytszych twoich myśli!.... Podziwiaj i giń z pragnienia! lecz nie ty, ale ja odniosę zwycięztwo nad tą wstydliwością opryskliwą i rubaszną, a ty przepadniesz nędznie wraz z twoją poezyją, któréj wcale nie rozumie.
Wilhelm już więcéj nie wrócił na łąkę. Udał się do swojéj izby, i wsparty o poręcz balkonu, któren się nad wielką przepaścią unosi, oddał się myślom najposępniejszym, podczas gdy śmiechy wesołe żniwiarek i krzyki wolarzy ginęły w oddaleniu.


ROZDZIAŁ XIX.
Miłość młodego człowieka.

Wilhelm udał się natychmiast po wieczerzy, na której posępność swoją nagłém osłabieniem i migreną wytłómaczył, do swojéj sypialni, i czując się w istocie chorym, spać się położył. Dostał zawrotu głowy, i bóle go dręczyć poczęły, a czynność umysłu wszelka w nim jakby ustała. W krótce siostra odwiedzić go przyszła; znalazła go w gorączce, i nawet nieco już od rzeczy mówiącego; pobiegła przeto natychmiast uwiadomić o tém matkę. Posłano spiesznie po lékarza miejscowego. O północy choroba okazała się stanowczo jako wzburzenie nerwów; lecz pomoc dana wcześnie i starannie zmniejszyła jéj gwałtowność. O piérwszej chory był już spokojny; o drugiej spał głęboko, i wszelkie oznaki gorączki zniknęły. Lékarz odszedł. O trzeciej godzinie Maryja tyle na matce wymogła, że ta się spać położyła. O czwartéj Maryja, za nadto wątłego zdrowia będąc, aby mogła długo znieść czuwanie w nocy, upuściła z rąk książkę, którą czytała. Był to romans: le Connétable de Chester; i tém większą przyjaźnią dla Joanny się zapalała, czém daléj postępowała w czytaniu i rozwinięciu tych pięknych charakterów młodéj pani zamku, i jéj poufnicy szczéréj i wiernéj, lubéj Róży Flemming. — Lecz Walter-Scott sam nie był w stanie zakląć znużenia téj słabowitéj dziewczyny. Joanna, widząc że jéj kochana panna bardzo pobladła, prosiła ją, aby się to samo spać położyła; a Maryja po długich prośbach widząc, że jéj brat ma ręce ciepłe i sen jego jest spokojny zupełnie, podała się nakoniec naleganiom swéj wieśniaczéj towarzyszki. Joasia posiadała ciało z żelaza; tyle już nocy przepędziła niegdyś na tém krześle poręczowém, zajęta pilnowaniem swego chrzestnego panicza w nocy podczas jego długiéj choroby, że jednę noc jeszcze więcéj za nic nie liczyła. W reszcie zapewniała, że Klaudyja w krótce przyjdzie ją zastąpić, i sir Arthur, który wraz z nimi do trzeciéj czuwał, o szóstéj przyjść przyobiecał. Maryja kochała swego brata nad życie, lecz oczy jéj mgłą się pokryły. Sielanka spokojna, któréj bohaterem był sir Arthur była przeszkodą, że niewidziała téj dramy ponuréj i niespokojnéj, w której Wilhelm w milczeniu się miotał w boleści. Jeżeli kiedy jakie podejrzenia w téj mierze w duszy jej powstały, odrzucała je jako niesłuszność bratu wyrządzoną. To się jej rzeczą tak prostą zdawało, że w Joannie młody i bogaty pan się zakochał i za żonę ją pojąć pragnął, iż ani na chwilę w myśli swojej przypuścić nie chciała, aby miłość mniéj szczéra, mniéj cnotliwa w sercu jéj brata powstać mogła. Milczenie Wilhelma, we wszystkiém inném z taką ufnością dla niéj będącego, i częste rozmowy, w których niejako ganił zamysł Arthura, niepozwoliły jej ani na chwilę powątpiewać o czystości uczuć jego dla chrzestnicy.
Joanna, zostawszy sama przy chorym, podniosła książkę, i, aby czasu nie tracić, lub nie zasnąć przypadkiem, wzięła się do nauki głoskując wiersze, których wcale nie zrozumiała; lecz w krótce zadrżała i wstała słysząc, że ją panicz chrzestny woła głosem słabym i boleśnym.
Wilhelm widząc ją koło siebie, wydał głośny okrzyk i zakrył twarz rękoma.
— Czyżem was przestraszyła, mój paniczu chrzestny? — rzekła Joanna; — przecieżeście mnie wołali.
— Ja cię wołałem, Joasiu, — zawołał młodzieniec opuszczając ręce, i chwytając ręce Joanny, — wszakże ja spałem! — Lecz śniło się mi o tobie, i cierpiałem okropnie. Ale cóż ty tu robisz Joasiu? po cóżeś tu przyszła do mego pokoju? Wielki boże! powiedz, co tu robisz?
— Nic to nic, paniczu chrzestny; byliście tylko trochę słabi! Ale bogu dzięka, już się teraz lepiéj macie!
— Ty chcesz odejść odemnie? — zawołał Wilhelm ściskając mocno jéj ręce, — ty mnie chcesz opuścić?
— Ale gdzież tam paniczu! ja tu zostanę; wszak wiécie paniczu chrzestny, że jak jesteście słaby, to was nigdy nie opuszczam.
— O tak, prawda! cierpiałem wiele, przypominam sobie! — odrzekł młody baron. — Tyś zatém przy mnie nie była?
— Ale gdzież tam, paniczu! byłam przy was ciągle.
— Prawda, prawda! widziałem cię przecież. Wybacz mi moja Joasiu! moja głowa teraz bardzo słaba.
— Niech się panicz lékarstwa napije.
— Nie, nie, żadnego niechcę lekarstwa; nie oddalaj się odemnie Joasiu. Twoja ręka w mojej wielką ulgę mi przynosi. A jednak, ileż ty złego, ile boleści mi sprawiłaś odkąd cię znam!
— Ja, paniczu chrzestny, ja wam sprawiła boleści? — rzekła Joanna przelękniona. — O mój boże! jakimże to sposobem mogłabym mieć to nieszczęście? wszakże bym chętnie oddała moje życie, aby wam tylko zdrowie powrócić.
— Joasiu, o moja droga Joasiu! — zawołał Wilhelm uniesiony, i zarazem z sił opadający niemogąc dłużéj swéj namiętności pohamować, — ty mi sprawiasz boleści szczególniéj od niejakiego czasu, odkąd mnie już nie kochasz.
— Jabym was już kochać nie miała, paniczu chrzestny? — zawołała teraz Joanna z kolei, któréj łzy nagłe głos w piersiach tłumiły. — Któż to wam takie kłamstwo powiedział? Przecież tu nie ma tak złośliwych ludzi!
— Ty mnie już więcéj nie kochasz Joasiu, odkąd kochasz innego; sama teraz przyznaj! Ja już dłużéj wytrzymać nie mogę. Joasiu, ja cię uwielbiam.....
— Cóżeście to wyrzekli, paniczu?
— Czyliż ty nie znasz tego słowa Joasiu? A jednak pan Harley musiał ci ono nie raz powiedzieć!
— O nie, mój paniczu chrzestny! — pan Anglik nigdy słowa podobnego mi nie rzekł; to się tylko do pana boga tak mówi. Ale dla czegóż to mówicie paniczu, że kocham kogo innego? Czy to dla tego, aby mi powiedzieć, że was już kochać nie chcę?
— Czyliżeś mnie kochała Joasiu? O! powiedz mi powiedz!
— Ależ ja was zawsze kocham, mój paniczu chrzestny!
— Ty mnie kochasz! i ty mnie to tak spokojnie mówisz!
— Nie, nie, mój paniczu chrzestny, ja wam tego niemówię spokojnie — odpowiedziała Joanna, która sądziła, że ją o oziębłość oskarża, i z pogodą smętną niewinności niesłusznie oskarżonéj oto płakała.
— O nie! nie! ty mnie nie kochasz, — rzekł Wilhelm puszczając ręce Joasi, i targając swe włosy w rozpaczy. — Nie, ty mnie nie rozumiesz, ty nawet nie wiész, czego żądam od ciebie!
— O mój boże! mój paniczu chrzestny! — rzekła Joanna klękając koło łóżka Wilhelma, — niechże się panicz tak nie rozpala! Otóż znowu jesteście jak w przeszłéj chorobie, kiedyście mi zawsze robili wyrzuty, że nie jestem do was przywiązaną. A ja was przecież pielęgnowałam, jak mogłam najlepiéj. Wszak to nie moja wina, jeżeli jestem prostaczka, i jeżeli dobrze wszystkiego nie rozumiém co mówicie.
— O ty wszystko rozumiész Joasiu, wyjąwszy jednego słowa: kochać!
— O mój boże! gdybyście tylko nie chorowali paniczu chrzestny, tobym wam powiedziała, że mnie okrótnie krzywdzicie! Ale może to wam robi przyjemność mnie łajać? łajajcież mnie tedy, łajajcie! ulżyjcie waszemu sercu!
— O dziewczyno okrótna, która nie rozumiész miłości! zawołał Wilhelm załamując ręce.
— Wyrzekliście słowo bardzo nie ładne, mój paniczu chrzestny! Jest to słowo pana Marsillata.
— O ja wiém, że i Marsillat ci o miłości mówi!...
— On mówi o tém do wszystkich dziewcząt; ale to, co on mówi, to nie są rzeczy dobre, mój chrzestny paniczu!
— Ha! ten nędznik! czyliż cię znieważył?
— O nie, mój paniczu chrzestny. Jabym się mu znieważyć nie pozwoliła. A potém, nie macie się o co gniewać na niego. Jest to człowiek nie głupi, i usłucha rozumu. Już oddawna mnie więcéj nie nudzi; a nawet jednego dnia, kiedym go zawstydziła, że mi głupstwa prawił, przyrzekł mi szczérze, że mi na dal da pokój, i odtąd nie mogę się skarżyć na niego.
— Chciejże mi jednak powiedzieć dla czego to słowo: miłość tak cię razi w moich ustach?
— Nie umiém wam tego powiedzieć, mój paniczu chrzestny,..... Ale mnie się zdaje, że to wy mnie wtedy więcéj nie kochacie, jeżeli mi o takich rzeczach mówicie!
— Joasiu, rozumiém cię; ty sądzisz, żebym cię chciał oszukać, uwieść.....
— O nie, mój paniczu chrzestny, tego ja o was nie myślę; jesteście za nadto dobry i uczciwy, abyście to uczynić chcieli.
— A jednak miłość moja cię obraża i przestrasza!
— Wybaczcie mi paniczu, jeżelim głupia i zrozumieć was nie mogę. Jest to słowo, które my może wcale inaczéj rozumiemy jak wy. My ludzie ze wsi używamy tego słowa jeżeli mówiemy o ludziach rozkochanych.
— A gdybym téż ja, Joasiu, w tobie był rozkochany?
— O nie, paniczu chrzestny, to tak nie jest, — rzekła Joasia, spuszczając oczy na dół ze smutkiem; — to tylko choroba z panicza mówi.
— Dobrze więc, prawda, że choroba ze mnie mówi; ale gorączka jest jak wino; ona tylko myśli nasze wyjawia.
— Źle się ze mną obchodzicie, paniczu chrzestny, — rzekła Joanna surowo, pomimo zwykłą swą łagodność, — to nie dobrze, wszak ja na to nie zasłużyła.
— A zatém mnie odtrącasz od siebie? nienawidzisz mnie?
— Czy to być może, dla miłości boga! — rzekła Joanna ukrywając twarz swoją łzami zalaną w swoim fartuszku.
— Moja mowa cię obraża i boleść ci sprawia! o jakże ja jestem nieszczęśliwy! szał mnie uniósł! ty nie czujesz dla mnie miłości!
— O mój paniczu chrzestny, nigdybym się na to nie odważyła, i wolałabym raczéj umrzeć, jak coś takiego wbić sobie do głowy.
— Co ty mówisz? o prostoto szalona! I ty sądzisz, żebyś mnie przez to obraziła, żebyś zgrzeszyła może przeciwko uszanowaniu dla mnie? o mów, na boga, mów!
— Niewiém czylibym was przez to obraziła, mój paniczu chrzestny, ale to wiém, żeby to obraziło moją matkę chrzestną, a może i moją ukochaną pannę. Ale bogu dzięka! nie jestem ja do tego zdolna! Przyjść do waszego domu, jeść wasz chléb, zarabiać wasze pieniądze, i potém jeszcze coś sobie wbić do głowy i zakochać się w moim panie, w moim paniczu chrzestném! A to by grzéchem było wielkim! i nigdy, bóg o tém wie najlepiéj, nigdy tego w myśli nie miałam!
— Dokończ, Joasiu, powiedz wszystko, kiedy już raz jestem skazany na to, abym wszystko słyszał: a gdybym był zakochany w tobie, jak mówisz; gdybym cię błagał, abyś i ty się we mnie kochała, czyliżbyś na to nigdy nie przystała?
— O mój paniczu! nie gadajcie tego; zdawałoby się że to prawda; a gdyby to prawdą było, to bym ten dom opuścić musiała, i odejść daleko, bardzo daleko, do moich na powrót, aby się już nigdy z wami nie widzieć.
— A to jest rzecz skaradna, coś teraz wyrzekła! I ty byś chciała, ty byś się mogła oddalić teraz odemnie?.... I ty byś miała sił na tyle? A ja się je miéć starałem, ale na próżno! Trzeba było powrócić! Sądziłem żem wyzdrowiał; ale na twój widok choroba moja jeszcze okropniejsza wróciła, jak poprzód była.
— O mój boże! cóż to mówicie, mój paniczu chrzestny? Wy mnie mieszacie do waszéj słabości, jak gdybym to ja tego wszystkiego przyczyną była! Cóżem ja przed bogiem zgrzeszyła, że waszą myśl przeciwko mnie zwraca!
— Joasiu, ty mnie zabijasz twoją mową, zamęczywszy mię powoli twoją obecnością. Piękność twoja serce mi pożera, a cnotliwość twoja mnie gubi.
— Jeżeli ja was zabijam paniczu chrzestny, — rzekła Joanna rozpaczająca, a nawet i urażona, lubo zawsze z łagodnością mówiła, będąc stale w tém przekonaniu, że Wilhelm był łupem jakiego szału chorobliwego, — więc się oddalić muszę. Inna osoba niebędzie was zapewnie z taką przychylnością pielęgnowała, jak ja, lecz przynajmniéj będzie szczęśliwszą odemnie, gdyż ja was ciągle tylko niecierpliwię, i zawsze jesteście na mnie markotnym, jeżeli zachorujecie. Pójdę poszukać Klaudyi, albo pana Anglika, i przyrzekam wam mój paniczu chrzestny, że, chociaż do waszéj izby już więcéj nie przyjdę, i obsługiwać was nie będę, choć mi serce z tego pęknie, ja was przecie zawsze kochać będę!
— Otóż to czego się spodziewałem! — zawołał Wilhelm w rozpaczy. — Szukałaś tylko sposobności, aby się odemnie oddalić, i oddalasz się tak spokojnie; dobijasz mnie pod pozorem, że mi chcesz oddać życie. Idź więc idź, bądź zdrowa! zostaw mnie! zostaw! ja sam siebie już nie znam więcéj!
I zaczął płakać, jęczeć, i ręce załamywać gwałtownie ów młodzieniec nieco burzliwy, jak każde wypieszczone dziecko.
Joanna, przestraszona, wstała i pobiegnąć chciała po pannę lub panią Boussac, posłuszna rozkazom, które otrzymała, aby za najmniejszą oznaką niespokojności lub niebezpieczeństwa, która by się pojawiła, natychmiast ich zbudzić przyszła. Lecz kiedy już była na wychodnim, wstrzymała się przerażona tą gwałtownością, w której chorego widziała. Nie śmiała go samego zostawić, i wracając do niego, starała się podobnie jak niegdyś, łagodnością i macierzyńskiemi napomnieniami go nakoniec uspokoić. Ale Wilhelm był daleko mniéj chory, a przeciwnie, daleko więcéj rozkochany jak poprzód. Przycisnął Joannę do piersi, łzami oblewał jéj ręce zimne i drzące, a gdy wyłudził na niéj obietnicę, że zostanie przy nim i przez ten dzień cały, i przez całe życie, znudzony nakoniec igrać półsłowami, jak to zwykle czynią bojaźliwi kochankowie, ośmielił się, czyli raczéj wpadł w szał gorączkowy do tego stopnia, że jej jasno i wyraźnie wyjawił miłość swoją, i swoją zawiść, a nawet i uniesienia swoje dwudziestoletniego chłopca. Nie była to mowa zuchwała Marsillata, lubo to były prośby ognistsze jeszcze, i uniesienia szałowe i zapalone piérwszéj miłości, która się winną czuje, i rzuca się w przepaść, którą długo przedtém mierzyła, miotana zawrotem, zgrozą, i ponętą.
Joanna na wszystko łzami odpowiadała, a ta boleść szczéra zdawała się Wilhelmowi być dowodem, że jest kochany, być może bez namiętności, ale z poświęceniem dość wielkiém i ślepém, aby się wszystkiego mógł od niéj spodziewać. Wtedy to dopiero Joasia wyrwała się z jego objęcia i uciekła ku drzwiom, w których nagle naprzeciw sir Arthura stanęła, i omal że w jego objęcia nie wpadła.
Ho! — zawołał Anglik, który osłupiał na widok tego przerażenia, które się w obliczu Joasi odbijało, i słysząc krzyk przytłumiony chorego, który, spostrzegłszy go, wpadł w nowe uniesienie zawiści i rozpaczy.
— Panie Harley, to nie jest nic — rzekła Joasia, któréj rysy zmienione zadawały kłamstwo jéj mowie. — Mój panicz jest bardzo chory, chciéjcie go uspokoić, bo ja go tylko gniewam, i dla tego przy nim dłużéj zostać nie mogę.
Pobiegła do swéj izby i rzuciła się na kolana przed obrazami swoimi, w tak wielkiéj czci u niéj będącemi, to jest: przed obrazem panny Maryi, królowéj wszystkich boginek; Joanny Wielkiéj-Pastérki, o któréj sądziła, że jest za świętą uznana, i którą w dobréj wierze ś. Joanną patronką wieśniaczek nazywała, sądząc według owego poetycznego pomięszania, które panowało w mózgu jéj matki, że ona i jéj patronką była; i césarza Napoleona, którego uważała za Michała Archanioła Francyi i męczennika Anglików. Płakała i modliła się przez długi czas, a czując się cokolwiek spokojniejszą, błagała boga, aby ją natchnął, i wskazał jej drogę, któréj się ma trzymać śród tych okoliczności tak okrótnych i dziwnych w jéj oczach.
Klaudyja ją zeszła w tém rozmyślaniu zatopioną.
— O czémże ty myślisz? — rzekła do niéj; — krowy twoje jeszcze nic nie jadły, a ty tu siedzisz i paciérze odmawiasz, jak gdyby to była niedziela i ty w kościele!
— Prawda, moja Klaudyjo, — odpowiedziała Joanna; — będę je mogła także przy robocie odmówić.
I ta piękność, do któréj wzdychał człowiek pełen zasług, młodzieniec zajmujący, i świetny rzecznik, wyszła przyrządzić śniadanie dla Kozuli, Siwuli i Królowéj, trzech pięknych krów jéj staraniom powierzonych.
Joasia blisko dwie godzin była już w polu, kiedy spostrzegła nadchodzącego sir Arthura, i wzdłuż skał, brzeg rzéczki tworzących, ku niéj zmierzającego. Nie wielką miała ochotę z nim się widzieć. Panowie poczęli w niej wzbudzać wstręt i nieufność do siebie, lecz w twarzy Anglika przebijała się w tej chwili szczególnie taka dobroć i szczerość serca, że się Joanna trochę uspokoiła, i pończochę robić nie przestawała, podczas gdy on w niejakiéj od niéj odległości na skale usiadł.
— Moja kochana panno Joanno — rzekł do niéj, — przychodzę tu pomówić z tobą o rzeczach bardzo drażliwych; jeżeli się tedy dobrze w twoim języku nie wyrażę, to mi racz przebaczyć ze względu na moje dobre zamiary.
Harley, który, wyjąwszy kilka błędów w użyciu rodzaju i czasu, bardzo dobrze mówił po francuzku, jeżeli mówił z Joanną, za pewną zasługę sobie to poczytywał okazać, że i on nie wszystko w świecie umie, spodziewając się, iż ona przez to zapomni różnicę ich stanów. Ale Joanna daleko mniéj jeszcze teraz, jak kiedykolwiek usposobioną była do zapomnienia o tém, że z wielkiém uszanowaniem być dla niego powinna, aby również i dla siebie więcéj uszanowania pozyskać. Pojmowała ona dobrze, iż to była jedyna równość do któréj sobie prawo rościć mogła bez niebezpieczeństwa wszelkiego; a jednakowo sir Arthur na większe względy od niéj zasługiwał, i ona to czuła, lubo samej sobie ufać nie śmiała.
Sir Arthur wtedy zaczął ją spowiadać głosem ojcowskim i wzruszonym, któren rozczulenie i szacunek rozbudzał w sercu Joanny. Dał jej bardzo jasno do zrozumienia że odgadł, a może i przemocą wydarł tajemnicę serca Wilhelmowi, i żeby życzył sobie wiedzieć, czyli i ona czuje wzajemnie miłość do swego młodego chrzestnego panicza, aby jej mógł dać pomoc, radę, i opiekę w téj okoliczności, jakiekolwiek bądź będą jéj uczucia. Joasia długo się wzbraniała wyznać tajemnicę swojego chrzestnego panicza, lecz kiedy spostrzegła że jéj wypieranie się na nic się nie przyda:
— Dobrze więc, mój panie! — rzekła, — kiedy mi mówicie o tém, jakby ksiądz Alain, to ja wam odpowiém jako człowiekowi uczciwemu, jakim się być zdajecie. To prawda, że mój panicz chrzestny nieszczęśliwym się dla mnie robi, ale ja o tém nie wiém, dopiéro dzisiaj; a to mnie tak gryzie, żem gotowa pójść precz ze zamku, jeżeli taka wasza rada, i jeżeli by go to mogło pocieszyć. Bóg widzi że ja go bardzo kocham, ale ja go nie kocham inaczéj, tylko tak jak mi go kochać wolno, i mogłabym przysiądz i wam i mojej chrzestnej matce, żem się nigdy w nim inaczéj nie kochała! Dalibóg, ani razu o tém nie myślałam.
— Niemyślałaś nigdy o tém Joasiu? nie uważałaś nigdy tego podobieństwa aby się twój panicz chrzestny w tobie mógł zakochać? ale teraz, skoro już wiész o tém, czyliż mimo woli nie będziesz o tém kiedy myślała?
— Nie, mój panie.
— Bo jesteś dumną i rozsądną, i boisz się zapewne, abyś nie wpadła w pogardę u drugich i w swojém własném sercu. Lecz gdyby twój chrzestny panicz mógł i chciał się z tobą ożenić, czyliżbyś na to nigdy nie przystała?
— Nie mój panie, nigdy!
— Dla tego może, iż mniemasz, że rodzina jego by się temu sprzeciwiała, i żebyś nie chciała przykrości sprawić twojej chrzestnej matce. Lecz gdyby twoja chrzestna matka sama na to pozwoliła?
— To wszystko jedno.
— Czy mi mówisz prawdę Joasiu? prawdę jakby przyjacielowi, jakby bratu, jakby spowiednikowi twojemu?
— Mówię panu najszczérszą prawdę.
— Jednakowo, to, o czém ci mówię, nie jest może niepodobieństwem. Mam ja wielki wpływ na panią Boussac; mogę ci wynagrodzić niesprawiedliwość losu względem ciebie. Już ci to nie raz powiedziałem, i teraz jeszcze ci powtarzam, że jestem twoim sługą i przyjacielem.
— O wy panie, wy jesteście tak dobrym i ludzkim dla mnie, że tego wcale pojąć nie mogę i wdzięczności mojéj okazać wam nie umiém. Tego wszystkiego jednak nie potrzebuję. Nigdy niepójdę za mąż za mojego chrzestnego panicza, gdyby mi nawet jego matka uczynić to rozkazała.
— O Joasiu! pamiętaj na to co mówisz! Wilhelm jest chłopiec młody i przystojny, miły i dobry. Ma on wiele dowcipu, uczynił wiele dla ciebie, i kocha cię aż do szaleństwa.
— Obym tedy ja umrzeć mogła zamiast niego! — zawołała Joanna, — byleby mi tylko niemówiono nigdy o tém, abym za niego iść miała.
I zaczęła płakać.
— Joanno, zawołał sir Arthur, — ty jesteś zamężną!
— Ja? — zapytała Joanna z zadziwieniem podnosząc głowę; — a to co za myśl panu przyszła? Gdybym była zamężną, czyliż by ludzie o tém nie wiedzieli?
— To jesteś zapewnie już z kim zaręczoną?
— Z kim? Nie, panie, nie; wy się mylicie!
— A więc kochasz kogoś?
— Nie, mój panie! — odpowiedziała Joanna, długie rzęsy swych powiek ku jagodom opuszczając jak gdyby to podejrzenie ją obrażało.
— Czy podobna, — odrzekł Anglik, — żebyś miała dojść do lat dwudziestu dwóch, tak piękna i kochana od wszystkich, i żaden człowiek nie był tak szczęśliwym twe serce ku sobie najmniejszą przychylnością natchnąć!
Joanna milczała przez chwilę. Zdawało się, iż się czuje upokorzoną, a Arthur spostrzegł, że rumieniec słaby i płochy pokrył jej lica wybledniałe ze znużenia i płaczu.
— Panie, robicie mi wielką przykrość że mię o te rzeczy pytacie. Nigdym się z mojém sumieniem nie poróżniła, i nigdym się w mojém życiu w nikim nie kochała. Widzę ja to dobrze, że się tego chcecie odemnie dowiedzieć, czy będę mogła pocieszyć mego chrzestnego panicza; ale to być nie może. Jeżeli mnie będzie chciał koniecznie zatrzymać w pamięci, to będę z domu odejść musiała.
— Joasiu, — zawołał sir Arthur wzruszony i pomięszany; — ja nie mogę i nie wolno mi w tej chwili ci radzić. Jestem przyjacielem Wilhelma, kocham go prawie bardziéj, jak siebie samego; cierpienia jego w mojém sercu się odbijają, i niewiém sposobu, jakby je uleczyć. Lecz o jedno cię tylko proszę, żebyś nigdy nie zapomniała, iż jestem twoim najszczérszym przyjacielem, który każdéj chwili gotów jest na twoje usługi. Jeżeli ten dom opuścisz, a i ja w nim już nie będę, przyrzecz mi przynajmniéj, że będę wiedział gdzie zostawać będziesz, i że mi pozwolisz abym cię przyszedł zobaczyć. I ja mam ci tajemnicę do powierzenia, lecz tajemnicę, któréj się wstydzić nie będziesz miała przyczyny, przysięgam ci to na moją uczciwość!
— Gdzieżbym mogła iść, jeźli nie tam gdziem się wychowała, do Toull-Sainte-Croix? — odpowiedziała Joanna. — Pójdę się wynająć gdzie na jakim folwarku koło Combraille, bo tam trawy są dobre, a lubię, jeżeli bydło mnie powierzone dobrze napaść się może. Ale co do tego, żeby pan przychodził ze mną się widzieć, to być nie może; ludzie by tylko źle gadali i o mnie, i was panie; jeżeli będziecie mieli coś mi powiedzieć, to możecie napisać do księdza proboszcza z Toull. Zna on dobrze pismo, i powie mi, co mi będziecie donieść chcieli.
— Niech i tak będzie, Joasiu, — odpowiedział Harley coraz głębiéj wzruszony; i zrobił poruszenie, jak gdyby chciał był ująć jej rękę na znak pożegnania. Lecz się obawiał, aby jej przez to w tych okolicznościach, w których się wstydliwa Joanna znajdowała, nie odjął téj ufności, którą w nim pokładała, i pozdrowiwszy ją z takim uszanowaniem, jak gdyby panią znakomitą była, oddalił się od niéj nagle z mocném postanowieniem opuszczenia Boussac tego samego dnia, aby ulżyć przynajmniéj młodemu przyjacielowi swojemu cierpień zazdrości.
Joanna, pozostawszy sama, zaczęła rozmyślać nad tém, co tak boleśnie zakłóciło pogodę jéj życia, i nad słodkiém ulitowaniem się Anglika nad jéj kłopotem, kiedy u stóp skał spostrzegła człowieka łachmanami okrytego, który się spinał i pełzał po skałach jak lis. Miał wędkę i koszyczek mały, któren kładł koło siebie, jeżeli się mu udało wpiąć się na skalę, która nad brzegiem rzeczki była. Miejsce to jest tak skaliste i przepaściami poprzerzynane, że nikt tamtędy nie przechodzi. Gdyby ono było nad granicą, byłoby dogodnym przesmykiem dla przemytników. W pobliżu miasta jest ono zwykle przesmykiem złodzieja lub szpiega. Kapelusz wielki, brudny, i pogięty, zasunięty miał na oczy, których Joanna z téj wysokości, z któréj ruchy jego śledziła widzieć nie była w stanie. Zdawało się jej jednak, że po tym jego ruchu niepewnym, to szybkim to powolnym, ojca Raguet w nim poznaje. Nie chwytał on ryb, ale zdawał się badać miejscowość, lub czyhać na przechodzących z drugiéj strony rzéki.
Joasia niespokojna oddaliła się natychmiast i przepędziła swe bydło na drugi koniec łąki. Ten Raguet przestrachem ją przejmował, chociaż przyczyny tego wytłómaczyć sobie nie mogła. Żył ciągle z jéj ciotką; musiał przeto z pewnością mieć także i udział w tych pieniądzach, które Joasia, uwiedziona pozorem, Wielkiéj-Gocie posełała, aby ją od zupełnéj nędzy uchronić.
Skoro tylko do zamku wróciła, dowiadywała się o zdrowiu swego chrzestnego panicza. Maryja była bardzo smutna, a brat jéj niespokojny, i omdlewający. Gadał niedorzeczności, najlżejszy szelest go niepokoił, i na kilka zawodów się dopytywał o Joannę. Joasia jednak różne pozory wyszukiwała, aby się mu nie pokazać, lubo sobie tego Marynia życzyła. Sir Arthur pisał listy, i bardzo zakłopotany być się zdawał. Co chwila przychodził widzieć chorego młodzieńca i naradzać się z lékarzem. Nakoniec, po objedzie, udał że pilne ma sprawunki w Chambon, gdzie chce wejść w układy z notaryuszem, który mu nastręcza miejsce dogodne do umieszczenia swojego majątku; ułożył sobie z najpotrzebniejszych rzeczy małe zawiniątko, siadł na konia, objecał iż powróci w dwa lub trzy dni, i puścił się drogą do Bourbonnais.
Gdy noc nadeszła, Joasia udała się na łąkę, aby zebrać kilka sztuk nowego płótna które się tam bieliło, i nie raz już bezkarnie tam przenocowało. Ale człowiek, którego między skałami spostrzegła, przyszedł jej na myśl, i za nic w świecie nie byłaby sobie tego życzyła, aby płótno miało zginąć przez jéj niedbałość.
Księżyc na niebie wschodzący, długie, niejasne cienie rzucał na łąkę, na któréj Joasia płótno zbierać i składać zaczęła. Lecz o trochę że go z rąk niewypuściła i nieuciekła, kiedy usłyszała tuż koło siebie chrapliwy głos ojca Raguet:
— Poczekaj no trochę, piękna Joanno, poczekaj! ja ci zaraz pomogę.
— Czego wy tu chcecie, cóż tu robicie? — zapytała go Joanna, starając się głosowi swojemu nadać spokojność, i zarzucając na barki swoje płótno, które, rozwinąwszy się między nogami się jej zaplątało.
— Zapewnie to nie mnie tutaj się znaleść spodziewałaś? — odpowiedział Raguet z drwinkami. — Ale twój kochanek już odjechał moja Joasiu. Odjechał na wielkim gniadym koniu.
Joasię ta rozmowa wcale nie bawiła; podwajając tedy swojego kroku, pobiegła ścieżką wiodącą do ogrodu.
— Boisz się złodziei, by nie skradli płótna, moja piękna Joanno; — lepiéj by było żebyś się bała złodziei, którzy kradną serca dziewczętom.
I uszedłszy trzy kroki zaledwie dodał:
— A zatém jest to prawda, że się ten Anglik z tobą żeni, moja piękna Joasiu? Cóż by twoja matka była na to powiedziała?
— Łżecie tylko, — rzekła Joanna, która się tém spokojniejszą stawała, czém się bardziéj zbliżała do ogrodu; — ja nie idę za mąż za nikogo.
— Mówią jednak, że ty masz zostać bardzo bogatą, i jesteś już nią nawet. Spodziewam się że nie zapomnisz twoich krewnych, jak zostaniesz wielką panią.
— Nie jesteście mi żadnym krewnym — rzekła Joanna, — i to was wcale nie obchodzi!
— Anglik jedzie zapewnie do Toull-Sainte-Croix dać na zapowiedzi, — mówił daléj Raguet, którego to bawiło według zwyczaju, jeżeli mógł przestraszyć kogo skradając się za nim wieczorem jak wilk, i gadając mu różne rzeczy, aby go w kłopot i niespokojność wprowadzić. — Trzeba ci było jednak Joasiu w innéj parafii ślub brać, bo to wielką przykrość sprawi księdzu Alain. Zapewnie i ty jutro przybędziesz do nas? Od dwudziestu miesięcy, jakeś u nas nie była, ciotka twoja leży chora na zimnicę. Gorączka ją nie opuszcza. Przecież ją i ty nie opuścisz i nie dasz jej umrzeć nie powiedziawszy jej dobra noc?
— Czy to tylko prawda coście mi powiedzieli? — zapytała Joasia zatrzymując się; bo właśnie dostała się była do furtki od ogrodu, i drzwiczki od niej między sobą i Raguetem uchylone trzymała. — Czy doprawdy moja ciotka chora?
— Wszak twój Anglik do Toull pojechał, będziesz się mogła tedy dowiedzieć od niego, czy to prawda lub nie.
— Ależ ten pan nie pojechał do Toull.
— O ty wiész dobrze o tém, że tam pojechał, gdyż go zdybałem na prawo od skał krwawo-ofiernych.
— Pojechał pono do Chambon lub do Banal. Sama nie wiém, gdzie pojechał, ale o tém wnet się dowiém czy wy nie kłamiecie, i czy moja ciotka doprawdy chora.
— O tak, — odpowiedział Raguet, — dowiész się o tém, jak już umrze.
— Ale kiedy ona ma zimnicę, dla czegóż wy z nią nie jesteście? Bardzo widać źle zrobiła, że się do was schroniła, kiedy ją tak źle pielęgnujecie!
— Kto, ja? — rzekł Raguet — ja już więcéj z nią nie mieszkam! Już od dwóch miesięcy my się rozłączyli.
— A gdzież ona mieszka, ta biédna ciotka moja?
— Niech sobie mieszka, gdzie chce; w jaskini boginek, lub pośród mokrzyc, to mi teraz wszystko jedno.
— O wiedziałam ja o tém dobrze, że z was ohydny człowiek! — odpowiedziała Joanna, zamykając mu drzwi przed nosem; i wróciła do domu niebędąc z sobą jeszcze w zgodzie, czy ma pobiegnąć do swojéj ciotki, i zaufać mowie Ragueta.


