Kłopoty babuni/Rozdział I

<<< Dane tekstu >>>
Autor Bolesław Prus
Tytuł Kłopoty babuni
Pochodzenie Pisma Bolesława Prusa
tom II
Wydawca Gebethner i Wolff
Data wyd. 1935
Druk Drukarnia Narodowa
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
ROZDZIAŁ I

W KTÓRYM CZYTELNIK, NIE MOGĄC ZAZNAJOMIĆ SIĘ Z PAWEŁKIEM,
TRAFIA NA WĄTEK INTERESUJĄCYCH PRZYGÓD BABUNI.

Czy biorąc rzeczy ze stanowiska filozoficznego, mogę powiedzieć, że Pawełek służy u mnie?
Ależ tak jest, służy!... i to od lat trzech i siedmiu miesięcy. Upewnia mnie o tem naprzód księga wypłat, z której pokazuje się, że osoba tego nazwiska czternasty raz już zkolei pobrała kwartalną pensją w ilości rs. 3 kop. 25; dowodzi tego, powtóre, księga podarunków, gdzie wyraźnie zapisano, że taki to a taki Pawełek w uznaniu zasług, różnemi czasy otrzymał ode mnie: cztery pary spodni, jeden żakiet, jeden watowany surdut, jedną burkę i dwie czapki; przekonywa mnie o tem wreszcie księga szkód i upomnień, z której widać, że Pawełek, w ciągu swej wiernej, trzeźwej i punktualnej służby stłukł dwadzieścia trzy talerze, pięćdziesiąt osiem szklanek, cztery wazy i sześć półmisków, że zgubił siedem nożów, dwie łyżki i cztery widelce, okulawił konia, rozwalił piec w kuchni i że za wykroczenia przeciw moralności publicznej otrzymał dwa razy po trzydzieści plag w prywatnym lokalu reprezentanta miejscowej władzy gminnej.
Pobyt więc Pawełka w domu moim jest dla mnie faktem tak pewnym, jak zwycięstwa Aleksandra Macedońskiego w Azji i Afryce, jak istnienie wapna w kościach a wodoru na słońcu. Ze smutkiem jednak wyznać muszę, że wszystko zresztą jest dla mnie zagadkowem, cokolwiek bądź, oprócz kwestji pobytu, odnosi się do tego niezwyczajnego chłopca.
Bo proszę mi naprzykład zdefinjować naturę i rodzaj jego zajęć? Ja o nich nie wiem, moja klucznica także nie wie, a mój rządca, kucharz i furman również nie wiedzą... Ponieważ widujemy się nader rzadko, nic więc nie mógłbym wyrzec ani o kolorze jego włosów i oczu, ani o wielkości i kształcie ust, brody i nosa, bez których to przecież cech nawet marzyć niepodobna o korzystaniu z dobrodziejstwa komunikacyj lądowych i wodnych. Gdyby jakiemu żartownisiowi przyszła ochota powiedzieć, że Pawełek ma jedno ucho mniej lub jeden palec więcej niż średnia statystyczna jednostka rodu ludzkiego, nie śmiałbym temu zaprzeczyć, — jak również nie odważyłbym się twierdzić, że młodzieniec ten z całej skarbnicy języka posiada coś więcej nad frazesy: „Zaraz lecę!...“ „W ten momencik...“ „Nie mam czasu“ i kilka innych.
Nie sądzę, aby dobry chrześcijanin nie miał prawa, bez obrazy boskiej, golić się własnoręcznie w dzień świąteczny; nie rozumiem także powodu, dla któregoby majętny obywatel ziemski obowiązany był sam brzytwy wecować i rozrabiać mydło. Opierając się na powyżej zacytowanych prawdach, nie przypuszczam, aby dopatrzono coś skandalicznego w tem, że 5 sierpnia, w dzień N. M. P. Śnieżnej, postanowiłem uregulować swój zarost i że po raz trzeci, dobrze już zirytowany, wołałem:
— Ty nicponiu jakiś! czy nie słyszysz, że mi potrzeba rozrobić mydło?
— W ten momencik, proszę pana!... ino tylko... ktoś do dworu zajeżdża...
— A więc chodź mi tu natychmiast, hultaju, bo przecież nie wyjdę do gości z niegoloną brodą!...
