John Barleycorn/XXXIX
<<< Dane tekstu | |
Autor | |
Tytuł | John Barleycorn |
Wydawca | E. Wende i Spółka |
Data wyd. | 1926 |
Druk | Drukarnia L. Wolnickiego |
Miejsce wyd. | Warszawa |
Tłumacz | Antonina Sokolicz |
Tytuł orygin. | „John Barleycorn“ |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tekst |
Indeks stron |
Nie można uważać wspomnień za kompletne, nie dociągnąwszy opowiadania o danej osobie, aż do ostatniej chwili. Ale historja moja nie jest opowiadaniem o nawróconym pijaku. Nigdy pijakiem nie byłem, więc się też nawrócić nie mogłem. Zdarzyło się niedawno, że odbywałem podróż naokoło Przylądka przez sto czterdzieści osiem dni, wśród burz i wiatrów. Nie zabrałem ze sobą alkoholu do prywatnego użytku. Jakkolwiek mogłem każdej chwili poprosić kapitana o napój, to jednak nie wziąłem przez tych sto czterdzieści osiem dni ani kropli do ust, albowiem nie pragnąłem alkoholu. Nikt zresztą nie pił na pokładzie. Nie było okazji do picia, a organizm mój nie czuł potrzeby alkoholu.
Powstał zatem dla mnie problem tak jasny i prosty. Wszak to tak łatwo, dlaczegóż nie postępować tak samo, gdy wrócisz na ląd? Głęboko zastanawiałem się nad tym problemem przez pięć miesięcy bezwzględnej wstrzemięźliwości. Wbrew dawnemu doświadczeniu doszedłem do nowych wniosków. Po pierwsze jestem przekonany, że na dziesięć, a nawet na sto tysięcy, ani jeden człowiek nie jest urodzonym organicznym pijakiem nałogowym. Picie, według mego rozumowania, jest jedynie zwyczajem nabytym, przywarą umysłu. Jest to nałóg zupełnie różniący się się od używania tytoniu, kokainy, morfiny, i całego szeregu innych narkotyków.
Pragnienie alkoholu rodzi się w duszy ludzkiej. Jest to sprawa nawyku umysłowego, wieku, a dojrzewa na terenie towarzyskim. Na miljon pijaków, ani jeden nie rozpoczął pić sam. Wszyscy zaczynają pić w towarzystwie, a z piciem tem łączą się tysiączne przejawy życia społecznego, jak je opisałem w pierwszej połowie opowiadania, na podstawie własnych przejść. Stosunki towarzyskie, to pierwsze źródło pijaństwa. Sam alkohol odgrywa najmniejszą rolę w stosunku do atmosfery towarzyskiej, w której się pije. Rzadko napotkasz człowieka, który odczuwałby nieprzepartą potrzebę alkoholu bez długiego treningu towarzyskich pijatyk. Zresztą i ja tylko przypuszczam, że tacy istnieć mogą, albowiem ja sam nigdy takiego nie spotkałem.
Podczas tej długiej, kilkomiesięcznej, podróży, przekonałem się, że w szeregu potrzeb cielesnych niema ani śladu potrzeby alkoholu. Lecz o tem się też przekonałem, że potrzeba ta była umysłową i społeczną. Gdy myślę o alkoholu, powstaje asocjacja towarzystwa gdy zaś myślę o towarzystwie rodzi się asocjacje alkoholu. Towarzystwo i alkohol, to bracia sjamscy, wiecznie ze sobą złączeni.