ROZDZIAŁ XX.
Pożegnanie miasta.

Wilhelm wstał na wieczór. Wiele się sam nad sobą zastanawiał, i zdawało się mu, że się ma lepiéj. Lecz gdy się dowiedział, że sir Arthur odjechał, pojął szlachetność i wspaniałość uczucia swojego przyjaciela, i sobie samemu nad własném swojém zachowaniem się wielkie czynił wyrzuty.
— Kto wie, — pomyślał sobie, — jak daleko wspaniałomyślność swoją sir Arthur posunie? Odgadł moją tajemnicę, i na zawsze może Joanny się wyrzeknie. Widzi, że ją kocham, i sądzi, że i ja równie jak on mam zamiar się z nią żenić! Żenić!..... Gdyby mnie kochała, gdyby ze mną szczęśliwą być mogła, dla czegóż i ja bym nie miał mieć téj odwagi? O szaleńcze nieszczęśliwy! Starałem się ją obłąkać, uwieść, a myśl złożenia u jéj nóg miłości jéj i mnie godnéj w moim umyśle niespokojnym i nikczemnym ustalić się nie może! A nakoniec, czyliż mi wolno przyjąć poświęcenie mojego przyjaciela? Będąc powiernikiem jego miłości, czyliż mam zwalczać i niszczyć jego nadzieje? Mamże Joasi oddać serce znękane niepewnością, oburzenie méj matki, tysiąc przeszkód do zwalczenia, i tysiączne cierpienia i prześladowania w miejsce przyszłości chmurką najmniejszą niezasępionéj, jaką szlachetny Arthur u nóg jéj składa?
To dziecko posępne, miotane całą trwogą swéj słabości, i wszelkiemi wyrzutami swego sumienia, położyło się do łóżka połykać łzy swoje i udręczenia. Niespokojność o niego jeszcze trwała. Lékarz go jeszcze odwiedzał, a nieznajdując go chorym w istocie, osądził, że jakaś przyczyna wewnętrzna, umysłowa, ten stan słabości spowodowała. Wilhelm niesłychanie się wysilał, aby ukryć swoje męki. Badany czule przez matkę i siostrę, zamiast coby miał serce swoje im odkryć, udaniem wszelkie dalsze wyznanie niepodobném prawie czynił. Zaklinał ich, aby się już nim więcéj nie zajmowali, mając tę nadzieję, że mu przyszlą Joannę, aby nad nim czuwała, i że przez to będzie miał sposobność swój błąd naprawić, składając całe swoje szalone zachowanie się na karb gorączkowego obłąkania. Lecz zamiast Joanny przyszła Klaudyja i usiadła w wielkiém krześle poręczowém, mówiąc że Joasia za nadto bardzo znużona była, aby jeszcze téj nocy przy nim czuwać mogła. Wilhelm, który ją widział niezmordowaną czuwaniem przez całe miesiące pojął swój wyrok, i poddał się mu z gorżką boleścią.
— Moja luba, widzisz mnie w rozpaczy, — rzekła nazajutrz rano pani Boussac do pod-prefektowéj. — Jakaś myśl czarna owładła rozum mojego syna. Lekarz nie może w nim dostrzedz żadnéj choroby prawdziwéj, dziwi się, i mówi o jakimś nieporządku w jego umyśle. Czyliż mam być skazaną na to, abym miała widzieć mego syna w stanie gorszym od śmierci? Ulituj się nademną, uspokój mnie, i oświeć mię nakoniec jeżeli możesz.
— Już ci mało sto razy powiedziałam moja kochana, — odrzekła pod-prefektowa, — że tylko jeden jest środek uleczenia twojego syna, a tym jest ożenienie. Wychowałaś go jak panienkę, w pobożności i skromności, to bardzo dobrze: lecz jeżeli przydłużysz bardzo ten stan celibatu, w którym się żyć upiera, z pewnością oszaleje.
— O nie wymawiaj tego słowa groźnego, i powiedz mi raczéj, czyli ty w istocie w to wierzysz, o czémeś mi kilka razy wspominała, że Wilhelm się w kimś kocha bez mojéj wiedzy.
— To być może; lubo, odkąd na niego lepiéj zważam, to się mi zdaje, że on bardziéj zakochany w ogóle jak w szczególności.
— Jak ty to rozumiész?
— Że jest, jak nowicyusz młody w klasztorze, zakochany we wszystkich kobiétach, które widzi. Nie bardzo bym się dziwiła, żeby ta ładna Joanna, którą tak bardzo pieścicie, i z nią prawie jakby z swoją równą się obchodzicie, po głowie się mu nie uwijała. Ty mi niechcesz wierzyć moja kochana, bo masz bielmo na oku; ale ja ci powiadam, że Wilhelm pali się do téj dziewczyny ogniem nie bardzo skromnym w myśli, chociaż nim jest może w uczynku; nie mogę o tém nic stanowczego powiedzieć. Lecz takie jest zapalenie tego młodego człowieka, że kocha sir Arthura, jak towarzysza broni średniowiecznego, kocha swą siostrę prawie jak kochanek,.... i kocha także moją córkę.
— Czy tak?
— To ci trochę nie na rękę, a jednak to tak jest. O, wiém ja dobrze o tém, iż pod pozorem twoim pokornym i skromnym ukrywasz wiele dumy. Masz nadzieję, ze Maryja pójdzie za mąż za Harleya. A co do Wilhelma spodziewasz się gdzie z jakiego kąta twojéj okolicy wygrzebać wielki posag. Nie jestem ja wprawdzie tyle jak ty bogatą, ale Elwirka jest naszą jedynaczką, i mogę ci zaręczyć za to, że, nim sześć miesięcy minie, otrzymamy prefekturę, a za nią 30000 franków dochodu. Niech Wilhelm ten sam zawód obierze, a będzie w krótce bogatszy, jakby nim mógł być uprawiając rolę; dochód szczupły, niedający tylko pozór bogactwa.
— Moja luba, bardzo mylne o mnie masz zdanie, — odpowiedziała pani Boussac. — Jeżeli czasami marzyłam o świetnym losie dla niego, nie mniéj także zajmowałam się nadewszystko jego szczęściem i zdrowiem. Gdybym pewną była, że się kocha w Elwirze, tobym się ani chwili nie wahała prosić cię o rękę jéj dla niego.
— Ja cię zapewniam, że się w niej kocha. Ale mówiąc szczérze, miłość ta przeplatana jest tysiącem dziwactw, i wymysłów. Musiałaś sama przecież to spostrzedz, iż całe dnie nią tylko jest zajęty, a potém nagle ucina, o czém inném myśli, wiérsze pisze, romansy z swoją siostrą czyta, spogląda na księżyc, spogląda na Joasię, widzi że ten szaleniec Anglik w niej jest zakochany, i nakoniec traci rozum w tém zaraźliwém powietrzu. Nakłoń się już raz do jednego, i wydal z twojego domu te dwie służące; weź na ich miejsce dwie stare kobiety mające jakie sto pięćdziesiąt lat razem, rzuć w ogień wszystkie książki romansowe, nakaż, ażeby Wilhelm, zamiast chodzić samotnie po polach i łąkach, pilnował naszego towarzystwa, a ręczę ci, że nim dwa miesiące minie, sam ci wyzna, że kocha moją córkę. Pożeń ich z sobą, wyślij ich trochę na podróż sam-na-sam, a wtedy się przekonasz.
— Już ja to widzę, — odpowiedziała pani Boussac, — że uważasz Joasię za przeszkodę do tego zamiaru, i wyznać ci muszę, że, gdybym tego pewną była, chociaż mi przez swoją pieczołowitość koło niego podczas choroby wielką przysługę zrobiła, natychmiast bym ją oddaliła.
— Zapewnij jéj los, wydaj ją za jakiego chłopca ze wsi, na przykład za twojego rozlazłego Kadeta, i wszystko się skończy jak najlepiéj.
— Z chęcią to uczynię: lecz gdyby to Wilhelma do rozpaczy przywiodło? nie, nieśmiém tego uczynić. Przez całą noc tylko za Joasią wołał, i wyznać ci muszę, że dopiéro to mnie nieco przekonało, iż się może nie mylisz. Piękność téj dziewczyny trochę za nadto go wzrusza....
— A więc, — rzekła pani Charmois po chwili milczenia, — daj mu Joasię na czas niejaki, to się uspokoi.
— Jabym mu ją dać miała! Wszakże to, co mi radzisz, jest przeciwne wszelkiéj obyczajności, wszelkim przepisom sumienia.
— Jeżeli ci powiedziałam daj mu ją! — to miało tyle znaczyć, co: pozwól, aby ją sobie wziął. Dobra matka nad wszystkiém czuwać powinna, i jeżeli spostrzeże, że roztropność i skromność wygórowana staje się szkodliwą, powinna zamknąć oczy na pewne wykroczenia młodości nieuniknione, a czasem nawet i potrzebne.
— Niewiém, jak mi coś podobnego radzić możesz, mówiąc ze mną o żenieniu go z Elwirą?
— To niechaj ci będzie dowodem, że nie tyle dbam o korzyść własną, jak raczéj o to, aby zbawić od śmierci lub choroby twojego syna. A wreszcie, cóż mnie to ma obchodzić, że mój zięć przed ślubem miał kochankę? jeżeli to być musi, lepiéj że to będzie Joanna, jak która inna; jest ona ładna i zdrowa, nie umie robić podstępów, nie będzie téż umiała przykuć go do siebie namiętnością; głupota jéj w krótce mu odrazę sprawi, a że ona jest istotą powolną i pokorną, pozwoli się wysadzić z jego serca bez wszelkiego szemrania. Do ciebie to wtedy należeć będzie tak ją wynagrodzić, aby się nie skarżyła. Jest to ofiara, którą dla nas obu uczynić możemy, skoro Wilhelm i Elwira raz się pobierą. A wreszcie, jeżeli na to przyjdzie, to Leon Marsillat w krótce od niéj cię uwolni!
— O milcz już raz moja kochana, — zawołała pani Boussac przestraszona. — Zdaje się mi, że wtém wszystkiém pełno przewrotności, i szatan z ciebie mówi!
Pod-prefektowa szydziła z wątpliwości pani zamku, która się bardzo słabo broniła, a te dwie panie długo w ten sposób z sobą rozmawiały, lecz tak cicho, że Klaudyja nadaremnie by była je podsłuchiwała przez dziurkę od klucza.
Joanna natychmiast po tej rozmowie w imieniu chrzestnéj matki do ulicy grabowéj zawołana, tam tylko panią Charmois samą zastała. Ta nikczemna istota działała bez wiedzy pani Boussac, a będąc sama rozwiozłą nie bez przyczyny sądziła, że stanowczym ciosem godzi.
— Joanno, — rzekła do młodéj dziewczyny, która mocno zdziwioną była, że ją przed takiego sędziego powołano; — dowiész się natychmiast o rzeczy bardzo ważnéj. Bądź jednak otwartą, a wszyscy z chęcią ci przebaczemy. Twoja chrzestna matka wie o wszystkiém.
Joasia się zarumieniła i spuściła oczy. Ale popęd wewnętrzny do poświęcenia się, któren w niej zastępował miejsce przebiegłości i rostropności milczeniem ją natchnął.
— Jeżeli ta mówi o czémś, czego nie wie, aby się dopiéro odemnie o tém dowiedzieć, — pomyślała sobie, — to ze mnie nic nie wyłudzi. Nie zdradzę ja tajemnicy mego chrzestnego panicza. Nie będę się skarżyła na niego. Wolę być raczéj z domu oddaloną, jak gdyby go łajać miano.
— Wiémy o tém, że głupstwa pana Harley głowę ci przewróciły, — mówiła dalej la Charmoisse — i że myślisz, iż tak dobrze pan Boussac się z tobą ożenić może jak pan Harley. Wierz mi, moja kochana; że i jedno i drugie jest niepodobne, że cię oszukują i drwinki sobie tylko z ciebie robią. Pan Harley we Włoszech się ożenił, wiém o tém dobrze; a co do pana barona, to jego matka by żadną miarą na to nie zezwoliła. On sam by się wstydził nawet podobnéj myśli.
— Jeżeli pan Harley jest żonaty, i ma dobrą żonę, to mnie mocno cieszy, że się o tém dowiaduję, — opowiedziała Joanna z oziębłością i wzgardą. — A co do mego panicza chrzestnego, żem jeszcze nie oszalała, więc téż nigdy najmniejszéj myśli takiéj nie miałam o jaką mnie posądzacie.
— Kłamiesz Joasiu! — odrzekła pod-prefektowa siląc się na próżno przerazić Joannę swojemi dużemi czarnemi oczyma. — Wiémy o wszystkiém; przyznał się do tego w gorączce. Przyobiecał ci, że się z tobą ożeni, byleś tylko przystała.....
— Tym sposobem panicz musi być bardzo chory, bo mówił to, co nie jest prawdą!
— Tego przynajniéj nie zaprzeczysz, że się do ciebie zaleca?
— Nie mogę pani na to nic odpowiedzieć.
— Ale ja cię zaprowadzę wobec twojéj matki chrzestnéj, która cię zawstydzi.
— Że ani nie myślałam nic złego, ani nie zrobiłam nic złego, więc się téż i niczego nie obawiam.
— Wiele widzę masz bezczelności moja panno Joanno, i chciałabyś może narobić hałasu. Ale się mylisz bardzo; nie będzie się zważać bynajmniéj na twoją udaną cnotliwość. Wybij sobie z głowy to urojenie, że się z tobą ożeni, a na resztę zamkniemy oczy, byle to tylko długo nie trwało, i byleście to czynili z wielką roztropnością i tak tajemnie jak dotąd.
Joasia tak była tém oburzona, że ani słowa odpowiedzieć nie mogła.
— Pójdę ja pomówić z moją chrzestną matką, — rzekła, i odwróciła się nagle od pani Charmois i odeszła, niechcąc już ani słowa więcéj słyszeć.
Nieszczęściem dla Joasi, pani Boussac była w tej chwili w sypialni swojego syna, a Joasia nieodważyła się tam udać do niéj. Czekała na nią na kurytarzu, lecz pani Charmois dość wcześnie jeszcze słabą swoją przyjaciółkę o wszystkiém uprzedzić umiała.
— Dokazałam cudu, — rzekła do niéj, wyprowadziwszy ją na balkon pokoiku Wilhelma, — mówiłam z Joasią, nastraszyłam ją; jeżeli jest winną, to będzie uległą; jeżeli zaś jest roztropną, to się podda.
— Cóż to ma znaczyć? cóżeś to uczyniła? — zapytała pani Boussac, — przerażasz mnie!
— O ty tylko zawsze drżysz z przerażenia, a nigdy nie działasz! pozwól, niech ja raz za ciebie działam. Każ, żeby Joanna téj nocy przy twoim synie czuwała. Jeżeli się już porozumieli, to go przekona, że już nie ma sposobu cię oszukać, i rozstaną się jak będą mogli najlepiéj. Jeżeli się zaś jeszcze nie porozumieli, to się porozumieją zważywszy to, com jej powiedziała, a cała ta sprawa nie będzie na przyszłość niebezpieczna. Zobaczysz! Jeżeli Wilhelm jutro rano nie będzie spokojny i wesół, to nigdy już więcéj porad moich nie słuchaj.
— Ależ to przecież zbrodnia! — Było to ostatnie wykrzyknięcie rozpaczliwe sumienia téj matki szalonéj. Charmois wszelkie jéj wyrzuty sumienia groźbami przytłumiła.
— Jeżeli chcesz, — rzekła, — ażeby to wszystko szło torem zwyczajnym, więc się przygotuj na to, że twój syn wpadnie znowu w tę samą chorobę, jaką miał przed wyjazdem swoim do Włoch, lub téż, że go na podróż wysłać będziesz musiała. Może rozrywka podroży go wyleczy. Na to nie trzeba tylko rok lub dwa oddalenia.
— O to okropnie! — zawołała pani Boussac, jeszcze raz go utracić, całe życie w oddaleniu od niego przepędzić, i nie liczyć na jego zdrowie, tylko pod tym warunkiem, to nad moje siły!
— Wiedziałam o tém, — pomyślała Charmois, — Moja duszo, — rzekła do niéj głośno, — zawierz raz doświadczeniu mojemu w życiu i mojemu przywiązaniu dla ciebie. Nie odrzucaj moich rad, niepozwalając szczególnie na to, aby Joanna przez cały ten dzień z tobą mówiła, i urządź się tak, aby tego wieczora sam-na-sam z twoim synem pozostać mogła, a ja ci ręczę, że jutro ani on, ani ona cię więcéj dręczyć nie będą.
Pani Boussac poszła za poradą swéj przyjaciółki. Joanna po trzykroć z nią mówić chciała: lecz z widoczną surowością odtrąconą została.
Joanna poszła opatrzyć swe krowy, a urządziwszy tak wszystko, aby im na niczém aż do jutra rana nie zbywało, popieściła się z małą jałówką białą, którą szczególnie lubiła, nazbiérała dla niéj trawy najlepszéj, jak gdyby ostatni przysmaczek jej dać chciała; potém wszystko starannie uporządkowała, i zatrzymawszy się na chwilę na progu téj stajni, w której tyle godzin przyjemnych poświęciła zatrudnieniu pokornemu, tak miłemu dla niéj, przeżegnała się nakoniec wielkim krzyżem, chcąc niby zamknąć pobożnie znów jeden okres swego życia w pracy.
Udała się potém do swojéj izby w wieżyczce, zrobiła małe zawiniątko z najpotrzebniejszych rzeczy, włożyła do skrzynki Klaudyi kilka strojów, które jej chrzestna matka dała, a z których Klaudyi podarunek zrobić chciała. Niewzięła z sobą tylko jeden klejnot, krzyżyk złoty, któren jej Marynia w dniu imienin podarowała. Weszła potém do pokoiku panny, lubo dobrze przez okno z swéj izby widziała, że Maryja po ogrodzie się przechadza. Wiedziała ona bowiem dobrze, iż z niczém się jej zwierzyć nie może, a czuła, że tyle sił nie posiada, aby się z nią pożegnać mogła osobiście. Chciała jednak raz jeszcze zobaczyć przynajmniéj ławeczkę do modlenia się i łóżko swéj kochanéj panienki. Po raz ostatni uklękła przed posągiem bogarodzicy z alabastru, do któréj tyle razy swoje miłe i dziewicze modły wznosiły. Uszczknęła kwiatek zwiędniały z wieńca, którym dniem poprzód obraz ten przyozdobiła, i ukryła go za gors wraz z swoim szkaplerzem. A na samém wyjściu, zobaczywszy jeszcze suknię i szal swéj ukochanéj panny, łzy gorżkie wylewając długo je całowała....
Schodząc po schodach nadybała Klaudyję i uściskała ją nie wyrzekłszy ani słowa.
— Gdzież ty idziesz? — zapytała ją jéj towarzyszka zdziwiona jéj czerwonemi oczyma i uśmiechem smutnym. —
— W pole, — odpowiedziała Joanna.
— Już czas minął, — rzekła Klaudyja.
— Owszem, czas dopiéro nadszedł — odpowiedziała Joanna, i zeszła szybko po schodach.
U bramy podwórza zetknęła się oko w oko z Kadetem.
— Czy na przechadzkę idziesz Joasiu?
— Idę do siebie, mój kochany. Moja ciotka chora; powinnam była jeszcze dziś rano się wybrać.
— I ty tak sama idziesz, moja Joasiu? noc cię na drodze zapadnie.
— O znam ja dobrze drogę; a potém mój pies jest zemną.
— Twoje psisko jest bardzo dobre, niema co mówić; ale gdyby cię jaki zły człowiek na drodze napadł, czy cię będzie dobrze bronić?
— Dobrze, dobrze; nie bój się niczego.
— Czegóżeś mi tego rano nie powiedziała! Byłbym prosił o pozwolenie iść z tobą.
— Gdyby nas dwoje w domu zbywało, toby Klaudyja sobie rady nie dała. Bądź zdrów Kadecie, dobra noc, nie zabieraj mi czasu.
— Przecież jutro rano przyjdziesz Joasiu?
— Jak będę mogła najrychléj, — odpowiedziała Joasia uśmiéchnąwszy się do niego. Lecz natychmiast, skoro się tylko od niego odwróciła, zaczęła płakać na nowo będąc pewną, że już nigdy nie wróci.
W dziesięć minut po odejściu Joanny z zamku, zapukano cichutko do pokoju Marsillata.
— Kto tam? — zapytał tenże rubasznie.
— Czy pan jesteś sam, panie rzeczniku?
— A to ty, włóczęgo? czego chcesz?
— Chciałbym się tylko pana w czémś poradzić, panie rzeczniku.
— Mości Raguet, już się mi sprzykrzyły twoje brudne sprawy. A potém nie jest to godzina posłuchania. Idź sobie do djabła.
— Jesteś pan bardzo grzeczny, panie rzeczniku; ale wy mnie jednakowo posłuchacie.
— Ani myślę. Idź precz mówię ci; ja już więcéj spraw twoich bronić nie chce; jesteś człowiekiem nie do poprawienia.
— O jak mnie wysłuchacie, to się przekonacie, że jestem tak niewinny jak dziecko.
— Prawda, jak zwykle! Zapewnie znów jaka nocna kradzież, albo zemsta złodziejska?
— Ale gdzież tam, panie rzeczniku! To tylko źli ludzie tak mnie obgadali. Wszakże im się coś w głowie ubrdało, że się za kobiétę przebieram, i w nocy wychodzę z moją biédną i poczciwą kobiéciną Gothą, aby udawać praczkę nocną nad rzéczką?
— Ja sądzę, że bardzo jesteś w tém ostrożny, a nawet rzucasz kamieniami na ludzi, którzy cię chcą poprawić.
— Ale gdzież tam panie, przenigdy! To nie ja; kiedy się chata Joasi spaliła, słyszałem jak mówiono, że to złodzieje tę igraszkę sobie zrobili aby skraść żelaziwo ze spalonego domu; ale ja nic o tém nie wiedziałem, a oni na mnie to zwalili.
— Bogatym tylko się pożycza.... zwłaszcza żem cię poznał bardzo dobrze, mój panie Raguet! a zatém ani słowa więcéj?
— To się wam tylko tak zdawało, musieliście się oszukać!..... Ale co do Joasi.....
— Czy będziesz raz milczał!
— Właśnie z zamku się oddaliła, przecież pan wiész o tém!
Marsillat zadrżał. Raguet okiem swojém sępiém dostrzegł natychmiast jego niespokojność, jego wstręt do badania go, lecz zarazem i chęć usłyszenia czegoś bliższego; mówił przeto daléj:
— Tak panie, tak! poszła z zamku sama, ze swoim psem.... Idzie do Toull..... Teraz już musi być na wyjściu z miasta.... O, bo to ona nie pomału bieży!
— Cóż to wszystko mnie obchodzi? — rzekł Leon. — Odejdź i nie nudź mię więcéj.
— Idę już, idę, i powiém waszemu służącemu, aby szybko konia okulbaczył.
— Nędznik! — zawołał Marsillat, widząc, że ku stajni zmierza, — jak wyrzekł tak i uczynił.
W pięć minut potém Marsillat nogę kładł w strzemiono, przeklinając ten wpływ nieszczęsny, któren do niego sprowadzał tego spólnika pełnego brudu i bezeceństwa, nie stawiając jednak żadnego oporu temu popędowi nikczemnemu, któren go naprzód popychał. Kłusem przejechał przez miasto; lecz przypomniawszy sobie, że go Joasia dobrze wyprzedzić musi, aby ją dopiéro ze zmierzchem mógł dogonić, zwolnił kroku i stępem się wpiął po bystréj drodze, którą się w tym kierunku z miasta wychodzi. Przybywszy w miejsce, gdzie droga się dzieli, spostrzegł Ragueta siedzącego i na łokciach opartego na jednym z owych małych murów przeźroczystych i słabych, zastępujących ogrodzenia drzewne, których te okolice puste są pozbawione.
— Udała się drogą de Saint-Silvain, — rzekł do niego ten nędznik w chwili, w której Leon chciał się puścić drogą do Savan.
A że Marsillat korzystał z jego ostrzeżenia, nie pokazując po sobie, że go słyszał, ten zastąpił mu drogę i rzekł:
— Jednak taka przysługa zasługiwała by na małe wynagrodzenie!
— Strzeż się! — zawołał Leon, — albo się plecy twoje z moim batogiem zapoznają!
— O mój boże! — mruknął zbójca osłupiały; — jakżeż to ludzie są niewdzięczni!
— Ten rozbójnik Raguet jest moim złym duchem, — pomyślał Leon, podwajając kroku, — i bóg mnie tém karze, że jestem zmuszony przyjąć jego pomoc, kiedy go najbardziéj odtrącam od siebie...... Ależ Joanna jest tak ładna!.....