Tym razem, zamiast odpowiedzi, usłyszałem turkot zajeżdżającej bryczki na podwórzu, a chrzęst otwierających się drzwi na ganku. Pozwolę sobie głowę uciąć temu, kto mi w sposób niezbity dowiedzie, że pokojowca mego mniej interesował bat furmana lub ogony zajeżdżających koni, niż pendzel, brzytwy, mydelniczka, słowem kompletny mój przyrząd balwierski, a nawet moja broda i cała wreszcie osoba...
Za chwilę z podwórza doleciał mnie skrzeczący i niezupełnie obcy głos kobiety:
— Jak się masz, serce, a jak ci tam?...
— Pawełek, proszę łaski pani.
— Serce, Pawełku, a niema tu u was we dworze jakiej choroby: księgosuszu, nosacizny, sinej krosty, albo, czego Boże nie dopuść, cholery i tyfusu na ludzi?...
— Iii... jakoś nie słychać, proszę łaski pani, tylko klucznica niedomagała trochę, ale już jej lepiej.
— Pewnie cholera?... Ach, ja nieszczęśliwa!...
— E... nie, proszę łaski pani, to chłopak, i właśnie go pisarz z ekonomową do kościoła powieźli, do chrztu.
— Będzie wojna, kiedy chłopak... A pan w domu?...
— W domu, proszę łaski pani!... Za kumami nie pojechał, bo późno wstał!...
Uczułem, że mi się palce kurczą w sposób tak szczególny, jakbym już ujmował niemi za szczeciniastą czuprynę Pawełka. Na podwórzu tymczasem rozmawiano dalej.
— Serce, Pawełku, a wynieś nieboże jaki pieniek do bryczki, bo nie wysiądę...
— Pieniek?... pieniek?... — zapytał mój pokojowiec takim tonem, jakgdyby chodziło o ów historyczny pień, na którym jeden ze Sztuartów stracił możność noszenia korony angielskiej.
— Pieniek, durniu! albo stołek dla wysiądzenia z tarantasa! — odezwał się głos drugi, który naprowadził mnie na myśl, że dama podróżuje w towarzystwie osoby, niedostatecznie obeznanej z gramatycznemu formami naszego języka.
— Stołek albo ławeczkę podaj, ośla głowo! bo inaczej majorowa nie wysiądzie — uzupełnił głos trzeci, baryton.
— Majorowa?... majorowa?... — myślę sobie; tymczasem pobudzony tak nieparlamentarnemi przydomkami Pawełek odpowiedział:
— Aha!... już rozumiem. Zaraz ja tu państwu usłużę!...
Z temi słowy pobiegł ciężkim kłusem do kuchni, zostawiając podróżnych z najpiękniejszemi widokami na przyszłość; ja zaś, nietyle przez ciekawość, ile z zasady, że najlepiej niebezpieczeństwu odrazu spojrzeć w oczy, przeszedłem z sypialnego do jadalnego pokoju, aby stamtąd, przez zasłonięte doniczkami okno, bliżej poznać niespodziewanych gości.
Na wasągu, zaprzężonym parą chudych i głęboko zamyślonych jednokopytnych zwierząt, siedziały cztery osoby. Honorowe miejsce, odznaczające się poduszką, nie mniejszą od średniej pierzyny, zajmowała stara i niska ale gruba jejmość, przyodziana w salopkę z czasów kampanji węgierskiej i rękawiczki, w których mniej pobłażliwy obserwator mógłby dostrzec podobieństwo do bawełnianych skarpetek. Słodkie i poważne oblicze damy, które obok uczuć szacunku budziło zarazem niewyraźne wspomnienie owych, co chwila rozłażących się kształtów, jakie przybiera ciasto, mieszane w nieckach, — oblicze to ściągnięte było dwoma białemi chustkami, z których jedna zdawała się przymocowywać dolną szczękę do górnej, druga zaś zabezpieczać czoło od wewnętrznego, nadmiernego parcia sił intelektualnych.
Obok otyłej staruszki siedział młodzian o chudej i bladej twarzy, ozdobionej wąsikami, w których nie mam bynajmniej zamiaru upatrywać analogji z wyciorem do czyszczenia cybuchów, tudzież bródką, która w żadnym razie nie mogła być porównywaną do kity krowiego ogona. Tylko bezmyślnej złośliwości wolno dopuszczać się tak niesmacznych zestawień, drwić z koloru ładnej hiszpańskiej ponszy bez rękawów, albo, co gorsza, hałaśliwie donosić czytelnikom, że w tyrolskim kapeluszu młodzieńca obok koguciego piórka tkwił popsuty termometr. Jestem najmocniej przekonany, że człowiek, znajdujący wyłączną przyjemność w rozpatrywaniu tego rodzaju szczegółów, zasługiwałby tylko na wzgardę szlachetnego podróżnego, który skromne swe miejsce na wózku zajmował z powagą, godną wynalazcy jakiejś ulepszonej maszyny do szycia, będącej zarazem żniwiarką, młockarnią i lokomotywą.
