Kłopoty redaktora
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Kłopoty redaktora |
Pochodzenie | Pisma Bolesława Prusa tom III Drobiazgi |
Wydawca | Gebethner i Wolff |
Data wyd. | 1935 |
Druk | Drukarnia Narodowa |
Miejsce wyd. | Warszawa |
Źródło | Skany na commons |
Inne | Cały tekst |
Indeks stron |
OBRAZEK Z NIEDAWNEJ PRZESZŁOŚCI
„Co nieco się zatarło na przeszłości desce,
Niechaj odżyje w pieśni albo humoresce.“
— A napaliszżeż choć raz w tym djabelskim pieci[1] do stu piorunów! — woła względnie dość poważny mężczyzna, w futrze z psów, naśladujących niedźwiedzie. — Czego tu sterczysz, gapiu?
— Czekam na korektę.
— Czemże ci będę robił korektę, ośle jakiś, kiedy mi palce zesztywniały? Napal w piecu, to zrobię.
— Kiedy piec dymi, proszę pana.
— Bodajeście się wy zadymili, niedołęgi! — klnie w dalszym ciągu mężczyzna, trzepiąc się zziębniętemi rękami po bokach, na furmański sposób. — Odgrzejże mi przynajmniej atrament, bo zamarzł!
Chłopiec ze zmarzłym atramentem wyjeżdża do cieplejszych okolic, mężczyzna w futrze, ogrzawszy ręce, zkolei naciera sobie uszy mocno klerykalnej barwy, a tymczasem we drzwiach świątyni dobrego humoru pojawia się dyspozytor.
— Proszę pana redaktora — mówi przybyły — wstępnemu rysunkowi nos się zatarł.
— A więc cóż ja na to poradzę? przecież swego nosa mu nie oddam. Idźcie do rysownika.
— Rysownik także nie odda, bo sam nie ma; wreszcie już za późno.
— Uważam, żeś pan codzień dowcipniejszy, panie ten...
— My tu tak wszyscy potrochu, panie redaktorze. Zamiast rysunku, trzeba dać druk.
— A skądże panu druków wezmę, kiedy współpracownicy nie nadesłali rękopisów?
— Miał pan dać tego... kościotrupa, czy jak tam?
— Aha! „Kościotrup i dziewica,“ fantazja, dam, ale niech kto pisze, a ja będę dyktował; czy jest kto taki?
— Znajdzie się. Mieszka tu na górze jeden od adwokata, to go panu redaktorowi sprowadzę.
— Dobrze!... No i cóż? — pyta redaktor wchodzącego w tej chwili chłopca — rękopis masz?
— Gdzie tam, panie redaktorze! Pan Ochwatowicz strasznie chory i tylko kartkę przysłał.
— Dawaj ją tu!... — Czyta.
„Świat mi zbrzydł... głowa cięży... umieram bez nadziei i żalu... Przyszlijcie mi kilka rubli. — Ochwatowicz.“
„Post scriptum. Po drodze niechaj chłopak kupi parę cytryn.“
— A niechże cię zakwaszą! — woła redaktor, zabierając się znowu do ogrzewania rąk o boki. — A niechże cię!... Czyś widział pana Ochwatowicza?
— Widziałem, proszę pana; ma chustkę na głowie.
— Cóż mu jest?
— Nie wiem, proszę pana redaktora. Sługa mówiła, że go ludzie wczoraj o pierwszej w nocy z sani do pokoju przynieśli. Podobno był na imieninach.
— Ach! — wzdycha redaktor, padając na fotel i zasłaniając twarz rękoma.
Jednocześnie ukazuje się dyspozytor w towarzystwie łysego jegomości lat średnich, którego fizjognomja odznacza się dziwnym spokojem, graniczącym nieledwie z doskonałą obojętnością na wszystkie rzeczy tego świata.
— Panie redaktorze, przyszedł pan Dulski do pisania.
— Niech siada i pisze — mówi redaktor, nie odejmując rąk od twarzy.
— Dzień dobry panu! — odzywa się przybyły, nie zmieniając ani na chwilę swej apatycznej fizjognomji.
— Tam! — wskazuje dyspozytor, następnie sadowi obojętnego mężczyznę tyłem do grzbietu redaktora, podsuwa mu efekta piśmiennicze i jakiś dziennik na podkładkę.
— Panie dyspozytorze, ile będzie potrzeba szpalt „Kościotrupa i dziewicy?“
— Dwie... pół trzeciej...
— Bardzo dziś zimno — odzywa się pan Dulski.
— Piszemy, panie — mówi redaktor, nie patrząc nawet na bliźniego, który podjął się roli machiny kaligraficznej.
— Już z dziesięć lat nie pamiętam takiej zimy — zapewnia Dulski.
— Tytuł: „Kościotrup i dziewica“ — dyktuje redaktor.
Pióro Dulskiego poczyna skrzypieć.
„Step straszny... (kropki), okropny... (kropki), pusty... (kropki). Zamiast zieleni trawy — bielizna śniegu, zamiast świergotu ptasząt — krakanie wron i wichru wycie... (Od ustępu).