ROZDZIAŁ XXI.
Obrazy powietrzne.

Joanna szybko kroczyła; miała dwie wielkich mil przed sobą, aby dójść do Toull, ale to jej wcale żadnéj niespokojności nie robiło. Jeżeli będzie tak już późno w nocy, — pomyślała sobie, — że ani u matki Gity, ani u ojca Leonarda otworzyć mi nie zechcą, to pójdę do jaskini boginek i tam będę dnia oczekiwać. To jest miejsce dobre, i nic złego tam dręczyć mnie nie przyjdzie.
Jakkolwiek Joanna była zabobonną, a może téż i właśnie dla tego, że zabobonną była, jednak bojaźni wcale nie znała. Jéj umysł od samego dzieciństwa za nadto bardzo wykarmiony był powiastkami i wiarą w cudowność, aby nie miała mieć ufności w świadomość, którą jej matka dała w celu oddalenia od siebie złośliwych boginek, i swawolności zgubnéj. Niegdyś ona bardzo często w piérwszych dniach jesieni w polu aż do północy przesiadywała. Jest to bowiém zwyczaj, w tych okolicach powszechny, paszenia owiec tak długo w noc na wieczornéj rosie, od połowy Lipca aż do końca Września, aby podpaść te, które się chce sprzedać.
Podczas tych nocy w polu przepędzanych, młode dziéwczęta, zwykle odważniejsze jak starsze, lubią sobie odpowiadać wzajemnie z jednéj łąki na drugą, śpiéwając głośno stare ballady i owe cudowne piosneczki z Bourbonnais i Berry, tak smutne i tkliwe, a na które piękny świat tego kraju tak mało zważa. Lecz chwała bogu, wieśniacy je przechowują i nowe jeszcze tworzą: a podczas gdy panny przy fortepianie śpiéwają nieraz płaskie i nieznośne nowości z oper, pasterki zmuszają echo pól nocne do powtórzenia im owych prostotnych i zachwycających śpiéwek, do którychby się najwięksi nawet twórcy nasi muzyki z chęcią przyznali.
Lubo jeszcze ten czas nie nadszedł, w którym owe nocne czuwania się rozpoczynają, niepodobna było Joannie znajdować się śród nocy w czystym polu, aby sobie nie przypomnieć owych czasów, tyle wspomnień niewinnych i poetycznych w sobie mieszczących. Przywiodła sobie na pamięć owe chwale, w których będąc jeszcze dzieckiem, i pasąc swoją szczupłą chudobę na pastwisku wspólném, uczyła swe towarzyszki swych najpiękniejszych śpiéwek. Potém przechodziła w pamięci inne czasy, poważniejsze, w których przez matkę pobudzona do myśli tajemniczych, oddaliła się była od reszty swawolnych pasterek, łączących się z sobą aby bojaźń zakląć i śpiéwać piosnki dosyć płoche, i sprośne, których słowa i nuta połowie ośmnastego wieku odpowiadała. Mądra Tula nauczyła swoją córkę ukochaną, aby nie śpiéwała tego, czego nie rozumie, bo to tylko przyciąga złe duchy, zamiast coby je odpędzać miało, które w tedy nierozsądne śpiewaczki w szaleństwo wprawiają, jak to się Klaudyi i wielu innem wydarzyło. Joanna tedy, przekonana, że to nie jest rzeczą tak bardzo obojętną, czy się tę lub owę piosnkę śpiéwa w samotności, często wtedy powtarzały po wzgórzach dzikich Marchii, lub trawistych łąkach Bourbonnii, bardzo stare piosnki, odnoszące się niejako do dziejów krainy; na przykład skargę wieśniaka w czasach nieporządku i nędzy rządów feudalnych:

Je maudis te sergent
Qui prend, qui pille te paysan.
Qui prend, qui pille
Jamais ne rend.

Lub téż ową prostoduszną piosnkę wojenną, o której Tula sądziła, że umyślnie dla Wielkiéj-pastérki ułożoną była:

Petite bergerette
A la guerre tu t’en vas...
........
Elle porte la croix d’or,
La fleur de lys en bras
Sa pareil’ n’y a pas, etc.

A kiedy echo skał powtórzyło ostatnie jéj dźwięki, Joanna drżała, przejęta zwykle zgrozą religijną, która nie była bez przyjemności, wyobrażając sobie, że słyszy, jak głos czysty i słaby dobréj boginki łączy się z jéj głosem, aby powitać zejście księżyca, téj Hekaty gallickiéj, którego się druidki obrazić bały, gdyż się mścił okropnie na bezwstydnych i wiarołomnych. Joanna nie znała wcale ani wydarzeń, ani czasu, do którego się jéj wiara głęboka odnosiła. Wiedziała jeno od matki, że niegdyś były na święcie kobiéty święte, które żyjąc niezamężne opiekowały się krajem i lud do rzeczy boskich pobudzały i nauczały. Te kapłanki się w jej wyobraźni z boginkami pomieszały; i teraz jeszcze używane bywają w miejscach, gdzie się wiele kamieni druidzkich i jaskiń niegdyś druidkom poświęconych znajduje, wyrazy: kobiéta i boginka jeden za drugi. Proboszcz Alain twierdził, że jeszcze w czasach Charlemana biskupi i urzędnicy zmuszeni byli piorunować groźbami, i silne przedsiębrać środki, aby przeszkodzić wieśniakom oddawanie uroczystéj części menhirom. Jeżeli wtedy jeszcze druidyzm i chrześciaństwo ze sobą o piérwszeństwo walczyły, nie jest przeto nic dziwnego że i w czasach teraźniejszych znajdują się ludzie, w których wyobraźni podania cudami zachwyconéj, te dwie cześci się z sobą pomieszały. Nasi wieśniacy tak mało z chrystyanizmu wiedzą; wychowanie religijne, które odebrać mogą, jest tak początkowe, czyli raczéj nic nie znaczące, że i tajemnice chrystyanizmu i tajemnice bezimiennych cześci dawniejszych równie dla nich są niedostępne. Tula nigdy nie ustępowała napomnieniom księdza Alain, jeżeli ją karcił, że jest trochę poganką, a Joasia się uważała nie mniéj prawowierną jak jéj matka była. Druidki, boginki święte, lub téż święte same były w ich oczach wszystkie dobremi chrześciankami, duszami z nieba zesłanemi, starodawnemi zakonnicami, nieprzyjaźnemi Anglikom; a gdyby jej matka była powiedziała, że je widziała, jak ofiary składali na skałach druidzkich w Ep-nell, byłaby temu bez wszelkiego wahania się uwierzyła. Joanna d’Arc, któréj całego nazwiska nie znała, i tylko piękną Joanną, lub Wielką-pastérką ją nazywała, była w jej oczach także może boginką lub druidką. Cóż wieśniaka obchodzi porządek wydarzeń? Myśl u niego się nigdy nie starzeje. On ją przejmuje w siebie, żywi się nią, i przelewa ją zawsze świéżością i świetnością młodości promieniącą na swoje dzieci, które równie jak on, dziećmi się rodzą i dziećmi umierają. Dopiéro zeszłego roku dowiedziałem się od starego żebraka, jakim sposobem, za czasów Filipa Augusta, Anglicy od jednéj warowni, w sąsiedztwie mego rodzinnego miejsca leżącéj, odpędzeni zostali. Z cudowną dokładnością znał on cały rozkład bitwy i szczegóły wszystkie tego wydarzenia, którędy nieprzyjaciel rzucił się na oblężonych, którędy oblężeni na niego wyszli, ile było walczących, i wiele zginęło. Jakiż badacz starożytności, jaki dziejopis mógłby mię był tego nauczyć? Jeden tylko błąd był w całej jego powieści, a to, że się mienił być naocznym świadkiem całego tego wydarzenia, i to przed ostatnią wojną naszą. Jednakowo powieść jego była zupełnie prawdziwa; uwieczniła się ona w podaniu z ojca na syna.
Joanna z zakrwawionym sercem opuszczała zamek Boussac, i tę szlachetną rodzinę, która ją bardziéj sercem, jak w rzeczywistości za swoją przyjęła. Niesprawiedliwość wzbudziła w jéj sercu głęboką boleść, zadziwienie nadzwyczajne. Liczyła ona jednak bardzo wiele na dobroć boga, i potęgę prawdy, aby pewną być nie miała, że w krótce za niewinną będzie uznana. O tém sobie tylko w tej chwili przypomniała, co jej matka nieraz mawiała: „że to nigdy nie wyjdzie na dobre opuszczać swoje strony i swoją rodzinę;“ i zarazem gorżkie sobie wyrzuty robiła, że tego ciągle na pamięci nie miała, i przyrzekła sobie niezapominać już nigdy więcéj o tém upomnieniu najwyższéj mądrości, która przemawiała przez usta jéj nieboszczki matki.
W miarę jednak, jak się oddalała, i serce jej lżejsze się stawało, a wietrzyk wieczorny jéj łzawe oczy obsuszył. To powietrze świérze gór, którym już od dawna nieoddychała, tylko w połowie, wróciło jej nadzieję i odwagę. Wiele ją przezwyciężenia kosztowało nim się skłoniła do opuszczenia wsi, i wielką ofiarę z siebie zrobiła, zostając w mieście. Gdyby nie choroba Wilhelma, nic w świecie by ją do tego nie było nigdy skłoniło. Roślina dzika, przywiązana do ziemi nieurodzajnéj i nieuprawnéj, na której się zrodziła, żyła tylko życiem roślinném od czasu, w którém się dała przenieść w okolice uprawne. Pragnęła tedy na powrót korzenie swoje zapuścić w żywiół swój prawdziwy, i uściskać swoje rodzinne skały. Za każdym krokiem niebo się jej powiększać, a gwiazdy jaśniéj świecić zdawały. Dzwonnica kościoła ś. Marcyala w Toull wznosiła się na widnokręgu, jak strażnica zbawienia. Odbijała się na ciemnym błękicie powietrza, i jak olbrzym powiększać się zdawała. Już dwa lata blizko, jak ją Joanna, która się jej codziennie z wieżyczki zamku Boussac przypatrywała, zawsze tak małą i tak odległą widziała! Nakoniec zaczęła marzyć o szczęściu tkliwém na przyszłość. Wszakże ciotka jéj porzuciła nareszcie nikczemnego Ragueta, a ona ją teraz pielęgnować będzie mogła w słabości. A potém, zostanie pastérką, najmując się u kogo bądź do służby. Znajdzie znowu i owce i kozy, te źwiérzęta pokorne, które jeszcze bardziéj lubiła, jak krowy wspaniałe i często nieposłuszne. Cóż jej mogło na tém zależeć, czy będzie właścicielką lub nie téj przyszłéj chudoby swojéj? Wszak zamiłowanie do bydła i do pracy nigdy się jej niesprzykrzy; a przy tém zatrudnieniu znajdzie i czas odpoczynku tak słodki, i owe długie i niczém nieprzerwane marzenia samotności. Będzie mogła sobie teraz zaśpiewać, nieobawiając się, że ją panowie podsłuchają; i będzie mogła się pomodlić i wiarę swoją zachować, nie będąc wyszydzoną przez niedowiarków. Joanna się w mieście czuła codziennie bardziéj przygłuszoną i ziębnącą. Nie mówiła w prawdzie że omal poezyi tam nie utraciła; ale czuła, lubo nie jasno, że duch poetyczny jej wraca, czém dalej się zapuszcza w pustynię. W słodkie zachwycenie pogrążona, z lubością słuchała owych hałasów małych przyrody, tak długo przygłuszonych głosem ludzi i wrzawą pracy, zawsze koło mieszkań bogaczów w ruchu ciągłym będącéj. Owady błonia, i żaby z moczar zaledwie pieśń swoją jednostajną przerwały na chwilę, kiedy przez dziedzinę ich przechodziła, i natychmiast po jéj oddaleniu z świéżą żarliwością rozpoczynały owe pienia tajemnicze, któremi noc ich natchnęła. W oddaleniu słychać było ryk byka, a wołanie miłosne przepiórki, podniesione do najwyższéj potęgi, rozlegało się po krzewinie.
Nagle, złowieszczy krzyk ptaka śmierci wszystkie te głosy szczęśliwe wtrącił w milczenie bojaźliwe i trwożliwe, a Joanna zadrżała. Pies się nagle zatrzymał, i przeciągłym wyciem odpowiedział na ten krzyk złowieszczy. Myśl smutna przebiegła Joasi przez głowę. Siliła się dostrzedz dzwonnicę w Toull, ale chmura ją osłoniła, a jej się zdało, że ją już nigdy nie zobaczy, że się nigdy do niéj nie dostanie. Pot zimny na czoło jej wystąpił; spojrzała w koło siebie i po prawéj ręce zobaczyła górę Barlot i ponure skały krwawo-ofierne.
— Jest to miejsce nie dobre, — pomyślała sobie, — i nie dziw, że czuję udręczenie przechodząc tak blisko koło tych skał nieszczęsnych. Niegdyś tu ludzi zabijano, a dusze zmarłe bez spowiedzi żądają modlitwy!
Przeżegnała się natychmiast, i właśnie Zdrowaś Maryja odmawiać poczęła, jedyny pacierz, któren umiała w raz z Ojcze nasz, kiedy pies na nowo zaszczekał, i przebiegł przez drogę, jak gdyby chciał odpędzić nieprzyjaciela, który się do nich zbliżał. Joanna się odwróciła, a widząc jeźdźca, stępem po ścieżce bystréj do góry się pnącego, stanęła na boku, aby go przepuścić, i zasunęła kapturek, aby młodość swoją ukryć.
— Cóż to Finetko, czy mię nie poznajesz? — zawołał Marsillat, którego pies po głosie natychmiast poznał i zamiatając ogonem zbliżył się do niego, aby strzemię powąchać. — Gdzieżeś się to u djabła tak późno wybrała Joasiu? — mówił daléj jeździec zwalniając stęp konia, aby się nie oddalić od Joanny, która szła ciągle. — Żebym był twojego psa niepoznał, tobym był koło ciebie przejechał, nie zważając nawet na to kto idzie. Dobry wieczór ci, moja kochana.
— Dobry wieczór panu, dobry wieczór, — odpowiedziała Joanna łagodnie wprawdzie, lecz głosem stanowczym, jak gdyby powiedzieć chciała: Jedź sobie zdrów twoją drogą.
— W istocie, dziwię się nad tobą, — rzekł Marsillat, wstrzymując swoję klaczkę. — Dziewczyna taka jak ty, niepowinnaby nigdy iść tak daleko, niemając ze sobą przyjaciela dla obrony.
— Ja się niczego nie boję, panie Leon; bóg dobrotliwy wszędzie jest ze mną.
— A twój kochanek może nie daleko.
— Dobrze, dobrze, żartujcie sobie! wy wiecie dobrze o tém, że ja i kochanek, to nie chodzi w parze.
— Widzę ja dobrze, że w parze nie idziecie, ale ja sądzę, że się gdzieś zdybać możecie.
— Niech się pan ze mną nie draźni panie Leon; nie bardzo mi się na śmiéch zbiéra.
— Czy doprawdy, moja luba Joasiu? Czyliżby cię kto skrzywdzić miał w zamku?
— To nie, panie Leon; oni są za nadto dobrzy do tego. Ale moja ciotka słaba, a ja może już przyjdę za późno. Może ją już umierającą zastanę. Czy niewiecie jak ona się ma, panie Marsillat?
— Dla czegóż ty się mnie o to pytasz?
— A bo do pana, to wiele ludu różnego zewsząd przychodzi, może téż był kto i od nas.
— Dopiéro przed dwoma godzinami wróciłem z Gueret, i byłem zmuszony odjechać natychmiast do mojéj wioski La Villette. Któż ci to doniósł o słabości twojéj ciotki?
— A to ten człowiek niepoczciwy, Raguet. Może jeszcze i skłamał nawet, aby mnie tylko zgryść.
— W istocie, jest to człowiek bardzo złośliwy, — rzekł Marsillat, który pojął od razu przebieg swego haniebnego spólnika, i natychmiast z niego z rzadką swoją zdolnością i przytomnością umysłu, korzystać postanowił. — Nie powinien ci był tego powiadać: ja już od dawna o tém wiedziałem, ale bym się nigdy nie był odważył uwiadomić cię o tém.
— Ale to bardzo źle panie Marsillat, boście mnie przez to od mego obowiązku odwiedli.
— To prawda; ale cóż robić? Miałem może ważne przyczyny, aby się tak łatwo nie skłonić do uwiadomienia cię o tém nieprzyjemném przypadku.
— Czy ciotka bardzo chora?
— Nic nie wiém. Była bardzo chora, kiedym ją u siebie opuścił przed ośmiu dniami.
— U was, panie Marsillat? Gdzież to, u was?
— W Montbrat; czyś nie wiedziała, że ona tam już jest od dwóch tygodni?
— Dalibóg, żem nic o tém nie wiedziała. A dla czegóż to ona była u was?
— O, ona tam jeszcze jest. Cóż robić? Jest ona wprawdzie bardzo zła kobiéta, któréj nie lubię, bo widziałem niegdyś, że cię nieszczęśliwą robiła; ale ona sama tak nakoniec była nieszczęśliwą, żem się nad nią litować musiał. Kiedy ją ten łotr Raguet od siebie wypędził, była zmuszoną chodzić od domu domu po żebranym chlebie, i nareszcie i do Monbrat przyszła pewnego dnia, kiedy tam byłem. Była tak chorą i słabą, żeby na podwórzu była umarła, gdybym jej nie był kazał wejść do kuchni, i dać wina i rosołu. W ten czas moja stara służąca, któréj ty nie znasz, a z któréj bardzo dobra kobiéta, ulitowała się nad nią, i prosiła mnie, abym ją na kilka dni przynajmniéj w domu moim zatrzymał, nim tak daleko przyjdzie do siebie, że będzie mogła wziąć torbę i laskę, i pójść sobie daléj. Przystałem na to z całego serca, jak się sama domyśleć możesz, a może i nieco dla ciebie Joasiu; i od tego to czasu ona zostaje w Montbrat, dość starannie pielęgnowana, lubo ciągle się z nią pogorsza, a ona się skarży, że ciebie widzieć nie może.
— O mój boże! moja biédna ciotka! aż się mi serce kraje słysząc to, coście mi powiedzieli panie Leon! Żebym tylko piérwéj była o tém wiedziała! Niechciałam temu wierzyć. Wszak jej przecież posłałam trochę pieniędzy przez pana Anglika ostatnią razą, kiedym zasługę odebrała. Szedł zwiedzić skały w Ep-nell, i tak był dobrym, że przyjął to na siebie...... A to ani dwóch tygodni jeszcze temu nie ma panie Leon. Stary Raguet musiał kłamać przedemną!
— Stary Raguet — rzekł Marsillat zakłopotany, — zapewnie, że stary Raguet skłamać musiał przed tobą. Prawda! to rzecz bardzo prosta. Zapewne pieniądze musiał wziąć dla siebie, a twoją ciotkę z domu wypędzić, aby jej nic dać nie potrzebował. To jest bowiem rzeczą pewną, że twoja ciotka jest u mnie od.... dwóch tygodni, jak się mi zdaje: tak, tak, od dwóch tygodni!
— To być może, — odpowiedziała ufająca Joanna, — bo prawie od tego czasu żadnéj wiadomości od niéj nie miałam. Jakżeż pan dobrym byłeś dla niéj, panie Leon! Ale to mnie nie dziwi, bo wiém żeś pan miał zawsze dobre serce. Dziękuję panu bardzo za moją ciotkę. Przyjdę jutro do Montbrat, jeżeli mi pozwolicie, aby ją zabrać z sobą, i postaram się o to, abym gdzie konia dla niéj dostała.
— I dokądże ją chcesz zaprowadzić?
— Do którego z naszych krewnych. Mam jeszcze trochę pieniędzy, a oni są za nadto poczciwi ludzie, aby starą kobiétę w nędzy opuścić mieli.
— Jak chcesz moja kochana Joasiu, lubo cię zapewnić mogę, że ona mi wcale nie jest ciężarem.
— Jesteście bardzo szlachetnym panie Leon; dziękuję wam bardzo, ale nie opóźniajcie się dla mnie. Ja me mogę iść tak spiesznie jak wy, a wy tak pomału jechać jak ja.
— A gdzież idziesz teraz?
— Idę do Toull.
— Cóż tam będziesz robić, kiedy tam twojéj ciotki nie ma?
— Może ona tam już jest, panie Leon. Wszak pan sam nie wie dokładnie, czy ona jest jeszcze u u was, czy nie.
— Wiém, wiém: mówiono mi w Villette, że ona jeszcze tam jest.
— No to dobrze; przyjdę jutro rano ze wschodem słońca.
— Dla czegóż nie zaraz? wszak to tylko mała milka z tąd do Montbrat, a do Toull masz jeszcze dwie mile dobre. A potém, za nadto późno tam przyjdziesz, może o piérwszéj godzinie z rana dopiéro? i nikt ci nie będzie chciał otworzyć.
— Bardzo się pan myli, panie Leon; ja tam zajdę jeszcze przed dziesiątą, — odrzekła Joanna spoglądając na gwiazdy, ten zegar pastérzy, z którego łaski wiedzą godzinę na kilka minut prawie z położenia wielkiego i małego wózka.
— Na cóż się masz męczyć tą drogą niepotrzebną? Pójdź do Montbrat, zobaczysz się zaraz z ciotką; będziesz mogła spać spokojnie, a jutro, jeźli zechcesz, będziesz mogła wczas rano być w Boussac.
Joasia pochyliła głowę.
— Nie, panie Leon, nie, rzekła, — ja nie mogę iść spać do Montbrat.
— Kogóż się obawiasz? może mnie?
— Ja tego nie mówię, panie Leon; ale ludzie by zaraz o tém gadali.
— I cóż by oni powiedzieć mogli? wszak ja w Monbrat nie nocuję.
— Wy tam nie zostaniecie na noc?
— Nie; muszę dziś jeszcze o jedenastéj wieczorem być w Boussac. Jadę tylko do Montbrat po papiéry które tam zostawiłem, i wracam natychmiast całą noc na nauce przepędzić.
— Kiedy tak, to jedźcie naprzód panie Leon, a ja przyjdę sobie do Montbrat, kiedy was już tam nie będzie.
— Jak chcesz moja Joasiu, lecz czy tylko znasz drogę?
— Już ja ją znajdę, nie zabłądzę ja nigdzie.
— Pójdziesz tędy, — rzekł Marsillat, — otóż jesteśmy koło góry Barlot. Musisz się wziąć na lewo. — I wspiął konia ostrogami; lecz zaledwie trzydzieści kroków ujechał, wstrzymał się i zsiadł, jak gdyby chciał coś szukać. Joasia w krótce go dogoniła, i pomogła mu w swej prostocie szukać batożka, któren trzymał w ręku. Noc była bardzo ciemna. Kilka tylko gwiazd jeszcze widać był na niebie. Droga coraz przykrzejszą się stawała, będąc zarzuconą skałami, o które biédna Joanna za każdym krokiem utykała.
— Czy nie siądziesz ze mną na konia? — rzekł Marsillat. — Noc się coraz bardziéj ciemniejsza robi, i deszcz w krótce padać zacznie.
— To nic nie znaczy. Mam kapturek.
— Ależ to nie jest przyzwoicie dla młodéj dziewczyny, żeby się tak sama w tym pustym kraju po nocy włóczyła. Gdyby cię jakie nieszczęście spotkało, czy ty wiész Joasiu, że to bym ja był za to odpowiedzialnym? Posłuchajże mię i siadaj ze mną na konia; będziesz prędzéj o pół godziny w Montbrat, i ja to samo.
— Niech pan na mnie nie czeka, panie Leon.
— Otóż właśnie czekać będę na ciebie i towarzyszyć ci ciągle, bo się boję, by cię jakie nieszczęście nie spotkało.
— Cóżby mię takiego spotkać miało?
— A cóżby cię ze mną spotkać miało, czego się tak bardzo obawiasz? Prawdziwie, tak się mnie boisz jak gdyby łotr ów Raguet był ze mnie!
— O nie, panie Marsillat; ja wiém, że z pana człowiek uczciwy; ale wy lubicie sobie żarty robić, a ja dzisiaj mam serce za nadto pełne, abym żartować mogła.
— Nie bój się, nie, moja biédna Joanno, ja żartować nie będę. Czyliż już od roku nie dawałem ci pokoju? Czyliż się możesz choćby o jedno słówko na mnie skarżyć?
— Prawda, że nie, mój panie; byłoby niesłusznie, gdybym to powiedzieć chciała.
— A więc nie ociągaj się! — rzekł Marsillat, biorąc ją w swe ramiona i sadzając na konia, na którym zaścielił dla niéj swój płaszcz starannie zwinięty.
Joanna obawiała się stać opryskliwą i przez to samo za nadto go rozdrażnić, oddając się zbytecznej bojaźni, któréj w istocie sama jeszcze pewną nie była. Postanowiła z ufnością bogu się polecić i zaufać uczciwości zbawcy swéj ciotki. Leon wsiadł zręcznie na swoją Fanchon, nieruszywszy wcale z miejsca swéj pięknéj amazonki.
— Trzymajże się mnie dobrze, — rzekł do niéj — trzeba się nam spieszyć, bo już dészcz padać zaczyna.
— Dészcz jeszcze nie pada, panie Leonie, — rzekła Joanna.
— Ja ci zaś powiadam, że dészcz będzie lał zaraz jak z cebra. Obejmij mię twoją ręką, bo inaczéj spadniesz, powiadam ci to zawczasu.
Aby ją do tego nakłonić, wspiął klacz swoją ostrogami, która natychmiast raźnego kłusa przypuściła. Joanna zmuszona trzymać się mocno, chwyciła się ręką jedną rzemieni od podogonia, a drugą kamizelki Marsillata. Skoro tylko uczuł jej ramie na piersiach swoich, bicie gwałtowne jego serca przygłuszyło do reszty ostatnie wahanie się jego sumienia. Aby ją nie odrazić, ani słowa do niéj więcéj nie przemówił, a pół godziny jeszcze nie minęło, jak, pomimo ciemność nocy i złą drogę, dobili do wzgórza, na którym Montbrat leży.
Zamek Montbrat, którego, czy to przez zepsucie, czy przez zachowanie właściwego jego nazwiska wieśniacy téj okolicy nazywają warownią tysiąca ramion (Mille bras) nieprzedstawia już tylko zwaliska wspaniałe, leżące na górze. Te zwaliska feudalne spoczywają na rzymskich zabudowaniach, które niegdyś miejsce zajęły gallickiéj warowni. To miejsce było świadkiem walk okropnych między Toullończykami Cambiowicencami z Fabiuszem. Zdaje się mi, że w tych okolicach często odkrywają ślady rzymskiego obozu i okop gallickich. Te rzeczy przyjąć trzeba jednak w dobréj wierze na zapewnienia badaczów starożytności, którzy się im sami podobnie, jak proboszcz Alain, oczami wiary przypatrują.
Leon Marsillat był bogatym. Miał on kilka włości koło Boussac, i między innemi majętność czyli raczéj folwark koło Lavaufranche, gdzie się te obszerne zwaliska znajdowały, które żadnéj wartości temu majątkowi nie dodawały w okolicy, gdzie kamień budowniczy i robociznę za bardzo tanią cenę dostać można.
Folwark leżał u stóp wzgórza, a Joanna, która nigdy nie była w Montbrat, nie spostrzegła wcale tego, że jéj jeździec daleko okrążył, aby uniknąć miejsca tego zamieszkanego. Leon puścił się dróżyną bystrą, i zaprowadził swoją zdobycz wprost do téj warowni, któréj starożytnego blasku wprawdzie nie żałował, lubo zawsze jednakowo był dumnym na to, że ją posiadał. Dziad jego, mularz, zakupił był tę siedzibę, w której przodkowie jego pewno nie mieszkali; dla tego uczucie to smutne i zawistne pokrewieństwa, łączące się w sercach szlachetnych do śladów ostatnich tych mieszkań potężnych, żadnego złudzenia nie robiło plebejuszowi Marsillatowi. A jednak z radością wewnętrzną, pełną szyderstwa i zemsty przeciwko dumie szlacheckiej w ogólności, na to się patrzał, że i on równie jak i drudzy był posiadaczem zamku. Z chęcią byłby na połamanej tarczy herbowej swéj warowni, wbrew pewnym godłom nabożno-śmiałém, ten napis położył: „Moje pieniądze i moje prawo.“
Chociaż głównego budynku już nie było, nawet i żadna wieża w całości nie pozostała, łączka otoczona jeszcze wielkiemi ścianami muru, mniéj lub więcéj uszkodzonego, tworzyła ogrodzenie dobrze zamknięte, dzięki staraniom, które przedsięwzięto aby główną ścianę, w której niegdyś brama kolcami najeżona umieszczona była, silnemi belkami nieoprawionego drzewa podeprzeć. To ogrodzenie służyło właścicielowi folwarku do zamknięcia tamże swych klaczy ze źrebiętami na zieloną trawę, podczas nocy w lecie. Trawa rosła bujna na tém podwórzu, którego ziemię, jakby tłok w stodole, stąpania ludzi zbrojnych niegdyś ubijały.
— Poczekajże Joasiu, — rzekł Leon, pomagając dziewczynie zeskoczyć z konia, — zamknę tylko wrota, a potém cię zaprowadzę przez drugą bramę w miejsce, gdzie twoja ciotka mieszka.
— Czy to nie tu? — zapytała Joanna, szukając oczyma tego drugiego wyjścia, o którém jéj mówiono, a którego by w nocy nie była mogła zobaczyć, choćby było istniało.
— Bądź tylko spokojna — odpowiedział Leon, zamykając bramę na kłótkę, i chowając klucz w małą szparę w murze, z kąd go był wyjął. Pozwól mi tylko tyle czasu, żebym mógł tę bramę zamknąć, aby kto nie przyszedł i mojéj Fanchon mi nie ukradł.
— Wszakże chcecie natychmiast wracać, panie Leonie?
— Dla tego ją téż nie zamykam do stajni. Gdybym z niéj uzdy nie zdjął, toby wszystko porwała.
Fanchon, uwolniona od uzdy, a nawet i od siodła, które Leon z niéj zdjął powoli, pobiegła powąchać i powitać przyjacielskiém rżeniem swoją spokojną gospodynię, klaczkę dzierżawcy. Leon, wziąwszy Joannę za rękę, zaprowadził ją ku drzwiom budynku zburzonego, który już niekształtnym się stał prawie upadkiem piątr wyższych. Drzwi ciasne i nizkie, i ciasny chodnik pomiędzy murami do piętnastu stóp grubemi prowadził do małéj izdebki okrągłéj, bardzo do téj podobnéj, w której Joanna w zamku Boussac mieszkała, z tą tylko różnicą, że ta szczelina wązka i długa, która ją oświecała, za okno ujść mogła, a uporządkowanie, nie będąc bogate, dość wygodne było. Było tam łóżko ładne, zaścielone, kilka krzeseł poręczowych, książki rozrzucone na stoliku mahoniowym, dwie strzelb do polowania, skrzypce, i kapelusik słomiany na ścianie wiszący. Było jednak za nadto ciemno aby Joasia jakąkolwiek uwagę zrobić mogła, i lubo milczenie i ciemność tego mieszkania ją niejako przestraszały, jednak się ani spodziewała, że była w pokoju Marsillata, sama jedna wraz z nim w tém mieszkaniu, w którém jéj ciotka ani żądała nigdy, ani nie doznała nigdy gościnności.