Obie te, z całego towarzystwa najpoważniejsze osoby, osłaniał, może być że trochę za obszerny, czerwony parasol, którego o wiele cieńszą od dyszla rękojeść pielęgnowały pulchne dłonie szanownej matrony.
Drugie miejsce ekwipaża stanowił worek, tymczasowo pełniący obowiązki kozła, na którym siedział siedemnastoletni co najwyżej chłopczyk w czapce wychowańca średnich zakładów naukowych, tudzież furman, widocznie zadający sobie wiele trudów, aby przy pomocy konopnych lejc utrzymać w równowadze szczupłe koniki, nazbyt, jak się zdaje, pamiętające o tem, że środki ciężkości ich tułowiów bezustannie dążą do zajęcia jak najniższego położenia na powierzchni globu ziemskiego.
Ze wszystkich zwierząt drapieżnych, za które kiedykolwiek bądź wnoszono do kas właściwych opłatę, w ilości i terminach przewidzianych przez prawo, nie znam łagodniejszych nad moje psy podwórzowe. Dlatego też nie mogłem wyjść z podziwu, widząc i słysząc, że psy te, jakby niezadowolone zwykłem, etatowem szczekaniem na podróżnych, dopuszczały się jeszcze nadetatowego warczenia, bezczelnych gestów i impertynenckiego obwąchiwania bryczki, stojącej przed gankiem. To pozbawione wszelkiego taktu zachowywanie się lokatorów i stróżów mojej nieruchomości zaniepokoiło mnie tak dalece, żem się aż wrócił do sypialni, celem wynalezienia stosownych szkieł, aby przy ich pomocy gruntowniej i szczegółowiej zbadać wnętrze wasąga.
Tymczasem Pawełek, zawsze najchętniej zjawiający się tam, gdzie mnie niema, wrócił na podwórze z kuchni, obciążony olbrzymią ławą, która od lat kilkunastu przy obiadach, kolacjach i innych wybitniejszych momentach wiejskiego życia stanowiła podstawę dla działalności wszystkich dziewek i parobków mego folwarku. Z kilku uderzeń w koła wasąga wniosłem, że wysoce użyteczny sprzęt kuchenny zajął już nowe stanowisko i że za chwilę będę miał sposobność urzeczywistnić większą połowę uczynków miłosiernych, mających na celu zabezpieczenie doczesnej egzystencji osób, na których są wykonywane.
— Tu, serce, tu bliżej przysuń ławkę, rybeńko! — zaczęła znowu dama. — Kuba, ptaszeńku! trzymaj dobrze konie, żeby się nie spłoszyły, niebożęta. Sociu, jedyna pociecho moja, weź Mruczka, bo tu, widzę, psy są, żeby go choć nie roztargały, mizeraka!... Panie Postępowiczu, gołąbku, podaj rękę starej grzesznicy, bo jak padnę, to nawet kosteczek moich nie będziecie się mogli doliczyć!...
— Niech mi pani z łaski swojej poda nogę — odezwał się Pawełek — to ją uplacuję.
— Niech cię Bóg błogosławi, kochane dziecko, za twoją przychylność dla biednej osoby w podeszłym wieku!...
Zbliżyłem się znowu do okna i dostrzegłem, że na wasągu zaszły radykalne zmiany. Parasol zwinięto. Zamiast miłego oblicza staruszki dominowała w tej chwili nad wasągiem tylna część jej salopki, tudzież żółta w pomarańczowe kwiaty spódnica, z pośród fałdów której sterczała noga, jakiejby się nawet kilkoletni hipopotam nie zawstydził. Nogę tę Pawełek z niemałym trudem starał się sprowadzić do poziomu ławki, podczas gdy górne zakończenie otyłej damy utrzymywał w swoich objęciach, zsiniały skutkiem wytężenia, właściciel ponszy bez rękawów i kapelusza z termometrem. Tymczasem na łonie gimnazisty siedział tłusty i najeżony bury kot, którego widok zdawał się niezmiernie intrygować psy, otaczające wasąg.
— Aj, aj, aj!... Pawełku... żebym się tylko nie obwaliła — krzyknęła wysiadająca jejmość.