„Na pysznym arabczyku pędzi młoda dziewica, wiatr rozwiewa jej woal i czarną aksamitną amazonkę.“ (Od ustępu).
„Na posągowej twarzy dziewicy wyrzeźbił się wyraz przerażenia, bo tuż tuż, za jej pysznym rumakiem, gna stado wilków, złowrogo wywieszających krwawe języki i kłapiących wściekle porcelanowemi zębami.“
Redaktor nagle uciął, jakby chłód opisywanego stepu zamroził mu kaskadę słów. W uchylonych drzwiach ukazała się ostra bródka, haczykowaty nos i silnie wystrzyżona głowa.
— Aaa, pan Josek! Cóż pan każe?
— Upadam do nóg panu redaktorowi!... przyszedłem za te szedem rubli, co pan wie...
— Niema teraz. Panie Dulski, piszemy dalej.
— Jakto niema? Ja dżysz muszę gospodarzowi zapłaczić...
— Nie przeszkadzaj! „Z oczu i nozdrzy dzielnego bieguna sypały się iskry; pędził jak wiatr, gdy wtem dopadła go wilczyca i urwała mu ogon. Lunął potok krwi...“
— Jakże będzie, proszę pana redaktora?
— Nie dostaniesz teraz nic; nie przeszkadzaj!
— To ja zaczekam.
— Nie czekaj, powiadam ci...
— Kiedy ja nie mogę, proszę pana, ja muszę dżysz dostacz szedem rubli...
Redaktor z pochmurnego zrobił się majestatyczny.
— Josku — rzekł — dostaniesz za godzinę pół rubla, ale teraz wynoś się, bo...
Żydek znikł.
— Ale, ale... stój! stój! Przynieś mi jeszcze paczkę papierosów.
— Niech pan da pieniędzy.
— Nie mam drobnych; przynieś za swoje i zostaw w drukarni.
— Jakto to może być? To ja i pieniędzy nie dostanę i jeszcze mam papierosy kupować?...
— Za to możesz wypić kieliszek wódki.
— Także za swoje?
— Rozumie się! Tymczasem.
— Ny, ny!...
— Panie Dulski, piszemy dalej — mówi redaktor, spoglądając przez ramię na siedzącą za nim machinę.
„Drobny ten łup na chwilę tylko wstrzymał pędzące stado, które wnet dognało ofiarę...“
— Panie redaktorze! — woła wbiegający w tej chwili, mocno zaaferowany pan, w starej burce i pomiętym kapeluszu. — Panie redaktorze, na miłość boską, dajcie mi piętnaście rubli!...
— Piętnaście rubli? — pyta zdumiony redaktor, drepcząc nogami i gwałtownie zacierając ręce. — A artykuł przyniosłeś... pan?
— Mój Boże! dajcie mi pokój z artykułem przynajmniej teraz... Pan wiesz, moja żona...
— Aaa... winszuję!
— No, więc widzisz pan, czy w takiej chwili można myśleć o pisaniu?
— Panie — odparł surowo redaktor — powód taki mógłby stanowić sprawiedliwą wymówkę dla pańskiej żony, ale nigdy dla pana.
— Ależ panie redaktorze, nie dręcz mnie; potrzebuję piętnastu rubli, a pan mi...
— Za godzinę będziemy panu mogli ofiarować pięć rubli, teraz zaś... Panie Dulski, piszemy.
— A niech was! — mruknął przybyły, trzaskając drzwiami.
Pióro skrzypiało, redaktor dyktował.
„W tej chwili najtęższy wilk przyskoczył do cwałującego bieguna i urwał mu tylne kopyto z lewej strony; lecz szlachetne zwierzę, czując, jak drogi ciężar unosi, pędziło dalej, nie dotykając nogami śniegu. Potok krwi, płynący z ogona, zamarzł.“
Tym razem redaktor struchlał, ujrzawszy w otwartych drzwiach jakieś poważne oblicze, w kołnierz z rzeczywistych szopów oprawione.
— A, szanowny pan Goldfisz!... Cóż pana dobrodzieja sprowadziło tak wcześnie?
— Dzień dobry! Pan chyba żartuje, pan przecie wczoraj jeszcze miał mi oddać te sto dwadzieścia...
— Niechże pan Goldfisz siada, bardzo proszę! Spodziewam się, że synek pański miał dobrą cenzurę?
— Niczego!... Ale widzi pan, ja nie mam czasu, a panowie to mnie tak zawsze jakoś zamroczyć umieją.
— No, jeżeli pan Goldfisz nie ma czasu teraz, to możemy za parę dni nasz rachunek uregulować.
— Za parę dni?... To już chyba z komornikiem — odparł obrażony gość, zabierając się do odejścia.
— Chwileczkę... panie Goldfisz! Pan Goldfisz zna „Kupca Weneckiego“ Szekspira?
— Dlaczego nie mam znać? ja przecie całego Szekspira prawie na pamięć umiem.
— Pan wie, że do tej tragedji wchodzi lichwiarz nazwiskiem Szajlok?
— No tak, Szaja... wiem, wiem!
