Kaśka-Karjatyda (1922, powieść)/XIV

<<< Dane tekstu >>>
Autor Gabriela Zapolska
Tytuł Kaśka-Karjatyda
Podtytuł Powieść
Wydawca Instytut Literacki „Lektor”
Data wyd. 1922
Druk Drukarnia i introligatornia M. Kossakowska
Miejsce wyd. Lublin
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


Nazajutrz po opisanem zdarzeniu Kaśka czuła się tak chorą, że nie była w stanie zająć miejsca na podwyższeniu i przybrać zwykłej pozy. Dojmujące kurcze, jakie ściskały jej wnętrzności, zmuszały ją do tłumienia w sobie jęków, wydzierających się gwałtownie na usta. Przytem cierpiała ból głowy i silne osłabienie krzyża.
Chwilę stała milcząca i zgnębiona tym swoim stanem, trzymając w ręku ściągnięty z siebie kaftanik.
Wodnicki siedział na małym, drewnianym koziołku, także chmurny i zdenerwowany. Słota przeciągała się ciągle, a nerwy młodego chłopca rozprzężały się pod wpływem tej wilgoci. Popatrzył chwilkę na Kaśkę, poczem odrzucił mokre płaty, okrywające projekt Karjatydy.
— Możesz już iść sobie — wyrzekł po chwili, zakrywając znów swą pracę; — nie masz tu po co przychodzić, już jesteś niepotrzebna!
Niepotrzebna!
Tak — zaprawdę, była niepotrzebna. Jeszcze jeden wyzysk jej ciała, ściągnięcie tego co się dało z najlepszych części jej istoty, a potem zimna odprawa.
Odejdź! — jesteś niepotrzebna!
Zostawiła tu wszystko, co miała najlepszego, najpiękniejszego w sobie ta nędzarka; ciało jej da może sławę, kto wie, może dużo pieniędzy, ale ona sama, ona, ten szkielet, to rusztowanie, na którem wznoszono arcydzieło, odejść precz może — bo już niepotrzebna! Kaśka, milcząc, zbierała się do odejścia.
Znów uciekał jej z rąk zarobek, jakiego się spodziewała, bo rzeźbiarz nie miał widocznie zamiaru opłacić swej modelki choćby szumnie przyobiecanemi trzema szóstkami.
Siedział teraz, pogwizdując walca z Gasparone i łupiąc tafelkę miki ostrym paznokciem.
— A nie przychodź więcej tu na noc — dodał, przestając nagle gwizdać. — Zarządzający gmachem widział cię i robi mi wymówki. Możesz mnie narazić na podejrzenie.
Kaśka nic nie odpowiedziała. Traciła znów przytułek na noc, wiedziała, że znów tułać się będzie po rowach lub krzakach Wysokiej Góry. Przymknęła oczy, jakby rażona nagle widokiem czegoś strasznego, co ją oczekiwało. Powoli przecież zebrała resztki sił i postąpiła w stronę drzwi.
Wodnicki w tej jej powolności upatrzył oczekiwanie słusznie należnej zapłaty.
— Słuchaj, ty maszkaro — zawołał, wyciągając wspaniałym gestem rękę, — przyjdź do mnie za tydzień, albo za miesiąc, to ci dam kilka guldenów. No cóż, przyjdziesz?
Był w tej chwili zupełnie szczerym. Żałował tej nędzarki, obdartej i bosej, która szła w taką szarugę w świat, bez grosza i pewnego zarobku. Tylko tego ranka był djabelnie goły, bo — jak się wyrażał — „flota mu nie dopisała“.
Gdyby miał pieniądze, rzuciłby je bez wątpienia tej biednej dziewczynie, która teraz, stojąc koło drzwi, łzawemi oczami wpatrywała się w przestrzeń.
— Może ci nawet znajdę u kogo zajęcie — dodał, uśmiechając się dziwacznie, — tylko, że ty coś djabelnie wychodzisz z formy.
Spojrzeniem domówił reszty.
Kaśkę oblała gorąca fala krwi. Żartu nie rozumiała wcale, ale uśmiech, spojrzenie, gest, pojęła w jednej chwili. Nerwowym ruchem zacisnęła dokoła siebie swe łachmany. Jakto? więc to już znać tak bardzo, że ludzie spostrzegają i wyśmiewają się z niej, rzucając jej tę hańbę w oczy?
Jak szalona wybiegła z gmachu Politechniki, nie oglądając się nawet poza siebie. Nigdy nie czuła tak swego upadku, jak w tej chwili. Dokąd sądziła, że stan jej jest widomy tylko jej samej, łudziła się, że przecież nie ma swej hańby wyrytej na czole. A teraz już wiedzą! wszyscy wiedzieć będą! Gdzież się ukryje przed szyderstwem i pogardą ludzi? A gdy dziecię przyjdzie na świat, co z nim pocznie? w jaki sposób wychować je potrafi?
Całe długie dwa tygodnie pracowała jeszcze Kaśka w kościele, szorując podłogi korytarzy, myjąc kamienne posadzki lub wysokie okna zakrystji. Był to wiosenny porządek świątyni, przygotowanie do miesiąca Marji, który się zbliżał z całą zielonością i wonią wiosenną. Deszcz przestał padać i dokoła czuć było nadchodzącą wiosnę.
W zakrystji czyniono wielkie przygotowania. Wyjmowano wysokie, białe, drewniane lichtarze, a skurczone dewotki przyozdabiały je liśćmi z zielonej kitajki. Całe stosy nadzwyczajnych, białych i zielonych róż zalegały stoły zakrystji. Chwilami pobożną ciszę przerywał szept dewotki, która w nadmiarze gorącej świętobliwości przylepiła się czarną suknią do świeżo polakierowanego lichtarza. W jednym z takich wypadków zawezwano pracującego w kaplicy malarza, aby naprawił uszkodzenia, a malarz zapotrzebował białego lakieru, zostawionego w składzie koło izdebki zakrystjana.
Kaśka powracała właśnie z kościoła z szaflikiem brudnej wody i ścierką pod pachą.
— Hej! dziewczyno! zawołał malarz, — a przynieśno biały lakier z komórki pod schodami. Idź tylko żywo!
Dewotki podniosły głowy i spojrzały na Kaśkę. Pomiędzy niemi znajdował się ospowaty ksiądz, spowiednik Kaśki. Stał okolony girlandami śnieżnych róż, czerniąc się w swej sutannie, jak wielka atramentowa plama na czystej ćwiartce papieru. Ukośne jego oczy pobiegły w kierunku dziewczyny i obrzuciły szybko jej postać. Musiał przecież spostrzedz teraz coś, za czem śledził oddawna, bo zmarszczył brwi i gniewnie poruszył się tak, że bibulane róże zaszeleściły dokoła, jak liście jesienne.
Gdy Kaśka opuściła zakrystję, ospowaty ksiądz wyszedł po chwili temiż samemi co ona drzwiami. Czekał na nią widocznie w korytarzu, bo Kaśka spotkała się z nim w ciemnem przejściu tak, że wyminąć go niepostrzeżenie było niepodobieństwem. Zbliżała się więc wolno, spuszczając oczy w ziemię. Złe przeczucie szarpnęło jej sercem; czuła, iż spotka ją nowe jakieś cierpienie. Ksiądz stał tymczasem wyprostowany, surowy, z brwią zmarszczoną, rękami na piersiach założonemi. Gdy dziewczyna zrównała się z nim prawie, zatrzymał ją jednem słowem:
— Stój!
Kaśka stanęła jak wryta, opierając się o ścianę.
— Jak się nazywasz?
— Kaśka Olejarek.
— Jesteś zamężna?
Kaśka milczała, oddychając ciężko. Kłamać nie chciała, nie mogła — i to jeszcze przed księdzem!
— A więc „jesteś dziewczyną!“ — ciągnął dalej ksiądz z niewzruszoną powagą; — jak śmiesz kręcić się tu po Domu Bożym, będąc w podobnem położeniu? Czy nie boisz się Boga i gniewu Jego?
Unosił się powoli, sądząc się być w konfesjonale.
— Jesteś zwierzę nieczyste, owca parszywa, która odbiegła od trzody... Idź stąd precz i nie zanieczyszczaj Pańskiej świątyni. Tu tylko wierni mają przystęp.
I odebrawszy z rąk drżącej jak liść dziewczyny garnek z lakierem, zwrócił się w stronę zakrystji, skąd dobiegały szepty dewotek i szelest róż bibulanych.
Gdy Kaśka wyszła na ulicę, ciemno już było zupełnie. Długi czas przesiedziała skurczona na ziemi, nie śmiąc wyjść i spojrzeć ludziom w oczy. Gdy przecież znalazła się wśród ulicznego gwaru, musiała powziąć już jakieś postanowienie, bo z pośpiechem gorączkowym skierowała się w stronę zamieszkanego dawniej przez nią przedmieścia. Szła szybko, roztrącając ludzi, z twarzą rozpaloną, zaciskając dokoła siebie łachmany. Wkrótce stanęła tuż przed bramą domu, tak jej znanego i drogiego w dawnych czasach. Wzrok zapuściła w ciemną głębię bramy, której przecież przestąpić nie śmiała. Szukała widocznie Jana, w swem podrażnieniu najwyższem, może chciała zemścić się za doznawane od chwili poznania go krzywdy. Zaciśnięte konwulsyjnie usta nie wróżyły nic dobrego. Wyraz twarzy miała ten sam, z jakim porwała Rózię za włosy, tam wysoko, w ciemnej komorze poddasza. Wreszcie długo maltretowane zwierzę podniosło głowę, — szukała sprawcy swych nieszczęść, czaiła się nań, jak zwierzę drapieżne, ranione boleśnie.
Szczęściem przecież dla Jana, z bramy domu wybiegła Marynka i przy bladem świetle latarni zwróciła uwagę na tę wielką postać w łachmanach, stojącą nieruchomo przed bramą. Obdarta kobieta przypomniała Marynce Kaśkę. Zbliżyła się szybko i odrazu poznała „tłomoka z trzeciego“, jak dawniej Kaśkę w kamienicy nazywano. Kaśka, nie rada temu spotkaniu, odwróciła szybko głowę, ale Marynka chwyciła ją za spódnicę.
— Kaśko, to ty? cóż ty tutaj robisz?
Nie mówiła jej, jak zwykle, „panno“ — czuła, że nazwa ta byłaby śmieszną wobec łachmanów, okrywających ciało spotkanej. Kaśka spojrzała na mówiącą ponuro, z pod brwi zsuniętych, ale nie odpowiedziała ani słowa.
— Jeśli czekasz na tego urwipołcia Jana — zaczęła mówić Marynka, zgadując z przenikliwością, właściwą kobietom, powód zjawienia się Kaśki, — to nie doczekasz się tak prędko. Mamy już innego stróża, a ten łajdak poszedł służyć gdzieindziej. Takie ciągle romanse po piętrzakach prowadził, to z tą, to znów z inną, że furtem były awantury. Bez to go wygnali i recht mieli... niech kobiet nie zaprzepaszcza ten postrunek szubieniczny.
Kaśka opuściła głowę na piersi.
Cała gorączkowa chęć zemsty rozwiała się w jednej chwili. W sercu czuła tylko ból dojmujący na myśl, że Jan bałamucił się ciągle, podczas gdy ona cierpiała tak bardzo, bardzo...
Marynka pociągnęła Kaśkę we framugę bramy. Zaczęła od opowiadania o sobie, o swem zdrowiu, które psuło się z dniem każdym, o przykrym, suchym kaszlu, dręczącym ją po nocach. Potem z szybkością, właściwą tej zmiennej naturze, zwróciła swoję uwagę na Kaśkę i starała się dowiedzieć o wszystkiem, co spotkało dziewczynę od chwili pójścia do cyrkułu.
Kaśka osunęła się na ziemię i powoli gorący potok łez spłynął jej z oczu. Siedziała teraz na tem samem miejscu, na którem oddała się Janowi owego pamiętnego jesiennego wieczoru, gdy zbita i zmoczona, jak zwierzę, przypadła do stóp niby kochającego ją człowieka.
— Głupia! ja się z tobą ożenię!...
I szept ten zdawał się unosić jeszcze w powietrzu pod sklepieniem bramy, ten szept, który owionął ją wtedy razem z gorącym oddechem mężczyzny i uczynił bezwładną wobec jego woli. Marynka pochyliła się nad płaczącą i cierpliwie wydobyła z niej całą prawdę. Kaśka powoli wyspowiadała się z całej nędzy swojej, szczęśliwa, że ma przed kim wyżalić się i opowiedzieć swe cierpienia. Nawet stanu swego nie zataiła przed Marynką, która wiadomość tę przyjęła jako rzecz zupełnie naturalną.
— A jakże chciałaś, żeby miało być? — zapytała z całą bezczelną naiwnością, — to mus, to już takie pokaranie na kobiety za to, że nie są porządne, jak należy.
Poczem zamyśliła się chwilę.
— A cóż ty teraz zrobisz ze sobą? — spytała.
Kaśka wzruszyła ramionami.
— Nie wiem! chyba się do wody cisnę, bo już nie mam żadnego obrotu wedle siebie i nie wiem, gdzie się zadzieć!
— Do wody! — zawołała Marynka, — jaka ty mądrala! do wody byś nie poszła! o, nie!
