Kaśka-Karjatyda (1922, powieść)/XIII
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Kaśka-Karjatyda |
Podtytuł | Powieść |
Wydawca | Instytut Literacki „Lektor” |
Data wyd. | 1922 |
Druk | Drukarnia i introligatornia M. Kossakowska |
Miejsce wyd. | Lublin |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tekst |
Indeks stron |
Przez cały tydzień Kaśka przychodziła co noc do pracowni Wodnickiego; przespawszy się na garści słomy, zaszytej w obszarpany worek, wstawała wczesnym rankiem, aby stanąć na podwyższeniu i przybierać właściwą pozę. Powoli oswajała się ze swem położeniem — ściągała, milcząc, podarty kaftanik i zrzucała podartą spódnicę. Poczem owijała się draperją z perkalu pozostawiając Wodnickiemu ułożenie fałdów. Spokojne zachowywanie się rzeźbiarza, przejętego do głębi tworzeniem nowego dzieła, oddziaływało na nią zbawiennie. Nie drżała już febrycznie, wchodząc na podwyższenie; zrozumiała, że może być spokojną wobec tego chłopca, którego drobne, gorące ręce dotykały jej obnażonych członków, nie sprawiając jej przecież uczucia przestrachu. On, cały oddany swej pracy, z gorączkowemi rumieńcami na twarzy, zapominał o krwi i zmysłach. Nagość Kaśki nie drażniła go — pragnął tylko stworzyć arcydzieło... drżał cały pragnąc wykonać je jaknajśpieszniej.
Całe rano trawiła Kaśka na pozowaniu, popołudnie spędzała w zakrystji kościelnej, szorując podłogi, myjąc okna, zmiatając ze ścian pajęczyny.
Staruszek dotrzymał słowa, zapewniając jej dziennie kilkanaście centów zapłaty. Musiała ciężko pracować, zgięta wpół, maczając swe kolana w kałużach brudnej wody. Wodnicki dał Kaśce czterdzieści centów po pierwszem posiedzeniu, reszta zaś pozowania odbywała się... na kredyt. Kaśka upominać się nie śmiała, rzeźbiarz był dla niej bardzo dobrym, żartował tylko czasem z jej głupoty — a zresztą bała się stracić tego noclegu, który miała w pracowni dozwolony. Był to zawsze kąt nad głową — i to coś znaczy. A może Wodnicki razem całą zapłatę odrazu uskuteczni? Kto to wiedzieć może!
W zakrystji spotykała czasem księdza, który ją spowiadał. Poznała go odrazu po zapachu mięty, która rozchodziła się wiecznie dokoła tego człowieka. Brzydki, ospowaty, z twarzą bezbarwną, modlił się, sycząc, oparty o aksamitny, wytarty klęcznik. Kaśka szorowała wówczas mosiężne ozdoby u szufladek szafy i ręka jej drżała na samą myśl, że ksiądz może ją poznać i zapytać, czy pokutę odprawiła w całości. Kaśka była tak znużona całodzienną pracą, że nie była w stanie odmówić nieskończonej ilości pacierzy, przepisanej przez księdza. Zresztą, te nagie posągi, bielejące wśród nocnych cieni, nie usposabiały ją do modlitwy. W połowie pacierza zasypiała, mając przed oczami majaczące posągi o wysmukłych, kształtnych konturach.
Próżną jednak była jej trwoga. Ksiądz nie zwracał na nią uwagi, szybko uchylał głowę i odchodził w inną stronę; czasami tylko spoglądał badawczo na skurczoną dziewczynę, a Kaśka chyliła się coraz więcej ku ziemi pod wpływem tego surowego, do głębi przenikającego ją wzroku.