ROZDZIAŁ XXII.
Wieża Montbrat.

Równie, jak po wszystkich prawie folwarkach odleglejszych od głównéj siedziby właściciela, tak i w majętności Montbrat, był pokoik przeznaczony dla właściciela, zwany pokój pański. Ale Marsillat wolał sobie w samym zamku pokój przyrządzić. Kazał wyprzątnąć i uporządkować jedyną izbę, w której było można mieszkać w całym tym obszernym zamczysku, i często ją odwiedzał, czy to szukając natchnienia w tej samotności, aby się wyuczyć wpływu wymowy, któréj nie raz używać musiał nieprzygotowany przed sądem, czy téż, aby się oddać mniéj chlubnemu zatrudnieniu. Wieżyczka jego w Montbrat była zarazem i pokojem do nauki i coś podobnego do letniego mieszkania wiejskiego ludzi majętnych i rozwiozłych. To miejsce bardzo było do tego dogodne; żadne ciekawe sąsiedztwo nie czuwało tutaj nad nim, i nie siliło się odkryć tajemnicy jego zachowania się, a ludzie folwarczni, będąc sami odlegli o kilka stajań od tego zamku, wiedzieli o tém dobrze, iżby nie najlepiéj przyjęci zostali, gdyby przybiegli na każden hałas najmniejszy.
— Poczekaj tu na mnie, — rzekł Marsillat do drżącéj Joanny. — Ja tylko pójdę poszukać światła i obudzić moję starę służącą, która, jak się zdaje, wraz z kurami na spoczynek się udaje.
— Ja pójdę z wami, panie Marsillat, — rzekła Joanna, której duszno było w tej wieży, a która obawiać się zaczęła, że ani kur, ani sług nie ma w tém mieszkaniu Leona.
— Nie, zostań lepiéj, ty nie znasz tych zakątów, i jeszcze byś się gdzie uderzyła, — odrzekł. — W tém starém zamczysku pełno jest dziur i jam niebezpiecznych. Nie wychodź z tąd ani na krok Joasiu, ja zaraz powrócę.
Wyszedł nagle i zamknął Joasię, która drżeć zaczęła na prawdę, przekonawszy się, że drzwi zewnątrz na klucz zamknięto. Jednakowo tego jeszcze nie dopuszczała, aby Marsillat był zdolnym do zbrodni, i sama sobie przyrzekła, iż żadna objetnica, żaden podarunek ją nie zmiękczy.
Marsillat w istocie nie myślał o popełnieniu zbrodni. Za nadto wątpił o wszystkich kobiétach, aby mógł wierzyć, że w podobnych rzeczach sposobność do tego nastręczyć się może. Udając się z swojemi miłostkami zawsze tylko do wieśniaczek zalotnych lub słabych, nigdy okrótnych nie znachodził; a że z wielką pogardą mówił zawsze o cnocie kobiét, niepodobna mu było nawet pomyśleć o tém, aby się mu która poddać nie miała. Dzikość i opryskliwość Joanny zdawała się mu być tylko wypadkiem nieufności wygórowanéj.
— Trzeba będzie z nią trochę więcéj wymowy użyć i czasu jak z innemi, — rzekł sam do siebie, — ale, otóż i sposobność się mi zdarza, jakbym sobie dogodniejszéj nawet nie mógł życzyć. Niech no tylko posiedzi zamknięta ze mną sam-na-sam przez pięć lub sześć godzin, to ja już rozpalę tę zimną Galatheę, i jeźli tylko nie jest z marmuru, zwycięztwo odniosę nad nią bez walki i hałasu. Precz odemnie przemocy, — mówił daléj do siebie, — ona tylko przystoi bałwanom, którzy nieumieją użyć podstępu i wymowy, dowcipu i kłamstwa, aby swe namiętności zadowolnić. Niecierpliwi, gburowaci, nieumieją hamować swych chuci; obrażają zamiast ująć; panują obciążeni przekleństwem, zamiast zwyciężyć i być kochanym!..... Być kochanym! — pomyślał rzecznik, przechodzący się żywo po łące, i oczekując, aby się umysł jego uspokoił, — być kochanym;... miłością natchnąć zamiast obawy, i to w przeciągu kilku godzin! jest to sprawa, któréj bronić będę, i którą wygrać muszę!.... Gdyby Joanna mi umknąć mogła, moje przedsięwzięcie spełzło by na niczém, i stałbym się śmiésznym w oczach całego świata. Nie muszę przeto na to pozwolić, aby się Joanna z tąd oddaliła, nie będąc sama, bardziéj jeszcze jak ja, zniewoloną do zachowania tego w tajemnicy. Niema się czego wahać; jest to sprawa któréj bronię;... pojedynek; a niezwyciężyć jest to upaść. Żadna zgoda nie ma miejsca między przeciwnikami.
— Joasiu, — rzekł do niéj wchodząc do pokoju, — twoja ciotka odjechała dzisiaj z moją służącą, która ją sama zaprowadzić chciała do Toull.
— Odjechała? czyż nie jest już chora?
— Czuła się trochę zdrowsza, i zdaje się, że się jej bardzo nudzić musiało w tém starém zamczysku, bo ją tęsknota za domem opanowała. Mój dzierżawca ją wziął na konia i zawiózł sam do jednego z twoich krewnych, niewiém tylko do którego. Teraz możemy już wrócić do Boussac. Pozwól mi tylko tyle czasu, żebym mógł odszukać moich papiérów w tym stoliku.
— Pójdę i powiém, aby wam przyniesiono światła, — rzekła Joanna, uspokojona nieco ostatniemi słowami Marsillata. — Nie będziecie mogli tak po ciemku w nocy znaleźć wasze papiéry.
— Przeciwnie; bardzo łatwo..... wiém gdzie leżą.... mógłbym je odszukać z zawiązanemi oczyma. Nie wychodź Joasiu; dzierżawca jest na podwórzu; a że cię nie widziano tutaj wchodzącą, tobym wolał, żeby cię i wychodzącą z tąd niepostrzeżono.
— Lecz to jeszcze gorzéj będzie może! — rzekła Joanna. — Na cóż się ukrywać, jeżeli sobie człowiek niema nic do wyrzucenia?
— Ci ludzie mają bardzo obmowne języki; a wyznać ci muszę, że, jeźli cię ich żarty nie obchodzą dla ciebie saméj, mnieby przeciwnie bardzo nie miło było, gdyby dowcip swój na mój koszt ćwiczyć mieli. Ci to ludzie nikczemni tak mnie powszechnie obgadali, i wystawili jako człowieka ladaco, a ty sama widzisz, moja kochana, że jestem daleko rozsądniejszy, jakby nim był na mojém miejscu twój panicz chrzestny Wilhelm, a może i twój narzeczony, Anglik.
— Nie gadajcie o tém, panie Leon, i odeszlijcie dzierżawcę, abym sobie pójść mogła.
— Wsypał właśnie miarkę owsa mojej Fanchon do żłobu; a jak tylko ta zje, to on sam odejdzie. Powiedziałem mu, że chcę pracować.
— Ale dla tego pan się nie potrzebuje zamykać.
— Owszem; żona dzierżawcy jest ciekawa jak mucha; gotowa przyjść, i tu mnie śledzić pod pozorem, aby ze mną pomówić o swoich jagniętach lub jendykach, a rzeczywiście, aby się przypatrzyć, czy jestem sam lub nie.
— To dowodzi, panie Leonie, żeście tu już nie raz w towarzystwie być musieli.
— Ba! raz lub dwa razy może z Klaudyją, ty wiész dobrze! w tych czasach jeszcze, kiedy szalała trochę za mną!
— Biédna Klaudyja! wyrządziliście jej wielką krzywdę! taka dobra dziewczyna! To nie ładnie panie Leonie!
— Cóż robić? ona by i tak była miała innego kochanka; a lepiéj że to byłem ja, jak kto inny; bo ja zostałem zawsze jej przyjacielem i nigdy jéj nieopuszczę.
— O tak; wy myślicie, że pieniądze i podarunki z wszystkiego człowieka pocieszą. O wy się mylicie. A ja wam powiadam, że Klaudyja prawie co wieczór płacze. Ale dosyć już tego panie Leon, pójdźmy z tąd.
— Dajże mi przecież czas wytchnąć! Może się boisz, żebym cię mimo twą wolę tu nie zatrzymał? Jak widzę, bierzesz mnie za bardzo złego człowieka, Joasiu!
— O nie, panie Leon.
— A zatém bądźże spokojna przez chwalę. Będziemy wolni za małe ćwierć godziny; siadaj, i nie gadaj tak głośno; ja szukam moich papiérów.
— Wy ich coś bardzo długo szukacie, panie Leon... Z waszéj to winy późno dziś do Toull przybędę.
— Do Toull?.... Czyż nie chcesz wrócić tego wieczora do Boussac?
— Nie, panie Leon! bo ja się chcę koniecznie widzieć z moją ciotką.
— W tém coś być musi Joasiu! Zapewnieś się poróżniła z państwem w zamku.
— O nie panie Leon, bardzo się mylicie. Ja ich kocham za nadto, abym się kiedy na nich gniewać mogła.
— No, to oni się na ciebie pogniewać musieli.
— Być może, panie Leon..... Lecz jeżeli to jest prawda, to oni się w krótce udobruchają.
— Joasiu, powiédz że mi, co się tam stało?
— Nic, panie Leonie! Nie wiém nic, cobym wam powiedzieć mogła.
— Powinnabyś jednak mnie zaufać. Ty jesteś dobrém dzieckiem, ale ty nie znasz panów; i jeżeli nie zasięgniesz dobréj rady, to, niewiedząc o tém sama, zrobisz jakie głupstwo, co zaszkodzić może twojej sławie lub korzyści.
— Mówicie mi tak panie Leon, jak gdybym przeciwko nim skargę wytoczyć chciała. Nie zadawajcie sobie daremnie pracy rady wasze mi podawać, bo ja rzecznika wcale nie potrzebuję.
— Rzecznicy są równie jak spowiednicy, ludzie, przed którymi się nic nie ukrywa, i nigdy się tego nie pożałuje, jeźli się ich rady zasięgnie. Bądź pewną Joasiu, ze ja znam wszystkie tajemnice tego domu, któren opuszczasz, i ze jutro o tém się dowiém, co mi ty dzisiaj chcesz zamilczeć. Pani de Boussac we wszystkiém się mnie radzi; a zobaczysz, że może już jutro nawet, mówię ci, zostanę do ciebie wysłany, aby ci dać, lub zażądać od ciebie wytłómaczenia. Jeżeli zaś ty sama mnie uwiadomisz piérwsza o powodach twego zażalenia, pojednanie może nastąpić daleko prędzéj, i będę mógł łatwiéj bronić twoich korzyści.
— O mój boże, panie Leon, jak téż to całą sprawę sądową z tego zrobić chcecie! Nie potrzeba chodzić tak daleko, i jeżeli to prawda, że wam mówią o wszystkiém, to możecie im powiedzieć, że ja wszystko przebaczam.
— Joasiu ty jesteś ze mną bardzo ostrożna, — rzekł Marsillat, który dotąd z daleka z nią rozmawiał, lecz nieznacznie tém bardziéj się do niéj zbliżał, czém bardziéj się mu udawało ten pośpiech do odjazdu wybić jej z pamięci. — A gdybym ci téż powiedział, że już wiém o co rzecz chodzi!
— Jeżeli wiécie, to mi o tém nie mówcie, — odpowiedziała Joanna, — ja i tak już mam dosyć zmartwienia.
— Ja ci téż nie chcę robić zmartwienia, moja Joasiu; wszak przez to sobie samemu jeszcze większe bym zrobił. Moim zamiarem jest oszczędzić ci go więcéj o ile możności. Powiadam ci, że wiém o wszystkiém, bo przed ośmiu dniami dopiéro pani Boussac się mnie radziła, czy to prawda, że Wilhelm do ciebie się zaleca.
— O mój boże! — zawołała Joanna, tém wyjawieniem, na nieszczęście za nadto prawdziwém, w głębi najdotkliwszej swego serca urażona, — i moja chrzestna matka miała serce mówić wam o tém?
— Ona w to nie wierzyła; ale gruba pani Charmois tak często jej to powtarzała, że w końcu i ona się niepokoić zaczęła. To cię nie powinno dziwić Joasiu; matka każda się lęka, jeźli widzi, że jéj syn cierpi, i...
— Wszakże oni tego chcą koniecznie, że to ja jestem przyczyną wszystkiego złego co się panu Wilhelmowi stało?
— Pani Charmois tak utrzymuje; ale ja się starałem uspokoić twoją chrzestną matkę, i przekonać ją, że w tém wszystkiém nie twoja jest wina.
— Możecie to śmiało powtórzyć, panie Marsillat. Ja temu nie jestem winna, ani to nie ja jestem przyczyną, że mój panicz chrzestny tyle cierpi. To być nie może!
— O co za to, tobym odpowiedzieć nie mógł Joasiu! Wiém ja o tém dobrze, że ty nie jesteś zalotnicą; lecz czy mogłabyś przysiądz przed bogiem, żeś nigdy najmniejszéj nadziei nie dała twojemu chrzestnemu paniczowi?
— O tak, panie, tak, przysięgam na to przed bogiem; i wy możecie także przysiądz na to!
— Młoda dziewczyna często mimowolnie nadzieję robi, często sama o tém prawie nic nie wiedząc. Ty kochasz, Joasiu; a ten co cię miłością natchnął, to widzi, pomimo wszelkie starania twoje, aby mu to utaić.
— Ależ to kłamstwo! — zawołała Joanna, z wyrazem najszczérszém prawdy. — Ani na chwilę nie kochałam mojego chrzestnego panicza!
— Możesz mi dać na to słowo twoje uczciwości; Joasiu? — zawołał Leon wzruszony.
— Najchętniéj panie Leon? Ale cóż to was obchodzi? Wszak i wy mi wierzyć nie będziecie chcieli!
— Joasiu, ja ci będę wierzył; bo ja cię za nadto szacuję, abym ci ufać nie miał. Jestem twoim przyjacielem: tak, jestem jedynym przyjacielem twoim, i chcę być twoim obrońcą przeciwko tym wszystkim, co cię oskarżają. Dajże mi więc twoje słowo.... i twoją rękę.....
— A to na co?
— Bo ja mój honór stawiam w zakład, że cię bronić będę, a to jest rzeczą bardzo ważną moja kochana. Przecież nie chcesz abym krzywo przysięgał. Widzisz, jutro będę u twojéj chrzestnéj matki. Każe mię zawołać, aby mi oznajmić twoje odejście, aby się żalić może na ciebie; a ja udam, żem cię nie widział wcale dziś wieczór, lecz będę mógł zawsze powiedzieć, żem dobrze znał twoje uczucia do Wilhelma, i że odpowiadam za twoją szczérość. Wtedy twoja chrzestna matka mię zapyta, czy będę mógł przysiądz na to; każe mi, abym jéj podał moją rękę, a ja nie będę mógł tego uczynić, jeżeli ty pierwéj podobnie na przeciw mnie się nie zobowiążesz. Dajże mi więc twoją rękę Joasiu tak, jak gdybyśmy się w obec sędziów znajdowali, lub w obec księdza, i przysiąż mi, że ty nie kochasz Wilhelma de Boussac!
— Jeżeli to tylko dla zaspokojenia waszego sumienia, — rzekła niewinna Joanna podając swoją rękę Marsillatowi — to chętnie przystaję, panie Leon. Nie mogę, prawda, powiedzieć że nie kocham mojego chrzestnego panicza, bo to by kłamstwem było, ale mogę przysiądz, że go nie kocham inaczéj, tylko jak się kocha brata, ojca, lub nakoniec chrzestnego ojca!
— Dobra i poczciwa Joasiu! — rzekł Leon zatrzymując jéj rękę, którą mu usunąć chciała; — jakżeż oni są niesprawiedliwi względem ciebie, i to zbrodnia wielka że cię tak dręczą. Zgryzota twoja serce mi ściska, a łzy twoje przykrość mi sprawiają. W tej chwili uważam cię jako osobę pod moją opieką będącą, i będę cię bronił, nie w obec sądu dla drobnostek, ale w obec rodziny niewdzięcznéj, zapominającéj o najświętszych powinnościach swoich, wdzięczności uczciwości. Jeżeli sobie pomyślę na te wszystkie starania któreś dla Wilhelma ponosiła.....
— Ja nie oskarżam mojego chrzestnego panicza, panie Leon. On nigdy nic złego do mnie nie mówił, prócz raz jedyny, i wiém o tém dobrze, że w téj chwili żal mu tego bardzo. Panna Maryja, to anioł z nieba, i będę za nią płakać przez całe moje życie. Moja chrzestna matka jest także dobra kobieta.... i nie wiém, jak mogła temu wierzyć, że ja chciałam namówić jéj syna, aby jej nie był posłusznym i ze mną się ożenił. Jak téż mogła moja chrzestna pani, dla któréj bym chętnie była moje całe życie biédne poświęciła, takim kłamstwom wierzyć!
Biedna Joanna łzami się zalała, i oddana całkiem swojej boleści, niespostrzegła tego wcale, że Leon usiadł tuż koło niéj na sofie, otoczył ją swojemi rękoma, gotów przycisnąć ją do swych piersi, i że oddech jego ognisty dotykał się jéj szyi alabastrowéj, pochylonéj w ciemności na jego piersi.
— Droga, kochana Joasiu, — rzekł do niéj głosem drżącym, — słusznie masz, iż zamiast potępiać, litujesz się nad Wilhelmem. Już on i tak jest nieszczęśliwym, że cię miłością do siebie natchnąć nie mógł. Któż by się nie kochał w najpiękniejszej i najlepszej z dziewcząt!
— Nie mówcie tego, panie Leon; — odrzekła Joanna wstając, — nie jestem ja ani piękniejszą, ani lepszą jak każda inna, i bardzo jestem nieszczęśliwa, że sobie ludzie coś takiego do głowy wbijają. Ale, odejdźmy z tąd, panie Leon, muszę wracać do Toull.
— Dészcz pada wielki, Joasiu. Poczekajmy, niech przestanie.
— Nie będzie ono padało dziś wieczór. Niebo zachmurzone, ale wiatr nie pokazuje na dészcz.
— Połuchajże sama Joasiu, jak pada strumieniem.
Joanna słuchała. W niejakiéj odległości od wieży płynął pomiędzy skałami mały potok, któren, mrucząc, taki sam szmer wydawał, jak dészcz, kiedy pada. Joasia, lubo tém uwiedziona, nie przestawała nalegać.
— Ja téż nie żądam, panie Leon, abyście ze mną szli i mokli, — rzekła, — ale my nie idziemy w jedną stronę, a ja tu dłużej zostać nie chcę. Dobra noc, panie Leon!
— Poczekajże, niech ci parasola poszukam....
— Dziękuję panu bardzo,.... nie umiałabym się z nim obejść.
— No to bądź tak dobra, Joasiu, i weź z sobą małą paczkę do księdza proboszcza z Toull. Zaraz ją opieczętuję.... Ale tu jest jeszcze inne zaskarżenie na ciebie, — dodał udając że świécy szuka; — a tyś mi nie powiedziała, co mam na nie odpowiedzieć.
— Nie odpowiadajcie na nic panie Leon, i dozwólcie im, niech mnie oskarżają, — rzekła Joanna. — Co się stało, to się stało: choćby się teraz sami do tego przyznali, że mnie skrzywdzili, tobym się już nie wróciła do zamku. Dość, że mnie nie szacują, że nie mają do mnie zaufania. I hańba tylko dla mnie, że się muszę bronić o takie rzeczy bezecne.
— Jest jednakowo jedna osoba, któréj pogarda boleść by ci sprawiała, i któréj szacunek zachować byś sobie życzyła; a tą jest panna Maryja?
— O, panna mnie oskarżać nie będzie!
— Dopokąd nie usłyszy, że jesteś winną.
— O tém jej nikt nie powie, boby się nikt na to nie odważył.
— Pani Charmois do wszystkiego jest zdolna; musisz mi zatém wszystko powiedzieć, abym jej mógł milczenie nakazać i usprawiedliwić cię w oczach twojéj panny. Słuchaj Joasiu, mówią, że i Anglik do ciebie się zaleca, i biorą to za dowód twojéj dumy, żeś przez zalotność i surowość twoją z nim zmusiła go do tego, że się z tobą ożenić postanowił.
— Cóż ja mogę na to odpowiedzieć panie Leon? To wszystko wymysł pani Charmois. Pan Anglik nie mógł mieć nigdy chęci żenienia się ze mną, bo już ma żonę w innym kraju....
— On, żonaty?
— Ta pani mi sama o tém powiedziała. A zatém ona jego oskarża, że jest człowiekiem nieuczciwym, bo się chce dwa razy żenić. Ale ja o tém wszystkiém nic nie wiém, chyba to tylko, że mi Anglik nigdy ani słowa nie mówił o miłości lub małżeństwie.
— Czy możesz na to przysiądz Joasiu? czy możesz mi dać rękę na to, że szczérą prawdę mówisz?
— Już dosyć tego dawania ręki, panie Leon; jeżeli mi pan nie wierzy na słowo to i przysięga nic nie pomoże.
— Joasiu, to wszystko jest rzeczą daleko ważniejszą, jakbyś myślała. Gdyby jaki człowiek uczciwy chciał się z tobą ożenić, i przyszedł do mnie o poradę, jako rzecznika domu Boussac, i dobrze uwiadomionego o wszystkich sprawach tego domu się dotyczących i zachowaniu się twoim....
— To mu poradźcie, żeby się nie bardzo kłopotał o to, bo ja iść za mąż niechcę. Zawszem to mówiła, i jeszcze raz powtarzam.
— O na to Joasiu, to nie przysięgniesz!
— Przysięgam to na imie boga i na duszę mojéj nieboszczki matki, — zawołała Joasia do ostateczności doprowadzona przez tyle podejrzeń obrażających i niedorzecznych w jéj oczach. — Tak, tak, zaprzysięgam to dzisiaj z lżejszém daleko sercem, jak niegdyś.
— Tém lepiéj, do tysiąc djabłów! — pomyślał Leon. — Nie będę potrzebował nudzić się tém kłamstwem. W istocie Joasiu, — rzekł zbliżając się do niéj na nowo, — słusznie masz, bardzo słusznie, że się niechcesz dać do tego nakłonić. Wszyscy ci pankowie chcieli cię tylko uwieść, a ty im pokazujesz twój rozsądek i twoją dumę, odrzucając od siebie to szalone wyniesienie się..... Wieśniak i rzemieślnik równie godni nie są takiego jak ty skarbu.... Zachowaj się do kochania całą potęgą twojego serca i swobody, człowieka, który to za największe szczęście policzy, że ci się spodoba. A to piérwsze zmartwienie, które cię teraz dręczy, niech cię nie smuci bardzo. Niesprawiedliwość państwa Boussac i niedorzeczność Anglika, niepozbawi cię jeszcze w oczach wszystkich szacunku. Będziesz mogła jeszcze odtąd i to prawdziwie być kochaną.
— Nie żądam miłości niczyjéj, panie Leon. Bóg jest dobry, i kocha swoje wszystkie dzieci.
— Prawda, że bóg jest dobry, ale on nakazał dzieciom swoim, aby się kochali wzajemnie. Oddalenie twoje z zamku, wiele złego ci może narobić.
— Mnie nie oddalono, bo ja sama odeszła.
— Nic nie szkodzi, bo nikt temu wierzyć nie będzie. Będą cię oskarżać, potwarzać, prześladować przez czas niejaki. Dla tego dobrze by było, gdybyś się z tych stron oddaliła, i poszła się wynająć czy to w Chatres, czy w Gueret.... tak, najlepiéj w Gueret. Odgłos twoich przygód nieszczęśliwych w zamku Boussac tam jeszcze nie doszedł. Będę mógł tam zaręczyć za ciebie, i wynaleźć ci miejsce jeszcze lepsze, jak to, któreś opuściła. Żebyś nie była tak niedowierzającą, tobym ci powiedział Joasiu, żebyś przyszła do mnie.... Ale ja wiém, żebyś tego nie przyjęła.... Osławiono mnie jako szaleńca; zawsze miałaś do mnie jakieś uprzedzenie..... Gdybyś jednak chciała się zastanowić, tobyś zobaczyła, że tylko ja jeden cię szanowałem, i żeś przezemnie nic na sławie nie ucierpiała. Niegdyś prawda, żem kilka razy z tobą zażartował..... Lecz sama przyznać musisz, że natychmiast przestałem, skoroś raz mi powiedziała, że ci to nieprzyjemnie. A potém, w miarę jak cię lepiéj poznawałem, pojmowałem téż zarazem, że nie jesteś taką, jak inne. O ja cię szanuję, Joasiu; ja jeden cię szanuję, bo tylko ja jeden znam twoją wartość. Jabym nie rozgłaszał mojéj miłości, aby cię wystawić na obgadanie całego świata. Przyznaj sama, że nigdy z mojéj przyczyny źle o tobie nie mówiono, i nawet wtedy, kiedym się obchodził z tobą z lekkomyślnością, któréj sam teraz żałuję, i za którą cię z głębi mojej duszy o przebaczenie proszę, nigdy cię z moją wiedzą nieobraziłem.
— To prawda, panie Leon — odpowiedziała dobroduszna Joanna, niezdolna do ciągłej nieufności, — ja wam téż żadnego wyrzutu nie robię, a nawet wyświadczyliście i mnie i mojéj ciotce bardzo wiele dobrego, za co wam bardzo dziękuję.
— Dobrego, Joasiu!.. Weź to jak chcesz, i dziękuj mi, jeżeli myślisz, że mi jesteś cokolwiek wdzięczności winna. Jedno sobie przynajmniéj za wielką zasługę poczytuję w twych oczach, a to: że się do ciebie nie zalecałem, i że cię w tej chwili nawet, kiedy sam jestem z tobą, tak szanuję, jak gdybyś moją siostrą była.... A jednak Joasiu, i ja się kochałem w tobie, kochałem się inaczéj i sto razy może bardziéj, jak ktokolwiek inny. Tyś o tém nigdy nie wiedziała, a ja ci nigdy o tém nie mówiłem, odkąd ta miłość moja stała się głęboką i szczérą; i jeżeli ci o tém mówię teraz, to jedynie dla tego, aby cię ubezpieczyć. Daleko jest ta myśl odemnie chcieć nadużyć twojego nieszczęścia, biédna siéroto opuszczona! Żądam jedynie od ciebie nieco ufności, przyjaźni, a tém mi wynagrodzisz dostatecznie moje poświęcenie i moje cierpienia..... Bo ja cierpię więcéj, jak twój panicz chrzestny, Joanno! Nie udaję ja chorego; nie pogrążam rodziny mojéj w niespokojność jak dziecko zepsute; nie staram ja się wzruszyć cię, mówiąc do ciebie; że umiéram. Nie, owszem ja żyję właśnie przez miłość moją. Ona mię unosi, ona mnie burzy; lecz i zarazem dodaje mi odwagi, aby cię szanować; i nie skarżę się na to, że jestem nieszczęśliwy, byle tylko ty sama nie byłaś nieszczęśliwą!
Joanna jeszcze raz wstała, i starała się drzwi otworzyć.
— Panie Leon — rzekła, — przemawiacie do mnie bardzo uczciwie; ale ja nie rozumiém wcale tych wszystkich rozpraw o miłości, i zawsze się mi coś zdaje mimowolnie, — wybaczcie mi to, proszę, — że sobie ze mnie tylko szydzicie. Otwórzcież raz drzwi, niech sobie pójdę.
— Zatrzasnęłaś zamek, — rzekł Marsillat, udając, że otworzyć nie może. — A teraz sam nie wiém co to będzie. Bądź tylko cierpliwą, jeszcze raz sprobuję. Klucz upadł, pomóżże mi go poszukać.
Joasia tego sobie ani przypuścić nie mogła do myśli, żeby Marsillat klucz miał miéć w kieszeni. Zaczęła więc szukać w swej prostocie. Marsillat się do niéj zbliżył, i niecierpliwością uniesiony, objął ją swojemi rękami.
— Puść mnie pan, — rzekła Joanna z siłą go odtrącając, — albo będę myślała, że z pana człowiek najobłudniejszy w świecie.
— Prawdziwie Joasiu, że cię nie widziałem, — rzekł Marsillat oddalając się, — a twój strach trochę śmieszny się mi wydaje. Czegóż się odemnie obawiasz? Ja tylko przyjaźni trochę żądam od ciebie, a ty mi najsroższą wzgardą odpłacasz.
— Nie panie, nie; ja bym się nigdy nieośmieliła was pogardzać, — rzekła Joanna, — ale ja bym chciała wrócić raz już do Toull, a wy mnie jak na złość tutaj zatrzymujecie!
— Przysięgam ci, że szukam klucza..... Otóż sprobuję, czy nie będę mógł wyłamać drzwi! Ah! wytchnąłem sobie rękę.... W istocie Joasiu, jesteś bardzo okrutną, że mię tak naglisz i oskarżasz.
— Czyliście się doprawdy skaleczyli, panie Leon? O, jakże mnie to boli. Cóż zrobić aby z tąd wyjść?... Coraz późniéj w noc się robi!
Joasia zbliżyła się do okna i wystawiła rękę.
— Dészcz nie pada, — rzekła, — to potoczek tędy płynie i nas uwiódł. Chyba przez okno wyskoczę panie Leon. Nie musi ono być bardzo wysoko, bośmy nigdzie nie szli po schodach idąc tutaj.
— Na miłość boga! zatrzymaj się Joanno! — zawołał Leon poskoczywszy do niej, i w pół ją obejmując — tam przepaść w dole.
— Puśćcie mnie panie Leon, puśćcie, i nie ściskajcie mnie tak bardzo; bo ja nie mam wcale ochoty się zabić.
— O! — zawołał Marsillat, opadając na sofę. — Jakiegożeś mi strachu narobiła!..... Joasiu, Joasiu! ty nie wiesz jak ja cię kocham; ja sam o tém nie wiedziałem.... Na samą myśl, żeś przez okno chciała wyskoczyć, serce mi pękło; o gdybyś ty czuła jak ono bije! w istocie, jak gdybym umierał.
Joanna skłopotana, i coraz bardziéj strwożona, zamilkła, i Leon także. Po chwili, widząc, że się nie rusza, wstała i zaczęła próbować na nowo, czy drzwi nie otworzy, ale nadaremnie. Leon siedział nieruszając się wcale, i rozmyślał nad sposobami uśpienia jéj roztropności.
— Czyście chory, czy śpicie panie Leon? — zapytała Joanna cokolwiek już zniecierpliwiona!
— Cierpię w istocie, — odrzekł głosem słabym, — cierpię bardzo, gdyż sobie wytchnąłem rękę, chcąc te drzwi otworzyć, tak mocno, że nią teraz ruszać nie mogę. Nieszczęściem, że nie mam żadnéj siły w ręce lewej. Poczekaj Joasiu, nie rób takiego hałasu, jeżeli niechcesz do rozpaczy mnie przyprowadzić. Jest jeszcze jeden środek z tąd cię wypuścić; wyskoczę przez okno, i otworzę ci z zewnątrz, jeżeli się nie zabiję.
— O nie róbcie tego panie Leon! — rzekła Joasia przestraszona.
— Cóż więc zrobić? Niemożemy wyjść, a ty ani chwili więcéj pozostać nie chcesz.
— Jeżeli się oboje do tego weźmiemy, to łatwo drzwi wyważemy panie Leon!
— Gdyby nas dziesięcioro było, tobyśmy im rady nie dali; są to drzwi z dawnego więzienia, całkiem żelazem obite.
— Panie Leon, — rzekła Joasia zgrozą nagłą przejęta, — jeźliście mnie oszukali, aby mnie tu sprowadzić, toby was bóg za to ukarał.
— O! to podejrzenie jest okropne, — rzekł Leon. Tego już za wiele! odejdź od tego okna Joasiu! i bywaj zdrowa!
Joanna wychyliła się była przez okno. Niebo się nieco wypogodziło, a zbliżenie się księżyca pobieliło widnokręg; lecz cień, któren sąsiednie wzgórza rzucały, powiększały ciemność, a ziemia krzakami pokryta pływała w oczach Joasi w tak niewyraźnych zarysach, że z pewnością powiedzieć nie mogła, czy dziesięć lub pięćdziesiąt stóp głębokości było do spodu wieży. Wyraz stanowczości i rozpaczy w mowie Leona ją przestraszył. Zrobiła poruszenie, aby go wstrzymać.
— Joasiu, zawołał, przyciskając ją do swoich piersi — bądź zdrowa na tę noc, bądź zdrowa na zawsze może! Inni ci ładne objetnice robili, aby cię uwieść. A ja chcę narazić moje życie, aby ci dowieść, że cię uwieść nie myślę. Przynajmniéj pożegnaj się ze mną, i pocałuj mnie choćby raz, raz piérwszy i ostatni w mojém życiu!.... Czyliż się lękasz Joasiu jednego pocałunku! Wszak przed godziną mógłbym był tysiąc pocałunków ci skraść, a ja cię błagam pokornie o jeden w chwili, w której się rzucić chcę w przepaść, aby cię od bojaźni przedemną uwolnić... Nie odmawiaj mi go! Zważ, jeźli tu dłużéj zostanę, mogę wpaść w obłąkanie; nieufność, i odraza twoja umysł mi wzburzyły. O Joanno! gdyby nie twoje podejrzenia, byłabyś całą tę noc była przy mnie bezpieczna..... A teraz mnie wypędź..... tak, wypędź mnie,.... bo drżę na całém ciele i od zmysłów odchodzę..... Joanno! bądź zdrowa! lecz raz tylko mię pocałuj!
— Nie, panie Leon, nie! — rzekła Joanna, wyrywając się z jego objęcia; — żadnego pocałunku, nigdy! Nie dla tego żebym sądziła, iż to jest wielką zbrodnią; nie chcę potępiać Klaudyi. Ale u mnie by to było grzéchem śmiertelnym; i gdybym na niego zezwoliła, tobym musiała zaraz potém przez okno wyskoczyć, nie dla tego, aby uciec, lecz dla tego, aby się zabić.
— O to nienawiść przeciwko mnie z ciebie mówi! nienawiść okrótna! lub téż nieufność! — rzekł Marsillat z wściekłością wewnętrzną, widząc, że wszelkie jego zabiegi na nic się nie zdały. — Joasiu, to bardzo nierozsądnie z twéj strony, i zdaje się, że sobie igraszkę robisz z mojego rozumu i mojéj woli.
— Nie, panie Marsillat, nie! — rzekła Joanna łagodnie, — nie jest to nienawiść żadna. Ja nie czuję do was nienawiści. Niech mię bóg broni, abym kiedy kogokolwiek nienawidziéć miała. Jest to ślub, jeżeli wam już koniecznie powiedzieć muszę, i byłabym na wieki potępioną, gdybym go złamała.
— Ślub — zawołał Marsillat, którego ta myśl nowym obłędem zapaliła. — O Joasiu, gdyby nie ten ślub, byłabyś mnie może kochała! Niechajże więc to potępienie na mnie spadnie! Ty mi pocałunku dać nie możesz, pojmuję to bardzo dobrze; dla tego nie żądam go więcéj od ciebie. Ale ty mi przeszkodzić nie możesz żebym go sobie sam nie wziął pomimo twoją wolę; cały więc grzéch na mnie samego spadnie... Nie, nie!... ty nie jesteś winną, że nie jesteś silniejszą odemnie... Twoim obowiązkiem jest odmówić... ale pozwól niech mego prawa użyję.....
Marsillat gonił za Joanną, która uciekała w koło po pokoju; lecz w tej chwili silne uderzenia zatrzęsły drzwiami.