— Bez co?
— Bez strach! ja byłam już raz nad stawami, wiesz, tam za Kamienną Wolą, ale takem się wody zlękła, że gnałam co sił do domu. Tybyś tak samo drałowała, bo woda czarna jak szuwaks i aż w piętach drze, jak się na nią spojrzeć.
Kaśka nie zaprzeczała; być może — Marynka miała słuszność. Mówi się chętnie o śmierci, a jak na to padnie, to strach człowieka zbiera. Zapewne i ona nie miałaby odwagi skoczyć do wody, skoro Marynka jej nie miała. Milczały chwilę jeszcze, poczem Marynka pierwsza zaczęła rozmowę.
— To ksiądz cię z kościoła wygnał?
— A jakże — odparła Kaśka.
— No, recht bo miał — dowodziła Marynka, — to nie wypada po kościele się włóczyć w takim grzechu, jak ty jesteś. Księża tego ścierpieć nie mogą.
Kaśka pomyślała chwilę. Więc wtedy, gdy padała w objęcia kochankowi, gdy ciepła jeszcze od rannego powitania wpadała do kościoła, aby przeżegnać się przed ołtarzem Marji, wtedy nikt nie wypędził jej ze świątyni, nikt nie poczytywał jej za grzesznicę przeklętą. Dziś wszakże, gdy została matką, wytrącają ją poza próg kościoła, jak zwierzę nieczyste, kalające swą obecnością poświęcane mury.
I ta sama Marynka, której zniszczone ciało nosi widome ślady rozpusty, dowodzi z całem przeświadczeniem o „grzechu“ Kaśki, uosobionym w dziecku, rzucającem się w łonie dziewczyny.
Marynka przecież umysłem praktycznym zastanawiała się nad dalszym losem Kaśki. Chciała koniecznie dopomódz tej nieszczęśliwej istocie, która zmęczona i zgnębiona, drżała w kącie bramy.
Wypytawszy się o stan kasy i inne drobne szczegóły, Marynka powzięła nagle myśl, która w tej chwili okazywała się jedyną deską zbawienia.
— Zaprowadzę cię do Sznaglowej.
Kaśka spojrzała na rozpromienioną przyjaciółkę.
— Kto to Sznaglowa?
— To bardzo porządna kobieta, mieszka na Gliniankach, chodź tylko. Już ona cię do choroby przechowa i wyżywi.
— Nie mam jej czem zapłacić — wyjąkała Kaśka.
— Ah, ty bałwanico jedna... Sznaglowej tylko panie płacą. My idziemy w dług. Jak będziesz już zdrowa, pójdziesz na mamkę i dług Sznaglowej za ciebie ci, co cię wezmą, zapłacą. No, rozumiesz?
Tak! teraz Kaśka zrozumiała całą kombinację. Mniejsza z tem, pójdzie „w dług“ do Sznaglowej, byleby miała tylko dach i kawałek chleba, a dla dziecka jaką szmacinę. Potem, kto wie — może się znajdą litościwi ludzie, którzy pozwolą jej zabrać dziecko ze sobą i nie rozłączać się z niem wcale.
Chętnie więc powstaje z ziemi i kieruje się na ulicę. Do Glinianek z przedmieścia niedaleko. Marynka podejmuje się przeprowadzić przyjaciółkę i zarekomendować Sznaglowej. Pani jej wyszła, dziewczyna więc ma wolny wieczór przed sobą i spożytkuje go dla poprawienia doli nienawidzonej dawniej przez siebie rywalki. Obie kobiety wydostały się szybko na wały, okalające miasto. Wieczorna wiosenna woń rozlewała się w powietrzu. Na wałach cicho było i spokojnie. Tylko rozkochane pary szybko mknęły w cieniu wzdłuż rowów, kopanych przez żołnierzy. Ciemno było dokoła, a była to ciemność wioskowa, nieprzerywana żółtem światłem gazu. Gdzieniegdzie błyszczały tylko światełka z poza krzaków. To małe okienka domków, ukrytych w gęstwinie. Domki te rosły nad drogą, jak grzyby niskie o płaskich pokrywach. Było ich wiele, cały szereg większych lub mniejszych, stosownie do zamożności właściciela.
Przed jednym z tych domków zatrzymała się Marynka. Ponieważ stał na wzgórzu, drewniane schodki ułatwiały możność dostania się do wnętrza. Domek był mały, niski, zapadnięty w ziemię. Okolony cały drzewami, tonął prawie w wiosennej delikatnej zieloności.
W oknach świeciło się słabo. Jedno z tych okien starannie było przysłonięte podartą jakąś szmatą. Przez rozdarte tkaniny przedzierały się smugi bladego światła, formując rodzaj krzyża na tle ciemnem.
Kaśka zauważyła to okno, wstępując po drewnianych, nawpół przegniłych schodach. Wpatrzyła się w to rozdarcie zasłony, tak dziwnie tworzące krzyż świetlany, i oczów od tych jasnych smug oderwać nie mogła. Dwie postacie stały przy samem wejściu do domku. Dwie kobiety rozmawiały pochylone ku sobie. W nocnej ciszy do uszów dziewczyn doleciały następujące słowa, wypowiedziane jakimś dziwnie ostrym szeptem:
— Wypić po połowie rano i wieczór, potem trzy dni czekać... jak nie poskutkuje, przyjść znów. Dam jeszcze raz tyle.
— To sama Sznaglowa — wyrzekła Marynka, ciągnąc Kaśkę za spódnicę, a potem dodała podniesionym głosem: — Dobry wieczór pani Sznagiel, prowadzę pani dobry interes, będzie pani kontenta.
Rozmawiające kobiety odsunęły się szybko. Jedna pozostała u drzwi domu, druga zaczęła iść ku schodkom. Otarła się o wchodzącą właśnie na płaszczyznę Kaśkę. Była ubrana strojnie, w dolmanie, ubranym dżetami, które w ciemności zaświeciły jak świętojańskie robaczki. Twarz zasłaniała starannie ręką, ubraną w długą, ciemną rękawiczkę.
Gdy przeszła, Marynka uśmiechnęła się pogardliwie.
— Jakaś marmuzela, niechby tylko Sznaglowa dobrze zdarła, bo to płacić może taka djablica.
Tymczasem Sznaglowa wysunęła się z cienia i stanęła obok oświetlonego okna. Kaśka ujrzała wtedy szczupłą, niską kobietę o czarnych oczach, czarnych włosach i śniadej cerze. Ubrana skromnie, nawet biednie, miała powierzchowność spokojnej, cichej żony rzemieślnika, oczekującej na powrót męża. W ręku tylko ściskała małą flaszeczkę, pełną brunatnego płynu. Flaszeczkę tę starała się ukryć przed przenikliwemi oczami Marynki.
— Kogóż mi to panna prowadzi? — zapytała wolno, starając się rozróżnić cokolwiek wśród ciemności.
— Moję krewniaczkę — odparła Marynka, — weź ją pani do siebie na wikt i stancję, a to ona pani odsłuży. Zresztą, patrz pani, jaka to machina... to będzie dobra mamka i weźmie pani za nią grube pieniądze.
Sznaglowa nie poruszyła się nawet z miejsca.
— Chodź panna tu bliżej — wyrzekła do Kaśki.
Marynka popchnęła przyjaciółkę i w mgnieniu oka Kaśka znalazła się tuż przed Sznaglową. Światło, bijące z okna, oblało jej wynędzniałą postać. Drżąca i pokorna, stała, blednąc pod badawczym wzrokiem Sznaglowej. Mogła być znów wypędzoną i niewpuszczoną do tego domku, w którym przecież musiało być ciszej i spokojniej, niż na Wysokiej Górze.
Ale Sznaglowa zmysłem znawcy pojęła, że ta wielka, tęga, pysznie zbudowana kobieta może przedstawiać dla niej świetny interes. Jako mamka, Kaśka mogła być nieopłacalną teraz, gdy dobrych, silnych mamek brakowało coraz bardziej. Dlatego po chwilowej pauzie zwróciła się ku drzwiom, a roztwierając je, wyrzekła niemal rozkazująco:
— Wejdź panna!
I Kaśka wstąpiła poza ten próg, który przebyć gorąco pragnęła. Na samym wstępie przecież cofnęła się mimowolnie. Stłumiony, bolesny kobiecy jęk powitał ją w progu. Jęk ten wydostawał się z izdebki, której drzwi szczelnie były zamknięte. Według wyrachowania Kaśki, okno przysłonięte rozdartą zasłoną należało właśnie do tej izdebki. Któż mógł jęczeć tak żałośnie poza temi drzwiami, poza tem oknem, które pokrywał rodzaj śmiertelnego całunu, znaczonego świetlanym znakiem krzyża?... Kaśka stała w progu, wsłuchując się w te jęki.
Instynktem, wrodzonym każdej kobiecie, zrozumiała znaczenie tej bolesnej skargi. Sznaglowa rozmawiała jeszcze z Marynką, stojąc we drzwiach, zwrócona twarzą na zewnątrz.
Nagle drzwi izdebki otwarły się z trzaskiem. Młode, zaledwie czternastoletnie dziewczę, bose i odziane nędzną, podartą spódniczką, wypadło na środek sieni. Nie uważając na Kaśkę, pobiegła ku Sznaglowej, a pociągnąwszy ją za suknię, zawołała:
— Matka! chodź!... nieżywe.
Sznaglowa odwróciła się szybko.
— Czego wrzeszczysz! — wyrzekła, kierując się w stronę izdebki; — masz klucz od komody, idź po papier i po szpilki, a nastaw też garnuszek rumianku dla chorej.
Domówiwszy tych słów, podała małej dziewczynie niewielki kluczyk i znikła we drzwiach izdebki.
Dziewczyna z szelestem i hałasem otworzyła drugie drzwi po przeciwległej stronie i wbiegła do drugiej połowy domu. Kaśka, zapomniana przez wszystkich, oparła się o ścianę i patrzyła strwożona przed siebie.
Cicho było teraz dokoła. Jęki ustały, słychać było tylko krzątanie się Sznaglowej po izdebce.
Nieżywe!
Zapewne dziecko, które kobieta, ukryta poza temi drzwiami, rodziła, skarżąc się tak boleśnie.
Nieżywe!
Trup witał Kaśkę w progu tego domu, trup dziecka, które nigdy świata oglądać nie miało, a przecież już żyło w łonie matki, cierpiało z nią wspólnie i wspólnie się cieszyło!...
Kaśka mimowoli ręce przycisnęła do łona. Czyż i ona po to cierpi i tak długo nosi swe dziecię w sobie, aby urodzić tylko trupa?
Hałas otwieranych drzwi i szelest papieru zbudził ją z zadumy. Mała, bosa dziewczyna przeleciała jak strzała i zapukała do drzwi izdebki. W ręku miała wielki arkusz żółtawej bibuły i kilka szpilek, wetkniętych w małą aksamitną poduszeczkę.
Drzwi uchyliły się, ale oprócz Sznaglowej ukazała się w nich jeszcze jedna postać. Była to wysoka, tęga, dobrze zbudowana dziewczyna, ubrana w spłowiałą różową suknię. Nogi miała bose, ale za to włosy uczesane wysoko zdobiła kokarda z niebieskiej wstążki. W ręku trzymała książkę żółtą, małą książczynę, ozdobioną czarnym rysunkiem na karcie tytułowej.
Przeszła przez sień z miną zdeterminowanej królowej.
— Nawet „Izabelli“ dokończyć nie mogę przy tych waszych hałasach — wyrzekła skrzeczącym głosem; — mogłybyście się też ciszej obie zachować i nie przeszkadzać mi w czytaniu.
Ale ani mała dziewczyna, niosąca papier, ani Sznaglowa, nie zwracały teraz uwagi na zadąsaną bosą elegantkę. Sznaglowa szybko pochwyciła papier i szpilki i, przymykając za sobą drzwi izdebki, wyrzekła do swej młodszej córki:.
— Idź, Madi, na ogródek, podam ci przez okno!
Lubowniczka powieści hiszpańskich weszła tymczasem do dalszych części domu. Mała zaś dziewczyna, nazwana imieniem Madi, wybiegła przed dom, nie zwracając uwagi na Kaśkę, przytuloną wciąż do ściany. Po upływie jednak kilku minut Kaśka uczuła budzącą się w niej ciekawość, tak właściwą każdej kobiecie. Wysunęła się ostrożnie z sieni i spojrzała na zewnątrz. Przed okienkiem, pokrytem zasłoną, stała Madi, pogwizdując walca. Czekała widocznie na coś, bo obnażone ramiona wyciągała przez przyzwyczajenie przed siebie, a palcami poruszała niecierpliwie. Po chwili otworzyło się okienko i zasłona uniosła się u dołu cokolwiek. Madi wyciągnęła ręce i porwała jakiś przedmiot dość duży, owinięty w żółtawy papier i owiązany cienkim szpagatem. Przedmiot ten wysunął się tuż z pod stóp świetlanego krzyża, błyszczącego na ciemnem tle zasłony.
— Na Glinianki, tylko do tych nowych dołów — dał się słyszeć przyciszony szept Sznaglowej.
Madi szybko ukryła zbyt jasny pakunek pod podartym fartuchem i, nie przestając gwizdać walca, pobiegła jak koza i znikła w zaroślach, otaczających domek dokoła.