Tymczasem w pracowni rzeźbiarza powstała wspaniała Karjatyda, szarzejąca w swych białych, wilgotnych całunach, którymi ją na noc przykrywano. Była to Kaśka, chwycona na gorąco z całą wspaniałą olbrzymią budową, z tem rozrośnięciem, które we wszystkich podziw budziło. Rysy nawet twarzy pozostały też same, złagodzone cokolwiek, zaostrzone, doprowadzone do delikatniejszych trochę linji. W skutek podobieństwa twarzy i wyraz ust tej Karjatydy był jakiś inny, dziwny, rzec można — bolesny. Kaśka zmęczona, osłabła, nie była w stanie ukryć cierpienia, które wyryło się bolesnemi linjami na jej twarzy. Rzeźbiarz bezwiednie boleść tę utrwalił w posągu, później zaś, spostrzegłszy tę rzecz niezwykłą, pragnął ją naprawić; namyślił się przecież i zostawił swą Karjatydę jakąś smutnie uśmiechniętą. Miała więc przetrwać tak wieki całe, ze śladami cierpienia na pięknej twarzy, miała kamiennemi źrenicami patrzeć na cały tłum mężczyzn, którzy, jak stado szakali, rzucali się na jej ciało, wyzyskując ją na wszelkie sposoby. Mały dziennikarz nie mógł patrzeć śmiało na tę wielką smutną dziewczynę. On przedstawiał ogół, a ogół ten bał się tej nagiej prawdy rzuconej mu z całą bezwzględnością w oczy. Wolał rozmarzać się nieistniejącemi kształtami lubieżnej Afrodyty, rozłożonej ponętnie na odłamie skały. Według niego, to było szczytem piękna, ostatniem słowem poezji. Taka gaza, drażniąca zmysły, działała nań podbudzająco, ogół upijał się rozkoszną pozą mitologicznej bogini, osłaniającej dwuznacznie swe wdzięki. Kaśka naga, wspaniała a wynędzniała, uśmiechająca się nie kokieteryjnie, ale boleśnie stawała nagle przed oczyma tłumu, jak znak zapytania. Wołała: „jestem kobietą rozwiniętą, kobietą-matką, a mimo to, zmaltretowaną jak zwierzę za wypełnienie celu, do którego mnie stworzono! Patrzcie, jak cierpię! spójrzcie na usta moje, jak gorżko skarżą się, pomimo milczenia! Wina moja wielka, ale cierpienia nie mniejsze, a wy, którzyście mnie pchnęli w przepaść, gdzież jest kara wasza?...“
Kaśka przez cały tydzień przychodziła do pracowni coraz spokojniejsza i, pomimo obawy o przyszłość, sypiała czasem kilka godzin bez przerwy. Głuchoniemy przywiązał się do niej nakształt psa wiernego i starał się wszelkimi sposobami osładzać jej dolę. Wystarał się dla niej o kawałek podartego koca i z uroczystą miną wręczył jej to okrycie. Kaśka nawzajem dzieliła się z nim pożywieniem, jakie przynosiła ze sobą — i tak te dwie nędze wspierały się wzajemnie. Chłopak sypiał teraz w kąciku na gołej podłodze, podłożywszy sobie tylko kułak pod głowę. Dopóki ogarki świecy, ustawione na postumentach, tliły, rzucając niepewne blaski, dotąd chłopak wpatrywał się uporczywie w układającą się do snu Kaśkę. Obecność tej wielkiej, tęgiej dziewczyny niepokoiła go dziwnie — kręcił się długo na podłodze, zanim zasnął. Nie dotknął się jej przecież więcej — budziła w nim obawę i szacunek. Obawiał się jej silnej pięści, choć nieraz przychodziła mu ochota pogłaskać jej gładkie ciało, różowiące się wśród promieni wiosennego ranka. Ona zdawała się nie dostrzegać nawet tego niepokoju, jaki bezwiednie budziła swą osobą. Wstawała rano już zmęczona, jak ten król duński, który pytał codziennie otaczających go dworzan: — „Więc jutro dzień jeszcze?“
Pewnego poranku dżdżysto i chłodno było na świecie. Oziębiło się nagle, a zimny deszcz bił w szyby pracowni. Kaśka drżała z zimna, stojąc nieosłonięta prawie niczem na środku wielkiej i wysokiej izby. Wodnicki, jakiś chmurny i zamyślony, pracował leniwie, gdyż, jako organizm bardziej wrażliwy, był niezmiernie czułym na zmiany powietrza. W kącie pracowni siedział głuchoniemy smutny i skurczony, jak pies, któremu słota dobry humor odbiera.
Deszcz bił w szyby ze zdwojoną siłą. Strugi wody spływały po taflach szklanych, znacząc się lśniącemi bruzdy. Zdaleka dochodził plusk wody, spadającej szumiącą kaskadą z pobliskiej rynny. W całym gmachu Politechniki cicho było i pusto. Zdawało się że pracowite mrówki pochowały się przed tą zimną szarugą wiosenna.
Nagle drzwi pracowni otworzyły się szybko. Kaśka drgnęła i opuściła ręce. We wchodzącym młodym człowieku poznała dawnego kochanka Budowskiej. Zapamiętała dobrze tego rosłego blondyna o szerokim karku, ujrzanego kilkakrotnie w żółtawym blasku latarni. On spojrzał na obnażoną dziewczynę i uśmiechnął się radośnie. Była to dla niego wcale dobra gratka, niezła rozrywka w ten szary i dżdżysty dzień wiosenny. Dość miał martwych trupów, które, ze względu na swe studja, krajać musiał. To żywe, zabarwione krwią ciało kobiece pociągnęło go ku sobie.