ROZDZIAŁ XXIII.
Włóczęga.

W chwili, w której Joanna zamek opuściła, Kadet, zdziwiony tém nagłém odejściem poszedł uwiadomić o tém Klaudyją. Klaudyja spiesznie zawiadomiła o tém Maryją, a Maryja niespokojna i przestraszona niezwłocznie do matki się udała, aby od niéj zażądać wyjaśnienia. Pani Boussac uciekła się do wysokiéj polityki pani Charmois, a ta, widząc, że to rozwiązanie przewyższało jéj nadzieje i wszystkie jéj układy, wzięła na siebie przyprowadzić Wilhelma do tego, że uzna konieczność tego rozłączenia.
I w istocie, skoro wieczorem pani Charmios ćwierć godziny tylko z młodzieńcem sam-na-sam pozostała, tenże zdawał się być spokojniejszym i poddającym się swojemu losowi. Lecz, podczas gdy pani pod-prefektowa poszła się chwalić zwycięztwem swojém przed panią zamku, Wilhelm ubrał się na prędce, zeszedł do stajni, i niemówiąc ani słowa nikomu, a nawet korzystając naumyślnie z chwili, w której słudzy zajęci byli wieczerzą, osiodłał sam Sporta, wyprowadził go po cichu przez tylną furtkę, wsiadł na niego, i cwałem popędził drogą do Toull.
Joanna go już o więcéj jak godzinę wyprzedziła, a on spinał swojego konia, pragnąc jak najrychléj ją dogonić, i zmusić ją do wyrzeczenia się swego zamiaru, nimby jeszcze do Toull doszła. Lecz już i górę Barlot i skały krwawo-ofierne minął i nigdzie jéj nie zdybał; w tém, na zakręcie drogi koło skały nagle z sir Arthurem się spotkał.
Noc była bardzo ciemna; ale że Anglik był na miejscu wyższém drogi jak Wilhelm, tenże poznał go natychmiast po zarysie jego wielkiego słomianego kapelusza, i po kołnierzu jego nieprzemakalnego carrika, któren się odbijał na przeźroczystém tle nieba.
— Przyjacielu, wstrzymaj się, — rzekł podjeżdżając do niego, — i poznaj mnie.
— Na koniu i w podróży? — zawołał sir Arthur; — chwała bogu! mój kochany Wilhelm już wyzdrowiał!
— Tak, Arthurze, jużem wyzdrowiał, wyzdrowiał od razu, — odpowiedział Wilhelm głosem drżącym. — Miałbym wiele rzeczy ci do powiedzenia; ale przedewszystkiem powiedz mi, czyś gdzie na drodze Joanny nie zdybał?
— Joanny? Czy Joanna jest w drodze o tém czasie? Nie zdybałem nigdzie żywéj duszy zacząwszy od Toull, z kąd wprost wracam. Przepędziłem tam dzień cały rozmawiając z księdzem proboszczem Alain, i nikt tam w Toull Joanny nie oczekiwał. Racz-że mi wytłómaczyć.....
— Arthurze, wiész o wszystkiem. Odgadłeś, że kocham Joannę, i to przyczyną było żeś się oddalił; ale tego nie wiész może Arthurze, żem ją obraził, i że ona dla tego uciekła. Boże mój boże! jakaś zgroza mnie przejmuje! gdzie ona tylko być może?
— Jakżeż dawno w drogę się wybrała?
— Niewiém już dobrze czy godzina, czy dwie godzin temu; każda chwila rokiem się mi wydaje, odkąd jéj szukam.....
— Nie mogła ujść daleko.... — rzekł Harley. — Oto wiész co, rozłączmy się. Ja wrócę do Toull, i będę się starał po wszystkich chatach po drodze o niéj się wywiadywać, a ty uczyń to samo wracając do Boussac. Musiała się koniecznie gdziekolwiek zatrzymać.
— Słusznie masz Arthurze, rozdzielmy się!
— Jeszcze jedno słowo, Wilhelmie! cóż ma znaczyć ta wielka niespokojność twoja? Jakież nieszczęście by mogło spotkać Joannę w tej okolicy, gdzie jest wszystkim znaną, i gdzie wieśniacy są tak gościnni i przyjaźni?
— Mój przyjacielu, ja się boję czy kto inny nieobraził u nas Joanny jeszcze bardziéj jak ja! Niewiém nic pewnego..... ale mam pewne podejrzenie..... lubo nie chcę oskarżać mojéj matki! Obawiam się rozpaczy Joanny!
— Cóż jej będziesz mógł powiedzieć, Wilhelmie, aby ją uspokoić? Czyli jesteś upoważnionym do wzięcia ją na powrót ze sobą?
— Arthurze, jéj miejsce jest odtąd u mnie, przy mnie, między mną i moją siostrą!.... Nie powinna nas już nigdy więcéj opuszczać, i wiém co jej powiedzieć mogę, aby jej wynagrodzić to złe, które jej wyrządziłem.
— Jeżeliś postanowił złożyć u jéj nóg miłość godną jéj i siebie, Wilhelmie, znasz mnie, możesz wtedy śmiało na mnie liczyć....
— Nie rozumiesz ranie Arthurze. Wszystko ci wytłómaczę.... ale nie teraz.... To nie jest czas po temu; teraz trzeba nam szukać Joanny.
— Długobyście ją mogli szukać! — ozwał się głos chrypliwy tuż koło nich słyszeć się dający; a Wilhelm zwróciwszy głowę, spostrzegł człowieka nachylonego pod ciężarem biesagi, i opierającego się na lasce; człowieka, który na żebraka wyglądając, zwolna przeszedł między jego i Arthura koniem.
— Kto jesteś? — zawołał Anglik, chwytając go za kołnierz ręka olbrzymią. — Czy wiész, gdzie jest ta osoba któréj szukamy?
— Jeżali zaczynacie od tego, że mię zadusić chcecie, to wam nie będę mógł nic powiedzieć, — odrzekł Raguet z wielką krwią zimną.
Ciemność niedozwalała Wilhelmowi rozpoznać rysów ojca Raguet ze Zbójkowa, i z resztą, bardzo rzeczą było wątpliwą, czy się wbiły tak głęboko w jego pamięć. Zdawało się mu jednak, że ten głos ponury nie był mu nieznajomym. Widząc, że Anglik go puszcza, on teraz z kolei chwycił go za kołnierz odzieży obdartéj i powtórzył pytanie Anglika:
— Kto jesteś?
— Jestem biédnym człowiekiem, który szuka swego życia biédnego gdzie może, — odrzekł Raguet, — ale nie róbcie mi gwałtu i nie drzyjcie mi mojéj odzieży, mój kochany panie, to się wam na nic nie przyda. — I zwolna Raguet obrócił laskę w swej ręce suchej i zwinnej, gotów do silnego uderzenia w łeb Sporta, aby zmusić jeźdźca, żeby go puścił.
— Mój poczciwcze, — rzekł łagodnie Harley, — jeżeliś widział dziewczynę tędy przechodzącą, to nam powiedz, gdzie ją będziemy mogli znaleźć, a zostaniesz za to wynagrodzonym.
— Jakiéj-że wy dziewczyny szukacie — odrzekł Raguet udając, że nie jest pewny swego. — Jeżeli to ma być Joanna, córka matki Tuli, piękna pastérka z Ep-nell, jak ją w okolicy powszechnie nazywają, to ją widziałem bardzo dobrze, i wiém, którędy poszła. Ale wy nie jesteście na tej drodze, moi panicze kochani, i moglibyście się całą noc od Toull do Boussac przechadzać, a jednak byście jéj nie zdybali.
— Mówże więc, gdzie jest, — zawołał Wilhelm, — tylko żywo!
— A jak wam powiém, a z tąd co złego dla mnie wypadnie, któż mi za to wynagrodzi?
— Ileż chcesz? — zapytał Anglik.
— Dalibóg, mój panie; widać że macie na tyle rozumu, aby wiedzieć, że jedna przysługa zasługuje wzajemnie na drugą. A podobne przysługi to się płacą dobrze; o tak, płacą się nawet bardzo drogo w teraźniejszych czasach. Nie musicie mieć dobre zamiary na tę dziewczynę, bo was dwóch, i nie mogła by się wam nawet obronić, gdyby was nie chciała.
— Nędzniku! zachowaj dla siebie twoje nikczemne uwagi, i mów, albo cię uduszę! — zawołał Wilhelm odchodząc od siebie i wstrząsając włóczęgą.
— Zwolna, tylko zwolna, — rzekł Raguet — strzeżcie się, abyście mnie nie rozpalili! Niewypada dręczyć tak biédaków; zwykle się tego kiedyś żałuje.
— Uspokój się Wilhelmie, — odrzekł sir Arthur, — i pozwól, niech ten stary szaleniec się wytłómaczy. Zapewnie wiész kto my jesteśmy, i chcesz od nas pieniędzy. Dostaniesz; tylko mów żywo, albo będziemy myśleli, że nas chcesz oszukać, i niczego więcéj słuchać nie będziemy.
— Niewiém wcale kto wy jesteście, — odpowiedział roztropny Raguet. — Ja was nie znam. Taki biédak jak ja, to nie zna wcale wielkich panów. Wiémy tylko, że panowie lubią po nocy uganiać się za ładnemi dziewczętami, i wiémy także, że Joanna z Ep-nell jest z swojéj piękności znana. Zwłaszcza, że wy nie jesteście piérwsi, którzy ją tutaj szukacie: jużem ja tu kogo innego zdybał nie dawno.
— Kogo innego, — zawołał Wilhelm wściekając się ze złości.... — mów więc, mów, gdzie on jest?
— Zabrał ze sobą dziewczynę tam, gdzie ją nigdy nie znajdziecie! — odrzekł Raguet złośliwie. — Dobra noc, moi kochani panowie! niech pan bóg was prowadzi! — I niespodziewane poruszenie zrobiwszy z siłą, któréj by w nim nigdy się znaleźć niespodziewano, uwolnił się od gwałtownego uściśnięcia Wilhelma, i uszedł kilka kroków skulony jak wilk, który umknął z jakiéj zasadzki!
— Chcesz luidora, lub dwa, jeżeli nam prawdę powiész? — zawołał spokojny i roztropny Harley, dogoniwszy go natychmiast.
— Pięćdziesiąt franków od was, i tyleż od waszego towarzysza, nie żądam więcéj!.... Ale to wam jeszcze nic nie pomoże, choć wam powiém, gdzie są ci kochankowie, chyba że znacie dobrze te okolice: i w tedy jeszcze trzeba już było ze sto razy przejechać tą drogą, aby w nocy nie zbłądzić.
— Poprowadź nas, dostaniesz sto franków.
— Oho! sto franków tylko, aby mię sprowadzić z drogi tak daleko! człowieka w tym wieku jak ja! Nie, nie, mój panie, z tego nic nie będzie.
— Więc powiedz ile chcesz, i ruszaj naprzód!
— To warto dalibóg, dwa razy tyle!....
— Zgoda, będziesz miał dwa razy tyle; a jeżeliś prawdę powiedział, to może jeszcze trochę więcéj dostaniesz. Ale strzeż się, żebyś nas nie oszukał, i nie spodziewaj się wcale, abyś nas mógł w zasadzkę złowić. Jesteśmy dobrze uzbrojeni, i nie bardzo dowierzamy.
— To tyle znaczy, co powiedzieć, że się boicie! Dobrze! i ja się boję.... Wilcy się boją ludzi, ludzie się boją djabła, i wszystko w świecie boi się wszystkiego w świecie.
— A wyż czego się boicie?
— Być także oszukanym. A gdybyście mi téż zamiast zapłaty pistolety pokazali! Chciałbym wiedzieć wasze nazwiska, abym jutro mógł was odszukać i pieniądze przyrzeczone od was odebrać, gdybyście dzisiaj słowa nie dotrzymali.
— Ten człowiek drwinki sobie z nas tylko robi, — rzekł Wilhelm do swego przyjaciela. — Jest to niepodobieństwem, aby Joanna nie miała być sama, Arthurze; uwolnijmy się od tego żebraka, i jedźmy sobie daléj.
Raguet widząc że się Harley waha, namyślił się inaczéj. Wiedział on bardzo dobrze, z kim ma do czyniema, aby się miał oszukaństwa obawiać; a jego nieufność udana, była tylko igraszką jego ducha pogardzającego i szyderczego.
— Słuchajcie, — rzekł, — w tém wszystkiém wiele jest niebezpieczeństwa dla mnie; dalibóg, więcéj jak za dwieście franków! Ale to nic nie szkodzi; już ja bym was wnet odszukał, i wstydu wam narobił przed światem, gdybyście mnie uczciwie nie wynagrodzili. A teraz, daléj w drogę! tędy!
I udał się drogą do Lavaufranche, któréj strzegł, jak by straż czujna, już od pół godziny.
— Zapewniam cię, że ten łotr nas w pole wywiedzie, — rzekł Wilhelm do sir Arthura. — Zaprowadzi nas do jakiéj jaskini rozbójników, a to wszystko nas tylko opóźni.
— Sprobować zawsze trzeba! — odpowiedział sir Harley.
— Daléjże moi panowie, coś wam bardzo powoli idzie, — rzekł Raguet, — a macie przecież ośm nóg na wasze usługi.
— Wy to bardzo zwolna idziecie, — odrzekł Anglik. — Wskażcie nam lepiéj drogę, zamiast co nam przeszkadzacie, wlekąc się jak żaba poprzed naszemi końmi.
— Czy tak myślicie? — rzekł Raguet, kryjąc swoją biesagę pod wielkim kamieniem, gdzie był pewnym, że ją na powrót znajdzie, bo naznaczony był krzyżem, i uświęcał tym sposobem to miejsce wyklęte dróg rozstajnych, miejsce na którém zawsze weselisko czarownic i djabłów się odprawia, jeżeli krzyżem ś. lub męką pańską od tego nie jest uchronione. I natychmiast żebrak, dotąd skulony, się wyprostował, a starzec mdły, jak gdyby bóty siedmio-milowe był ozuł, tak zaczął iść szybko, i z taką lekkością, że nawet konie zaledwie za nim zdążyć mogły.
Doszedłszy do podnóża wzgórza Montbrat, zatrzymał się.
— To tutaj moi panowie, — rzekł, — a teraz mi zapłaćcie, albo zbudzę ludzi z folwarku, a wy nie będziecie mogli wejść tak łatwo przez bramę zamku pana Marsillat.
— Marsillat! — zawołał Wilhelm, poznając nakoniec zwaliska, gdzie niegdyś z młodym licencyjatem prawa nieraz śniadał. I cwałem popędził ścieżką na górę, podczas gdy sir Arthur Raguetowi dwanaście sztuk złota wyliczył, nie wypuściwszy z ręki rękojeści pistoleta, któren trzymał przez cały czas, na każdy wypadek do wystrzału gotowy.
— A teraz puść uzdę mego konia albo ci w łeb wypalę, — rzekł do włóczęgi dając mu zapłatę.
Raguet spostrzegł w ciemności lśnienie się złota Anglika i stali jego broni. Usłuchał go tedy, obmacał i policzył swoje luidory, a potém się rzucił na ścieżki kryjome, jemu tylko znane.
— Znajdziecie klucz od bramy podwórza, — rzekł mu, — na piérwszym kamieniu po prawéj ręce, inaczéj byście się tam nie dostali. Wieżyczka jest także na prawo; z łączki prowadzi chodnik ciasny, a potém jedne tylko drzwi będą, które nie są tak bardzo mocne, jak się wydają. Zapłaciliście mi dobrze, jestem z was rad. Z Marsillata zaś nielitościwiec, któryby dał człowiekowi umrzeć z głodu u swoich drzwi. Jeżeli mnie jemu wydacie, tom zginął; ale piérwéj jeszcze z wami słówko bym pogadał. — I znikł.
Arthur w krótce dogonił Wilhelma. Będąc zawsze panem siebie samego, wstrzymał młodzieńca u bramy.
— Przyjacielu, — rzekł do niego, — co chcesz czynić? Być może iż nas oszukano; to nawet bardzo podobném do prawdy się zdaje. Jakież mamy podobieństwo, aby Marsillat miał Joannę mimo jéj wolę z drogi do Toull aż tutaj sprowadzić? a przecież tego nie przypuścisz, aby ta szlachetna istota dobrowolnie miała w te miejsca przyjść za zdrajcą? A wreszcie czy sądzisz, aby Marsillat był zdolny do popełnienia zbrodni?
— Sądzę, że jest do wszystkiego zdolny! Spieszmy się sir Arthurze, gdyż mam jakieś przeczucie, że Joanna jest tutaj, i że w niebezpieczeństwie się znajduje.
— A jednak to nie jest do wiary podobne. Uspokój się Wilhelmie, i poszukajmy jakiéj wymówki, dla czego o tak późnéj godzinie i tak z nienacka napadamy na twojego przyjaciela.
— On, moim przyjacielem! nigdy nim nie był ten nikczemnik!.....
— Kochany Wilhelmie, zazdrość cię unosi i zaślepia. Marsillat może jest zupełnie niewinny. W każdym razie wypada nam zachować krew zimną. Jakimże to prawem wdzieramy się z bronią w ręku do pomieszkania człowieka, z którym dotąd żyliśmy tylko w stosunkach przyjaźni? Wilhelmie, sądzę, i wyznać to się ośmielam, że Joanna mi nie równie jest drogą jak tobie; że jéj honór jest świętszym dla mnie, jak mój własny.... A jednak niepodobna mi jest, na słowo takiego złoczyńcy, wejść tutaj z bronią w ręku i żądać Joasi. Nie wahałem się ani na chwilę jechać za owym włóczęgą, i nie waham się wcale szukać Joanny nawet w pomieszkaniu samém Marsillata; ale chciałbym, aby się to odbyło stósownie do przepisów honoru, grzeczności, i słuszności.
— Arthurze, — rzekł Wilhelm, ściskając mocno ramie swojego przyjaciela, — niepodobna mi zostać spokojnym: moja głowa pała, a krew mi w żyłach kipi... a jednak nie czuję żadnéj zazdrości o Joannę, i nie jestem w niej zakochanym.... przynajmniéj, nie jestem w niej więcéj zakochanym.... a może i nigdy nim nie byłem.... Był to tylko błąd mojéj wyobraźni, popęd święty, odzywający się mimowolnie w piersi mojéj! Arthurze, ty jeden tylko w świecie powinieneś i możesz o tém wiedzieć, bo ty chcesz i musisz zostać mężem Joanny.... Joanna jest córką mego ojca! Joanna jest moją siostrą..... Osądź teraz sam, czyli nie mam prawa szukać jéj nawet w objęciu samém Marsillata, i czyli to nie jest obowiązkiem moim z bronią w ręku takiemu nikczemnikowi ją wydrzeć!
Harley, z tego wyjawienia na chwilę osłupiały, wkrótce się opamiętał i swoją krew zimną i zwykłą przytomność umysłu odzyskał.