Okienko się zamknęło, zasłona zapadła, a Kaśka stała długo wpatrzona w ten jasny krzyż, z pod stóp którego ukazał się pakiet, owinięty w żółtawy papier. Co było poza tą zasłoną?
Czy tylko nieszczęście i hańba, czy i zbrodnia także?
Kaśka powoli przestała się dziwić wszystkiemu, co ją teraz otaczało. W pierwszych dniach chodziła jak obłąkana, potykając się co chwila o jakieś wybladłe, schorowane kobiety, uwijające się po domu. Była to cała procesja, snująca się nawet w nocy, procesja, niosąca jako chorągiew — niedolę i cierpienie.
W tłumie tych kobiet nierzadko pojawiały się strojne damy, woniejące zdaleka heliotropem, kryjące twarz pod delikatną gazową zasłoną. Przestępowały wysoki próg domu, unosząc szeleszczące sukienki, a ich złotawe wiosenne buciki migały na ciemnem tle sieni, jak skrzydełka motyli. Mówiły do Sznaglowej „kochana pani“ i głos drżał im lekko, gdy się z nią żegnały. Mówiły „do widzenia“, ale czuć było w tem słowie chęć niepowrócenia więcej do małego domku na Gliniankach.
Sznaglowa odprowadzała te strojne pacjentki aż do samych schodów, a zginając się prawie aż do ziemi, wołała swym ostrym, syczącym głosem:
— Niech pani będzie tylko spokojna!
Z biedniejszemi kobietami mniej zadawała sobie trudu. Niejednę bladą i schorowaną dziewczynę odpędziła bez litości.
— U mnie nie szpital! — wołała, przyrządzając jakieś proszki i przesypując je do równo pociętych żółtych papierków.
Sznaglowa musiała pochodzić z Niemiec, gdyż nawet akcent mowy zdradzał to pochodzenie. Imiona córek, Madi i Fina, również były w użyciu tylko na wiedeńskim bruku. Skąd się tu wzięła ta kobieta, która w bardzo krótkim przeciągu czasu zdołała nabyć na własność domek i kawałek gruntu? — nikt o tem nie wiedział.
Przyszła biedna i nędzna, z dwiema drobnemi dziewczynkami i, wynająwszy domek, wywiesiła szyld z wypłowiałem okiem Opatrzności na niebieskiem tle. Pod spodem widniał napis F. Sznagiel Hebamme — to była cała jej rekomendacja.
Powoli przecież ściągnęła do siebie znaczną klientelę i, jak ludzie opowiadali, zarabiała grube pieniądze. Ukrywała wstyd i hańbę ludzką, nie wahała się nigdy przed spełnieniem zbrodni — na prawo i na lewo rozdawała zabójcze środki. Wszystko jej było jedno, co się stanie potem, byle zapłata była sowitą i z góry wyliczoną.
Niekiedy zjawiała się w domku jaka stara, siwowłosa kobieta, chcąca swe dziecię uchronić od jawnych dowodów hańby. Sznaglowa wyporządzała wtedy szybko jedną ze swych izdebek, a nocną porą wracała znów na Glinianki nieszczęśliwa matka, prowadząc ze sobą bladą i zrozpaczoną dziewczynę. Zostawiała ją na czas dłuższy, a po upływie kilku miesięcy zabierała, aby ją później w mirtowym wieńcu i niepokalanej zasłonie dziewiczej oddać silnie wierzącemu człowiekowi na żonę. I cała hańba i niedola kobieca, cały upadek kobiet i podłość mężczyzn, całe rozwiązanie komedji miłosnej mieściło się pod dachem tego domku, tonącego teraz w zieloności wiosennej. Kobieta o spokojnych, ciemnych oczach i gładko przyczesanych włosach rozsiewała stąd mord i zbrodnie, w nocy wysyłała tajemnicze pakunki pod fartuchem swej nieletniej córki, zabijała istoty żyjące w łonach swych matek; a czyniła to wszystko za stosowną opłatą, która miała w przyszłości stanowić posag jej własnych dzieci.
A dziewczyny te były to istoty zupełnie wyjątkowe. Jedna z nich, starsza, odznaczała się niezwykłą urodą, olśniewającą na pierwsze wejrzenie. Pełna, o bogatym gorsie brunetka, miała wszelkie wady i upodobania kobiet, stworzonych do upadku. Dnie całe trawiła nad książką, zanurzywszy pulchne ręce w zafryzowanej, gęstej grzywce. Lubiła chodzić boso i wąchać bez lub róże. Wypijała zwykle polewki winne, przygotowane dla bogatszych chorych, i z czystem sumieniem chrupała ich kurczaki. Czytała przeważnie niezwykłe powieści Borna, choć i tkliwe romanse angielskie w lichym przekładzie wzruszały ją do głębi. Gdy wychodziła na ulicę, stroiła się jak lalka i malowała brwi chińskim tuszem. Brzydziła się rzemiosłem matki, choć bardzo często kończyła najspokojniej ostatni tom jakiegoś romansu przy przejmujących jękach jakiej konającej kobiety. Nazywano ją Fina i niecierpiano w domu za dumę i samolubstwo. Ona wzruszała ramionami — uważała ten dom za rodzaj przedsionka do pałacu, w którym, według jej mniemania, życie jej miało upływać. Tymczasem piła wino, kradła chorym wodę kolońską, zmieniała codziennie kolory podwiązek i czytała romanse.
Madi, ta młoda dziewczynka, która gwizdała walca owego pamiętnego dla Kaśki wieczoru, była zupełnem przeciwstawieniem swej siostry. I ona zapowiadała na przyszłość niezwykłą piękność, lecz dziś było to jeszcze chude, źle wyrośnięte dziewczę, najczęściej bose i oberwane. Nadzwyczaj żywa, cały dzień czynna, pełna pomysłów, wiecznych projektów, wtajemniczona przez matkę we wszystkie sekreta, uwijała się przez dzień cały po domu, gwiżdżąc, jak konik polny. Z dziwną w tak młodem dziecku energją zajmowała się choremi, dozorując je, przepisując djetę, a nawet środki uzdrawiające. Sznaglowa ufała zupełnie córce, w trudnych jakich wypadkach przywoływała ją do pomocy, a gdy wychodziła z domu, uspakajała wszystkich słowami:
— Madi zostanie przy was.
I rzecz dziwna — chore kobiety przywiązywały się niezmiernie łatwo do tej śniadej dziewczynki, która z pustotą, figlem, śmiechem, zbliżała się do ich łoża.
W chwilach największych cierpień Madi stawała przed pobladłą z bólu kobietą i pytała, śmiejąc się serdecznie:
— Chcecie zobaczyć kauczukowego człowieka?
I wyginała się najkomiczniej, łamiąc się w najdziwaczniejszych pozach, jakby rzeczywiście zrobioną była tylko z kauczuku.
Madi nie znała różnicy pomiędzy pacjentkami swej matki. Nieraz okradała bogatsze na korzyść biedniejszych, chwytając pomarańcze lub buteleczki z sokiem i wciskając je pod siennik najbiedniejszej i najbardziej opuszczonej. Znając wszelkie tajemnice sztuki uprawianej przez matkę, dopomagała czasem w najwyższym sekrecie jakiej biednej nędzarce, działając na własną rękę i tylko dla zadowolenia serca. Zrodzona w tej atmosferze zbrodni, uważała podobny czyn za dobrodziejstwo i gwizdała dwa razy głośniej, gdy udało się jej sfabrykować na swój rachunek flaszeczkę sporyszu. Siostrę nienawidziła, nazywając ją „grandesą“ i paląc romanse, gdy je spotkała na drodze.
Oprócz tych dwóch dziewczyn, mieściło się jeszcze w domu troje dzieci, troje biednych, opuszczonych sierot, zrodzonych w hańbie i na pastwę ludzi porzuconych.
Sznaglowa podjęła się widocznie wychowania tych istot, z których najstarsze zaledwie trzy lata wieku liczyło, — najmłodsze, kilkumiesięczne, blade i wynędzniałe, leżało ciągle w kołysce, stojącej przy piecu. Skrzeczało czasem cichutko, jak ślepe szczenię, pomimo że cieszyło się największemi względami Sznaglowej i jej córki. Sznaglowa doglądała baczniej dziecka dla tej przyczyny, że płacono zań regularnie, a matka przychodziła co niedzielę i przesiadywała całe popołudnie u kołyski dziecka. Była to młoda i wynędzniała nauczycielka, uwiedziona przez swego chlebodawcę; dziecko kochała i pragnęła dbać o nie. Płaciła niemal połowę swych miesięcznych dochodów i każdą wolną chwilę poświęcała tej drobnej istocie. Sznaglowa na niedzielę zmieniała pościel dziecka i kąpała je w ciepłej wodzie. W niedzielę, na komódce stało przygotowane świeżuchne mleko, cukier i woda ryżowa. W zwykłe dnie dziecku podawano nieświeże mleko, zaprawne rumiankiem, a czystość gumowego smoczka pozostawiała wiele do życzenia. Sznaglowa wiedziała przecież, że biedna nauczycielka w dzień powszedni nie zajrzy na Glinianki, a dziecko poskarżyć się jeszcze nie może. Madi miała tyle do czynienia w całym domu, że specjalnej uwagi biednemu niemowlęciu poświęcić nie mogła. Chwytała je czasami tylko i huśtała wysoko, jak lalkę, śpiewając przytem wiedeńskie piosenki. Dwoje innych dzieci radziło sobie za to jak mogło, włócząc się po całym domu, blade, bezkrwiste, z wielkiemi brzuchami i głowami podobnemi do dyni. O najstarszym, trzyletnim chłopczyku, matka zapomniała zupełnie. Odjechała z miasta, urodziwszy to dziecko, i nie dała więcej znaku życia o sobie. Była to córka jakiegoś rzemieślnika, która później zapewne wyszła za mąż i była wzorową matką rodziny. Sznaglowa złościła się nieraz po swojemu na ten ciężar, rzucony jej na ręce, choć bardzo często zapominała zupełnie o egzystencji chłopca. Dziecko było ciche, nieśmiałe, jakby przybite jakąś wielką troską, która mu mózg tłoczyła. Radziło sobie samo, żywiąc się obierzynami, kośćmi, ogryzkami owoców, jedząc wszystko, co się po ziemi walało, jak młode szczenię, tułające się bez pana. O jedzenie nie upominało się nigdy, jakby czując, że w domu tym obcym nie było dlań przy stole miejsca, ani prawa. Nie śmiał się nigdy ten blady chłopczyk o wielkich niebieskich oczach i tulił się zawsze w najciemniejsze kąty, aby nie spotkać Finy, nienawidzącej go wyjątkowo. Gdy czytała „Marcina podrzutka“, kopnęła go silnie za to, że włażąc na schodki, uczepił się jej sukni. Chłopiec spadł ze schodków i od tej chwili unikał tej panny, która tak źle nań patrzyła. Średnie dziecko, dziewczynka jasnowłosa, skrofuliczna i źle zbudowana, siedziała dnie całe na piasku ogródka, grzejąc w słońcu swe wykrzywione nogi i obrzękniętą szyję. Była to sierota — matka jej zmarła w tym samym domku po strasznych i długich męczarniach. Dziecko cudem utrzymało się przy życiu, a że kobieta była osamotniona, a co więcej, otaczała się tajemnicą, nie wiadomo było, dokąd dziecko odesłać. Trzymano je, w nadzieji, że może się ktoś wreszcie zjawi i zapłaci koszta nędznego wyżywienia dziewczynki. Dozór nad tą gromadką trzymała Madi — ona to kierowała ich wychowaniem, wydzielała gałgany, okrywające te bezkrwiste, biedne ciałka. W chwilach wolnych od zajęć koło chorych, z całym właściwym sobie zapałem, zajmowała się dziećmi. Były to, szczęściem, rzadkie bardzo chwile, bo wtedy przejmujące krzyki dzieci rozlegały się po całym domu. Madi szorowała je cegłą lub piaskiem, zawijała im papiloty tuż przy samej skórze, lub usiłowała gwałtem wyprostować nóżki skrofulicznej dziewczynce. Czyniła to wszystko w najlepszych zamiarach, ale rządząc się zawsze niezwykłą fantazją, sprawiała biednym dzieciom męczarnie Tantala. Gdy które było chore, próbowała na niem swych nadzwyczajnych środków domowych, o których miała wysokie wyobrażenie. Wobec tak zastosowanej medycyny, nieraz trujących ziół, wlewanych przemocą w gardło dziecka, zaliczyć trzeba było do cudów, że biedne te istoty dotąd wlokły swój nędzny żywot. Były to marjonetki, zdane na łaskę i niełaskę narwanej dziewczyny, psiaki, karmione ogryzkami, sznurkujące pod ścianami, śpiące na lichych sienniczkach, z których słoma nawpół przegniła zanieczyszczała powietrze.
Nieraz z pod łachmanów, naśladujących kołdrę, wychylała się główka, przystrojona w papiloty, zawinięte kilka dni temu przez Madi w przystępie dobrego humoru.