Dlatego szybko zrzucił zmoczone palto i postąpił na środek pracowni. Przywitał się z Wodnickim; przynosił mu Anatomję, której potrzebował na dni kilka. Położywszy książkę na ziemi, usiadł na odłamie kamienia. Wyjął papierośnicę i zapaliwszy cienki, tani papieros, patrzył, kiwając głową, na Kaśkę, która powoli odzyskawszy równowagę, przybrała dawną pozę.
— Skąd, u djabła, wytrzasnąłeś taką machinę? — zapytał nareszcie Wodnickiego. — To gmach, nie kobieta!
Ale Wodnicki nie był dziś w usposobieniu do żartów.
— Kupiłem ją na targu w wiązce marchwi — odparł sucho, nie odrywając się od pracy.
— Nie zawracaj! — zaczął znów student. — Na targu możeś ją i znalazł, ale nie w marchwi.
I z najwyższą uwagą zaczął się przypatrywać dziewczynie.
Nie poznawał jej przecież. Widział ją krótko i przelotnie. Wprawdzie sięgnął kiedyś po nią, gdy przyszła mu wypowiedzieć zlecenie swej pani, ale on po tyle kobiet sięgał, których twarzy nawet dostrzedz nie mógł w półzmroku wieczornym. Dlatego wydaje mu się zupełnie nową i nieznaną kobietą, a jego rozpasane zmysły z wielką lubością śledzą rozwinięte kształty dziewczyny.
Kaśka doznawała pod tym wzrokiem niewypowiedzianych męczarni. Znała już dobrze te oczy mężczyzn, powleczone mgłą białawą. Wiedziała, że jest to zapowiedź rozzwierzęcenia się człowieka. Drżała na samą myśl, że może paść ofiarą tego zbydlęcenia.
Dlatego doznała niewypowiedzianej ulgi, gdy Wodnicki oznajmił jej koniec posiedzenia. Praca mu nie szła widocznie, wolał odłożyć ją na później.
Gdy Kaśka zeszła z podwyższenia, na którem pozowała, musiała przechodzić koło studenta, siedzącego obok zrzuconej przez nią odzieży. Zakrywając się skrzyżowanemi na piersiach rękami, starała się przesunąć obok tego mężczyzny tak, aby nie dotknąć jego nóg wyciągniętych.
Ale on porwał się z miejsca i postąpił kilka kroków. Szybko objął Kaśkę w pół i przysunął ku sobie — ona wyrwała się z tych objęć, odpychając go z całą siłą, na jaką zdobyć się mogła.
Student zachwiał się i wpadł na głaz, na którym siedział poprzednio. Nie znalazł przecież innego słowa dla wyrażenia swego zdziwienia, nad te wyrazy:
— A to bestja!
Wodnicki, ubierający się do wyjścia, odwrócił głowę.
— Daj jej spokój, to taka nędza!
Kaśka spojrzała na małego rzeźbiarza z najwyższą wdzięcznością.
Taka nędza!
O, tak! miał rację ten poczciwy chłopak. Była to nędza zbyt wielka, aby rozkosz od niej wziąć było można.
Ale inaczej myślał student. Ten opór podniecił go i utrwalił w raz powziętym zamiarze. Taka nędzarka ośmiela się opierać jeszcze! jemu, który nawet w salonach umiał wybierać kochanki. I ze zdwojoną złością spogląda na ubierającą się Kaśkę. Wprawdzie łachmany, które nakłada, nie są zbyt pociągające, ale dla roznamiętnionego mężczyzny czyż jest co wstrętnego?
Z pod obszarpanego kaftanika prześwieca nagie ramię... To wystarcza, aby zwierzę nie usnęło... Kawałek białego ciała! oto wszystko, czego pragną mężczyźni. Wychodzi więc z Wodnickim, postanawiając za chwilę powrócić. I na rogu ulicy żegna się szybko z rzeźbiarzem, skręcając w wąską uliczkę, tworzącą rodzaj przesmyku. Za chwilę wpada do pracowni, spotykając się w progu z wychodzącą także Kaśką. Szybkim ruchem ręki zatrzymuje dziewczynę, która, zdziwiona i przerażona, cofa się mimowoli pomiędzy posągi tak białe, jak jej twarz pobladła od przestrachu i wewnętrznego wzruszenia.
Wie dobrze, czego chce ten mężczyzna, którego spojrzenia palą jeszcze, jak otrzymana świeżo chłosta. I w nadmiarze przestrachu przyciska się do zimnej podstawy posągów, jakby u niemych głazów szukając obrony przeciw ludziom, napastującym ją w nędzy i cierpieniu. Pracownię zaległa wielka cisza.