I tak gdy czytając w mym fotelu na pokładzie, lub rozmawiając z kimś, wspomnę o jakiejś części świata, którą odwiedziłem, łączy się we mnie wspomnienie pijatyki z towarzystwem, w którem podówczas przebywałem. Wspaniałe noce, dnie i chwile swobody, owe bujne przygody cisną się do mych wspomnień. Czytam gazetę i uderza się wyraz „Wenecja”. Natychmiast przypominam sobie pewien stolik w ustronnej kawiarence. „Bitwa pod Santiago” powiada ktoś; ja odpowiadam — „tak, byłem kiedyś w tych stronach”. Ale nie owe strony, nie wzgórki kotliste, ani Drzewa pokoju widzę. Widzę natomiast we wspomnieniach kawiarnię „Wenus” na plaży w Santiago, gdzie w jedną noc gorącą piłem w towarzystwie umierającego suchotnika.
„East End w Londynie”, czytam te słowa, lub słyszę, jak kto powiedział. I natychmiast przed zamkniętemi powiekami powstaje wizja oświetlonych szynków, a w uszach moich brzmi: „dwie gorzkie”, albo „trzy szkockie”.
„Dzielnica Łacińska” — i nagle jestem w kabaretach studenckich, a dokoła mnie pogodne oblicza i wesołe duchy sączą chłodny absynt, a my dyskutujemy podniesionymi głosami, z żywością łacińskiej rasy, o bogu, sztuce, demokracji i innych podstawowych problemach bytu.
Płyniemy rzeką La-Plata, i mamy zamiar, z powodu uszkodzenia statku, przybić do Buenos-Aires, zwanego Paryżem Ameryki. W wyobraźni widzę wesołe zbiorowiska, mężczyzn, radośnie wzniesione szklanice, a śpiew i okrzyki podnieconych gardzieli brzmią w mych uszach. Żeglujemy północno-wschodnim szlakiem Pacyfiku, i staramy się namówić naszego umierającego kapitana, by zawinął do Honolulu; a tymczasem widzę siebie samego, spijającego cocktail’e w Ianais w Waikiki. Ktoś wspomni dzikie kaczki, podawane w San Francisco, a natychmiast przenoszę się w myśli do oświetlonego morza stolików, przy jednym z nich siedzę ja, ze starymi przyjaciółmi, na których spoglądam przez wysokie, kryształowe puhary z reńskiem winem.
Oto jak rozwiązałem problem. Nie zależałoby mi dziś już na zwiedzaniu owych miejscowości, chyba dawnym sposobem: z kielichem w ręku! Ze słów tych wieje czar magiczny. Jest w nich więcej treści, niż we wszystkich innych wyrazach słownika. Oto skutek wieloletniego treningu mojej duszy, i stało się moją drugą naturą. Kocham ten iskrzący dowcip, serdeczny śmiech, pełne głosy mężczyzn, gdy z puharem w ręku zatrzasną za sobą drzwi, wiodące do szarzyzny życia, i krzeszą z podnieconych mózgów figle i żarty, a krew w żyłach krąży jak ogień.
I postanowiłem, że jednak od czasu do czasu wezmę kieliszek. Mimo wszystkich książek na mych półkach, mimo tysiącznych myśli filozofów, przetrawionych przeze mnie, postanowiłem po głębokiej rozwadze dawać folgę temu, czego nauczyłem się pożądać. Będę pił nadal, lecz z większem umiarkowaniem, jeszcze ostrożniej, niż dotąd. Nigdy już nie zamienię się w płonącą pochodnię. Nigdy odtąd nie sprowokuję Białej Logiki, a sposób uniknięcia jej poznałem.
Obok mogiły długiej ciężkiej choroby leży pogrzebana na wieki Biała Logika, i nigdy więcej nie powstanie przeciwko mnie. Lata minęły odkąd przezwyciężyłem „Weltschmerz”, który śpi już snem wiecznym. I niemniej głębokim jest sen Białej Logiki! A jednak ostatniem mojem słowem będzie zawsze: „Oby przodkowie moi byli wygnali Johna Barleycorn przed moim czasem!” Głęboko nad tem boleję, i John Barleycorn jak pasożyt żerował wszędzie w ustroju społecznym, w którym żyłem, i obym nigdy nie zawarł był z nim znajomości uprawianej przez lat tyle.