— Wilhelmie, — rzekł, — pozwól mi, niech piérwszy do niego przemówię, i cokolwiek bądź się stanie, hamuj twoją popędliwość i bądź panem siebie.
Zsiadł z konia, poszukał klucza w miejscu, które mu Raguet oznaczył, i otworzył bramę. Chcąc temu zapobiedz, aby jego przyjaciel młody piérwszy się nie wziął do rzeczy, kazał mu na lewo się udać w koło łączki, a sam poszedł na prawo do wieżyczki, niepowiedziawszy mu nic o tém. Wszedł w chodnik, utknął o Finetkę, która już od godziny z wielką cierpliwością do drzwi się dobywała, przytknął ucho do tych drzwi, i usłyszał głos donośny Marsillata, wymawiającego dobitnie następne słowa:
— Nic nie szkodzi Joanno! mimo twoją wolę! Wszak za jeden pocałunek nie zostaniesz potępioną!
I słyszał, jak kroki uciekające i goniące o to sklepienie głośne się odbijały, i zarazem coś, jak by dwie ręce z rozpaczą na drzwi się rzuciły, i je wyważyć się siliły.
— Puśćcie mnie panie Leon, dalibóg! przerażacie mnie, — ozwał się zarazem głos niespokojny Joanny. — Jeźli tylko żart sobie ze mnie zrobić chcecie, to ten żart bardzo nielitościwy, bo wolę raczéj umrzeć, jak z temi rzeczami żartować.
Wtedy to Harley, aby Marsillata oderwać od występnego zamiaru swojego, zapukał nagle do drzwi z siłą niepospolitą. Wilhelm już był tuż za nim.
— Ah! dzięki bogu najwyższemu! — zawołała Joanna, — otóż i ludzie, których się wstydzić będziecie musieli panie Leon.
— Joanno, — rzekł Marsillat z cicha, — milcz, lub zginiesz!
— Zabijcie mnie, zabijcie, jeźli chcecie, — rzekła Joanna, — ale ja milczeć nie będę.
Lecz jednakowo zamilkła, słysząc, że Marsillat swoją strzelbę nabija, którą na prędce zdjął ze ściany, i lufę ku drzwiom zwrócił.
— Joasiu, — rzekł mówiąc ciągle po cichu, — piérwszy, któren tu wejść się odważy bez mojéj woli, drogo mi to przypłaci!.... Jeżeli nieszczęściem słówko piśniesz, krzykniesz, lub się ruszysz z miejsca; to otworzę, i zabiję!
— Panie Marsillat, — odpowiedziała Joanna cichym głosem; — dla miłości boga, otwórzcie spokojnie. Nie powiém ani słowa, nie będę się całkiem na was żalić. Nie róbcie nieszczęścia; wszak ja tylko tego żądam, abym mogła wyjść niespostrzeżona, i nigdy ani słowa o tém nikomu nie powiém, żeście mnie nastraszyć chcieli.
Do drzwi stukano ciągle, i tak silnie, że w zawiasach się ruszyły. Ale że ani słowa nikt jeszcze nie przemówił, Marsillat myślał szczérze, że to są złodzieje. Tę uwagę swoją Joannie powierzył, i kazał jej się schronić w alkierzu, z obawy, aby ją przypadkiem kula nie ugodziła.
— Jeżeli to są złodzieje, — rzekła Joanna, — to wam pomogę się bronić panie Leon. Nie jestem ja bojaźliwa. Bylem tylko potém pójść sobie mogła, to nie żądam niczego więcéj.
— Dobrze więc, dzielna dziewczyno, — rzekł Marsillat z odwagą stanowczą — weź tę strzelbę, co wisi na ścianie, tam, nad kominkiem, i trzymaj się za drzwiami, abyś mi ją podać mogła, jeźli z piérwszéj wystrzelę. Kto idzie, — dodał głośno — czego żądacie?
— Otwórz panie Marsillat, — rzekł sir Arthur, — mam z tobą pomówić o rzeczach ważnych i pilnych.
— Oho, mój panie, — odrzekł Marsiilat, — mówisz bardzo głośno, i pukasz za nadto silnie! Czy to jest twoim zwyczajem w ten sposób ludzi budzić? Dozwól mi tyle czasu, abym się mógł ubrać. A ty, — rzekł po cichu do Joanny, — skryj się za zasłony od łóżka, jeżeli nie chcesz, abym zęby wybił twojemu zazdrosnemu Anglikowi.
— Ja! ja się mam kryć za wasze łóżko? — odpowiedziała Joanna. — O nie, mój panie, tego ja nigdy nie uczynię.
— Jak chcesz, — rzekł Marsillat. — Ty i tak już za moją kochankę uchodzić będziesz, i zobaczysz co z tego wyniknie! Jak sobie chcesz, moja luba!....
— Panie Harley! — zawołał głośno, — jak ci się naprzykrzy bić pięścią w drzwi moje, to mi powiész! Uprzedzam cię, że nie jestem sam, i że nie otworzę. Proszę iść na łączce mnie oczekiwać; i tylko z daleka, bardzo proszę. Tam się dowiém, co będzie na twoje usługi.
— Otwórz, mój panie! — zawołał Wilhelm, który się już dłużéj wstrzymać nie mógł, — a oszczędzisz nam pracy wyważenia tych drzwi.
— Czy tak? więc was dwóch? — odrzekł Marsillat zimno i pogardliwie. — A zatém wyłamcie drzwi moi panowie, jeżeli macie do tego odwagę. Mam cztéry kul na wasze usługi, bo tego wcale sobie nie życzę, abyście moją kochankę widzieli.
— A zatém to ma być walka na śmierć! — zawołał Wilhelm; — bo i my jesteśmy uzbrojeni, i wejść musimy. — I wstrząsł drzwiami gniewem do rozpaczy przywiedziony.
Marsillat widząc, że się drzwi podają, i ramy ich wychodzą z muru niedawno dopiéro odnowionego, wyrzekł się myśli dłuższego bronienia się. Uważał to za rzecz niegodną siebie mścić się na dziecku zazdrosnym inaczéj, jak wzgardą i wyszydzeniem. Cofnął się w tył chroniąc się od upadających drzwi, i szukał po ciemku Joanny, aby ją o niebezpieczeństwie ostrzedz. — Ale Joanna znikła, jakby laską czarodziejską. On sądził, że się namyśliła przecież i ukryła za łóżkiem, i chciał się o tém zapewnić, lecz w tej chwili drzwi z trzaskiem upadły. Sir Arthur wpadł piérwszy z gołemi rękami, stawiając Wilhelmowi zaporę swém ciałem, pomimo wściekłość burzliwą młodzieńca, który się go wyprzedzić silił, trzymając w każdym ręku pistolet.
— Bardzo ślicznie! moi panowie, — rzekł Marsillat. — Mógłbym was przyjąć jak rozbójników, kiedy wam się podobało swoje uniesienia zazdrości wspólnie połączyć, i w taki sposób niegrzeczny i gburowaty zgwałcić moje mieszkanie. Ale ja się lituję tylko nad waszém śmieszném zachowaniem się, i żądam od was wynagrodzenia uczciwszego i mężniejszego jak zabójstwo; dwóch przeciwko jednemu, po omacku!
— Natychmiast mój panie, jeżeli sobie tego życzysz, — zawołał Wilhelm. — Księżyc wschodzi, a twoje podwórze jest dość szérokie, abyśmy mogli rozmierzyć.
— Nie dzisiaj, moi panowie; jutro, — rzekł Marsillat: — mam tu przy sobie kobietę, któréjbym nie chciał jeszcze bardziéj przestraszać. Nie będę dotąd spokojny, dopokąd mi nie zrobicie tego zaszczytu, i z tąd się nie oddalicie.
— My się z tąd nie oddalemy, dopokąd się nam nie uda przekonać, i wymódz na tobie to przyrzeczenie, że ta kobiéta spokojnie z tąd będzie mogła odejść; — odrzekł z największą oziębłością Harley — gdyż o tém wiemy dobrze, mój panie Marsillat, że ona tu jest wbrew swojéj woli.
— To kłamstwo, — zawołał Leon, — a kiedy mię już zmuszacie do tego, abym się bronił, więc wam oświadczam, iż się nie zbliżycie do mojego łóżka tak łatwo, jak do moich drzwi.
— Joasiu! — zawołał Wilhelm, — wyjdź z miejsca gdzieś się ukryła i opowiedz nam!.... Nie bój się niczego, przyszliśmy tutaj, aby cię obronić.
— Widzicie sami, moi panowie, — rzekł Leon szyderczo, — że ta osoba, którą się wam Joanną nazywać podoba nie jest wcale tutaj; albo, jeźli tu jest, nie bardzo widać pragnie waszéj opieki, bo nawet nie odpowiada.
— Jeżeli nie odpowiada, — zawołał Wilhelm, — to zapewnie albo zemdlała, albo umarła: lecz czyś ją shańbił, czy zamordował, musiemy ją mieć koniecznie, choćby nam nawet przyszło natychmiast w tobie ukarać najostatniejszego ze zbrodniarzy i nikczemników.
Księżyc zaczął właśnie wspinać się nad wzgórza widnokręgu, a wietrzyk świéży, któren często wejściu tego ciała niebieskiego towarzyszy, pędził chmurki przed sobą. Jasny promień jego zajrzał i do wnętrza wieżyczki, a sir Arthur, którego wzrok był tak przenikliwy i dobry jak rozsądek jego, natychmiast o tém się zapewnił, że łóżko najmniéj poruszone nie było, że zasłony były odsunięte, i że w tej małej izbie — budowy starożytnéj — nie było ani szafy, ani alkierzu, gdzieby się Joanna ukryć była mogła. Musiała zatém wyjść ukradkiem w chwili, kiedy Wilhelm i on wpadli do izby; musiała korzystać z téj piérwszéj chwili zamięszania, aby się zręcznie wykraść. Te uwagi wróciły sir Arthurowi spokojność, która go opuszczać zaczęła.
— Wilhelmie, — rzekł do młodego barona, — nie unoś się tak bardzo podejrzeniem i obawą. Joanny tu niema, musiała już uciec na podwórze, idź ją tam poszukać, a ja się tymczasem rozmówię z panem Marsillat.
— Joanna kłamać nie umie. Joanna mi powie prawdę, — zawołał Wilhelm, wybiegając na podwórze. — Biada ci Marsillat, jeźli jéj zażalenie cię potępi.
— Panie Marsillat, — rzekł Arthur, skoro z nim sam-na-sam pozostał; — nie wiém jeszcze, jak nazwać pańskie zachowanie się, gdyż niewiém, jakich środków użyłeś, aby zniewolić Joannę do towarzyszenia ci tutaj. Ale o tém wiém dobrze, że z tąd wyszła w dziewiczej swojej czystości, i radbym w to uwierzył, żeś się ją namówić spodziewał, niemając myśli zadania jej gwałtu.
— Proszę cię mój panie, racz mię uwolnić od twoich uwag nad mojém zachowaniem się, moimi zamiarami, — odpowiedział Leon. — Nie jestem obowiązany nikomu zdawać z nich rachunku, i to ja mam prawo żądać od ciebie wytłómaczenia mi swojego zachowania się i swoich zamiarów. Oczekuję od ciebie mój panie, albo dostatecznego wytłómaczwnia się, albo blizkiego wynagrodzenia.
— Gdybym był lekkomyślnie uczynił, — rzekł Harley, — gdybym był wszedł tutaj, nie mając pewności, że znajdę Joannę, gdybym był ją nie słyszał opierającą się twoim zamiarom, gdybybym nakoniec się był oszukał, tobym chętnie cię przeprosił, i nie czekałbym nawet, abyś ty miał zażądać odemnie wynagrodzenia. Ale podsłuchałem was pode drzwiami, i uczyniłem to po piérwszy i ostatni raz w mojém życiu. Nie wstydzę się tego wcale; bo to uczyniłem teraz na mocy prawa, które mam bronić ją przeciwko twojemu zbrodniczemu i nieprzyzwoitemu przechwalstwu. Ale, żebym shańbił ten honór drogi w twoich oczach, objawiając się lekkomyślnie jéj obrońcą, więc bardzo chętnie ci wyłożę, jakim prawem stanąłem w obronie Joanny.
— Bardzo dobrze, — rzekł Marsillat z gorżkim uśmiechem; — właśnie tego się dowiedzieć byłoby moim życzeniem. Z jakiego powodu możesz sobie większe prawo rościć do téj pięknéj dziewczyny, któréj z pewnością za żonę pojąć nie myślisz, gdyż jesteś już żonaty?
— Żonaty? ja? Któż to ci taką śmiészną bajkę powiedział! Oszukano cię, mój panie; jestem wolny, i zamiarem jest moim żądać ręki Joanny, nawet po tém bardzo draźliwém zdarzeniu, które tu zaszło; narażając się nawet na śmieszność, któréj na mnie wylać zapewnie nie omieszkasz. Niech cię to przeto nie zadziwia, mój panie, iż jako ubiegający się o rękę Joanny przychodzę ją usunąć twojej zniewadze. Nie byłbym inaczéj gwałtem się wdarł do twojego mieszkania. Jestem bowiem przekonany, że po niejakich układach z nami, byłbyś nam otworzył dobrowolnie te drzwi, które gwałtowność mojego młodego przyjaciela mimo moją wolę wyłamała. Lecz Wilhelma popędziło do tego uniesienie, stanowiące podstawę jego dzielności wewnętrznéj, i uczucie oburzenia i troskliwości, mógłbym powiedzieć ojcowskiéj. Jako ojciec jéj chrzestny, to jest, jedyny obrońca, i jedyny krewny przybrany siéroty, przyrzekł mi był właśnie jéj rękę i ustanowił mnie jéj obrońcą. Wiém o tém dobrze, mój panie, iż to wszystko wielką śmiesznością ci się wyda, i na jakie szyderstwo się narażam, mówiąc do ciebie z taką otwartością; i właśnie dla tego, że cię uważam od dnia dzisiejszego jako nieprzyjaciela mego spokoju, mego szczęścia w przeszłości, teraźniejszości, i na przyszłość, proszę cię o to, abyś mi oznaczył dzień i godzinę, gdzie i kiedy zadosyć uczynienie mi dać raczysz.
— A zatém ty mój panie będąc napastnikiem, stajesz przeciwko mnie jako człowiek obrażony i wyzwany, dla tego, że ci się podoba żenić się z tą dziewczyną, któréj młody baron uwieść nie miał na tyle dowcipu? A to przedziwnie! Przyjmuję jednak tę rolę, którą mi udzielasz, bylem się tylko mógł bić z tobą, gdyż tylko tego jedynie pragnę.
— Proszę te rzeczy uważać, jak się podoba, mój panie, zostawiam ci wybór broni, i wszelkie korzyści pojedynku, i tylko o to proszę, aby na jutro rano czas był naznaczony.
— To być nie może, mój panie; pojutrze mam bronić sprawy, od któréj zawisł honór i istnienie całéj rodziny zacnéj. Mamy dzisiaj poniedziałek. Ze świtem jadę do Gueret. Odłóżmy tę rzecz do mego powrotu, to jest do środy rana.
— Niech i tak będzie mój panie, i spodziewam się, iż do tego czasu ani nie zażądasz, ani nie przyjmiesz żadnego innego wezwania zadosyć uczynienia.
— Rozumiém cię panie Arthur, — rzekł Marsillat z dobrotliwością człowieka zupełnie spokojnego i odważnego. — Chcesz przed moją zemstą uchronić twojego młodego przyjaciela. Nakłoń go do odwołania tych obelg, któremi mnie niedawno udarował, a ja ci przyrzekam, że je zapomnę.
— Do tego nigdy się nie da nakłonić, mój panie, a nawet bym się z tém do niego nieodezwał. Jeden pojedynek powinienby w tej chwili być dostatecznym dla twojej urazy; jeżeli w nim padnę, stanie się zadość twojemu honorowi.
— Wiém dobrze o tém, że Wilhelm jest dzieckiem, i dosyć mu już dałem godzin w strzelaniu i szermierstwie, abym sobie miał życzyć sposobności wystąpienia naprzeciw niego na pewno. Proszę zatém być pewnym mojéj wspaniałomyślności, i tylko żądam tego, aby mię dzisiaj do ostateczności nie doprowadził.
— Gdy w téj mierze żadnego zaręczenia dać nie mogę, chciéj przynajmniéj nie wystawiać się więcéj na obelżywe uniesienie tego młodzieńca; pójdę do niego, i oddalę go z tąd. Chciéj z łaski swojéj nie opuszczać dopotąd téj izby, dopokąd tego nie uczynię.
— Dobrze. Przyrzekam ci to, sir Arthurze. Lecz jeszcześmy się nie umówili o broń i miejsce?
— Zostawiam to twojemu wyborowi. Oczekuję jutro rano uwiadomienia od ciebie, i zastósuję się do twoich życzeń. Nie jestem wyćwiczony w żadnéj broni, wybór tedy jest dla mnie bardzo obojętny.
— Tam do djabła! wyznanie twoje bardzo mię martwi! Ja jestem równie silny na pałasze, jak i na pistolety.
— Wiém; tém lepiéj dla ciebie.
— Zdamy wybór na losy.
— Jak ci się podoba!
Harley pożegnał Leona, i oddalił się spiesznie. Wilhelm wracał z niespokojnością wielką ku wieży. Był sam.
— Arthurze, nigdzie Joanny znaleźć nie można. Szukałem ją po całych zwaliskach. Nie może być nigdzie tylko w wieży. Marsillat ją musiał gdzie ukryć. Musi gdzieś leżeć skrępowana, lub umierająca! W tém się jakaś zbrodnia okropna ukrywa. Puść mnie! puść! muszę wrócić do wieży. Zaduszę tego złoczyńcę. Wydrę mu prawdę z gardła, i wszystko połamię w jego haniebnej jamie.
— Wilhelmie, nie bądź popędliwym! — rzekł Harley. — Zważałem na wszystko, na jego zachowanie się, na jego głos, i na wszystkie szczegóły jego mieszkania. Pies Joanny wszedł z nami do wieżyczki, i już go tam nie ma, ani go téż tu nie widzę. Zdawało się mi, żem go słyszał szczekającego i wyjącego na dworze, podczas gdy z Leonem rozmawiałem. Joanna uciekła, niema najmniejszéj wątpliwości. Znajdziemy ją zapewnie na drodze.
— Twoja ufność jest szalona, Arthurze! Jeżeli Joanna tu jest, więc ją zostawiamy w rękach tego nędznika! Nie, nie, ja z tąd bez niéj nie wyjdę!
— Patrzaj! — rzekł Arthur wskazując mu przedsionek ciemny starożytnego grodu. — Czy nie widzisz tam kogoś stojącego! to zapewnie Joanna! — I obaj się rzucili ku bramie, mimo któréj w istocie szybko cień jakiś przemknął.
Lecz nie była to Joanna. Był to Raguet ze Zbójkowa, dający im znak, aby szli za nim.