— Niech się pani nie boi — odrzekł mój pokojowiec. — Już jak ja pani nogę przypasuję do ławki, to niczem mur!...
— Aj... łapaj, serce, drugą nogę, bo mi się zaczyna w głowie kręcić — jęknęła znowu dama. Pawełek drugą nogę schwycił i już staruszka miała nią najspokojniej dotknąć ławki, kiedy nagle grubjański koncept gimnazisty pokrzyżował jej zewszechmiar logiczne i godziwe projekta i o mało nie stał się powodem najszkaradniejszego wypadku.
Lekkomyślny ten młodzieniec widocznie zbyt mało żywił współczucia dla trudnej pozycji damy, a natomiast z zadziwiającą gorliwością zajmował się bawieniem psów zapomocą trzymanego w rękach kota. Co chwilę pochylał go za wasąg i dotykał ogonem ziejących i kłapiących pysków jego nieprzyjaciół; aż wkońcu drobny lecz złośliwy zwierz, do najwyższego stopnia zaniepokojony o swoją przyszłość, wydarł się z nieszczerych uścisków niedobrego chłopca i parskając i mrucząc, wskoczył na pochyloną i szczęściem troskliwie obandażowaną głowę czcigodnej kobiety.
W tej opłakanej sytuacji zamieszanie przy wózku dosięgło najwyższego stopnia: rozjuszone zwierzęta wrzeszczały, każde podług właściwej metody; młodzi mężczyźni, otaczający damę, śmieli się z godną uwagi zaciekłością, — główna zaś bohaterka chwili wołała wniebogłosy:
— Jezus Marja!... Ratuj, kto w Boga wierzy!... A psik!... A kac!... Słowo stało się ciałem...
Nie mogłem dłużej być spokojnym widzem rozpusty nicponiów i dlatego, choć zaledwie do połowy ubrany, szybko wybiegłem na ganek.
Na mój widok psy ucichły i zaczęły się łasić; młokosy otaczający damę w jednej chwili zaprzestali manifestować swą nieprzyzwoitą wesołość; elegant z bródką pojmał kota. Pawełek zaś, jednym zamachem postawiwszy staruszkę na ziemi, a następnie schwyciwszy ciężką ławę, ulotnił się z nią jak kamfora, mając widocznie dużo słusznych powodów do unikania mego towarzystwa.
Przez chwilę ja i szanowna podróżna milczeliśmy, jak przystało na osoby, które doznały gwałtownego wzruszenia; wreszcie ona, ulegając zapewne wymaganiom etykiety, skazującej na pierwszeństwo piękną połowę rodu ludzkiego, — zaczęła:
— Ach, nieszczęście moje, co za fenomenalny wypadek z tym kotem, pułkowniku!... Myślałam, że zginę, jak pragnę zbawienia duszy mojej!... Sociu, serce, a pilnuj tam parasola i Mruczka... I cóż, pułkowniku, nie poznajesz mnie? Toż to ja, Pudencjanna Moździerznicka, wdowa po Grzegorzu, Panie świeć jego grzesznej duszy, Grzegorzu Moździerznickim, twoim kamracie i podkomendnym, majorze piątego pułku piechoty...
— Aaa... kochana majorowa! — zawołałem, chwytając w objęcia od kilkunastu lat niewidzianą przyjaciółkę, która w odpowiedzi wybuchnęła tak głośnym płaczem, że aż półsenne a nagle zbudzone jej koniki wykonały szereg ruchów, mających na celu, o ile się zdaje, sprawdzić możność dowolnego poruszania rozmaitemi częściami ich organizmu.
— Aj, cicho!... Kuba, rybeńko, uważaj, żeby się co złego nie stało. Patrzaj, pułkowniku, jak ten czas leci! taż to już chyba z piętnaście lat nie widzieliśmy się ze sobą? A pamiętasz, serce, jak za mną, kiedym była młoda, cały pułk szalał, — albo jak przez ciebie doktór Puszczadło swoją żonę zbił na kwaśne jabłko i z domu wypędził?...
— Kochana majorowo, może wejdziemy do pokoju?
— Nie szkodzi! spocznijmy trochę i w ganku, pokąd rzeczy nie zniosą... Ach, jakie gorąco, czysty ukrop!... Sociu, ptaszeńku — ciągnęła, zwracając się do gimnazisty — a ucałujże kolana naszemu dobrodziejowi i zwierzchnikowi twego nieboszczyka dziadka. Pułkowniku, serce, patrzajże, taż to mój wnuk po Ksawciu, sieroteńka bez ojca i matki, chodził do klas... Ukłoń się, Sociu!... No i cóż tak patrzysz jak złoczyńca?... Ludzi nie znasz, czy co?...