Sznaglowa zajmowała się także umieszczaniem dzieci urodzonych w jej domu lub przyniesionych w tym celu z miasta. Zjawiały się wtedy, jakby wywołane czarodziejskiem zaklęciem, wiejskie opalone kobiety, z piersiami zapadłemi i wyschłemi od braku pokarmu. Niemniej przecież Sznaglowa oddawała im bez wahania powierzone swej pieczy niemowlęta, targując się o zapłatę, której połowa pozostawała zwykle w jej kieszeni. Kobiety odchodziły, unosząc płaczące dzieciny i paczki z cukrem lub też kawą. Zjawiały się potem rzadko, przynosząc w płachcie źle odżywione, brudne i smutne dzieci. Sznaglowa przecież nie robiła im nigdy w tym względzie żadnych wymówek. Rzucała przelotne spojrzenie na te drobne, wynędzniałe istoty, które milczeniem swojem skarżyły się przecież boleśnie, i odprawiała szybko kobiety, uiściwszy im zapłatę. Dla niej wystarczał fakt, że dziecko żyje. Była jednak bardzo przezorna i nie płaciła nigdy należności z góry, przewidywała fakt śmierci dziecka, zdarzający się na dziesięć najmniej sześć do siedmiu razy. Wówczas obliczała skrupulatnie dnie, umiejąc z nadzwyczajnym sprytem wyciągnąć z chcącej ją oszukać chłopki całą prawdę. Ona przecież nie zawiadamiała o tej prawdzie osoby, opiekującej się zmarłą dzieciną; — ta biedna istotka spała nieraz dawno pod mogiłką, gdy pensja, płacona za jej utrzymanie, powiększała sumę posagową Madi lub Finy. Historja o prawdzie i oliwie nie sprawdziła się pod dachem tego domu — wszystko się to kryło z dziwną przebiegłością. W nocy wyrzucano trupy noworodków w rowy, okalające Glinianki; nierzadko umierała kobieta sina i zgangrenowana, straszny dowód nadużycia trującego środka; bito i głodzono żyjące istoty, za które matki płaciły grosz ciężko zapracowany; wysyłano dzieci na zagładę i śmierć pewną do nędznych chat, przepełnionych zabójczymi miazmatami i wilgocią; targowano mięsem żywem w postaci mamek, trzymanych na uwięzi przez ów „dług“ tradycyjny, — a mimo to cicho było i spokojnie dokoła tego małego domku.
Bez kwitł biały i niepokalany, zaglądając do drobnych okienek, poza któremi działy się te straszne rzeczy. Dokoła drzewa szumiały, potrząsając młodziutkimi liśćmi, a ptaszki świegotały przy wschodzącem słońcu.
Zdawało się, że jest to jakiś odrębny, zaczarowany światek, wolny od wszelkich przepisów policyjnych, wyrzutów sumienia i myśli o kryminale. Sznaglowa na wzmiankę o c. k. policji uśmiechała się dwuznacznie, a Madi gwizdała wtedy z całą zapamiętałością i piękny i poważny hymn, grywany przez Burgmusick.
Kaśka powoli wpatrzyła się i przyzwyczaiła do tego, co ją otaczało.
Sznaglowa zdjęła z niej łachmany i dała jej koszulę Finy i swoję spódnicę, zniszczoną i zakrótką z przodu, wlokącą się z tyłu, ale przynajmniej całą i czystą. Madi dołożyła ze swej strony jakiś dziwaczny kaftanik, który okazał się zaciasny na szerokie plecy dziewczyny. Wstawiono więc na plecach łatę z czarnego kamlotu, która dziwacznie odbijała od czerwonej flaneli kaftanika.
Madi jednak była zachwycona swem dziełem i przysięgała Kaśce, że nic podobnego nawet w Wiedniu nie noszono. Kaśka uśmiechnęła się i z wdzięcznością przyjęła ofiarowane stroje. Była tak szczęśliwą, zrzuciwszy te wstrętne łachmany, że hecarski kaftanik Madi zdawał się jej królewską szatą. Sznaglowa zaczęła teraz odżywiać dziewczynę, dając jej pożywienie zdrowe, odpowiednie do stanu, w jakim się Kaśka znajdowała. Ona i Madi przyrządzały to jedzenie w wielkiej misce, mięszając rozmaite potrawy i zalewając to wszystko wrzącem mlekiem.
— Na! jedz! — mówiła Sznaglowa, stawiając miskę na ławie.
Podczas gdy Kaśka jadła, Sznaglowa stała nieruchoma, milcząca, śledząc każdy ruch dziewczyny. Gdy Kaśka nasycona podnosiła głowę, Sznaglowa rozkazującym gestem zmuszała ją znów do jedzenia. Z drugiej strony Madi z garnkiem, w którym dymiła resztka mleka, stała baczna na każde skinienie matki, dolewając i mięszając bezustannie w misie, z której jadła Kaśka.
Miały miny gospodyń, doglądających tuczenia nierogacizny. Czemże dla nich innem była ta dziewczyna? Prostym towarem, który za kilka miesięcy, stosownie do wagi i tuszy, zbyć należało.
Kaśka powoli zrozumiała ten stan rzeczy. Początkowo jadła chętnie i dużo, wygłodzona oddawna, bo nawet u Budowskich nie miała odpowiedniego pożywienia. Powoli przecież natarczywość Sznaglowej i jej córki zaczęła ją zmieniać i sprawiać jej przykrość. Nie rozumiała tego gniewu wobec braku apetytu, który ją czasem napadał. Sznaglowa zacinała wtedy usta i syczącym głosem nakazywała jej posłuszeństwo. Było w tym głosie tyle groźby, że Kaśka mimowoli schylała głowę i przymuszała się do jedzenia. Madi przecież nie ukrywała przed Kaśką celu, dla którego żywiono ją tak obficie. Za pierwszem słowem Kaśka pojęła sytuację i poddała się jej z całą rezygnacją. Zresztą, była to jedna z najmniejszych przykrości. Głód i nędza były o wiele dokuczliwsze. Kaśka pozwoliła się paść i tuczyć z wielką uległością. Ale tuczenie to nie wypadało pomyślnie. Sznaglowa, patrząc na dziewczynę, krzywiła się z niezadowolenia. Kaśka mizerniała i bladła z dniem każdym. Bladość ta miała odcień żółtawy i trupi prawie. Widocznie ta trywjalna, prosta dziewka miała jakąś moralną chorobę, która podkopywała jej organizm, obracając w niwecz starania mądrej i przezornej pani Sznagiel. Na to cierpienie nie było środka w podręcznej apteczce akuszerki. Mogła jej nakazać jeść i spacerować po ogródku, ale przerwać bieg jej myśli — obrócić w nicość wspomnienia, zatrzeć przebyte walki, lub zakryć przyszłe cierpienia, na to uczona dama poradzić nie mogła. Kaśka nikła z dniem każdym.
A przecież Kaśka nie była bohaterką sentymentalną, roztkliwiającą się nad własną niedolą. Nie! ona była tylko smutna, bo inną być nie mogła wobec tego, co ją spotykało i co dało jej życie, świat i ludzie. Nie płakała teraz wcale, chodziła milcząca, wykonywając wszelkie polecenia Sznaglowej. Straciła swą wolę — zresztą, ona nie miała jej prawie nigdy. O Janie myślała teraz częściej niż dawniej, może dlatego, że miała więcej wolnego czasu. Rozpamiętywała jego zdradę i chwilami zaciskała pięście, jakby chcąc rzucić się na te mary, wywołane własną wyobraźnią. Czasami znów ogarniało ją głupie rozrzewnienie. Była to kobieta przeciętna, czyniąca wszystko w połowie. Nie umiała przebaczyć zupełnie, lecz szamotała się między nienawiścią i przywiązaniem serdecznem.
Stała się znów nabożną, pomimo nielitościwego obejścia, jakie ją ze strony kościoła spotkało. Uznawała swój grzech i odmawiała codziennie przepisaną przez księdza ilość pacierzy. Szeptała je bardzo głośno, klęcząc w kąciku kuchenki, obok siennika, na którym sypiała. Często krzyki chorej zagłuszały tę bezmyślną modlitwę. Kaśka, drżąc z przestrachu, tuliła się do ściany, zatykając rękami uszy, — jęki te rozdzierały jej serce i napełniały szaloną trwogą.
I ona tak cierpieć będzie, i ona tak wśród nocy jęczeć będzie, wzywając litości boskiej i ludzkiej pomocy! Oh! gdyby ta chwila nie nadeszła nigdy...
Nic bardziej przejmującego grozą, jak jęk kobiety rodzącej, gdy rozlegnie się nagle pośród nocnej ciszy. Kaśka, oblana potem, blada z przerażenia, cierpiała bardzo, słysząc te głosy, podobne raczej do wycia zwierzęcia. Do izdebek, zajmowanych przez chore, nie wpuszczano jej nigdy. Sznaglowa obawiała się wzruszenia i ograniczała posługi Kaśki na przynoszeniu wody, gotowaniu ziółek, lub praniu bielizny. Zresztą, zamożniejsze chore miały „dyskrecję zapewnioną“. Wskutek tego sama Sznaglowa i Madi wystarczały.
Kaśka przywiązała się bardzo do dzieci, do tych opuszczonych, schorzałych sierot, włóczących się dzień cały po domu, jak małe kocięta bez matki. Uczucie to, bardzo właściwe w każdej kobiecie, mającej zostać matką, odezwało się w niej z wielką siłą. Pomimo zakazu Sznaglowej, aby dzieci nie brała na ręce, wyprowadzała je do ogródka i tam godzinami całemi huśtała lub bawiła. Patrząc na te biedaki, okryte łachmanami, głodne i opuszczone, doznawała ściśnienia serca. Więc taka dola podobnych istot? więc i jej dziecko może tak poniewierać się będzie pomiędzy ludźmi?!
I nagle przyszła jej myśl o możliwej śmierci, tembardziej, że wczoraj wyniesiono z domu trupa dziewczyny, silnej i zdrowej, która, urodziwszy nieżywe niemowlę, we dwie godziny później zmarła. Czy i ona miałaby zamrzeć tutaj, jak pies, bez księdza i modlitwy, zostawiając może żywe dziecko na łaskę ludzką?
Pragnienie zobaczenia raz jeszcze Jana zbudziło się w niej w tej chwili. Chciała go tylko prosić, aby pomyślał o dziecku na wypadek jej śmierci. Zwierzyła się z tem Marynce, która odwiedzała ją od czasu do czasu. Marynka wyśmiała jej trwogę, mówiąc:
— Każda kobieta tak się stracha. To stara rzecz. Ty nie bądź głupia i nie fasonuj. Już cię Sznaglowa śmierci nie da. Baba kuta na cztery nogi, zna swój interes. Wie, że jakbyś umarła, to dług by djabli wzięli. Już ona cię i wypasie i od złego uchroni.
Kaśka umilkła, nieprzekonana wcale. Marynka myślała jeszcze chwilkę nad żądaniem Kaśki, poczem rzekła:
— Ty nie wypatruj za tym wyrwipiętą, co cię w taki kram zapędził. Już ja ciebie znam: ty mu niby o dziecku gadać chcesz, a o co innego ci chodzi. Ot! Boże się pożal, co te kobiety mają we łbach. Zmizerowane to, na nogach się utrzymać nie może, a jeszcze za nim patrzy.
Splunęła i zaczęła żuć kwiatki bzu. Ona teraz była bardzo rozsądną i nie oglądała się za mężczyznami. Nawet wpisała się do bractwa różańcowego, — kucharka od pani hrabiny namówiła ją do tego kroku.
Kaśka powinna także to zrobić po wyjściu od Sznaglowej. Zawsze to lepiej i przyzwoiciej dla dziewczyny. I ta nowonawrócona Magdalena ciągnie dalej umoralniające kazanie, wygrzewając w słońcu swe wychudłe ciało dawnej rozpustnicy. Kaśka siedzi tuż obok niej i patrzy smutnie oczami w przestrzeń. Nie! Marynka ją źle osądziła, ona nie miała złego zamiaru w chęci zobaczenia Jana, szło jej tylko o dziecko. Ale Marynka tego pojąć nie może. Za chwilę, gdy Madi zawołała Kaśkę do wieczornego posiłku, dziewczyna pożegnała przyjaciółkę jeszcze smutniej niż zwykle. Marynka, poruszona tym smutkiem, zatrzymała ją chwilę.
— Kaśka, nie bądź ty głupia! nie przypuszczaj sobie do głowy zgryzoty; jeszcze bez to Sznaglowa cię wygna od siebie, i gdzie się potem obrócisz?
Kaśka spojrzała na mówiącą i ciemno jej się w oczach zrobiło. Prawda, Marynka miała rację. Gdyby ją Sznaglowa teraz wygnała, gdzieżby poszła, kto przygarnąłby pod dach swój podobne stworzenie?
Dnia tego Sznaglowa była zadowolnioną — Kaśka jadła z pośpiechem, patrząc się przytem w oczy swej pani z uległością psa bitego. Sznaglowa pochwaliła ją za to, głaszcząc nawet po głowie, a Madi wywinęła koziołka, który w osłupienie wprawił skurczone w kącie kuchenki dzieci...