ROZDZIAŁ XXIV.
Nieszczęście.

Raguet szedł spoglądając za siebie z ostrożnością, i starał się ze zwalisk wyprowadzić Wilhelma i jego przyjaciela.
— Szukacie dziewczyny, — rzekł ten szpieg czujny, — ale bezemnie jéj nigdy nie znajdziecie. Ileż mi za to dacie?
— Ileż chcesz, mój przyjacielu? — odpowiedział Wilhelm. — Nie oszukałeś nas poprzód, nie będziemy przeto z tobą się targować.
— Bardzo ładnie, paniczu! dajcież mi, dajcie! — rzekł Raguet podstawiając swój kapelusz.
Wilhelm wyjął garść pieniędzy, i rzucił mu ją do kapelusza, nie licząc w istocie.
— To dobrze idzie, noc nie bardzo zła dla mnie, — rzekł Raguet, — dzieci chodźcie za mną.
I poprowadził ich wzdłuż muru zewnętrznego starego zamczyska, aż w miejsce, gdzie się zatrzymał. Ziemia podwyższona upadkiem gruzów zamkowych, w tém miejscu była rozkopana i oczyszczona z kamieni jak gdyby przez to chciano było oddalić od ziemi to okno wązkie, kraty swojéj pozbawione, i oświécające wnętrze owéj izdebki w wieży, która Marsillatowi służyła za zwykłe mieszkanie. Odrzucono daléj gruz i kamienie, nakupione aż po piérwsze piętro prawie, a tym sposobem okno to było o cztérdzieści stóp blizko wysokie nad rodzajem rowu, któren tylko był przywróceniem dawnéj równi rowów zamkowych. Marsillat, przepędzając często nocy całe w tém mieszkaniu samotném, obwarował się téż w nim, jak mógł najlepiéj.
— Dokąd-że to nas prowadzisz? — zapytał Wilhelm, widząc Ragueta wskazującego mu końcem swojéj laski głąb rowu.
— Ona jest tutaj, — rzekł Raguet, mówiąc zawsze cicho, i ukrywając się za odłamem gruzu, aby go z okienka wieży widzieć nie można było. Potém podniósł swoją laskę, wskazał na okno, zakreślił nią znak spadnięcia z góry na dół, i dodał z okrutną obojętnością: — Małe tylko w tém jest nieszczęście, że ta dziewczyna nie żyje!.... Jednak idźcie ją zobaczyć.... Nie mógłbym na to przysiędz.... Widziałem ja dobrze, jak z okna leciała..... ale ja się zbliżyć nie chciałem.... nie jestem ja taki głupi!.... Gdyby cała ta sprawa do sądu oddaną została, to jeszcze winę na mnie zwalić gotowi.
I znikł jak piérwszą razą. Bał się Marsillata; ale ten, z progu swéj wieżyczki pilnując wyjścia Arthura i Wilhelma, szukał Joanny po łączce w tej chwili, i zacierał sobie ręce na myśl, że ją może w jakim kącie skuloną i drżącą znajdzie.
Arthur i Wilhelm byli już na dnie rowu. Z trwogą śmiertelną błąkali się w cieniu nadaremnie. Joanny tam nie było.
— Chwała bogu, — rzekł Arthur, — tą razą ten włóczęga nas oszukał.
— Niestety, nie, — odpowiedział Wilhelm, — gdyż oto płaszczyk Joanny! — i podniósł kaptur dziewczyny.
Wyszli nad brzég potoczka, idąc zabiegiem rowu i szukając ciągle, nie śmiejąc sobie jednak udzielić wzajemnie swych uwag okropnych.
Na dnie tego potoku płynie nić wody kryształowéj mrucząc między skałami. Źródło tryska z ziemi między wielkimi białymi głazami, i sączy daléj z szmérem do padania dészczu podobnym. Wilhelm pobiegł ku téj ławie kamieni, i wydał okrzyk radości, widząc wyraźnie kobiétę siedzącą nad brzegiem tego źródła. — Księżyc, uwolniwszy się od chmur, pełném światłem ją otaczał. Była to Joanna, nieruchoma, blada jak śmierć, z uśmiechem jednak na ustach i rękami założonemi, w postawie spokojnego zamyślenia. Finetka leżała u jéj nóg.
— Joanno! — zawołał Wilhelm, upadając na kolana przed nią, — jesteś zbawioną! Bogu najwyższemu dzięki!
— To nic, to nic, paniczu chrzestny, — rzekła Joanna pozwalając mu jéj ręce wziąć i ucałować. — Dzień dobry panie Arthur! Jużeście wrócili z podróży? Już mi lepiéj, dziękuję!
— Joasiu, Joasiu! z kądże przychodzisz? Gdzieżeś się ukrywała? Przecież nie spadłaś? — rzekł Wilhelm.
— Spadła? Tak, mnie się zdaje, żem spadła mocno.... To klacz pana Marsillata.... Nie.... nie pamiętam już paniczu chrzestny; spałam na ziemi niejaki czas, ale pies mię tak szarpał, że mnie obudził. A potém wstałam, i widać, żem się nie bardzo potłukła, bom mogła ujść kawał drogi. Ale jestem jak rozbita ze znużenia, i usiadłam tutaj, aby chwilkę odpocząć. Nie widzę mych krów więcéj. Klaudyja musiała je do stajni zagonić. Zapewnie to już czas wrócić do domu, mój paniczu chrzestny.
— Tak, do domu! kochana Joanno, moja droga Joanno, moja najdroższa siostro!
— Wasza siostra? Czy ona tu jest, ta kochana panna? Ja jéj nie widzę! Dalibóg, jestem całkiem zagłuszona, niewiém nawet, z kąd przychodzę.
— Wilhelmie, — rzekł Harley cicho, — nie pobudzaj ją bardzo do mówienia, wzruszenie by jej zaszkodzić mogło. Wyskoczyła z okna, to już rzecz pewna. — I obróciwszy się Arthur z drżeniem zmierzył wysokość tego okna, którą oddalenie jeszcze większą i okropniejszą robiło. — Co za wypadek! — rzekł, — i jaki cud bóg raczył dla nas uczynić! Spodziewam się, że to żadnych skutków szkodliwych za sobą niepociągnie. Ale widzisz, że głowę straciła. Sprobójmy z nią, czy będzie iść mogła, i nie zmuszajmy jéj do pozbierania za nadto prędko swéj pamięci. Przybywszy do Boussac, będzie najlepiéj, że jej krew puścić każemy.
— Idźmy! nieprawdaż paniczu chrzestny? — rzekła Joanna wstając bez trudności. — Coś mi tak jest, jak gdybym się tego miejsca tu bała, sama niewiém, dla czego? ale ja okolicy nie poznaję. Czy jesteśmy na łące koło zamku? Czyście nie widzieli ojca Raguet?
— Raguet! — rzekł Wilhelm, który sobie teraz przypomniał, gdzie napotkał tego włóczęgę. — Nie, Joasiu, tu nie ma Ragueta. Chodź, twoja kochana panna czeka na ciebie, aby ci powiedzieć dobra noc, nim się spać położy.
Joanna szła bez trudności, oparta na ramieniu Wilhelma, a Arthur, poszedłszy po konie, które był przywiązał do bramy zamku za swojém przybyciem, wziął ją do siebie na konia. Wyjechali na drogę do Boussac, trzymając się wzdłuż brzegu rzeczki Małéj-Creuse. Wilhelm poznał okolicę, oświéconą promieniem księżyca; lecz tylko stępem najwolniejszym jechali, gdyż Arthur się obawiał, aby wskutek tego wielkiego i okropnego wstrząśnienia przez spadnięcie nie wywołać u Joanny jakiego napadu gwałtownego zburzenia nerwów. Poczciwy Harley, rozczulony, smutny, i tkliwy, nieśmiał do niéj przemówić ani słowa, chyba pytając ją od czasu do czasu jak się ma?
— Dobrze się mam, — odpowiedziała nakoniec Joasia z zadziwieniem. — Dla czegóż mnie o to pytacie panie Harley? Nie jestem wcale chorą.
Joanna straciła pamięć owych wypadków. Zdawało się, że rozmyśla, a jednak czynność jéj myśli była tylko snem spokojnym i miłym. Noc się wypogodziła, a księżyc świecił jasno. Joanna słyszała jeszcze śpiéw świerszczyka i żaby zielonéj, podobnie jak wtedy, kiedy szła drogą do Tull. Ale tą razą była plecami obróconą do dzwonnicy swéj wioski rodzinnéj, dla tego na nią swéj uwagi zwrócić nie mogła. Wszystko jej w oczach pływało, wszystko się mieszało w jej pamięci i jej uczuciach: i owe czuwania na niwach Bourbonii, i marzenia poranne po rosie w koło zamku, i kózki jej w Ep-nell, i krowy w Boussac, i poczciwy ksiądz Alain, i kochana panna Maryja, i nawet matka Tula, która nie była umarłą w tém marzeniu jéj szczęśliwém, które śniła z otwartemi oczyma. Czasami pochyliła głowę swoją omdlewającą na ramie Arthura; a jéj wstydliwość bojaźliwa niespostrzegała się przytomności tego przyjaciela, którego wpływ przychylności tkliwéj i niewinnéj mimo jéj wiedzę nad nią się rozciągał.
Kiedy nasze trzy młode osoby do zamku Boussac przybyły, było już po północy. Dom cały już prawie całkiem był pusty. Klaudyja tylko sama niespokojna i przelękniona płakała w kącie jednym kuchni, a Kadeta nie było, aby konie odebrał. Na rozkaz pani Boussac, musiał siąść na konia, i szukać Wilhelma, którego nagły odjazd i długa niebytność największą niespokojność w zamku pobudziła.
— Mama pana czekała na drodze do Toull aż do dziesiątéj w nocy, — rzekła Klaudyja do młodego barona. — Nie dawno co wróciła, a panna Maryja jeszcze tam została z panią Charmois.
— Pójdę uspokoić pannę Maryją — rzekł Harley do Wilhelma, — a ty idź, i pociesz twoją matkę, i poleć Klaudyi, aby dobrze pielęgnowała Joannę. Przechodząc, poproszę lékarza, aby przyszedł ją zobaczyć.
— Lékarz jest jeszcze w zamku, — odpowiedziała Klaudyja. — Czyś chora moja Joasiu?
— To nic, — rzekła Joanna ściskając ją.
Pani Boussac burczała swego syna z łzami w oczach. Zupełnie przeciw zwyczajowi swojemu, Wilhelm przyjmował tkliwe wyrzuty matki trochę z wyniosłością i niecierpliwością. Utrzymywał, że nie wie, dla czego już od kilku dni cały świat chce w niego wmówić, iż jest słaby; zapewniał, że się ma bardzo dobrze, i że go chęć wzięła, jak się mu to często zdarzało, wyjść i przypatrzeć się wschodowi księżyca nad skałami krwawo-ofiernemi; że po drodze się zatrzymał, aby sobie pogawędzić z sir Arthurem, którego zdybał na drodze; że napotkali Joannę wracającą od swéj ciotki choréj z Toull; że swoją chrzestnicę wziął do siebie na konia, ale że miał to nieszczęście iż mu spadła; że nakoniec przybył stępem drogą dolną, aby nie zmęczyć bardzo biédnéj dziewczyny.
Cała ta powieść była w ten sposób bardziéj do prawdy podobna i w porządku rzeczy, jak prawda sama. Pani Boussac nie wątpiła wcale o prawdziwości tego wypadku; li tylko jedną uwagę zrobiła swojemu synowi, że to było rzeczą śmieszną i nieprzyzwoitą brać służącę do siebie na konia, gdyż to jest tylko zwyczajem ludzi niższego rzędu w tej okolicy, za nadto brzydkim, aby go naśladować. Lecz, że się zdawała być bardziéj czułą na tę nieprzyzwoitość, jak na upadnięcie samo Joanny, Wilhelm oburzony odpowiedział jej z niejaką goryczą, że Joanna była jego równą ze wszech względów, i że go bardzo dziwi ta różnica, którą ustanowić się starają w przesądach świata między ludźmi. Pani Boussac zauważyła, że się z pod jéj powagi wyłamuje; burczała go, płakała, i nie mogła go do tego doprowadzić, aby do końca wysłuchał jéj kazania.
— Kochana mamo, — rzekł, — coś innego bardziéj mię niepokoi; a to przypadek, któren dotknął moją siostrę mleczną, twoją chrzestnicę, tę przyjaciółkę i dziecko domu, któréj nigdy uważać nie mogę za służącą, ani się téż jako z taką obchodzić po tych wszystkich troskliwych staraniach, z któremi mnie pielęgnowała podczas mojéj długiéj choroby. Pozwolisz kochana mamo, że pójdę dowiedzieć się, jak się ma, i że do jutra zostawię sprzéczkę o wyższości, godności, i wspaniałości méj osoby. Prawda, żem bardzo źle zrobił, biorąc Joannę do siebie na konia, a to dla tego, żem nieszczęściem tak był niezręcznym, iż jej spaść dałem. I to jest, wyznać muszę, jedyna wina, któréj szczérze żałuję.
W kilka chwil potém, pani Boussac, Wilhelm, Maryja, Arthur i lékarz otaczali Joannę, którą Maryja do swego pokoiku wzięła, a którą ta niespokojność ich mocno dziwiła. I lékarz sam dziwił się nad tém nie mało. Joanna nie przypominała sobie dobrze, z kąd spadła, i wmawiając w siebie, że to, co słyszała o swoim spadnięciu było prawdą rzeczywistą, zachowała jednak wyraźną pamięć tego, że padła na nogi na ziemię świéżo rozkopaną, potém na kolana, i że tak pozostała jakby śpiąca przez przeciąg czasu, którego oznaczyć nie umiała.
— To nic nie będzie, tylko odurzenie, — rzekł lékarz, — zadziwienie, i bojaźń może. Nic ją wyraźnie nie boli, a zatém nic się jej stać nie musiało. Niema się przeto obawiać niczego.
— Mój panie, — rzekł sir Arthur biorąc go na stronę, — ten upadek jest bardziéj niebezpieczny, niż sobie go Joanna przypomnieć może. Kiedy się koń przestraszył, jechaliśmy właśnie nad brzegiem drogi do Toull, w miejscu bardzo przepaścistym. Joanna spadła blizko trzydzieści stóp na dół; prawda, że na trawnik, ale więcéj może jak ćwierć godziny leżała omdlała, i od tego czasu, nie jest dobrze przytomna. Zaledwie wie, gdzie jest, i co się z nią dzieje.
— Jeżeli tak, to całkiem co innego, — rzekł lékarz, — i puszczę jej krew natychmiast. Porażenia świeczki pacierzowéj, rozdarcia błon sercowych, i poruszenia mózgu w podobnych przypadkach zawsze się bardzo obawiać potrzeba.
Po upuszczeniu krwi rumieńce pomału na lica Joanny powróciły, i w krótce zasnęła na łóżku, które jej Maryja koło swojego zaścielić kazała. Niespokojna o swoją drogą pasterkę, jak ją nazywała, nie chciała jéj opuścić ani na chwilę. Sir Arthur, silniejszy jak Wilhelm, u którego zawsze po gwałtownych wzruszeniach następowało wielkie osłabienie, niemyślał nawet o położeniu się spać. Baczny na najmniejszy szelest, często bardzo na palcach wychodził do sieni, i nieuspokoił się dotąd, dopokąd ze świtaniem nie zobaczył Joanny, wychodzącéj z świéżością na licach z pokoiku swéj panienki, aby odetchnąć powietrzem czystém pól. Joanna sądziła, że i on zaledwie co wstał dopiéro, i upierając się w tej wierze, że jest żonaty, nie czując do niego żadnéj nieufności, podała mu z szczérą otwartością rękę, i dziękowała mu za wszystko co dla niéj uczynił.
— Czyliż sobie wszystko przypominasz? — zapytał ją.
— Tak, panie; dziś rano wszystko sobie przypominam. Ale to nic nie znaczy, trzeba zostać przy tém, jakeście wczoraj powiedzieli. To wszystkiemu zapobiega i pana Marsillat od nieprzyjemności uchroni.
— Joasiu, czyliż przebaczasz temu nędznikowi?
— Bóg przykazuje wszystkiém przebaczyć; a potém z pana Marsillat nie jest zły człowiek. Chciał sobie tylko głupi żart trochę ze mnie zrobić. Wiécie sami, że z niego chłopiec, co ma brzydkie zwyczaje. Chce tylko zawsze dziéwczęta ściskać i całować. Mnie się to nie podoba, i ręczę wam, żebym była w krótce z nim skończyła. Jestem mocniejsza jak on, i nigdy by mnie nie był pocałował. Ale jemu się podobało mnie zamknąć w swoim pokoju i tysiąc różnych rzeczy mi prawić, aby tylko przeszkodzić mojemu odejściu. Zdaje się, jak gdyby chciał mnie u siebie całą noc zatrzymać, aby potém ludzie źle o mnie mówili. Dla tego téż bardzo byłam rada, kiedym usłyszała wasz głos i chrzestnego panicza. Ale on się tak rzucał, jak gdyby was chciał zabić obudwóch. Wziął strzelbę i rzekł do mnie: „Jeżeli nie udasz, że dobrowolnie tu jesteś ze mną, to roztrzaskam głowę twojemu Anglikowi.“ Nie chciałam aby się jakie nieszczęście stać miało, gdyż on w tej chwili był jak szalony, a to, coście z po za drzwi do niego mówili, tak go gniewało, że mi wiele rzeczy nieprzyjemnych i groźnych nagadał. W tedy to, bojąc się z jednéj strony, ażeby w złości nie wystrzelił, a z drugiéj wstydu, gdybyście mnie u niego znaleźli, a ja bym się bronić nie mogła przeciwko temu, coby o mnie złego mówił, skłoniłam się do tego, abym przez okno wyskoczyła. Było właśnie tyle miejsca, żem się przecisnąć mogła. Prawdę mi powiedział, że okno było wysoko. Jużem raz chciała tamtędy wyskoczyć. On powiedział, że się zabiję. Ale wolałabym się była sama zabić, jak żeby mego chrzestnego panicza lub was zabić miano. A wreszcie, to wszystko było kłamstwem. On wam nie chciał nic złego uczynić, jestem tego pewna teraz, a okno jego nie było tak wysokie, bo się mi nic złego nie stało, i gdyby mię nie byli osłabili, puszczając mi krew, tobym się miała jak zwyczajnie. Ale cóż robić, jestem i tak bardzo rada, że się to już raz skończyło, i że w pole wyjść mogę. Byłam tak prosta, żem wierzyła we wszystkie głupstwa, które mi wczoraj prawiono. Widzę ja dobrze teraz, że mój panicz chrzestny i moja pani chrzestna zawsze dobrzy dla mnie, i że moja kochana panieneczka mię kocha zawsze. Tylko pani Charmois jedna mię nie lubi. A nie wiém dla czego, bom przecież i ją i jéj córkę, jakem mogła najlepiéj obsługiwała.
Sir Arthur chciał Joannę do tego pobudzić, aby mu opowiedziała to, co zaszło między nią i panią Charmois, ale byłby musiał to odgadnąć z odpowiedzi bojaźliwych i niedostatecznych młodéj dziewczyny, za nadto wstydliwéj, aby powtórzyć miała te wyrazy których la Charmoisse użyła, znieważając ją.
— Moja luba, — rzekła do pani Charmois pani Boussac pijąc z nią czekoladę na śniadanie w swojej sypialni, gdzie pani podprefektowa, będąc na dodatek jeszcze pieczeniarzem, przyszła ją zbudzić wcześnie, — nic ci się nie powiodło. Nie wiém wcale, coś wymyśliła powiedzieć wczoraj wieczór Wilhelmowi, ale twoja tajemnica nie musiała być bardzo rozsądna. Wilhelm jeszcze bardziéj jak poprzód w Joannie zakochany. Moje dzieci oboje zachwycili się szalenie i śmiésznie tą dziewczyną; wszak wiész, że Wilhelm przez całą noc za nią jak szalony uganiał. Zaledwie sobie karku nie skręciła, a to jeszcze powiększyło szaleństwo mego syna. Moja córka tak daleko się posuwa, że jej spać każe w swoim pokoju. Jeżeli się odważę zrobić jaką uwagę, te dzieci uniesione, niewiem nawet z jakiego powodu, gotowe wystąpić przeciwko mnie, a co gorsza jeszcze, przeciw całemu społeczeństwu. Zawsze mają tylko na języku cnoty i zasługi Joanny; ja jestem bardzo słaba kobiéta, i w istocie kocham tę dziewczynę. Nigdy o tém nie zapomnę, że ona wybawiła mi mojego syna. Kiedyś ją wczoraj wypędziła z domu, gniewałam się okropnie na ciebie, i nawet dzisiaj jeszcze, zdaje się mi, że się gniéwam trochę; boś wszystkim przykrość zrobiła, a niczemu nie zaradziła.
— Co robi Wilhelm dziś rano? — zapytała z wyrazem zwycięztwa spokojnego tłusta pod-prefektowa.
— Śpi.
— Dziewiąta z rana, a on jeszcze śpi? A téj nocy, czy spał?
— Bardzo dobrze, o ile mi Kadet powiedział, który na mój rozkaz bez jego wiedzy, całą noc przy nim przepędził.
— A zatém, — mówiła daléj pani Charmois, — jeźli śpi tak dobrze, więc jest wyléczony ze swéj miłości.
— Czy tak sądzisz?
— Daję ci na to moje słowo honoru, powiedziałam mu wczoraj coś czarodziejskiego. Że pobiegł za Joanną, to rzecz bardzo prosta; że się z nią obchodził, jak ze swoją równą, to tak być musiało. On chce aby ją lubiono i szanowano, tego się téż spodziewałam. Ale on nie jest już więcéj zakochanym, i ożeni się z Elwirą, kiedy sami zechcemy.
— Nie rozumiém cię.
— Czyliż nie odgadujesz? muszę ci tedy pomóc. Mamka Wilhelma była służącą tu w domu przed twojém jeszcze zamęźciem. Była bardzo ładna, jak sobie przypominam, była może nawet i roztropną, ale to mnie wcale nie obchodzi, tyś była na nią zazdrosną po dwóch, czy trzech latach twojego zamęźcia; być może, iż niesłusznie.... Ale Joanna przecież mogła być córką twego męża, a zatém i siostrą Wilhelma.
— Wielki boże! też to bajki powiedziałaś mojemu synowi?
— Cóż to szkodzi?
— Ależ to jest nieprawda, to niedorzeczność! Pan Boussac był ciągle przy wojsku i nie widział Tuli przed narodzeniem Joanny.
— A mnie co to ma obchodzić? Któż Wilhelmowi będzie mógł dać takie wiadomości dokładnie? Jest on za nadto skromny i szlachetnego uczucia, aby się chciał dokładnie o tém wywiadywać. Nie powiedziałam mu tylko słówko, jedno pół-słówko, a on mię natychmiast odgadł.
— Wszak to potwarz rzucona na pamiątkę uczciwéj istoty?
— Uczciwość matki Tuli? wielka krzywda! Otóż jak widać i ty jesteś taka, jak twoje dzieci, moja kochana!
— Ależ ojca Wilhelma krzywdzisz, przypisując mu podobne przewinienie! Poniżasz go w oczach własnego syna.
— A to jakim sposobem? Czyliż to uczciwość mężczyzny od podobnych drobnostek zawisła? Gdybym była Joasię za twoją córkę udała, toby całkiem co innego było. Ale, w mojém przypuszczeniu, wszystko się cudownie godziło z położeniem Wilhelma. Ubrałam to wszystko w suknię poetyczną, użyłam wymowy. Przedmiot sam mi się nastręczał! Wilhelm zakochany w wieśniaczce.... I jego ojciec mógł nim być. Wilhelm powodujący się swej namiętności!.... i ojciec jego mógł to samo uczynić. Wypadek moralny z tego był następny, że z podobnych miłostek pochodzą dzieci biédne, które wychowane bywają w poddaństwie, rychléj czy późniéj w nędzę wpadają, i narażone są na poniżenie, upodlenie się, na spotkanie swych braci, i stanie się na koniec przedmiotem namiętności kazirodnych..... W tedy to Wilhelm zawołał: dziękuję ci, dziękuję moja pani! Dosyć tego będzie. Jestem uleczony; uczyniłaś mi wielką przysługę. Lecz niech moja matka o tém nigdy nic nie wie; niechaj wiary w niewinność mojego ojca nie traci. Biédny ojcze! jakim-że prawem mógłbym tobie naganiać, kiedy zaledwie że i ja sam... etc. etc. A teraz, kochana Zelio! zaśmiej-że się trochę, i powiedz mi jaką grzeczność!
Pani Boussac nie dała się długo prosić do śmiéchu, i w końcu podziwiać panią Charmois i dziękować jej zaczęła.
— Jeżeli cię pochwalam, — rzekła, — to tylko pod tym jedynym warunkiem, że mi przyrzeczesz w krótce Wilhelma wywieść z błędu, oświadczając mu, żeś się pomyliła co się dotycze jego mniemanego pokrewieństwa z Joanną.
— Dobrze, dobrze, — rzekła pani Charmois, — jak zostanie mężem Elwiry, a Joanna będzie bardzo daleko. Jeżeli zaś przeciwnie ją tutaj zatrzymasz, więc bądź na to przygotowaną, że Wilhelm zawsze się będzie uważał za jéj brata, i że, jak tego będzie potrzeba, dam na to dowody, i sprowadzę świadków.
— Djabła masz w ciele! — rzekła pani Boussac.
Wilhelm tymczasem, obudziwszy się, zadzwonił, i zażądał wiadomości o Joannie. Jego zadziwienie było bardzo wielkie, skoro się dowiedział, że pasie krowy, jak gdyby nic jej nie było. Pobiegł do siostry i następnie do niéj przemówił:
— Maryjo, trzeba koniecznie, aby marzenie szczęścia naszego przyjaciela na koniec się ziściło. Również i tego trzeba, aby los Joanny został podniesiony do wysokości jéj serca. Dotąd Harley był bojaźliwym, Joasia nieufną i niedowierzającą, a my Maryjo, my oboje słabemi. Czas teraz wyjść z naszéj obojętności; czas pracować otwarcie i czynnie, w celu zbliżenia te dwa serca do siebie, które na to stworzone, aby się rozumiały, i te dwie istoty, które, patrząc się na nie bez przesądu, jakby dla siebie są stworzone.
— Przerażasz mnie — odpowiedziała Maryja, — nierozumiém tego wcale, co tu wczoraj zaszło, gdyż przypadkiem, lubo z źródła pewnego się dowiedziałem, ze ciotka Joasi wcale nie jest chorą. Był to zatém pozór tylko, aby nas opuścić. Musiało się jej coś u nas niespodobać, i goryczą wielką jej serce przepełnić. Zdaje się mi, że to owe wieści o jéj małżeństwie, które mimo naszą wiedzę i wolę wszędzie krążyły, a które do niéj dójść i ją tym przedsięwzięciem natchnąć musiały, aby nas opuścić. Miałeś tyle mocy nad nią, żeś ją na powrót tutaj przyprowadził. Bodaj cię bóg za to błogosławił, gdyż czuję, że bez Joasi żyć bym nie mogła. Kocham ją Wilhelmie, kocham, jak gdyby naszą siostrą była! A jeżeli chcesz, to ci powiém, że, kiedy wczoraj wieczór na was z taką trwogą czekałam, tysiąc domysłów romantycznych przez głowę mi przeszło, tysiąc szalonych marzeń. Czybyś mi uwierzył, że mimowolnie myśl ta przyszła mi do głowy opuścić świat, wyprzysiądz się téj godności, która mi cięży, uciec w pustynię, ozuć trzewice drewniane, i z Joanną paść kozy po skałach w Ep-nell? Tak, miałam te marzenia przyjemne, i nie chciałabym na to przysiądz, żeby się nigdy nie ziściły, gdyby mi przyszło żyć daleko od mojej pięknéj pastérki, mojéj Joanny d’Arc, mojéj bohatérki wszelkich nieogłoszonych jeszcze poematów, które w mej piersi spoczywają od roku!
— Droga Maryniu! nieporównana marzycielko! — odrzekł młody baron, uśmiéchając się z rozczuleniem, — twoje marzenia spełnić się będą mogły bez zgorszenia, i bez boleści ze strony twojéj rodziny. Joanna pójdzie za sir Arthura, i będą żyć przy nas i z nami. Zakupią tutaj ziemie nieuprawne, które pomału użyźnią, a po których przez długi czas jeszcze będziesz się mogła błąkać z twoją ładną pastérką, śpiewając piosnki wiejskie, i przypatrując się biegającym koźlętom. Będziesz mogła nawet do woli nosić trzewice drewniane podczas dészczu, i uważać się za pastérkę. Aby to jednak nastąpić mogło, trzeba nam się spiesznie udać do Joanny, i wrócić jej tę ufność w nas, którąby mieć powinna. Trzeba, żeby się o tém przekonała, iż tu nie ma nikogo, co by ją chciał uwieść, i że człowiek zacny i godny z nią się chce ożenić. Nadewszystko potrzeba, aby swe krowy opuściła i wraz z nami trojga cały ten dzień w twoim pokoju przepędziła. Trzeba nakoniec, aby to małżeństwo dziwne, lubo szczęśliwe, dziś jeszcze stanowczo ułożone zostało, żeby sir Arthur mógł prosić o rękę Joanny naszą matkę, jéj matkę chrzestną, i właściwą opiekunkę.
— A więc idźmy! — rzekła Maryja, — serce mi bije, i boję się przebudzić ze snu tak przyjemnego!
Było by bardzo trudno opisać zadziwienie szczére Joanny, kiedy, usiadłszy w pokoju Maryi, między swoją panienką i swoim paniczem chrzestnym, który do niéj żywo przemawiał, zobaczyła sir Harleya, pochylonego i klęczącego prawie przed nią, i błagającego ją, aby mu swéj ręki nie odmówiła. Z wielką biédą podołano nakoniec zwyciężyć jéj nieufność skromną, i skutek kłamstw pani Charmois. Jednakowo, skoro Arthur jej dał swoje słowo uczciwości, że nigdy żonatym nie był, a jéj chrzestny panicz i jéj luba panienka za prawdziwość tego twierdzenia zaręczyli, ona się głęboko zamyśliła, złożyła ręce, pochyliła głowę, i nic nie odpowiedziała. Zdawało się, że ona nic nie słyszy, i tylko wewnętrznie boga prosi, aby ją oświecił i natchnął. Cera jéj się ożywiła, jéj serce trochę silniéj i szybciéj bić poczęło. Nigdy jeszcze tak ładną nie była; a Marsillat, który ją tak często z Galatheą porównywał, byłby w tej chwili powiedział, że iskra święta życia po piérwszy raz w nią wstąpiła.
Lecz ten blask nie trwał długo. Pomału cera Joanny tak pobladła, jak dniem przedtém, po jéj spadnięciu była. Oczy jéj nieruchome ogień swój utraciły, a na jéj ustach osiadł na powrót ów wyraz ostrożności i stałości, który jej był właściwy.
— No i cóż Joasiu, — rzekła Marynia potrząsając nią, jak gdyby ją z rozmyślania przebudzić chciała, — czyż nie chcesz być szczęśliwą?
— Moja droga panienko, — odpowiedziała Joanna, całując ją w rękę, — panna mi życzysz niby więcéj szczęścia, jak sobie samej, a ja was prawdę tyle kocham, jak moją nieboszczkę matkę. Pomyślże panna sama, czybym wam nie chciała zrobić przyjemności! A wy mój paniczu chrzestny, wy bardzo wiele czynicie, aby mi wynagrodzić te trochę przykrości, którąście mi sprawili, a o czém już ani pamiętam. Bądźcie pewni, że mam do was tyle ufności, co i do siostry waszéj. A co do w?as panie, — rzekła do sir Arthura, biorąc go za rękę serdecznie, — to widzę, że z was człowiek godny, zacny, i dobry chrześcijanin, i tyle czuję dla was przyjaźni, jak gdybyście Anglikiem nie byli. Nie myślcie zatém, ażebym coś przeciwko was miała. Ale jak się Joanną nazywam, i bóg jest dobrotliwy, choćbym nawet iść chciała za was, to mi nie jest wolno. Dla tego, nie gniewajcie się na mnie, i nie myślcie że dla przyjemności wam odmawiam; powiedziałabym nawet, że to jest zmartwieniem dla mnie, gdyby to grzéchem nie było, powiedzieć, że nie jesteśmy radzi dopełniając wolę boga.
— Joasiu, — rzekł Harley, — nie znam wprawdzie twoich powodów, ale sądzę, żem je odgadł. Rozmawiałem wczoraj przez cały dzień z proboszczem Alain; a chociaż on nie zdradził tajemnicy mu powierzonéj, jednak tyle się dorozumieć mogłem, że zostajesz pod wpływem religijnych wątpliwości. Nie uważam tego za wielkie niepodobieństwo, aby religija sama tych wątpliwości rozwiązać nie miała. Pozwól tedy, abym ci jutro przyprowadził księdza Alain, żeby z tobą pomówił, i jako sędzia najwyższy zawyrokował, czy mi dać możesz, lub odmówić musisz wszelką nadzieję.
Bardzo będę rada, jeżeli księdza Alain zobaczę, — rzekła Joanna; — jest to ksiądz dobry, i człowiek sprawiedliwy; ale on zawsze jest tylko księdzem, i tego zmienić nie może, co się samemu bogu winno. Sprowadźcie go panie, jeźli sobie tego życzycie. Będę rozmawiała z nim, jak długo się wam podobać będzie. Ale nie myślcie wcale, aby to mię do małżeństwa nakłonić miało.
— Joasiu, spodziewam się, że się mylisz, — rzekła panna Boussac, — i że twój proboszcz zmieni twoje zdanie. Pobladłaś coś bardzo, moja luba pasterko, a ja się obawiam, czyli odmawiając, nie zadajesz gwałt twojemu sercu.
Joanna zarumieniła się bardzo słabo, ale potém jeszcze bardziej pobladła.
— Głowa mię trochę boli, — rzekła, — ja nie mogę zostać tak nieczynna, i w pokoju zamknięta. Widzicie sami, panie Harley, żeby to śmiészna pani ze mnie była! Pozwólcie panno, że sobie pójdę do mego zatrudnienia.


ROZDZIAŁ XXV.
Zakończenie.