Tych dwoje ludzi stało naprzeciw siebie długą chwilę, nie mówiąc ani słowa. Tylko ciężki, przyśpieszony oddech mężczyzny przecinał powietrze, łącząc się z pluskiem wody, ściekającej wzdłuż szyb. Kobieta zaparła dech w sobie, patrząc rozszerzonemi źrenicami, zaciskając pięście, gotowa już do walki, przyuczona do niej, jak bezdomne, wiecznie gnane po rozstajach zwierzę.
Mężczyzna pierwszy posunął się naprzód, w kilku krokach stanął przy dziewczynie, uśmiechając się jakoś dziwnie, konwulsyjnie prawie. I wyciągnął rękę, jako pan stworzenia, aby zagarnąć tę istotę, rzuconą mu na pastwę i na zużywanie wieczne. Ale ona wstrząsnęła się nagle w swych łachmanach i obydwoma rękami starała się powściągnąć napastnika. Cała trywialność jej rysów znikła pod wyrazem szalonego gniewu i wstrętu, jaki ściągnął jej rysy. Cała pogarda, zebrana przez krótkie a tak smutne życie, skoncentrowała się w tej chwili w jej zwykle przygasłych źrenicach. Patrzyła wprost w oczy mężczyźnie, a usta skrzywiła nerwowo. Miała wygląd lwicy, broniącej się od napaści ludzi.
Lecz on nie zwracał na to żadnej uwagi. Krew, bijąca mu do głowy, pozbawiała go przytomności, — szedł na oślep, pragnąc tylko dopiąć celu. Namiętność dodawała mu chwilowo siły. Szybko odsunął wyciągnięte ręce dziewczyny i przyciągnął ją ku sobie. Rozpoczęła się teraz straszna walka, walka na życie i śmierć. Była to walka ohydna, najnikczemniejsza, jaką kiedykolwiek człowiek mógł prowadzić, — coś, co lodem krew w żyłach ścinać powinno. Kobieta broniła samej siebie, swego „ja“, swego ciała, wszystkiego, co było jeszcze jej własnością; mężczyzna kaleczył ją, bił, szarpał, nie zważając na jęki nieszczęśliwej, dlatego tylko, aby ją zbezcześcić i porzucić z hańbą i niezatartem nigdy ohydnem wspomnieniem.
Nagle z poza odłamów kamieni i płyt poustawianych porwała się drobna istota; straszny i dziki wrzask rozległ się w powietrzu. Był to głuchoniemy, który jak dziki ptak spadł na tych dwoje ludzi, maltretujących się wzajemnie. Cienkimi, długimi palcami porwał bujne włosy mężczyzny i począł ciągnąć je z całej siły, nie przestając krzyczeć bezustannie. Szalony ból, jaki poczuł nagle kochanek Julji, zmusił go do opuszczenia Kaśki, która w tej chwili bezwładna osunęła się na ziemię. Głuchoniemy rzucił się teraz z całą wściekłością na odurzonego tym niespodziewanym wrogiem studenta. Z małpią zręcznością skacząc do twarzy, ranił go boleśnie, drapiąc paznokciami. Sposób ten nie zawiódł — bo piękny blondyn opuścił szybko pracownię, trzaskając silnie drzwiami. Pod strugami zimnej wody powrócił do równowagi i, postawszy chwilkę na dziedzińcu, posunął szybko w stronę domu. Twarz miał podrapaną i pokrwawioną, zasłaniał się starannie parasolem, bojąc się jakiego spotkania. Tymczasem w pracowni leżała na ziemi Kaśka, drgając konwulsyjnie i jęcząc cicho. Cała ta walka wyczerpała jej siły i wstrząsnęła jej organizmem do głębi.
Koło niej klęczał głuchoniemy, usiłując uspokoić i pocieszyć nieszczęśliwą. Wył, jak pies wierny, rozumiejący cierpienie swego pana. Łzy szkliły mu się w oczach, a cała twarz wyrażała niekłamane współczucie. Obnażone ciało kobiety przeświecało przez podartą odzież, chłopak przecież nie dotknął ciała. Owszem, delikatnie, spokojnie zesunął potargane szmaty i klęczał tak dalej, płacząc rzewnie.
Był to jeden mężczyzna, spotkany na drodze życia przez Kaśkę, który nie zażądał ostatecznie wyzyskania jej nieszczęśliwej istoty. Ten mężczyzna miał dla niej łzę współczucia i zjawił się przed nią nie ze zwierzęcą namiętnością. Wyznajmy jednak smutną prawdę. Ten mężczyzna był przecież tylko... idjotą!