Upłynęło kilka miesięcy od tej chwili. Termin słabości Kaśki zbliżał się z dniem każdym. Ona sama, blada, wystraszona, włóczyła się bezczynnie prawie, pilnowana na każdym kroku przez Sznaglowę. Ta ostatnia świetne pokładała nadzieje i wzięła nawet zadatek z zamożnego bankierskiego domu, w którym także za kilka tygodni spodziewano się potomka. Tam miała Kaśka po urodzeniu dziecka wejść w służbę jako mamka, a Sznaglowa pobierać pensję, niby dla umorzenia długu, zaciągnionego przez Kaśkę w przeciągu tych kilku miesięcy. Sznaglowa zabierała w ten sposób cały dochód Kaśki i otrzymywała odpowiednie wynagrodzenie za nastręczenie mamki, wynagrodzenie tak sowite, że samo mogło szczodrze wystarczyć jako zapłata za koszta utrzymania i wyżywienia dziewczyny. Kaśka czuła, że zaprzedała się w niewolę, ale stała się nieczułą na to, co ją tu spotykało. Wobec przykrych cierpień fizycznych, strasznego osłabienia, dojmujących boleści, jakie przeszywały jej wnętrzności, wobec trwogi na myśl o ostatecznej chwili, wszystko inne zdawało się jej drobnostką. Madi starała się dodać jej otuchy po swojemu, to jest, opowiadając o strasznych cierpieniach i męczarniach, kobiet, jakich była świadkiem.
— Powiadam ci, Kaśko, to kolosalne, podobno, ale zresztą przekonasz się sama, czy to prawda, i powiesz mi później. Mnie się zdaje, że one wszystkie trochę przesadzają!
Ciszej było teraz w domu, bo Fina pojechała do ciotki na miesiące letnie, zabrawszy ze sobą wszystkie romanse — a średnia, skrofuliczna dziewczynka zmarła po prostu z wycieńczenia.
Nikt oprócz Kaśki nie zwracał uwagi, że dziecko nikło coraz bardziej, chyląc główkę, jak uwiędły kwiatek. Pewnego poranku znaleziono ją martwą na brzegu sienniczka. Spała zwinięta w kłębek, blada, z zaciśniętemi rozpaczliwie piąstkami. Miała, tak jak zwykle, wygląd zabiedzonego kociaka. Usunięto czemprędzej Kaśkę z kuchenki i zabrano się do chowania dziecka. W kilka godzin już wynoszono biedną, białą trumienkę, nieoznaczoną żadnem nazwiskiem.
Dziecko to nie nazywało się wcale.
Była to piękna, słoneczna niedziela. Kaśka powlokła się powoli poza ogród, okalający domek. Śliczne słońce letnie jaśniało na szafirowem tle nieba, rozsiewając dokoła olśniewające blaski. Domek Sznaglowej stał na wzgórku, spadającym z jednej strony ku wałom miejskim, z drugiej chylącym się ku stromym brzegom dołów, nazwanych Staremi Gliniankami.
Wywóz gliny potworzył w tych miejscach formalne przepaście, na dnie których żółciła się rozwodniona ziemia.
Ogródek, okalający dom Sznaglowej, wznosił się ponad jednym z najgłębszych dołów. Stroma ściana zaczynała się, jakby odcinając równą linję, wśród zielonej, świeżej trawy. Mało ludzi kręciło się w tych stronach. Wszyscy śpieszyli na wały, prowadzące za rogatki; tylko rozkochane pary, pragnące samotności, szły Starymi Dołami. Przy rogatkach spotykali się wszyscy, a każdy chwalił się wyborem lepszej drogi.
Kaśka przywlokła się na sam skraj pagórka i położyła się na trawie. Sznaglowa poszła za trumienką dziecka, chmurna i niezadowolona z tej śmierci, która ją o koszta przyprawiała. Madi siedziała przy kołysce niemowlęcia, bo lada chwila spodziewano się zwykłej wizyty niedzielnej owej bladej nauczycielki. Kaśka w ten sposób używała rzadkich teraz chwil wolności i swobody. Okrywszy się chustką Sznaglowej, leżała teraz na trawie, bardziej smutna i znękana niż kiedykolwiek. Ten rozkwit letni, to ciepło, te olśniewające blaski, raziły i ból jej sprawiały. Czuła się bardzo nędzną, chorą i opuszczoną wobec tego przepychu natury, jaki ją otaczał. Spodziewała się przybycia Marynki i wyglądała jej z niecierpliwością. Zawsze to była jedna przyjazna dusza, która do niej przemawiała dobrem słowem. Nagle zaszeleściły gałęzie drzew. Od sąsiedniego ogródka przedzierało się kilku mężczyzn, śmiejąc się i rozmawiając głośno. Czasem spacerujący niedzielni goście skracali sobie w ten sposób drogę, idąc przez ogródki tych małych domków. Płoty niskie nie stykały się z brzegiem przepaści i w ten sposób łatwo przejść można było z jednej posiadłości do drugiej. Był to nawet rodzaj utartej ścieżki, niezbyt uczęszczanej, ale niektórym dobrze znanej. W ogródkach siedziały często postrojone świątecznie dziewczęta, i one to skłaniały wypomadowanych lowelasów do obrania powyższej drogi.
Kaśka, przychodząc dziś do ogródka, zapomniała o tych nieproszonych gościach. Gdy posłyszała szelest poza sobą, zapóźno było już uciekać, musiała pozostać, leżąc na trawie, okrywając się o ile możności najszczelniej chustką. Sądziła, że ludzie ci przejdą i pozostawią ją w spokoju. Pomyliła się jednak w rachubie. Była to gromadka jakichś młodych zuchów, noszących z fantazją swe surduty świąteczne. Olbrzymie fontazie w jaskrawych kolorach zdobiły ich szyje, a gorsy u koszul tych panów uderzały zdaleka śnieżną białością. Szli, śmiejąc się i rozmawiając głośno, pewni siebie, zadowoleni, jakby wyruszali na podbicie świata. Nadzwyczajne krawaty powiewały szerokiemi szarfami pod świeżo wygolonemi brodami tych panów. Szli z fantazją, pogwizdując i śmiejąc się głośno. Przeszli mimo Kaśki, patrząc w stronę Glinianek i plując w głębokie doły. — Jeden wszakże oderwał się od gromadki. Dostrzegł dziewczynę i podbiegł ku niej z gotowym żartem na ustach. Ta tęga dziewka, leżąca w trawie, ukryta prawie w fałdach chustki, zaciekawiła go. Uśmiechnięty, rozbawiony, stanął przed nią, oblany całą strugą błyszczącego w górze słońca, i pochylił się nawet, aby uszczypnąć śpiącą napozór dziewczynę, bo Kaśka zamknęła oczy, jakby czując zbliżające się niebezpieczeństwo. Lecz żart zamarł mu na ustach, gdy nagle ujrzał twarz dziewczyny. Chwilowo zmieszał się nawet, a wyciągnięta ręka opadła wzdłuż ciała.
Stał tak chwilkę, jakby wrośnięty w ziemię, pomimo że towarzysze zniknęli już poza płotkiem przyległej posesji. Tylko ich młode a już chrapliwe głosy wybiegały z pomiędzy drzew, tworzących poza płotem dość gęstą zieloną ścianę.
Kaśka, sądząc, że wszyscy już znikli, otworzyła oczy. Wzrok jej padł na stojącego przed nią mężczyznę. Fala krwi uderzyła jej do głowy. Poznała Jana.
Oczy ich spotkały się. Źrenice kobiety, czerwone od łez, wylanych podczas bezsennych nocy, podkrążone sinemi obwódkami, wpatrzyły się w świecące zdrowiem i życiem oczy mężczyzny. W oczach tych była zapisana cała historja tych kilku miesięcy: jej męki, jej cierpienia, niepokój, smutek, tęsknota — i jego równowaga, dobre trawienie, sen, odżywianie się i spokój moralny, najlżejszym niezakłócony wyrzutem.
Dziewczyna wpatrzyła się uporczywie w twarz swego dawnego kochanka. Miała go! miała nareszcie tuż przed sobą, mogła mu wypowiedzieć wszystko, co ciężyło jej na sercu. Ale on ocknął się teraz z chwilowej bezwładności. Szybko odwrócił się, pragnąc uciekać. Przypomniał sobie scenę na strychu i bał się jej powtórzenia.
Lecz Kaśka porwała się szybko z ziemi i obiema rękami uchwyciła się jego ramienia. Drżała cała, jak w febrze, a blade policzki zabarwił rumieniec. Chustka zsunęła się jej z ramion — i stanęła przed nim w całym majestacie macierzyństwa, nie zważając na resztę świata, na ludzi, którzy lada chwila nadejść mogli. On szybkim rzutem oka obrzucił całą jej postać i zrozumiał jej położenie. Szarpnął się gwałtownie, pragnąc uciec czemprędzej od tej matki-kobiety, on — ojciec-mężczyzna! To łono, w którem ukrywało się w tej chwili jego własne dziecię, wydało mu się ohydne, wstrętne, przerażające.
Ale Kaśka z dziwną siłą przykuwała go do miejsca. Palce jej zacinały się kurczowo dokoła ręki Jana, sprawiając mu ból dotkliwy. Przecież nie chciała mu czynić żadnej krzywdy. Chciała mu tylko powiedzieć, że ona lada chwila umrzeć może i pozostawić na świecie sierotę. Dla tej sieroty żądała słusznej opieki.
Czyż nie była w swem prawie?
— Janie! — rzekła przerywanym głosem, — jak to dobrze Bóg zrobił, żeś się o mnie natknął. Tak cię chciałam zobaczyć...
— Puść mnie! czego szarpiesz! — przerwał stróż dość opryskliwie; — jeszcze mi pysk pazurami rozorzesz, jak wtedy na strychu.
— Nie! o, nie! — odrzekła Kaśka, zaciskając coraz mocniej palce, — ja ci nic złego nie zrobię... Chciałam ci tylko powiedzieć...
Urwała nagle, nie mogąc dokończyć rozpoczętego zdania. Zdawało się jej, że będzie jej bardzo łatwo wypowiedzieć mu wszystko przy spotkaniu, a przecież głos zamierał w jej piersi, a słowa konały na jej ustach. Widziała go znów! widziała zdrowego, czerwieniącego się w promieniach słońca, jak dawniej, jak przed rokiem!... Miał nawet ten sam lila krawat i kamizelkę w paski, włosy lśniły się, wyziewając ze siebie woń topolowej pomady. Był tak piękny, silny, strojny, gdy stał przed nią, z głową, według zwyczaju, odkrytą, z kapeluszem nowym, słomkowym w ręce, pokrytej tombakowymi pierścionkami. I nagle Kaśka zawstydziła się swej nędzy, swego ubóstwa, a przedewszystkiem stanu, który ją tak oszpecał.
I ręce jej mimowoli opadły wzdłuż ciała, uwalniając Jana z więzów. Szybko pochwyciła leżącą na trawie chustkę i owinęła się nią, zakrywając pół ciała.
Jan przez ten czas postąpił już kilka kroków, pragnąc przejść do sąsiedniego ogródka, ale Kaśka zastąpiła mu drogę. Stali teraz prawie nad samym brzegiem przepaści, tuż ponad Starymi Dołami, które żółtem dnem łyskały w promieniach słońca.
— Janie! poczekaj chwilkę... tak pójść nie możesz! — rzekła znów kobieta. — Widzisz, jestem bardzo biedna i odsiaduję w dług tu stancję. Ale niedługo może już to się skończy, tylko że nie wiem, jak to Bóg pokieruje....
Jan rzucił się niecierpliwie.
— Czego ty chcesz ode mnie? nie zaczepiaj! — syknął przez zęby, — ja do ciebie nic nie mam. Takie, jak ty, włóczęgi, co się biją i co je po furdygach policaje prowadzą, to tylko dyshonor dla porządnych ludzi. Odstąp z drogi, mówię, dobrze, a jak nie posłuchasz, to ci jeszcze dam radę!...
Ona, zgorączkowana, nie słuchała prawie gróźb jego.
Jednę teraz miała myśl tylko — chciała mu przecież powiedzieć o dziecku, które mogło głodem zamierać, jak ta sierotka, którą ponieśli teraz na cmentarz.
— Ja nic nie chcę dla siebie — zawołała szybko, — ja nie mam żadnego żądania, jeno wedle dziecka...
Zamilkła, spuszczając głowę.
Wyrzuciła wreszcie to słowo, tę zbrodnię, to przestępstwo, które popełniła, dając życie, przyoblekając w ciało rozkosz, jaką odbierał od niej stojący przed nią mężczyzna. On popatrzył na nią z jakąś małpią złośliwością, gdyż stopniowo odzyskiwał utraconą fantazję.
— Fiu! fiu! — zagwizdał, — a to pięknie; no! no! dziecko!... Tańcowała Małgorzatka!...
Kaśka podniosła głowę.
Jakto, więc on tak przyjmuje wiadomość o dziecku? Nie martwi się wcale. Owszem, pogwizduje wesoło, uśmiecha się nawet... Kto wie? może się namyśli — ożeni!
I pełna radości chwyta go ponownie za ramię, wołając:
— Ah, Janie, jaki ty dobry, że mnie za to nie łajesz! Ja temu nie winna, ale i tak biedna jestem taka...
Jan wzrusza ramionami...
— A za co, u djabła, łajałbym cię? hę! Dzieciak to twoja rzecz. Miej go sobie, czy nie, to mnie ni parzy, ni ziębi...
