Kłopoty babuni/Rozdział II
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Kłopoty babuni |
Pochodzenie | Pisma Bolesława Prusa tom II |
Wydawca | Gebethner i Wolff |
Data wyd. | 1935 |
Druk | Drukarnia Narodowa |
Miejsce wyd. | Warszawa |
Źródło | Skany na commons |
Inne | Cały tekst |
Indeks stron |
OBEJMUJĄCY DZIEJE MŁODOŚCI SOTERKA I DALSZY CIĄG KŁOPOTÓW BABUNI.
Cały prawie czas przedobiedni zeszedł mi na podziwianiu niezrównanej wymowy i ruchliwości szanownej mojej przyjaciółki. Dobra ta kobieta, mimo osiemdziesięciu lat, zdolną była w jednym i tym samym czasie głaskać Mruczka, szturgać Socia i unosić się nad niepospolitym rozumem jego nauczyciela, który ze swej strony w każdej chwili był gotów odczytywać nam swoje interesujące prace literackie. Dodajmy, że wszystkie te zajęcia nie przeszkadzały jej dysponować obiadu, zaglądać do kuchni i spiżarni, rozpakowywać tłomoki i troszczyć się o całość i bezpieczeństwo domu wraz z zabudowaniami, nad któremi, według jej nieomylnych przeczuć, wisiały pożary, trąby powietrzne, oberwania się chmur, epidemje, napady złoczyńców i inne tym podobne klęski, każdomiesięcznie figurujące w dziale wiadomości miejscowych we wszystkich pismach perjodycznych.
Jakkolwiek nigdy nie miałem wstrętu do kobiet, szczególniej też między szesnastym a czterdziestym rokiem ich życia, nie mogę jednak powiedzieć, aby mię zachwycił niewzruszony zamiar majorowej opowiedzenia mi po obiedzie ciekawych przygód jej wnuka, a jednocześnie zasiągnięcia mojej uczciwej i wytrawnej rady co do jego przyszłości. Tkliwy ten dowód zaufania ze strony mojej szanownej przyjaciółki tak dalece mnie wzruszył, żem stracił nawet ochotę do obiadu, na którym, wedle rozporządzeń nowej naszej gospodyni, figurował barszcz z ogonem, baranina z czosnkiem i pierogi z serem i ze śmietaną, doznające szczególnych względów młodego Moździerznickiego i jego czcigodnej babki.
Kiedym już po obiedzie i czarnej kawie usiadł na kanapie obok wdowy po majorze piątego pułku piechoty, celem spełnienia łaskawie ofiarowanego mi kielicha familijnych zwierzeń, przyjaciółka moja przymknęła oczy, zwiesiła dolną wargę i puściła w szybki ruch obrotowy wielkie palce rąk skrzyżowanych na brzuchu, którego wymiary i postać, nie wiem z jakiej racji, przywiodły mi na myśl trudności i niebezpieczeństwa żeglugi, wynalezionej przez braci Montgolfierów w końcu zeszłego stulecia. Szanując głęboką zadumę czcigodnej matrony, patrzyłem bezmyślnie przez okno na dziedziniec, gdzie przed starym gołębnikiem napuszony indyk kokietował dwie kwękające towarzyszki, a mój faworytalny wyżeł Trezor obracał się wkółko, usiłując w niewiadomym mi celu schwycić zębami środkową część swego łaciastego ogona.
— Powiadam ci, serce, pułkowniku — zaczęła majorowa — że ten Sotuś, taki zwierzchu niby głupowaty i do niczego, był zawsze w gruncie fenomenalnem dzieckiem. Dwanaściorom ich miała z nieboszczykiem Grzesiem, rybeńko, a żadnego takiego jak on!... Bo patrzaj: naprzód urodził się w poniedziałek! Wszyscy myśleli i jabym była przysięgła, że będzie miał sześciu braci, i co ty powiesz?... Taż on został sam jak palec i jeszcze niedługo matkę stracił... Ach ja nieszczęśliwa!... Przyjęłam mu mamkę, powiadam ci, babę jak Herod, znasz ją przecie, tę Weronikę, córkę Szczypajły, kaprala z pierwszej kompanji, i Praksedy markietanki?... No, widzisz: kobieta jak łania, nieprawdaż?
— Phy... jak kafar! — odpowiedziałem.