— Otóż wyobraź pan sobie, że otrzymaliśmy wczoraj miejską pocztą rysunek, a na nim... wiesz pan kogo? Oto pana! Jesteś pan tam przedstawiony z nożem w ręku i podpisem: „Abraham Goldfisz, Szajlok z Pociejowa, co na dwieście procent pożycza.“
— Kto takie głupstwo napisał?
— Nie wiem; swoją drogą jednak my rycinę zużytkujemy.
— Jakto, wyrysujecie panowie w piśmie?
— Naturalnie. Pan nas chcesz stradować, my więc nie mamy racji oszczędzać pana.
— No, ja panu redaktorowi co powiem. Ja z temi stu dwudziestoma rublami zaczekam jeszcze tydzień... dwa... niech będzie trzy — ale niech państwo tego nie zrobią...
— Hum! uważa pan Goldfisz... trudno... Artykułów nie mamy.
— Nie macie?... A jak ja chciałem wam dać, toście nie brali.
— Pański wiersz był strasznie słaby.
— Tamten słaby, ale ten, co mam teraz, to strasznie zdrowy. Przeczytam panu, com napisał: „O przyjaźni.“
Redaktor zgadza się, pan Goldfisz siada, wydobywa z kieszeni rękopis i czyta:
Przyjaciel wierny więcej znaczy,
Niż skarb niezmierny. On przebaczy
Wszystkie urazy
Kilka razy.
A jeśli ty jesteś w potrzebie,
Idziesz do niego, jak do szebie,
On tobie pożycza,
Pieniądze odlicza.
A jeśli masz jakie zgryzoty,
Czy to zmartwienie, czy kłopoty,
U niego pociechy szukasz.
Do jego serca pukasz...
— No, co pan redaktor na to?
— Pyszny wiersz!
— Pójdzie na ten numer?
— Na ten? Poszedłby, ale... naprzód nie jestem pewien, czy ten numer wyjdzie.
— Dlaczego nie jestem pewien?
— Zabrakło nam pieniędzy. Przez kilka dni (z powodu świąt) nie wpływała nam prenumerata.
Pan Goldfisz zamyślił się.
— No, a jakby poszedł, to z moim podpisem?
— Rozumie się! Kazałbym jeszcze odbić jeden numer dla pana na welinie, czerwonemi literami.
Pan Goldfisz powtórnie się zamyślił.
— Ile to potrzeba?
— Z pięćdziesiąt rubli.
— Aleby poszedł z moim podpisem i z czerwonemi literami?
— Jakżeś pan chciał?
— No... to ja panu pożyczę pięćdziesiąt rubli, tylko... niech pan do mnie za godzinę przyjdzie.
To powiedziawszy, pan Goldfisz wstał, odetchnął głęboko i czule pożegnawszy redaktora, wyszedł. Po upływie jednak kilku sekund wrócił znowu i uchylając drzwi, dodał:
— Z moim podpisem, pamiętaj pan!
Teraz dopiero na surowem redaktorskiem obliczu wykwitł uśmiech, który jednak należało powściągnąć przez wzgląd na wchodzącego dyspozytora.
— Panie redaktorze, przyszedłem po fantazją o kościotrupie, niech pan teraz da choć kawałek.
— Mówisz pan o „Kościotrupie i dziewicy?...“ Mogę dać teraz kawałek, za godzinę będzie reszta. Panie Dulski, proszę o rękopis!
Ale pan Dulski nie podniósł nawet schylonej głowy, tylko wciąż pisał zawzięcie.
— Panie Dulski! — zawołał dyspozytor — proszę o rękopis!...
Pan Dulski ciągle pisał.
Ten jawny dowód lekceważenia osób, wyższe zajmujących stanowiska, obruszył redaktora, który powstał z gniewem i z pod ręki Dulskiego wydarł papier. Lecz apatycznego człowieka nie obraził bynajmniej ten wybuch. Spokojnie strzepnął on pióro, i odwróciwszy głowę, rzekł:
— Bity charakter, panie!
Redaktor spojrzał na papier, przybliżył go do światła, przetarł oczy, a na twarz wystąpiły mu sine plamy.
— Co to jest?... „Pisarz Trybunału Cywilnego... Wiadomo czyni, iż na żądanie Jankiela Karabin, kupca w mieście gubernialnem... zamieszkałego, a zamieszkanie prawne u Franciszka Patykowskiego Patrona Trybunału...“ Co to znaczy?... ten człowiek zamiast pisać to, co ja mu dyktowałem, napisał ogłoszenie o subhastacji?...
— Z tego arkusza, panie — mówił Dulski — toby były cztery kancelaryjne...
— Czyś pan zwarjował?... — pyta redaktor.
— Najmniej dwa złote, panie — odpowiada nowokreowany literat.
— Ależ panie dyspozytorze, ten człowiek jest głuchy!
— Coś pan zrobił?... — wrzeszczy do ucha Dulskiemu zirytowany dyspozytor.
— Co? a przepisałem ogłoszenie z tej gazety, co kazał pan dyspozytor...
— Ależ ja ją panu tylko na podkładkę dałem! — odpowiada oburzony dyspozytor...
— Niechże was tu wszystkich najjaśniejsze!... — konkluduje redaktor.