Teraz przecież Kaśka nie może się mylić co do intencji, wypowiedzianej w tych słowach. Chwilowe zaślepienie znika z jej oczów. On nie chce słyszeć o dziecku, którego jest ojcem. Mówi, że to go nie ziębi, ni parzy!... Więc na nią, na nią jednę spada to dziecko, które się w tej chwili szarpie rozpaczliwie w jej łonie, jakby przeczuwając, że rodzony ojciec wypiera się go i na poniewierkę w świat rzuca. Jakiś szał ogarnia Kaśkę. To nagłe przejście z radości do rozczarowania napełnia ją strasznem rozdrażnieniem. Chustka ponownie spadła z jej ramion, ona nerwowo chwyta się Jana i patrzy mu prosto w twarz rozszerzonemi źrenicami. Cały ból, cały ogrom przebytych i spodziewanych cierpień uosabia się dla niej w tej chwili w tym człowieku, który jest przyczyną wszystkich jej nieszczęść i nędzy, do której doszła.
Przez chwilę stała milcząca. Nagle wyprostowała się, a w oczach jej zapaliły się ponure blaski, usta otwarły, ukazując dwa rzędy ostrych zębów. Bunt nieprzeparty tryskał z jej całej postaci, tak zwykle łagodnej i uległej.
— Ty! ty! — zaczęła, — dlaczego gadasz, co dziecko cię nie obchodzi? Gadaj, czemu cię to ani ziębi, ani parzy?
Jan spojrzał na Kaśkę i przeraził się wyrazem jej twarzy. W blaskach słońca zionęła cała jakimś dzikim gniewem, który mógł złe pociągnąć za sobą następstwa. Postanowił się od niej uwolnić i uciec jaknajprędzej. Robiła na nim wrażenie warjatki. Pochwycił więc szybko jej ręce i silnym ruchem odtrącił ją od siebie.
— Abo to mój dzieciak! — zawołał gniewnie, uciekając jak szalony w kierunku sąsiedniego ogródka.
Kaśka wydała straszny krzyk, jeden, lecz przejmujący do szpiku kości. Potrącona silną ręką mężczyzny, zachwiała się na nogach, i zatoczywszy kilka kroków w tył, spadła z wysokości kilku metrów na dno Starych Dołów. Żółta, miękka ziemia przyjęła bezwładne ciało kobiety, które wydatną masą zaczerniło się na jasnem tle gliny.
Jan tymczasem podążył szybko przez ogródki, aby połączyć się z towarzyszami, którzy uszli już spory kawał drogi, dziwiąc się, co mogło zatrzymać najweselszego z ich grona i opóźniać w ten sposób partję kręgli, przygotowaną dla nich w rogatkowej bawarji.
Gdy Jan zjawił się nareszcie, powitano go gradem dwuznaczników i tłustych konceptów. On nie zapierał się wcale, dając do poznania, że go spotkała na drodze jakaś przygoda miłosna, która zabrała mu cokolwiek czasu. Towarzysze zazdrościli mu tych łatwych miłostek, które słały mu się pod nogi w dzień biały, po drodze do bawarji.
Wzdychali tylko, mówiąc:
— Ten szelma ma szczęście!

. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .

— Ja ciebie chrzczę, Marjo, w Imię Ojca! Syna! i Ducha!...
Dziecko jęknęło raz jeszcze pod tym strumieniem wody, którą Madi wylewała mu na główkę, i... konać zaczęło.
Mała naftowa lampeczka, migocząca w kącie izdebki, oblewała mdłym blaskiem sinawy trup dziecka, leżący na kołdrze, pod którą spoczywała Kaśka.
W nogach łóżka stała Sznaglowa, chmurna, milcząca, wściekła na tę wielką dziewkę, którą znaleziono bezprzytomną w rowie, tuż pod brzegiem ogrodu. W jaki sposób spadła, nie mogła sobie Sznaglowa wytłumaczyć żadną miarą. Kaśka, jakkolwiek przyszła do przytomności, nie odpowiadała na żadne pytanie. Cierpiała strasznie, wydając przeciągłe jęki. Był to przedwczesny poród, niweczący całe nadzieje Sznaglowej, zrywający jej układy z Kaśką i uniemożebniający odebranie długu. Dlatego prawie wszystkie konieczne posługi koło chorej zdała na Madi, zadawalniając się rolą biernego świadka. Od czasu do czasu wyrzekała tylko głośno, mrucząc po niemiecku i obrachowując wszystkie wydatki, poniesione na utrzymanie Kaśki.
Madi podzielała zmartwienia matki. Wchodząc w stan jej interesów, widziała także ruinę dość pięknych projektów i zysków, jakie można było wyciągnąć z tej tęgiej mamki. I dlatego Kaśka, pozostawiona prawie samej sobie, męczyła się blisko czternaście godzin, gryząc palce, rwąc włosy i drąc bieliznę. W ciasnej, zadusznej izdebce brakowało powietrza, a okna, zasłoniętego podartą zasłoną, nie otwierano, nie chcąc, aby przechodzący słyszeli jęki męczącej się kobiety.
Zmrok zapadł, a Kaśka ciągle leżała na łóżku, sina, z oczyma głęboko wpadniętemi, z czołem pokrytem kroplami potu. Jeden wyraz tylko wybiegał z jej warg pobladłych. Wołała ciągle: „o Jezu!“ znajdując ulgę w wołaniu tego imienia, które od dziecka w niebezpieczeństwach i smutkach przyzywać zwykła. Chwilami zdawało jej się, że umiera, a wtedy opanowywał ją lęk straszliwy na myśl o śmierci w tej ponurej, smutnej izdebce, z której tyle trupów wyniesiono. O dziecku które miało przyjść lada chwila na świat, nie myślała już teraz, cała przejęta swem cierpieniem strasznem, zupełnie dla niej nieznanem.
W półzmroku, na tle ciemnej zasłony, jaśniał jeszcze krzyż, utworzony przez rozdarcie tej szmaty. Kaśka obróciła głowę i wpatrywała się w te smugi. Tak! teraz jej kolej przyszła, teraz ona leży poza tym krzyżem, jęcząc tak, jak inne kobiety, których głosy takim strachem przejmowały ją wśród nocnej ciszy: Czy się ta męczarnia skończy, jak i kiedy? — nie wiedziała, nie śmiała zapytać. Gdy Madi zapaliła lampkę i postawiła ją na komodzie nawprost łóżka, przestrach Kaśki powiększył się jeszcze. Ta czarna noc, osłaniająca ziemię, trwożyła ją nad wyraz wszelki. Zdawało się jej, że leży już w trumnie, w jakimś dole wspólnym rzucona jak zdechłe zwierzę. Przygotowania, które Madi czyniła, pęk szmat rzuconych koło łóżka, jakaś ciemna flaszeczka, a zwłaszcza arkusz papieru, wielki, silny, szeleszczący na rogu komody za każdym ruchem opartej o komodę Sznaglowej, powiększał jej rozdrażnienie. Co się z nią stać miało w tę noc ciemną? czy jutro jeszcze zobaczy słonko boże? czy zdechnie marnie bez ratunku i pomocy? Tymczasem zegar ochrypłym głosem wydzwaniał godziny. Madi drzemała, skurczona na podłodze, zniechęcona, zmartwiona pieniężną stratą, jaka je spotkała. Sznaglowa zachowywała obojętną maskę akuszerki, której nie wzruszają nawet najstraszniejsze ludzkie cierpienia. Nie drgnęła ani razu, choć krzyk Kaśki przechodził teraz w ryk zwierzęcia, pasującego się ze śmiercią. Drogą, snującą się pod domkami, przeciągały gromady ludzi pijanych, śpiewających szynkownianie piosenki, lub grających na harmonijkach. Wesołe nuty polki lub sztajera mięszały się z jękami Kaśki, a słowo „o Jezu!“ dziwnie odbijało na tle tanecznego akompanjamentu!
Potem ucichło wszystko i świętujące gromady powróciły do miasta, a drogę wzdłuż wałów zaległa cisza. Tylko krzyk Kaśki rozlegał się teraz podwójną mocą, ten straszny krzyk pokuty za krótką chwilę fikcyjnej rozkoszy kobiecej.
Ona, coraz bardziej zmieniona, straszna, podobna do widma, z głową w tył cofniętą, rękami skurczonemi chwytała brzegi kołdry, szarpiąc je nerwowo. Powoli nawet krzyk zamierał w jej piersi, rozpoczęło się chrapliwe rzężenie, przechodząc w drżący, ciągły jęk, podobny do jęku jesiennego wichru. Wtedy Sznaglowa ocknęła się ze swej nieruchomości i, oderwawszy się od komody, zbliżyła się do łóżka.
Kaśka obłąkanym wzrokiem patrzyła na nią, odpychając jej ręce, to znów chwytając się jej sukien, jakby deski zbawienia!
Madi stanęła obok, zaspana, przecierając klejące się mimowoli oczy.
W kilka minut później jeden straszny krzyk wstrząsnął ściany izdebki, a jak słabe echo, krzykowi temu odpowiedział cichy, ledwo dosłyszalny płacz dziecka.
Kaśka wstrząsała się nerwowo.
Coś nieokreślonego przebiegło całe jej ciało i ścisnęło serce. Instynktowo wyciągnęła naprzód ręce, dziwne rozrzewnienie opanowało ją całą. To zwierzęce przywiązanie do dziecka tak targnęło jej całą istotą. Ale siły ją opuściły, wyciągnięte ręce opadły wzdłuż ciała — i, wyczerpana nienaturalnym przebiegiem porodu, osuwała się bezprzytomnie na poduszki.
Tymczasem Madi zajęła się dzieckiem. Była to dziewczynka ośmiomiesięczna, pomarszczona, a choć dobrze zbudowana, nierokująca dłuższego życia nad kilka minut, w najlepszym razie — godzinę.
Sznaglowa, zajęta trzeźwieniem Kaśki, rzuciła wzrokiem na dziecko i wymownym ruchem ramion wydała o niem sąd stanowczy. Wtedy Madi przystąpiła do zwykłej ceremonji, którą spełniała zawsze w takich wypadkach. Naczerpnąwszy w prawą rękę wody, zbliżyła się do konającego dziecka, a nalawszy mu wody na głowę, wyrzekła dobitnie następujące słowa:
— Ja ciebie chrzczę, Marjo, w Imię Ojca i Syna i Ducha Świętego!
Dziecko otworzyło błękitne oczy, wpatrzyło się w sufit izdebki — poczem powoli bardzo zasunęło powieki i zostało już tak straszne, martwe, sine w niepewnem świetle lampy. Lekki oddech poruszył maluchną piersią i znów jedna dusza uleciała napowrót w krainę wiecznej tajemnicy.
Tymczasem banda spóźnionych i dobrze podchmielonych mężczyzn powracała od rogatek, krzycząc i hałasując po drodze. Smiechy ich i śpiewy przecisnęły się do izdebki, w której leżała Kaśka. Ponad wszystkiemi górował głos Jana. Ten śpiew pijacki ojca wpadł nagle wśród nocnej ciszy i owionął ochrypłymi tony siny trup dziecka i bezprzytomną z bólu i cierpienia matkę.

. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .

— Niech panią Sznagiel szlag trafi!... ja dam na trumienkę, a dziecka w papierze wyrzucać na cegły nie dam.
— Phi! jak panna Marynka taka dama, to proszę. Można jeszcze i karawan zamówić z piórami i liberją!
— Niech pani Sznagiel nie kpi. A dziecko trza w święconej ziemi pochować, bo to nie szczenię, jeno ludzkie ciało.
— Dobrze! dobrze! daj tylko panna na trumnę, i miejsce na cmentarzu.
— To się wie, że dam, i jak się należy!
Kaśka z wdzięcznością spojrzała na poczciwą dziewczynę. Była przecież tak osłabiona, że mówić jeszcze nie mogła. Marynka siedziała przy niej na łóżku, zaperzona czerwona, zirytowana niegodziwem postępowaniem Sznaglowej. Ta ostatnia bowiem, nie czekając nawet na polepszenie zdrowia Kaśki dręczyła chorą od samego rana bezustannie wymówkami, a Madi pobiegła po Marynkę raportując jej co się stało.
Trup dziecka pozostał jeszcze w domu, bo Madi bała się w niedzielę po nocy chodzić na Glinianki. Bandy pijanych rzemieślników włóczyły się wzdłuż cegielni, poniedziałkując wśród rowów i krętych ścieżek. Marynka dała Sznaglowej trzy reńskie, upominając, aby trumienka była „porządna“ i lakierowana na niebiesko.
Akuszerka z drwiącym uśmiechem ubrała się i wyszła, zaciskając w dłoni trzy brudne papierki. Za nią wysunęła się cicho Madi i dopędziła matkę na zakręcie ulicy. Zamieniły kilka zdań urywanych i dziewczyna, podskakując, puściła się z powrotem do domu:
Wpadłszy do sionki, skręciła na lewo i, zabiegłszy do pokoju, odsunęła cicho szufladę komody. Z szuflady tej wyjęła arkusz papieru i położyła go na środku kulawego stołu. W trykotowy stanik wpięła sobie kilka szpilek i usiadła spokojnie na krzesełku, pogwizdując tylko od czasu do czasu.