— Karmiłam ją, Boże mnie skarz, lepiej jak rodzoną córkę: mięsem, mlekiem, winem, kawą, ryżem — czem chcesz, ale jak on ci się wziął do niej, jak zaczął ssać, jak zaczął ssać... czysta pijawka!... W pół roku tak babę zasuszył, żebyś nią mógł był w piecu podpalić, a sam?... Ach, sam, moja rybeńka, nie urósł nawet tyleńki, — jak warząchew!
Westchnęliśmy oboje: staruszka, myśląc zapewne o dawniejszych wymiarach Sotusia, ja zaś, przypomniawszy sobie to, że z nieznanych mi powodów na ostatnim jarmarku sprzedawano drewniane łyżki po półtora grosza drożej niż zwykle.
— A już niema co gadać, że chłopak miał wojskową żyłkę, oj miał! Zawsze z kijem albo z batem; a bił, a psuł, a darł... ach, doloż ty moja!... Za fuzją w piekłoby poszedł i ciągle gadał: „Jak ja urosnę, to wszystkim Żydom i babuni w łeb wypalę!“ Jak cię kocham, pułkowniku, tak prawda.
— Hum... hum... — odmrukiwałem patrzącej mi w oczy majorowej, nie wiedząc, co w tym wypadku odpowiedzieć należy.
— Ale do książki — ciągnęła dalej — ehe!... i kijembyś go nie napędził. Bywało, wołam, proszę, biję, zaklinam... nic i nic. Ha, myślę sobie, wola Twoja, Panie, widocznie to już czystej krwi Moździerznicki, — bo tak ojciec, jak dziadek, jak i pradziadek nigdy się tam bardzo do bibuły nie rwali... Ale kiedy mi chłopak podrósł i już żadnej radeńki dać z nim sobie nie mogłam, przyjęłam mu dyrektora.
W tem miejscu otarłem pot z czoła, a staruszka, odetchnąwszy, ciągnęła dalej:
— Poczciwy to był i wcale niegłupi człeczyna i on to, nie kto inny, wyuczył Socia tego, co umie dzisiaj; ale cóż, kiedy, robaczek, napijać się trochę lubił i bokiem mu też wyszła ta fantazja... Powiadam ci, raz przy niedzieli, wypiwszy sobie może nad miarę, wstydził się widać zajść na noc do domu i poszedł gdzieś spać między chlewki. Trzeba trafu, że mieliśmy wtedy okrutnie złe świnie, węgierskie, no i co ty powiesz?... taż te szelmy zjadły nieboraka, ale to tak zjadły, że zostało tylko trochę kości, trochę szmat i para niedogryzionych butów... Och!
W tej chwili dwaj reprezentanci oskarżonego gatunku zwierząt domowych z podniesionemi uszami i ryjami, chrząkając i pokwikując, przedefilowali za oknem. Czy ta niewinna i legalna manifestacja oznaczała, że indywidua, o których mowa, umywają ręce od wszelkiej odpowiedzialności i ze wstrętem wypierają się haniebnego czynu swoich powinowatych, — czy też naodwrót, miała stanowić groźną przestrogę dla nauczyciela w obecnym czasie rozwijającego umysłowe zasoby Sotusia?... na to nie umiałbym odpowiedzieć...
— Kiedy nastał — brzmiała dalej historja — nowy dyrektor, jakiś świszczypałka i straszny impetyk, wziął ci okrutnie robaka w dyby i tak go męczył, tak go dręczył, że mi dziecko zamizerował na nic. „Panie dobrodzieju, mówiłam z płaczem, zlituj się nad sierotą, bo mi się nie uchowa chłopak, jeżeli go dłużej będziesz tak katować książkami.“ A on mi na to: „Cha! cha! cha!... niech się jejmość nie boi, uchowa się, uchowa, bo głupi jak stara podeszew!“ Naturalnie, że po takiem odezwaniu się musiałam go oddalić.
— Niegodziwiec! — zawołałem, nie mogąc, dla braku czasu, silniej scharakteryzować całej potęgi mego oburzenia na człowieka, który tak grubjańsko określił intelektualną wartość najmłodszej gałązki szlachetnego rodu Moździerznickich.
— Kiedy skończył dziesięć lat, oddałam go do pierwszej klasy. Co tam było płaczu, rozgardjaszu, kłopotów... to tylko mnie i Bogu wiadomo. No, ale wkońcu jakoś go przyjęli...
Zauważyłem, że lewe oko majorowej chwilami przymyka się, dając mi niby do zrozumienia, że wkrótce, po całodziennych trudach, zatrzyma się nareszcie w biegu ów skomplikowany mechanizm, za pośrednictwem którego czcigodna dama część swoich udręczeń familijnych przelewała w moją istotę.