Przedmiot i wypadek rozmowy Joanny i jéj trojga przyjaciół został tajemnicą dla wszystkich, a ona dopiéro po zachodzie słońca w zamku się pojawiła.
— Nie widziałem jeszcze takiéj dziewczyny, — rzekł Kadet, widząc ją wchodzącą; — prawie już na w pół umarła, a jeszcze pracuje! Czy się chcesz dobić, niepoczciwa Joanno?
— Dla czegóż mi to mówisz, niepoczciwy Kadecie? — odpowiedziała Joanna z uśmiechem. — Czyliżeś się zabił zawsze, ileś razy spadł z konia mego panicza chrzestnego?
— Niech będzie, jak chce, — rzekła Klaudyja, patrząc na Joannę, — nie wiém czyś upadła, lub nie; niewiém, gdzieś wczoraj wieczór przepędziła, ale twoja twarz i twoje usta tak blade jak chusta; a gdybyś tak zostać miała na zawsze, toby się ludzie ciebie lękali. Wyglądasz jak Wielka-boginka!
Joanna jednak nazajutrz rano w pole się udała, lubo Klaudyi wyznała, że przez całą noc oka nie zmrużyła. Panna Boussac i téj nocy u siebie w pokoju pościelić jej kazała; a Joasia, w obawie, aby kochaną pannę swoją nie przebudzić, leżała cicho i spokojnie, pomimo męki niespania, które jej dokuczały. Jednakowo tych cierpień niewyznała nikomu, i tylko na ból głowy się skarżyła. Być może, iż Joanna usposobioną była do tego, aby bohatersko cierpienia ponosić. A może téż i posiadała jedno z tych ubudowań ciała wyjątkowych, i doskonałych, na których boleści fizyczne żadnego wpływu mieć się nie zdają. Lékarz, badający ją rano, niepokojony jéj bladością nadzwyczajną, i nieufający jej spokojności pozornej, pytał Klaudyją, co ona o tém myśli.
— Cóż panu mam powiedzieć, — rzekła, — są ludzie, którzy się skarżą, są i tacy, którzy się nie skarżą. Joasia należy do tych, którzy nigdy ani słowa nie powiedzą. Nigdy nie można powiedzieć z pewnością, czyli cierpi, lub żadnych boleści nie czuje.
Arthur i Wilhelm siedli na koń ze świtaniem i pojechali zaprosić księdza z Toull na śniadanie do zamku. Był to właśnie poranek przez Marsillata oznaczony na pojedynek między nim i Arthurem. Ale Marsillat jeszcze dniem poprzód wieczorem przysłał umyślnego posłańca, donosząc, że musi replikować w swej sprawie, którą prowadzi, że przeto nie będzie mógł opuścić Gueret, aż za dwa dni, dopokąd swej sprawy nie przegra lub nie wygra. Odwaga Leona i zręczność w użyciu wszelkiéj broni za nadto znaną była, aby go można było oskarżać o wahanie się lub dobrowolne zwłóczenie pojedynku, zwłaszcza, iż z pewnością powiedzieć można, że pałał niecierpliwością spotkania się z Arthurem w pojedynku. Ale téż i obawiał się zarazem, że ten pojedynek i wypadki, będące do niego powodem w krótce się rozgłoszą, że zachowanie się jego jako naganne uznane będzie, a śmieszność, któréj się jeszcze bardziéj obawiał, łatwiéj go jeszcze może dotknie. Nie wiedział nic o wyskoczeniu Joanny przez okno, a z Raguetem się nie widział. Ten nędznik, który mu tak długo mimowolnie był usłużny w nadziei sowitego wynagrodzenia, widział się oszukanym w swych marzeniach chciwości odrazą i wzgardą rzecznika. Był oburzonym na to, że ten korzystał z jego przestróg niezapłaciwszy za nie; że się błąkał w cieniu po skałach góry Barlot w chwili, w której Leon nakłonił Joannę do udania się z nim do Montbrat, zapewnie téż i słyszeć musiał, w jaki sposób Leon o nim mówił. Zwrócił się tedy przeciwko niemu, tak dobrze przez zemstę, jak i sprzedajność, i unikał go odtąd, obawiając się jego zemsty; lecz Leon o niczém nie wiedział. On sądził, iż się Joanna na niego w poufności przed wszystkiemi w zamku skarżyła, że cały zamek go potępia, i całe miasto w krótce z niego szydzić będzie; a czując, żeby mu niepodobna było z tego się wywinąć, co nazywał swojém fiasco, chciał przynajmniéj postawić naprzeciw temu całą zasługę wielkiéj sławy mówcy. Miał ładną sprawę, wiele mu zatém chodziło o obronienie i świetne wygranie jéj, aby jak się wyraził, rany, miłości własnej zadane, ukryć pod wieńcem wawrzynowym sławy.
Wilhelm, zajęty całkiem Joanną i Arthurem, zdawało się iż zupełnie o Leonie zapomniał. Karmił on w łonie swojém zamiary zemsty gorętsze jeszcze, jak te Arthura; ale je w sobie ukrywał, wałcząc w tajemném poświęceniu się z tym, którego już za brata swojego uważał, a który, ze swéj strony, ten sam cel miał zachowania dni życia przyjaciela, narażając się piérwszy na spotkanie niebezpieczne tak dobrze dla jednego jak i dla drugiego.
Ksiądz Alain został przez młodych ludzi po objedzie pod pozorem przechadzki na łąkę wyprowadzony, a podczas, gdy Arthur, Wilhelm, i Maryja na czatach stali, w celu przeszkodzenia obom paniom Charmoise, żeby im szyków nie pomięszały, poczciwy proboszcz z Toull rozmawiał z Joanną za skałami. Ksiądz Alain doprowadził samotnością do tego, że stłumił w sobie wzburzenie swych myśli. Skopał wszystkie mokrzyce góry Toull, i nie mógł odszukać źródła ciepłéj wody mineralnéj, które królowa boginek zagubiła. Ale to go jeszcze bardziéj zapaliło do tych poszukiwań, a rozkopując ziemię, zbierając medale i podania, stał się prawdziwym badaczem starożytności, to jest: zapomniał swoją młodość i swoje uczucia boleśne. Już siwiał, i w swoim trzydziestym drugim roku wyglądał już na starca. Gorączka w Marchii panująca przyczyniła się także bardzo wiele do nadania powagi jego ruchowi, i osłabienia dzielności umysłu tego biédnego i zacnego dusz pastérza.
— Moja córko, — rzekł do Joanny, — uczyniłaś ślub czystości, ubóstwa, i pokory, wiém o tém; ale...
— Niema tutaj żadnego ale, księże proboszczu, — odpowiedziała Joanna. — Jest to ślub, któren mi moja nieboszczka matka uczynić poleciła, kiedy jeszcze piętnastu lat nie miałam, a któreneście mi odnowić pozwolili co rok na wielkanoc przy spowiedzi.
— Prawda, moja córko; piérwsze bowiem ślubowanie twoje tchnęło nieco pogaństwem, gdyż przysięgłaś na kamień w Ep-nell; a ten jest godłem, którego świętości uznać nie mogę. Dla tego téż ślub twój piérwszy niema żadnéj wartości w moich oczach, i nie zobowięzuje cię do niczego, a to tém bardziéj, że piérwsza jego przyczyna zupełnie była próżną i złudną, jak teraz o tém wiész dokładnie.
— Przyczyna! przyczyna! ta przyczyna, księże proboszczu nie była złą przyczyną. Moja matka sądziła, że boginki z góry Barlot źle mi życzyły, że mi te trzy pieniądze w rękę włożyły, i mówiła, że, aby się ustrzedz od tego, trzeba mi wykonać trzy śluby do najświętszéj panny; ślub ubóstwa, z powodu złotego luidora; ślub czystości, z powodu wielkiego talara; i ślub pokory, z powodu tego małego pieniążka.... Otóż to tak rzecz się ma cała.... Ja w tém nic zmienić nie mogę.
— Ale tyś nie pojmowała tych ślubów, gdyż wtedy jeszcze dzieckiem byłaś.
— O nie! pojmowałam ja je bardzo dobrze!
— Ale tyś to uczyniła, aby się stać posłuszną twej matce.
— To mi wielką radość sprawiło, że jej mogłam być posłuszną, i przypodobać się razem najświętszéj pannie, i być podobną do Wielkiéj pastérki, która przez swój ślub tego cudu dokazała, że Anglików z kraju wypędziła.
— Bardzo dobrze! Ale wy najświętszą pannę zywacie Wielką-boginką! Sama to wyznać musisz Joanno!
— A cóż to ma do tego, że my ją tak nazywamy, księże proboszczu? Przez to jej przecież nie robiemy żadnéj hańby.
— I sądziliście, że ona wam pomoże znaleźć skarb i złote ciele uchwycić.
— Pomogła ona Wielkiej-Pastérce zdobywać miasta i wielkie bitwy, mogła przeto i mnie pomódz znaleść jamę złotą, która zbogacić ma wszystkich ludzi, żyjących na ziemi. Nie przez skępstwo ja sobie tego życzyła, księże proboszczu, gdyż ślubowałam ubóstwu. Ani téż dla tego, aby znaleźć męża, gdyż ślubowałam panieństwo. Ani téż dla tego, aby ludzie o mnie mówili, gdyż uczyniłam ślub pokory, i że pastérką na zawsze zostanę.
— Ale teraz moja Joasiu, powinnyby wszystkie marzenia o skarbie, o wojnie z Anglikami, i o bogactwie ogólnym, któremiś się tak długo pieściła, nakoniec z myśli twojéj ustąpić. Widzisz sama, że na to już myśleć nie możesz i byłoby może daleko więcéj szczęścia i zasługi dla ciebie, gdybyś poszła za człowieka bogatego, ludzkiego, i dobroczynnego, któryby naszą ziemię uprawiał, nasz kraj zbogacił, i mieszkańców uczynił szczęśliwszemi, nastręczając im robotę.
— Nie wiém ja tego wszystkiego, księże proboszczu. Być to może, rzecz tak się ma i jeźli doprawdy, to bardzo poważam dobre zamiary tego człowieka. Ale ja nie mogę złamać mojego ślubu. Uczyniłam go, mając wolną wolę; i chociaż mi mówicie, że, ponieważ te trzy pieniądze nie pochodziły od trzech boginek, ale od trzech panów, a zatém przyczyna tego ślubu jest nieważna, ja zaś powiadam, że ślub zostaje, i że sobie żartować nie można z tych rzeczy.
— Niech bóg broni, żebym ci miał radzić, abyś sobie z podobnych rzeczy żartowała! Zobowiązania, które między naszém sumieniem i bogiem zawięzujemy, są tysiąc razy świętsze, jak te, które ludzie między sobą zawierają. Ale są śluby nierozważne, które kościół nie uznaje jako ważne, a które bóg od siebie odrzuca, jeżeli przyczyna ich jest występna lub płocha.
— Występna, księże proboszczu? Wszak mój ślub był uczyniony dla uszczęśliwienia wszystkich ludzi na świecie!
— Przyznaj sama, żeś cały twój ślub oparła na błędzie, na wielkim zabobonie. Serce twoje cudownie jest dobre, zamysł twój wzniosły; lecz twój umysł nie jest dość oświécony Joasiu, a przyznać musisz, że ja trochę więcej wiém jak ty w tej mierze, co dotycze sumienia.
— A jednak, księże proboszczu, kiedyście mi pozwolili ponowić mój ślub, uważaliście go za dobry.
— I jeszcze teraz jestem tego zdania; lubo pomimo to, przyczyna tego ślubu nie mniéj jest nieważna. Niewiedziałem w ówczas tego, co teraz wiém o przesądach mieszkańców w Toull, zwłaszcza, iż wy wszyscy macie sposób spowiadania się samemi przenośniami, tak, że często nam się zdaje, iż mówicie o bogu, a wy mówicie o djable.
— Wybaczcie mi księże proboszczu — rzekła Joasia nieco urażona, — ja nie oddaję cześci djabłu.
— Ja tego nie mówię, kochana Joasiu; ja tylko powiadam, że kościół będzie mógł zdjąć z ciebie twój ślub.
— Kościół, księże proboszczu? Kościół w Toull-Sainte-Crox?
— Nie moja kochana, kościół Rzymski.
Joanna spuściła na dół oczy z uległością. Słyszała ona nie raz proboszcza mówiącego o kościele rzymskim. Ale, jak zwykle u wieśniaków, słowo to jej umysłowi innego znaczenia nie objawiało, tylko piękną budowlę, przedmiot czci szczególnéj, dokąd tylko sami bogacze pielgrzymkę odbywać mogą.
— Wierzę ja w moc kościoła Rzymskiego, — rzekła, — ale pomimo to, niema kościoła będącego czémś więcéj jak bóg.
Proboszcz starał się zrozumialéj to jej wyłożyć. Mówił tedy o papiérzu. I wieśniacy słyszą czasami o papiérzu. Nazywają go: Wielkim-księdzem, a Joanna również przyzwyczaić się nie mogła, aby go nazwać inaczéj.
— Ja nie ślubowałam ani Wielkiemu-księdzu, ani kościołowi w Rzymie, ani téż kościołowi ś.  Marcyjala w Toull, — odpowiedziała, — ale bogu w niebie, wielkiej dziewicy, i mojej nieboszczce matce. Ona mi tak nie mówiła jak wy, księże proboszczu; a o moim ślubowaniu to mi zawsze mawiała, że to jest na całe moje życie, i żeby to było daleko lepiéj dla mnie, gdybym umarła, jak żebym mój ślub złamać miała.
Ksiądz proboszcz długo jeszcze mówił o naczelniku kościoła, o następcy apostołów, który oddziedziczył klucze nieba, i moc zawiązywania i rozwiązywania ślubów na ziemi. Joanna mocno się dziwiła, a nawet i nieco mimowolnie zgorszyła tą władzą, którą ksiądz Alain człowiekowi przypisywał.
— To wszystko nic mi nie pomoże, — rzekła, — i tego nie zmieni, com zaprzysięgła przy kamieniu w Ep-nell, podczas gdy jeszcze ciało mojéj drogiéj nieboszczki tam leżało, a dom gorzał, że nigdy nie złamię moich ślubów, iż nigdy za mąż nie pójdę i nawet z miłości nigdy nikogo nie uściskam. Widzicie sami, księże proboszczu, że dusza mojéj matki, przyszłaby wyrzuty mi robić, a najświętsza panna by mię opuściła, i bóg by mię ukarał. Tego co się już stało, zmienić więcej nie można, i to na nic się nie przyda, dłużéj o tém myśleć.
Nic nie zdołało wzruszyć postanowienia święcie fanatycznego Joanny, a ksiądz Alain, który ją bardziéj badał dla tego, aby ją doświadczyć, jak przekonać, wrócił od niéj przejęty podziwieniem, które i swoim młodym przyjaciołom wyjawił, lubo to nie wstrzymało sir Arthura od wpadnięcia w głęboki smutek. Zbliżył się do Joanny, zawiesił na niéj spojrzenie bolesne, i oddalił się niewyrzekłszy ani słowa, z mocném postanowieniem szanowania jéj wiary i zwyciężenia swéj własnej miłości, jeżeli mu na to sił starczy.
Proboszcz poszedł się pożegnać z panią Boussac, która, niewiedząc prawdziwego powodu jego odwiedzin bardzo zabawnym i właściwym go znalazła. Chciała go jeszcze trochę na pochodzenie podań i nazwisk sprowadzić, ale nikt jéj już nie popierał. Nadzieja wesołością natchnęła przed godziną przyjaciół Joanny. Ale teraz nadaremnie się silili wymusić uśmiech na ustach.
Ksiądz Alain chciał właśnie odjechać, i już mu konia jego przed drzwi ze stajni przyprowadzono, kiedy Maryja weszła do swego pokoju, aby mu przynieść książkę, którą mu objecała. Znalazła Joasię na kolanach przed jéj obrazem bogarodzicy, bladą jak ta dziewica z alabastru, do któréj modły swe wznosiła, z oczyma zamglonemi, rękami złożonemi, i ciałem skostniałem i na przód pochyloném. Osłupiałość jéj wzroku i nieruchomość przeraziła pannę Boussac.
— Joasiu, — zawołała, — cóż ci to jest? odpowiedz-że mi; o czém-że ty myślisz? czyś chora? czy mię nie słyszysz?
Joanna klęczała nieruchoma, z ustami na pół otwartemi. Maryja się jéj dotknęła; była zimna jak lód, a jéj członki skostniałe jak u posąga. Na krzyk panny Boussac, wszyscy w zamku się zbiegli. Lekarz nie był daleko; upuścił jej po drugi raz krew, a Joanna swoją przytomność odzyskała. Lecz dała znak, że chce po cichu z proboszczem się rozmówić, a gdy ją proszono, aby się mówieniem nie wysilała, gdyż jest zanadto słabą, rzekła głosem cichym:
— To mi tam z góry nakazano.
Kiedy wszyscy się od niéj oddalili, Joasia rzekła do księdza Alain, takim głosem słabym, że ją zaledwie mógł słyszeć:
— Czuję, że jestem chorą, i łatwo bym umrzeć mogła. Chciałabym się przed wami wyspowiadać księże proboszczu, jak będę mogła najdokładniéj..... Wiécie..... ten Anglik? Gdzież on jest? Otóż myślałam o nim, myślałam o nim trochę za często.
— Mimowolnie, nieprawdaż moja córko?
— O tak, niezawodnie. Ale nie mogłam się wstrzymać od tego; a szczególnie od wczoraj miałam go przez noc całą przed mojemi oczyma. Czy to grzéch śmiertelny, księże proboszczu?
— Nie, moje dziecko. To nie jest nawet grzéchem żadnym, gdyż jest tylko mimowolném zaprzątnięciem myśli.
— Ale jeszcze nie dawno, na łące, rozmawiając z wami, czułam jakby żal jaki, że jestem zmuszona zachować moją przysięgę. Nie dla tego, żebym była sama za mąż iść chciała, nigdym o tém nie myślała; ale bardzo mnie bolało robić tyle przykrości temu panu, który się tak dobrym być zdaje.
— No i cóż Joasiu, czy sobie nie życzysz, abym zrobił potrzebne kroki do papiéża, względem uzyskania rozwiązania ślubu twojego?
— Nie, nigdy księże proboszczu! A potém nie chodzi tu o to; idzie tu o uspokojenie mojéj duszy. Moja kochana przyjaciółka, która jest w niebie, z pewnością mi będzie robić wyrzuty, że czuję miłość dla Anglika; i wstydzę się bardzo, że jestem tak słabą. Lecz kiedy na mnie spojrzał na łące, jak gdyby mnie chciał pożegnać, serce mi wtedy omal nie pękło. Trzeba, żebyście mi na to rozgrzeszenie dali, księże proboszczu.
— Czy miałaś kiedy uczucia tego samego rodzaju dla kogo innego? Joasiu?
— O nie, księże proboszczu, nigdy! Martwiłam się wiele o mego chrzestnego panicza, ale to nie było to samo. Ja sobie o to żadnego wyrzutu nie robię.
— Wybacz mi, moja córko kochana, że cię się zapytam; lecz w chwili, w której ci mam dać rozgrzeszenie, muszę przyjść w pomoc twojej pamięci, trochę osłabionej.... a Leon Marsillat....
— O ten! — rzekła Joanna. Ale za nadto już wysilona była, aby coś więcéj była powiedzieć mogła; nie mogła się już tylko uśmiechnąć z anielską słodyczą, z którą się połączył wyraz dumy złośliwéj kobiéty. Proboszcz jej dał rozgrzészenie, a ona jakby usnęła. Kiedy się zbudziła, ujrzała Maryją trzymającą ją za rękę; Wilhelm blady i pomięszany klęczał koło niéj, a Harley, stojąc nieruchomy, zdawał się być porażonym. Lékarz bowiem rzekł do niego te słowa okropne:
— Wypadek ten jest bardzo niebezpieczny, ta dziewczyna może umrzeć co chwila.
Zdawało się jednak, że Joasia przezwycięży tę chorobę. Leżąc na własnym łóżku swéj panienki lubéj, i przez nią samą pielęgnowana, zdawało się, że jest bardzo spokojna, i ze wcale nic ją nie boli.
— To mię dziwi, — mówił lekarz, — musi albo spać, albo bardzo cierpieć. Ale trudno wiedzieć u niéj, czego się trzymać. Klaudyja mi wprawdzie wytłómaczyła, że Joanna należy do tych, którzy się nigdy nie skarżą, ale czyż należy także do ludzi, którzy cierpią?
Maryja utrzymywała że należy do aniołów, którzy żadnych innych boleści nie cierpią, prócz litości nad ludźmi.
Po spowiedzi, zdawało się, że Joanna przezwyciężyła swój żal lub wyrzekła się swoich wątpliwości, gdyż spoglądała na Harleya bez przykrych uczuć, a żegnając się z księdzem Alain, który musiał wracać do swojéj parafii przed nocą, powiedziała, że czuje teraz spokój w swej duszy. Koło zachodu słońca podniosła się, i dała znak Kadetowi i Klaudyi, aby się do niéj zbliżyli.
— Moi kochani, — rzekła do nich, — jeżeli umrę, to będziecie mieć staranie o Finetce, nieprawdaż?
Kadet płaczem tylko odpowiedział, a Klaudyja z głębi swego serca zawołała:
— Nie umiéraj Joasiu, wolałabym ja umrzeć na twojém miejscu.
— O ja téż nie mam ochoty umiérać! — rzekła Joanna z uśmiéchem. — Idźcież teraz i posługujcie do objadu, już się i tak długo z nim dla mnie opóźnili. Paniczu chrzestny, i wy panienko, idźcie na objad. Ja się mam bardzo dobrze, chwała bogu! Przyjdziecie potém do mnie, jeżeli będziecie chcieli.
— Tak, tak, proszę iść na objad, — rzekł lékarz trzymający rękę Joanny. — Puls jest dobry. Dzisiaj już niczego się obawiać nie mamy.
— Panie Harley, — rzekł potém do Harleya, wychodząc za nim do sieni, — najdaléj za ćwierć godziny ta dziewczyna umrze. Panna Boussac jest bardzo czuła i kocha ją nad miarę. Wilhelm to samo, jak się zdaje, w niej jest zakochany. Te biédne dzieci są za nadto wątłego zdrowia, aby mogli być świadkami podobnego widowiska. Chciej ich zatém wyprowadzić panie, i nie daj im nic poznać po sobie; wszak jesteś człowiekiem silnym i spokojnym. Rozkaż Klaudyi wyjść i zostać na dole; wrzeszczała by na całe gardło, żeby ją aż po całym zamku słychać było..... A potém proszę cię wrócić, mój panie! Gdyż łatwo być może, że my oba nie będziemy dość silni, aby utrzymać i uskromić chorą w śmiertelnych jéj drganiach.
Harley, wykonał dosłownie, z śmiercią w sercu, roztropne rozporządzenia lekarza. Kiedy wracał, Kadet, który z lékarzem był pozostał przy Joannie, wyszedł naprzeciw niego śmiejąc się z radości:
— O, Joannie już lepiéj, — rzekł uderzając ręka w rękę, — słuchaj pan jak śpiewa. O, jakże ja jestem rad! bo już myślałem że umrze.
— Idź pomódz do stołu usłużyć, — krzyknął na niego lékarz. — Widzisz, że już cię więcéj nie potrzebujemy. — Panie Harley — dodał, — proszę, chciéj zamknąć drzwi i okna, ażeby nie słyszano tego konania, i nabierz nieco odwagi. Podobne konania są często bardzo gwałtowne i okropne. Jest to wzruszenie mózgu: przesilenie choroby w krótce nastąpi.... i długo trwać nie będzie.
Obojętność okropna lekarza mroziła krew w żyłach nieszczęśliwego Arthura ze zgrozy i rozpaczy. Joasia, siedząc na łóżku, z licami sinemi i oczyma iskrzącemi, pieściła swego psa i śpiewała głosem silnym i dźwięcznym:

La, où donc est le temps
Ou j’etais sur ma porte,
Assise dans mon habit blanc...[24]

Lékarz jednakowo się pomylił. Koniec życia Joanny miał być równie łagodny i spokojny, jak było całe jéj życie. Głos jéj ucichł i przybrał wyrazu anielskiego kiedy sobie wiersze następne innéj piosnki wiejskiéj pod nosem śpiéwała:

En traversant les nuages,
J’entends chanter ma mort,
Sur le bord du rivage
On me regrette encor....[25]

Do mnie! do mnie! Finetko! mój piesku, do mnie, na tu, Finetko! Goń! goń!.... a huzia ha! huzia ha!
— Co ona mówi, wielki boże! — zawołał Harley załamując ręce!
— Zgromadza swoją trzodę, aby ją do domu zagonić; szczuje psa, — rzekł lékarz. — Myśli, że jest na łące; to obłąkanie chorobliwe.
— Panie Harley, chcę z panem pomówić, — rzekła nagle Joanna głosem mocnym. — Jesteś człowiekiem uczciwym, człowiekiem wedle woli boga. Moja kochana panieneczka jest aniołem z nieba.... Polecam wam panie, na rozkaz boga i najświętszéj panny, abyście się z nią ożenili. A potém, słuchajcie; udajcie się do Toull-Sainte-Crox, zgromadźcie wszystkich mieszkańców, i powiedzcie im odemnie to, co ja wam teraz powiém: Jest skarb w ziemi. Ale ten skarb nie należy do nikogo, należy do wszystkich. Dopokąd go będzie szukał każden dla siebie, żaden go nie znajdzie. Tylko ci, co się nim będą chcieli z całym światem podzielić, ci go tylko znajdą; a ci co to uczynią, będą bogatszemi jak świat cały, gdyby nawet nie mieli więcéj jak pięć su.... podobnie jak ja.... i święta Teressa.... Powiédzcie im to wszystko, jest to świadomość, jedyna i prawdziwa świadomość, którą mi matka umierając zostawiła, i którą mi poleciła wszystkim ludziom udzielić, gdybym skarb znalazła. Jeżeli was nie usłuchają, będą mogli długo jeszcze śpiewać następną piosenkę starożytną:

— Dites moi donc ma mère
Où les Français en sont?
— Ils sont dans la misére,
Toujours comme ils étiont[26]

Głos Joanny posiadał dotąd dźwięk niebiański, lubo coraz bardziéj słabł po mału.
— Panie Harley, — rzekła, — nie odchodźcie jeszcze, dajcie mi szkaplerzyk do ręki.... Czy już jest? ja go nie czuję; moje ręce już obumarły. Będziecie kochali moją drogą panienkę, nieprawdaż? O mój boże! wszak to Wielka-boginka stoi przedemną... jakże ona jest blada?... Świeci jak słońce.... Złote ciele ma u nóg swoich! Bywajcie zdrowi moi przyjaciele! Bądź zdrów Kadet.... bądź zdrowa Klaudyjo!... Czy jesteście tutaj? Będziecie się za mną modlić do boga. Polecicie moją biédną ciotkę paniczowi chrzestnemu..... A, moja panieneczka droga? Ot! otóż ją widzę!.... Dobry wieczór, kochana panno! otóż i słońce znika! a dzwonnica z Toul się pokazuje... Oto jestem chwała bogu!
Joasia wyciągnęła ręce i chciała uchwycić rękę sir Arthura, którego za Maryję brała. Ale jak powiedziała, ręce jéj już martwę były, a jéj ramie skostniałe na łóżko opadło. Arthur pokrył go pocałunkami, których ona już nie czuła. Już bowiem żyć przestała.
Wilhelm, Arthur, i Maryja, z początku boleścią przygnieceni, w krótce o tyle siły swe odzyskali, że mogli być przytomni pogrzebaniu ciała Joanny obok jéj matki Tuli i innych krewnych na cmentarzu w Toull.
Pomimo wszelką ostrożność Arthura Wilhelm bił się w pojedynku z Marsillatem, który dowiedziawszy się o wyskoczeniu i śmierci Joanny, całą swoją dumę stracił, i na łonie Arthura wylał swe szczére żale, który mu z serca wszystko przebaczył, gdyż jego wyrzuty sumienia za dostateczną i najdotkliwszą karę uważał. Lecz Wilhelm nie przestawał przeciwko niemu się zżymać. Jego matka go z błędu wywiedła, mówiąc mu, aby go pocieszyć względem utraty Joanny, że ta dziewczyna nie była i być nie mogła jego siostrą. To nowe objawienie jeszcze bardziéj wzburzyło młodego człowieka; oskarżał panią Charmois i Marsillata o przyprawienie o śmierć téj niewinnéj ofiary, a jego wściekłość przeciwko Leonowi żadnych granic więcéj nie znała. Wyzwał go w taki sposób szyderczy, że pomimo cierpliwość i wspaniałomyślność, któréj dowód w téj okoliczności gorący rzecznik złożył, zmuszony był do pojedynku z nim na kromlechach skał krwawo-ofiernych. Marsillat wszystkich sił dokładał, aby uniknąć téj ostateczności. Posiadał on za nadto wiele korzyści nad Wilhelmem, a jednak go ten w udo zranił niebezpiecznie, z czego Marsillat wiecznie chromym pozostał, co niezmiernie wiele zaszkodziło jego powodzeniu u kobiét pięknych w mieście i na wsi. Kalectwo lub ułomność, choćby tylko najmniejszą była, bardziéj dla wieśniaka jest odrażającą, jak brzydota największa przy kształtnym ciele. I Klaudyja uczuła skutku téj niełaski doli swego kochanka; czyli raczéj, skoro się dowiedziała, a może i odgadła prawdziwą przyczynę śmierci Joasi, nie mogła mu już nigdy przebaczyć.
Maryja i Arthur przez długi czas pocieszyć się nie dali! Lecz Joasia ostatnią wolę swoją oznajmiła Arthurowi, który sobie to za święty obowiązek poczytał ją wypełnić. Po Joasi, Maryją najwięcéj z wszystkich kobiét cenił. Ich przywiązanie obopólne do zmarłéj utworzyło pewien związek między niemi. Pobrali się w rok po jéj śmierci i podróżowali przez niejaki czas z Wilhelmem, aby go z boleści jego ponuréj rozerwać. Młody baron nakoniec osiadł na powrót w swej rodzinnej ziemi i nie ożenił się z Elwirą Charmois, która długo jeszcze panną pozostała, z wielkim zmartwieniem swéj matki.
Wilhelm nie był zupełnie bez winy. Wyrzucał to sobie gorżko, iż kochał Joasię za nadto, czyli za nadto mało, gdyż nie umiał przezwyciężyć wcześnie swojéj miłości, lub téż odważnie się jej oddać, ofiarując piérwszy swej chrzestnicy miłość tak szlachetną i wzniosłą, jaką była miłość Harleya. Mówią, że i nieszczęście zawsze na coś się przyda. To prawda lecz tylko w tedy, jeźli żal nas oczyści. Wilhelm jasnym tego był dowodem. Nie podejmował on żadnych czynów głośnych: pozostał marzycielem i lubiącym samotność; lecz we wszystkich swych stosunkach z ludźmi, których przesąd niższemi od niego stanowił, z taką miłością braterską i dobrotliwością się obchodził, która niczém zmienić się nie dała. W tém jednak tylko naśladował swą siostrę i szwagra, których myśli i czynności szlachetne zdawały się o wiek jeden wyprzedzać nasze czasy nędzne i przeklęte, w których żyjemy.
Marsillat bardzo surową odebrał nauczkę. Poprawił się jednak z swojego życia rozwiozłego; lecz tło jego duszy za nadto było samolube, aby tę złą namiętność inna zastąpić nie miała. Sława polityczna stała się podnietą jego dążeń i marzeniem jego życia.

koniec.




  1. Druidki, kapłanki pogańskie.
  2. Hezus, bożek wojny pogańskiéj Francyi.
  3. Menhiry, są to pomniki starożytne, utworzone z ogromnych skał ustawionych sztorcem do góry, i na najcieńszym i najwęższym boku swoim na ziemi spoczywających.
  4. Dolmeny, są to pomniki z czasów dawnych Druidów i Gallów, utworzone z jednego płaskiego głazu, opartego na dwóch innych prostopadle pod nimi stojących. Ogólném jest zdaniem, że one oznaczają miejsce, na którém się znajdują groby dawnych wojowników gallickich.
  5. Kromlech, pomnik druidzki, utworzony z wielu wielkich głazów, w pewnym porządku w koło jednego jeszcze większego i prostopadle stojącego ustawionych.
  6. Pierres jomâtres; nazwałem ich skały krwawo-ofierne, bo kapłani druidzcy zabijali na nich ludzi na ofiarę bogom. — Jomâtre jest to starodawne słowo gallickie, oznaczające tyle, co krwawa ofiara.
  7. Gallowie piérwotni byli mieszkańcy Francyi; z nimi to jeszcze Juliusz Cezar wojnę toczył.
  8. Bitturigowie, naród starożytny, zamieszkały w dawnych przedchrześciańskich czasach w teraźniejszéj Auvergnii. P. T.
  9. Arverneńczykowie równie naród starożytny, zamieszkały dawniéj w części Francyi Aquitaine zwanéj, któréj miasta główniejsze są teraz Bordeux, Bourge itd.
  10. Lemowisowie, naród starożytny mieszkający w teraźniejszéj Akwitanii, w téj części jéj którą późniéj Limousin nazwano. P. T.
  11. Gita, skrócone Marguerite t. j. Małgorzata; to imie w tém skróceniu zwykle w ustach wieśniaka używane bywa, tak jak u nas Margośka, Margocha. P. T.
  12. Kambiowicency (Cambiovicences), naród gallicki starożytny. P. T.
  13. Okolica znana pod nazwiskiem La Marche wysyła co rok znaczną ilość mularzy do Paryża na robotę podczas lata. Na zimę wracają do domu. Za czasów jeszcze Juliusza Cezara, mieszkańcy ci głównie temu rzemiosłu się oddawali.
  14. Liodi tyle co Klaudyja — w skróceniu mowy prostéj wieśniaków.
  15. Natchez, naród w północnéj Ameryce, wytępiony prawie całkiem przez Francuzów pod koniec 18 wieku. Szatobriand ich opiewał. P. T.
  16. Ta francużczyzna jest godna uwagi badaczów; i jestem tego przekonania, że to jest najstarszy język d’oil, który w użyciu we Francyi został. Język d’oil nazywa się ten, w którym oui wymawiano jak oil.
  17. Jest to wyrażenie, które w tém znaczeniu swojém, mało i zarazem wiele mówiącém trudno oddać po polsku: nawet potrzeby tego nie widziałem, gdyż tu chodzi właśnie o charakterystykę włościan francuzkich, a tę żadne spolszczenie wymuszone tak dobrze oddać nie potrafi. P. T.
  18. Chłopcy i dziéwczęta wiejskie z téj okolicy, wynajmują się rocznie na służbę w okoliczne miasta lub dwory.
  19. Napełnia się ciepłym popiołem i węglami trzewice, i po chwili wysypuje się to wszystko. Drzewo przez to nabiéra dostatecznie ciepła aby rozegrzać nogi.
  20. Czyli rozbójnika-złodzieja.
  21. Prima Aprilis.
  22. Przypis własny Wikiźródeł Wydaje się, że początek zdania winien brzmieć Czatował on i nie raz.
  23. Przypis własny Wikiźródeł Błąd w druku; winno być ukoronowanym lub uhonorowanym.
  24. Gdzież się te czasy podziały,
    Kiedy na progu méj chaty,
    Siedząc w mojéj sukni białej...
  25. Wznosząc się w niebo nad chmury
    Nad mym grobem słyszę pienia
    A brzég rzéczki méj ponury
    Oddaje żalu westchnienia.
  26. Powiedz mi matuniu jak daleko są Francuzi?
    Są oni w nędzy, jak zawsze byli.





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: George Sand i tłumacza: Bogumił Wisłocki.