Nastąpiła wymiana ukłonów, poczem chwilkę odetchnąwszy, spotniała i zasapana staruszka mówiła dalej:
— Kubo! Pawełku!... a znieście, robaczki, nasze graty. Sociu, serce, dopilnuj, żeby kto nie ukradł parasola, poduszki i koszałki. Pamiętam, kiedym w roku 1843 jechała do Częstochowy własnemi końmi, to nas w drodze do ostatniej niteczki okradli, — żeby ich Bóg pokarał!... Ale, ale!... bodajże cię, — a toż ja tobie, pułkowniku, zapomniałam zaprezentować pana Postępowicza!... Już teraz nie mam nic, ani pamięci, ani apetytu i na nogi nie zdążam... Oto pan Hiacynt Postępowicz, człowiek bardzo uczony, z uniwersytetu, a także do pism pisuje! Teraz przez całe wakacje Socia uczył...
— Cezar, Brutus, Napoleon, Hiacynt Postępowicz — rekomendował się młodzieniec w ponszy — literat, chwilowo bawiący w domu szanownej majorowej, jako nauczyciel jej wnuka. Przytem czuję się w obowiązku nadmienić, że literackie prace moje okrywa najgłębsza tajemnica i że tylko bardzo zaufanym osobom okazuję artykuły, które...
— Ja to widział — przerywa literatowi Sotuś.
— I ja też! — dodaje majorowa z lekkim odcieniem dumy.
— Z tem wszystkiem jednak — mówił pedagog — miło mi będzie niektóre z moich utworów przedstawić szanownemu pułkownikowi...
— Ale... ale... a co dacie nam na śniadanie? — przerwała majorowa, widocznie nie dość przestrzegająca form towarzyskich.
— Pawełek! — krzyknąłem z całej siły, pragnąc zwrócić na inny przedmiot uwagę rozochoconego literata, który, niezrażony tem jednak, prawił dalej:
— Na szczęście mam w tej chwili kilka moich prac i, jeżeli państwo pozwolicie, będę mógł je odczytać. — Mówiąc to wydobywał z kieszeni i rozwijał jakieś zmięte i zabrudzone druki.
— Co państwo rozkażą? — przerwał mu tym razem Pawełek, zawsze obecny wtedy, gdy chodziło o sprawy, mające jakikolwiek związek ze śpiżarnią lub kuchnią.
— Ja chciałabym napić się kawy — rzekła majorowa — jeżeli jest dobra śmietanka i bułeczki. A ty, Sociu, co jeść będziesz?
— Ja?... Kluski z mlekiem!
— To i ja kluski! — pochwyciła majorowa — doskonale nadadzą się przed kawą.
— Są tu rozprawy o wychowaniu dzieci, o pożytkach astronomji, o emancypacji kobiet, o zarazie na kartofle... — ciągnął dalej literat, jakby nie domyślając się nawet, że w tej chwili na gruntowne jego prace nikt najmniejszej uwagi nie zwraca.
— A pan, panie Postępowiczu, co sobie życzysz? — pyta majorowa zacietrzewionego publicystę.
— Ja?... — odparł, jakby zbudzony ze snu — ja... mogę zjeść naprzykład parę jaj na miękko i porcją befsztyku, rozumie się przy herbacie. W czasie śniadania będę mógł państwu...
— Ach — przerwała znów dama — jaki ma gust dobry pan Hiacynt!... Ja sama z chęcią zjadłabym jaj i mięsa... Więc uważajże, Pawełku, ma być: kawa, herbata, kluski, jaja i befsztyk. A ty pułkowniku, serce, co zjesz?
— Cokolwiek, kochana przyjaciółko — odpowiadam, myśląc, że do podobnego śniadania jeden kucharz nie wystarczy.
Pawełek dyspozycji wysłuchał i, powtórzywszy ją bez omyłki, jakgdyby był szpajscetlem, na którym podkreślono nazwiska potraw, wykręcił się na pięcie i poleciał jak bomba do kuchni. Ponieważ zaś tłomoki, poduszka, koszałka, parasol i Mruczek znalazły się już na odpowiednich miejscach, nie ociągając się przeto dłużej, weszliśmy do domu w porządku, wymaganym przez prawa gościnności, z uwzględnieniem wieku i stanowiska osób obecnych.



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Aleksander Głowacki.