— W pierwszej klasie, z powodu młodego wieku, kazali mu siedzieć dwa lata; z drugiej po dwu latach chcieli go już wypędzić... Na jego i moje szczęście przyszły jakieś tam ulgi i chłopak posunął się do trzeciej klasy. Tu znowu siedział dwa lata i w tym już roku coś im do łba strzeliło, żeby go koniecznie, ale to koniecznie nie przyjmować. Ach, co ja biedna nie wycierpiałam!
Przy tych słowach majorowa osunęła się w głąb kanapy, co też i ja ze swej strony starałem się naśladować, pamiętając, że symetrja jest najgłębszą zasadą wszechrzeczy.
— Powiadam ci, serce, pobiegłam zaraz do inspektora, ale z tym ani się było dogadać: krzyczał tylko i rękami machał. Dopiero jakiś uczciwy profesor zaczął mi tłomaczyć, że Socia do szkół nie przyjmą, bo on nic nie robił w klasie, tylko pod ławkami sypiał na lekcjach. „A bójże się ran boskich, królu mój! krzyknęłam z płaczem, jakże, to dziecko ma nie spać, kiedy on rośnie, robaczek?...“ Ale profesor odpowiedział mi ni to ni owo i... i...
Gorąco dopiekało nam straszliwie i z tego to zapewne powodu od kilku chwil czułem jakiś szum w uszach i nieznośne swędzenie oczu. W strudzonej wyobraźni mojej pulchne kształty sąsiadki zlewały się z kanapą, tworząc jakąś potworną kombinacją kobiety-sprzętu, wobec której bajeczny Centaur mógł się zwać mężczyzną o nader miłej powierzchowności.
Nie umiem powiedzieć, jak długo trwał stan błogiej kontemplacji, w którą pogrążyło mnie zajmujące opowiadanie majorowej; — nie potrafię też opisać natłoku straszliwych obrazów, jakie błyskawicą przemknęły mi przez głowę w chwili, gdy z zamyślenia obudził mnie głuchy chrzęst, jakby od walącego się budynku pochodzący, tudzież pełen boleści okrzyk dobrej kobiety:
— Jezus!... mój Socio!...
Machinalnie zwróciłem się do okna, przy którem z załamanemi rękami stała już szanowna moja przyjaciółka. Oto com ujrzał:
Na dziedzińcu leżał przewrócony gołębnik, obok którego stał Socio z miną ucznia, przysposabiającego się do bardzo drażliwej pedagogiczno-karnej operacji. Obok — Postępowicz, Pawełek, dziewki, parobcy i kilka psów tworzyli malowniczą grupę, nad głowami której unosiło się szeleszczące stado gołębi. Wyjrzałem lepiej: jaja były potłuczone, a żółte pisklęta w najwyższym nieporządku rozsypane. I któż zgadnie boleść, jaka przeszywała serca tych mnożnych i łagodnych ptaków, patrzących z wysokości na zniszczony owoc tylu zabiegów i wysileń?
— Ach, wisielcze jakiś — wołała tymczasem poważna dama na rozpustnego wnuka — chmyzie niegodny!... I coś ty zrobił, żeby cały gołębnik obalić na siebie? Chodź mi tu zaraz, niegodne dziecko, zakało rodu ludzkiego, najcięższa zgryzoto moja!... Jak amen w pacierzu zabiłoby go na śmierć... ach, ja nieszczęśliwa!...
Ze spuszczoną głową ruszył Sotuś do stroskanej babki, zpodełba patrząc na swego nauczyciela i Pawełka, którzy w przyzwoitym dystansie asystowali mu, nastroiwszy miny odpowiednio do ważności wypadku.
— Ja tobie dam! — obiecywała majorowa wchodzącemu wnukowi — ja tobie dam!... To ci zdrowie niemiłe, ty złoczyńco jakiś?... to chcesz mi narobić jeszcze więcej kłopotów?... Gadaj zaraz, jak to było? ty... ty... smoku obmierzły!...
— Ja bo chciał wkarabkać się na słup, a on wziął i przewalił się — objaśniał Socio.
— Nieszczęście!... A poco tobie na słup, ty szatanie jakiś? Panie Postępowiczu — zwróciła się z dalszym ciągiem do wchodzącego literata — jak mogłeś pozwolić, aby taki straszny dureń lazł na słup?