Tymczasem Marynka z niekłamanem współczuciem wpatrywała się w twarz Kaśki. Znalazła ją więcej zmienioną, niż się spodziewała; cała twarz chorej zdawała się posypana popiołem, a rysy wydłużyły się w nadmierny sposób. Ona sama nie przechodziła przez to nigdy, ale musiało to być cierpienie niemałe, skoro tak zmienić mogło w przeciągu nocy jednej kobietę.
Na dworze dżdżysto i pochmurno było dnia tego. Szara barwa wpadała przez rozdartą firankę, oblewając jakimś trupim blaskiem postać chorej. Trup dziecka zimny, sztywny, odznaczał się pod cienka, podartą serwetą, jaką był przykryty. Marynka zbliżyła się wolno i uchyliła serwety. To drobne, niewykształcone zupełnie stworzenie, zamarłe jeszcze w łonie matki, ukazało się nagle w smutnym blasku, skarżąc się niemo na śmierć swą przedwczesną.
Kaśka wpatrzyła się w zczerniałe ciało dziecka i wstrząsała się konwulsyjnie.
— Powiedział, że to nie jego! — wyszeptała prawie nieprzytomna.
Marynka zasłoniła trupa.
— Kto ci to powiedział? — zapytała, nachylając się nad chorą.
— On! Jan!
Marynka porwała się gwałtownie.
— Gdzieżeś tę psiewiarę widziała? — zawołała.
Ale Kaśka już umilkła. Nie chciała widocznie mówić więcej. Była tak nieszczęśliwą, że czuła, iż słów jej zabraknie, aby swój ból opisać. Cierpiała przytem bardzo, dojmujące boleści przeszywały jeszcze jej wnętrzności, a wzdłuż krzyża przebiegały straszne dreszcze. Drżała cała jak w febrze, a zęby dzwoniły, uderzając jedne o drugie. Widocznie męka jej końca nie miała. Marynka postała jeszcze długą chwilę koło chorej, starając się przynieść jej ulgę. Okrywała ją wszystkiemi szmatami, które napotkać mogła, i obiecała przynieść araku, który ukradnie swej pani ze śpiżarnianej szafki.
Czuła wielką litość dla tej nieszczęśliwej istoty, tem nieszczęśliwszej, że opuszczonej, jak pies, którego pan wypędza od siebie, przeznaczając na zagładę.
Powoli przecież zdawało się jej, że Kaśka uspakaja się, cicho więc wyszła z izdebki, obiecując sobie powrócić za kilka godzin. Gdy schodziła ze schodków, spotkała się ze Sznaglową, powracającą z miasta. Sznaglowa powiedziała, że trumienkę zaraz przyniosą, niebieską i wiórami napełnioną. Kosztować miała półtora guldena. Marynka zgodziła się na cenę, ale kazała Sznaglowej wstrzymać się z włożeniem trupa do trumny aż do chwili, w której ona będzie obecną. Sznaglowa przyrzekła jej to solennie, i Marynka poszła o ile mogła najśpieszniej w stronę miasta.
Idąc, zatrzymywała się wszakże kilkakrotnie dla nabrania oddechu — choroba piersiowa rozwijała się w niej, niszcząc cały organizm.
Tymczasem Sznaglowa weszła do domku i skierowała się ku izdebce Kaśki. Zastała chorą leżącą z zamkniętemi oczami, wstrząsaną całą dreszczami febrycznymi. Sznaglowa jak kot przysunęła się do łóżka i wyciągnęła ręce. W nagromadzonym stosie łachmanów znalazła szybko trup dziecka i, pochwyciwszy za nóżki, wysunęła się, unosząc dziecko z izdebki. Kaśka nie otworzyła nawet oczów, a drżący jęk wybiegał gamą chromatyczną z jej obolałej piersi.
Sznaglowa weszła teraz do przeciwległego pokoju, w którym siedziała Madi. Szybko podała trup dziecka córce, która, ciągle gwiżdżąc, zbliżyła się z nim do stołu. Potem zręcznie ułożyła zczerniałe ciało na arkuszu papieru i, zawinąwszy je z wprawą sklepowej panny, zapięła cały pakiet szpilkami. Podczas tej operacji matka i córka nie przemówiły do siebie ani słowa. Gdy Madi porwała pakiet i ukryła go, jak zwykle, pod fartuchem, Sznaglowa odezwała się, radząc dziewczynie wziąć przynajmniej chustkę, dla lepszego ukrycia dość dużego pakunku. Madi wszakże wzruszyła ramionami. Nie! ona nie pójdzie zwykłą w tych wypadkach drogą, zna inną ścieżkę i inne doły, tam z pewnością teraz nikogo nie spotka, a wreszcie robotnicy już przestają o południu włóczyć się po Gliniankach.
Sznaglowa wzruszyła ramionami i ustąpiła doświadczonej dziewczynie. Chwilkę jeszcze słuchała, jak Madi gwizdała walca, przedzierając się przez krzaki. Przez otwarte okno wpadał ten gwizd czysto i donośnie, aż powoli stopniowo uciszał się w miarę oddalenia. Był to pogrzebowy dzwon dla dziecka, zmarłego tej nocy, grzebanego jak szczenię, które wyrzucają na rozstajne drogi.
Tymczasem Sznaglowa zbliżyła się do komody, a otworzywszy szufladę, wyjęła z kieszeni trzy reńskowe papierki, te same, które jej dała Marynka, i włożyła w pończochę grubą, granatową, szeleszczącą całą od schowanych we wnętrzu pieniędzy. Poczem z uśmiechem ukryła pończochę pod stosem bielizny i, zamknąwszy starannie szufladę, wzięła się do preparowania czarnej malwy, dzieląc większy zapas na drobne torbeczki, które fabrykowała naprędce z arkuszy bibuły.
Marynka mogła teraz przyjść bezpiecznie, — ona powie, że dziecko włożono do trumienki i pogrzebano, bo psuć się zaczęło. Marynka nie ma czasu, aby pójść i świeżą mogiłkę oglądać, później zapomni, a trzy guldeny powiększą posag Finy i Madi.
Gdy Madi powróciła wreszcie zmoczona i zabłocona, opowiedziała, że dziecku bardzo będzie dobrze w wygodnym dole, który przysypała ziemią. Poczem zabrała się do smażenia konfitur z listków róży, które pasjami lubiła.
Całe poobiedzie minęło cicho i spokojnie. Marynka nie zjawiła się wcale. Kaśka, której dano troszkę rumianku, leżała, jęcząc ciągle w gorączce i osłabieniu. Przytomność przecież miała zupełną. Kilka razy poruszyła się niespokojnie, szukając zmarłego dziecka. Nie pytała się wszakże o nie i bała się Sznaglowej, która, chmurna i zła, podała jej napój. Madi, zajęta konfiturami, nie pojawiła się wcale. Z zakasanymi rękawami kręciła się ciągle koło komina, śmiejąc się i oblizując na widok różowych szumowin, jakie zbierała starannie. Nagle porwała się z krzykiem. Zabrakło jej cukru, cały stos listków róży czekał jeszcze swej kolei. Szybko, jak strzała, odstawiła rondelek i wybiegła z domu. Lecz zeskoczywszy ze schodów, stanęła jak wryta. Niezwykły widok uderzył jej oczy. Wzdłuż drogi, wijącej się pod domkami, stało kilkunastu ludzi, ubranych w zniszczone surduty lub palta, z minami nawpół obojętnemi, nawpół przebiegłemi. Stali po obu stronach drogi, z rękami założonemi, odcinając swe wychudłe profile na szarem tle horyzontu. Pomiędzy nimi błyskały żółte półksiężyce i czerwieniły się ciemne mundury policjantów. Z domku, oddalonego o jakie sto kroków od domku Sznaglowej, wychodzili jacyś mężczyzni w liczbie pięciu, z których dwóch było po cywilnemu, reszta zaś nosiła ubiory komisarzy policji. Jeden z policjantów, stojących na drodze, trzymał w ręku duży pakiet obłocony, rozmokły, ciekący błotnistą wodą. Madi otworzyła szeroko oczy. Pakiet ten poznała natychmiast, — był to trup dziecka Kaśki, ten sam trup, który kilka godzin temu przywaliła wilgotną ziemią w dole na Gliniankach. Dziś ten trup zmartwychwstaje po to, aby je może zgubić, — bo nic innego, tylko policja musiała znaleźć to zczerniałe ciało, a teraz robią poszukiwania za chorą, poznawszy, że dziecko musiało być wczoraj zrodzone.
Nie chodzi tu o policję, bo tej Madi nie obawia się wcale, ale ci lekarze jej nieznani, którzy oddawna śledzą, kto udziela kobietom te straszne trucizny, niszczące życie płodu, zabijające istoty jeszcze w łonach matek. Madi wie, że Sznaglowa ma wielu nieprzyjaciół. Gdy znajdą Kaśkę, jakkolwiek jej poród przedwczesny wywołany został tylko wypadkiem, na niej zbudują cały akt oskarżenia i, kto wie, gotowi jeszcze upatrzyć na trupie dziecka oznaki gwałtownej śmierci.
Co czynić? Przytomna zwykle dziewczyna traci głowę, — już tylko trzy domy oddzielają grupę rewizyjną od domu jej matki. Jeden z policjantów, dobry jej znajomy, oddzielił się od swych towarzyszy i niepostrzeżenie daje jej znaki, ostrzegające o bliskiem niebezpieczeństwie. Ona chwilę jeszcze stoi na miejscu, namyślając się, łamiąc nerwowo ręce, zaróżowione jeszcze sokiem konfitur. Nagle, jak strzała, wpada do domu, a otworzywszy drzwi, krzyczy od progu;
— Mutter! Rewision!
W wypadkach nadzwyczajnych posługiwano się rodzinnym językiem, Sznaglowa więc równą miarą odpłaciła, wrzasnąwszy:
— Ach, Gott!
I obie, jakby pchnięte jakąś siłą, wpadły do izdebki, zajmowanej przez Kaśkę. Madi rzuciła się pierwsza do łóżka chorej.
— Sie muss weg!
Sznaglowa nie odpowiedziała nic, tylko drżącemi rękami zaczęła zrywać z Kaśki kryjące ją szmaty.
Kaśka, przerażona, drżąca, spoglądała na obie kobiety, jak zwierzę ranione śmiertelnie, szarpane jeszcze przez zgraję psów.
— Ty! wstawaj! — wołała Madi, — policja idzie po ciebie, musisz stąd pójść, bo inaczej wezmą cię do więzienia.
Kaśka zrozumiała tylko jedno słowo — policja. Więc znów ją ścigają? — nawet teraz, w tej chwili nie dadzą jej spokoju? Przytem czuła, że ją wypędzają; rozumiała, że te dwie kobiety nie dozwolą jej zostać ani sekundy dłużej pod swym dachem.
I nadludzką siłą woli, właściwą tylko zrozpaczonym kobietom, podniosła się z łóżka i stanęła na podłodze. Sznaglowa zarzuciła na nią obszarpaną spódnicę, a Madi jakieś porwane i objedzone przez mole futerko, pokryte trzęsącymi się łachami. Na bose nogi wtłoczyły jej wielkie kalosze — i chwiejącą się, straszną, bladą jak chusta, wyprowadziły poza próg domu.
Jeszcze był czas. Krzaki zakrywały schodki od strony rozstawionych po drodze łapaczy, którzy wolnym krokiem posuwali się naprzód. Kaśka mogła zejść na drogę niepostrzeżenie i przesunąć się pomiędzy gromadą policjantów. A zresztą, cóż to obchodziło Sznaglowę? jej szło tylko o usunięcie chorej z mieszkania, o nic więcej. Gdy ten główny dowód był usunięty, nic jej zarzucić nie można było. Gdyby nawet Kaśka, złapana, przyznała się do wszystkiego i wskazała jej dom, jako miejsce swego pobytu, ona mogła się wyprzeć wszystkiego. Któż widział u niej Kaśkę? Jedna Marynka — ale Marynka musiałaby milczeć dla rozmaitych względów...
Tymczasem Madi zajęła się szybko uporządkowaniem pokoju i posłaniem łóżka. Szmaty wyniesiono do piwnicy i w kilka prawie sekund nie pozostało ani śladu bytności Kaśki. Madi stała, smażąc konfitury i gwiżdżąc walca, oblana cała jasnem światłem ogniska; opodal Sznaglowa cerowała bieliznę, z wyrazem anielskiej dobroci na żółtawej twarzy. Kaśka przecież schodziła wolno ze schodów, trzymając się poręczy. Z najwyższym wysiłkiem stanęła na dole i oparła się o barjerę. Każdy krok sprawiał jej cierpienie wielkie. Zdawało się jej, że tysiące noży przeszywa jej wnętrzności. Czerwone pasma migały jej przed oczami, zasłaniając wzrok i oślepiając ją prawie. Widziała tylko kilkanaście ciemnych postaci, postępujących wolno wzdłuż obu brzegów drogi. Myśli wszakże zaczęły wikłać się w jej mózgu. Kto są ci ludzie? czego chcą od niej? Czy życia? Wiedziała tylko, że jej iść kazano.
Iść więc pragnęła — musiała.
Iść dalej, bez końca! bez celu!