— Ba, pozwolić!... jeszcze czego?... Pan Postępowicz sam kazał, coby ja lazł — wtrącił nachmurzony wnuczek.
— Chy... co ja słyszę?... Ot i trzymajże tu nauczyciela z uniwersytetu i literata! Ot i płać mu trzydzieści rubli za wakacje. Kyrje elejson, Chryste, czy kto widział coś podobnego!
Tak nieprzyzwoicie zaatakowany pedagog wzniósł głowę dogóry, odgarnął ręką długie włosy i, stojąc na środku pokoju, odpowiedział z godnością:
— Kiedym się zgodził przez czas feryj letnich zabawić w domu pani jako nauczyciel jej wnuka, zastrzegłem sobie, aby mi nikt w tej uciążliwej pracy nie przeszkadzał. Uczyniłem zaś tak, wiedząc zgóry, że metoda wychowania, którą pani uznajesz, i metoda wychowania moja, o której napisałem trzy artykuły, pochlebnie przez krytykę przyjęte, — są to dwa najzupełniej sprzeczne żywioły...
— Proszę pana, a co będzie z gołębnikiem? — zawołał przez okno karbowy.
— Ustawcie go w tem samem miejscu — odparłem, drżąc z obawy, aby przez tę krótką chwilę natchnienie nie odbiegło wielkiego mówcy.
Gniew majorowej widocznie topniał.
— Pani — ciągnął pedagog — uważasz za podstawę nauki martwą literę i pragniesz rozwinąć tylko rozum swojego wnuka, — ja chcę kształcić zmysły zapomocą żywej przyrody, a pamiętając, że duch człowieczy przedstawia się nam w trojakiej formie: jako rozum, jako uczucie i jako wola, — usiłuję w wychowańcu moim trzy te kierunki równomiernie rozwinąć.
— No, wszystko to jest prawda — rzekła staruszka, udając głębokie przeświadczenie — ale poco pan kazał Sotusiowi włazić na gołębnik?
— Poto, szanowna pani, aby drogą stosownych ćwiczeń gimnastycznych wzmocnił swoje muskuły, a przez pokonywanie trudności zaostrzył swoją odwagę, bez której...
— Sociu, niegodziwcze! — nagle krzyknęła rozgniewana babka — jak śmiesz w tej chwili muchy łapać, kiedy pan Postępowicz takie ładne rzeczy gada o tobie?
— No, to cóż z tego?... ja mogę łapać i mogę słuchać! — odparł bezczelny wyrostek, miażdżąc w ogromnych palcach biednego owada.
— Ładnie pan go wyuczył przez wakacje, panie Postępowiczu! — zawołała staruszka.
— Zbyt wiele już pisałem o ważności początkowego wychowania, abym miał na podobny zarzut odpowiadać! — rzekł wyniośle literat i, ukłoniwszy się z przygnębiającą powagą — wyszedł.
Westchnąłem, myśląc, jak cichym był mój domek wczoraj o tej porze...
— No, a co teraz będzie, pułkowniku? — zapytała staruszka, chcąc widocznie na moje barki przenieść jakąś część literackich gromów.
— Dalibóg, że nie wiem!...
— Widzisz, a ja wiem. Pojedziemy wszyscy czworo do miasta jutro skoro świt; tam się cośniecoś uradzi.
— Jutro?... A bójże się Boga, majorowo, taż ja mam gospodarstwo.
— To głupstwo! Za parę dni wrócisz, zrobiwszy dobry uczynek dla sieroty i wdowy. Ty tam masz tylu znajomych, tobie chętniej poradzą.
— Babciu! mnie jeść chce się — wtrącił wnuczek.
— No, to i cóż? Pójdź, serce, do kucharza i zadysponuj sobie. U pułkownika to jak we własnym domu rób sobie — zakonkludowała babka.
Drobna ta okoliczność zachęciła mnie do wyjazdu; rzekłem więc:
— Pozwolisz, majorowo, że cię na godzinkę pożegnam, chciałbym bowiem rozmówić się z rządcą o tej naszej podróży.
— A idź, serce, idź... Ja sobie tymczasem odpocznę, — byle tylko ten niegodziwiec znowu czego nie zmalował!
Wybiegłem na dziedziniec i, z żywem zadowoleniem patrząc na rozległy widnokrąg, zapytywałem w duszy: czy godzi się, aby jeografowie w swoich jałowych pracach tak mało poświęcali wierszy opisowi tak obszernego i ponętnego widoku?...