Z poza chmurnego nieba zabłysło nagle kilka żółtych, niezdrowych promieni. I w tym mdłym blasku oczom policjantów i łapaczy ukazała się występująca nagle z poza krzaków postać kobieca, tak straszna nędzą i cierpieniem, tak blada tą bezkrwistą bladością trupa, że wszyscy ci mężczyzni poznali w niej odrazu matkę zczerniałego, martwego płodu, który szarzał wśród podartych szmat żółtawego papieru. Ale wielką musiała być nędza tej kobiety, strasznem — cierpienie, wiejące z jej zgarbionej postaci, przerażającym — wyraz tych oczów załzawionych, wpadniętych głęboko, a wpatrzonych w przestrzeń z wyrazem bezmiernego bólu i trwogi, skoro w sercach tych ludzi, zakamieniałych i zahartowanych na wszelkiego rodzaju cierpienia, ozwała się litość i chęć dopomożenia tej nieszczęśliwej. Prawie wszyscy odwrócili głowy, lub spuścili w ziemię, aby ułatwić Kaśce przejście, zanim komisja rewizyjna wyjdzie z pobliskiego domku. Ona postąpiła jeszcze kilkanaście kroków, wlokąc drżące nogi, taczając się jak pijana. Nie widziała już postaci mężczyzn, otaczających ją dokoła. Ciemniało jej w oczach, wszystko kręciło się przed jej wzrokiem. Nagle wyciągnęła ręce i bez jęku, bez krzyku, osunęła się znów na wilgotną ziemię, tuż u nóg policjanta, trzymającego na rękach trup jej dziecka.
W tej samej chwili drzwi domu, sąsiedniego z domkiem Sznaglowej otworzyły się i wyszedł z nich komisarz, a za nim doktorzy. Dwóch urzędników opóźniało się jeszcze w głębi sieni, zasięgając bliższych informacji. Komisarz pierwszy dojrzał leżącą na środku drogi Kaśkę. Szybko zbiegł po schodach i stanął obok zemdlonej. Kilku policjantów zbliżyło się powoli. Komisarz porwał zimną i sztywną rękę Kaśki i szarpnął nią mocno. Obszarpane futerko zsunęło się z kobiety, odsłaniając jej nagie ramiona. Twarzy widać nie było, gdyż Kaśka leżała zwrócona twarzą do ziemi. Blade, wielkie uszy komisarza zabarwiły się różową barwą i poruszyły się wachlarzowato. Pan Rimotat zwietrzył zwierzynę i tak łatwo puścić jej nie chciał. Kto wie, podobne wykrycie może stanowić niezłą kreskę w spodziewanym awanse. Blade swe oczka przenosił bezustannie z martwych zwłok dziecka na leżącą na ziemi kobietę. Rzec można, że szukał pomiędzy niemi jakiegoś podobieństwa i z tych dwóch nieruchomych ciał chciał wyciągnąć łącznik, jakąś spójnię, któraby go naprowadziła na dobrą drogę.
Jeden z policjantów pochylił się nad Kaśką i dotknął się jej ramiona. To młode, zanędzone stworzenie budziło w nim litość wielką. Zapragnął ją ocalić, jakkolwiek węchem sobie właściwym odgadł całą prawdę.
— To jakaś pijaczka, panie komisarzu, trzeba ją wziąć do furdygi.
Ale pan Rimotat wstrząsnął głową.
Nie! Ona nie była pijana ta wielka dziewczyna, padająca wśród dnia białego już pod nogi komisji rewizyjnej i całej zgrai policjantów. Było w tem coś innego, coś wiążącego się z tym trupem dziecka, znalezionym przed dwoma godzinami w dole tuż koło cegielni. Chłopcy, bawiący się sypaniem szańców, odkryli zczerniałe ciało, źle przysypane ziemią, i zanieśli obwinięte w papier, tak, jak znaleźli, na inspekcję policyjną, szczęśliwi, że stać się mogą bohaterami dnia.
Teraz do lekarzy należy wydać wyrok, czy dziewczyna, która padła tak nagle, jest pijaczką, lub istotą poszukiwaną przez tę całą zgraję mężczyzn, istotą, która w ich mniemaniu, popełniła zbrodnię.
Za chwilę nadeszli lekarze i pochylili się nad Kaśką. Przez kilka minut trwała wielka cisza, przerywana tylko szmerem gałęzi, gnących się za powiewem wiatru. Słońce ukryło się znów za chmury, jakby zasmucone tą nędzą ludzką, którą oświeciło złotym swym blaskiem. Posępnie było i chmurno dokoła.
Nareszcie podnieśli się lekarze i jeden z nich, człowiek siwy, o zimnym i obojętnym wyrazie twarzy, spojrzał na trup dziecka, trup smutny, bezbarwny, zmarszczony, — poczem wyrzekł, wskazując na Kaśkę:
— To matka!
— Janie! Janie! — jęczała Kaśka.
Od chwili podjęcia jej przez policję ze środka drogi nie odzyskała przytomności. Odwieziona z rozporządzenia lekarzy i władzy do szpitala miejskiego i umieszczona w oddziale położniczym, leżała nieruchoma, nieprzytomna, z twarzą pałającą, z oczyma wpatrzonemi w przestrzeń z jakąś straszną, bezmierną rozpaczą. Nie wymówiła nic więcej nad imię Jana, które powtarzała z uporem szaleńca, nadając jednak cochwila odrębne intonacje temu jękowi. Lekarze, po dość usilnej chęci ocalenia jej, odstąpili zupełnie od jej łoża. Wiele chorób skomplikowanych, groźnych zapaleń, połączyło się ze sobą. Posługaczki mówiły, że pokarm uderzył Kaśce na mózg, każdy komentował jej chorobę w rozmaity sposób.
Ona przecież nie rozumiała swego stanu i leżała, wciąż jęcząc cicho, skazana na śmierć, trup za życia, jeszcze żywa, a przecież umarła. Powoli przestano się nią interesować, choroba przeciągała się, śmierć spóźniała się widocznie. Młode, silne ciało walczyło ze zgonem, nie chcąc przejść w stan rozkładu. Umieszczono ją w wielkiej sali operacyjnej, na łóżku z kółkami dla łatwiejszego usunięcia w razie śmierci. Sala ta, nieużywana oddawna, wychodziła na korytarz obwodowy, łączący wszystkie sale i pokoje pierwszego piętra. Po tym korytarzu snuły się we dnie postacie młodych dziewcząt, obleczone w szare jednostajne suknie, przepasane paskiem skórzanym, i kryjące swe twarze w chustki, związane pod brodą. Dziewczyny te, używane do posług koło chorych, miały w swych ruchach jakąś bezczelność, coś, co je odróżniało od innych kobiet i piętnowało właściwem im mianem. Chodziły wolno, jak uparte woły w jarzmie, złe, nachmurzone, tęskniąc za swobodą i rozpustą, z jakiej wyrwane zostały. Czasem pomiędzy niemi mignęła czarna suknia dozorczyni lub gumowy fartuch dyżurnej akuszerki. Był to cały świat kobiet, przecięty tylko od czasu do czasu ciemną sylwetką lekarza, śpieszącego do sali, z instrumentami pod pachą, lub czarną sutanną księdza, cisnącego do piersi puszkę z Olejami. I tylko dzwonek jęczał, wzywając do rannej lub wieczornej modlitwy, lub zwiastując, że jeszcze jedna męczennica, spełniając swe przeznaczenie, odchodzi ze świata nazawsze. I tylko chwilami jęk straszny wybiegał z poza zamkniętych szczelnie drzwi, przy których, jakby na warcie, stały nosze na kółkach, oczekując na martwe ciało, które należało do prosektorjum. A był to straszny zwierz, nigdy nienasycony, wiecznie głodny, pożądający trupów, jak hiena padliny, a szpital wypłacał swą daninę, rzucając mu stosy tych ciał kobiecych, wymęczonych chorobą, strasznych cierpieniami, które przebyły. Z nadejściem nocy milkło wszystko. Szaro ubrane dziewczyny szły na górne piętra, aby tam przemruczeć litanie i pewną ilość pacierzy. Potem, milcząc, rozbierały się ze swych parcianych spódnic i układały się na wysokich tapczanach, stojących rzędami wzdłuż ścian bielonych.
W salach, tak zwanych gorączkowych, pojawiały się szare suknie Sióstr Miłosierdzia, które z marmurowemi kulkami w wyschłych dłoniach zbliżały się do rozpalonych i zmęczonych chorych. Chłodząc dłonie, kładły je później na płonących żarem skroniach bezprzytomnych kobiet, pełne poświęcenia, zaparcia się swego ja — całe oddane na usługi ludzkości. Nieraz te prawdziwe anioły pochylały się dobrotliwie nad łożem skalanej rozpustą dziewczyny, ale mała ich liczba nie zdołała nastarczyć wszystkim potrzebom. Robiły co mogły, czuwając noc całą. I była to prawdziwa modlitwa taka noc bezsenna, spędzona wśród jęków i skarg cierpiących istot.
Po korytarzach zalegały cienie. Tylko małe lampki, wiszące u stropu, rzucały mdławe blaski na ściany bielone, na których gdzieniegdzie czernił się krzyż drewniany. Tylko czasem wśród tej ciszy otwierały się zwolna drzwi którejkolwiek sali i wysuwał się orszak, złożony z kilku osób, niosących owinięte w prześcieradło, sztywne i martwe ciało. Zwłoki te składano na noszach, do których dorobiono kółka, i ten wóz pogrzebowy posuwano cicho wzdłuż korytarza po wojłokowym chodniku. Trup przesuwał się przed zamkniętemi drzwiami sal, żegnając się milcząco z towarzyszkami niedoli, a w bladem świetle lamp rysowały się ostre kontury wychudłych członków, zakrytych prześcieradłem. Był to pogrzeb opuszczonych, zapomnianych nędzarek, o które nikt się nie troszczył i za któremi nikt płakać nie miał...
— Janie! Janie!
W tej pustej, ciemnej prawie sali strasznie rozlegał się jęk obłąkanej. Ona, która sama przed sobą wstydziła się przyznać do przywiązania dla człowieka, który ją zgubił, w tej strasznej chwili skonu wołała go bezustannie. Imię jego powracało ciągle na jej drżące wargi, przechodząc chwilami w przeciągłe wycie konającej samicy. Imię to zagłuszało Psalmy pokutne, które próbowano czytać przy łożu tej bezprzytomnej grzesznicy, — dominowało ono nad wszystkiem, przytłaczało wszystko i ciągle, ciągle wzbijało się w górę, jakby oznajmiając ten wieczny triumf mężczyzny nad kobietą, nawet w chwili ostatnich jej męczarni.
Z głową w tył pochyloną, z włosami rozrzuconymi na twardej, ceratowej poduszce, z oczyma wlepionemi w przestrzeń, ten trup żyjący, ta wspaniała istota, zdruzgotana i unicestwiona dla igraszki męskiej, wołała go przecież, wołała go jeszcze!.. przebaczając mu cierpienia, oszalała w swem przywiązaniu, jak pies, zbity przez swego pana, a wyjący za ręką, która go do krwi chłostała.
I wreszcie przyszła noc, która miała uciszyć ten jęk i kazać zamilknąć wołającym ustom. Posługaczka, czuwająca zwykle przy Kaśce, zmęczona, usnęła twardo w przeciwległym kącie sali. Kaśka więc leżała sama opuszczona od wszystkich, tak wycieńczona tą długą walką z życiem, że nie pozostawało jej więcej sił opierać się śmierci. Niepewne światło lampki migotało opodal. Reszta sali tonęła w cieniu. Kaśka leżała prawie nieruchoma, tylko ręce odzyskały nagle władzę. Zdawała się niemi odpychać coś, co się cisnęło ku niej, coś widocznego tylko dla niej samej... Oczy otworzyła szeroko, a z piersi jej dobywał się jęk chrapliwy, rzężący, ten ostatni oddech martwiejącego ciała.
Na twarz jej zdawała się spadać zasłona z szarej krepy, wydłużając rysy, zaostrzając nos i brodę. Wychudłe policzki wpadały coraz więcej, tworząc głębokie doły w obu stronach twarzy. Włosy nawet traciły połysk i stawały się coraz bardziej matowe, a oczy szkliły się jakby emaljowaną powłoką. Wszystko zamierało powoli, szarzejąc i blednąc; kobieta powoli przetwarzała się w zimną, zlodowaciałą bryłę, niezdolną do spełnienia ani dobrego, ani występnego czynu.
Nogi prostowały się same, zlodowaciałe, z wyciągniętemi stopami, już zupełnie bezwładne i zimne. Ręce tylko, wychudłe, cienkie jak ramiona szkieletu, poruszały się w powietrzu krótką chwilę. Poczem opadły na łóżko, wydłużając się wzdłuż ciała, przybierającego już bezwiednie kształt odpowiedni do włożenia w trumnę. Kaśka konała.
W pustej, ciemnej sali nie było nikogo, ona jedna żyła tu jeszcze, jeśli to życiem zwać było można. Na ścianie czernił się krzyż drewniany, występujący chwilami w migotliwym blasku lampki. Ale Kaśka nie widziała tego krzyża, nie widziała już nic zgoła.
Usta jej tylko poruszyły się jeszcze i cichy, ledwo dosłyszany szept wybiegł z jej zbielałych warg:.
— Janie! Janie!
Potem pozostała już sztywna, nieruchoma, straszna zielonawą bladością trupa, którego rozkład zaczyna się niemal w pierwszej chwili. Wielka i wydłużona jeszcze śmiercią, bielała pod prześcieradłem, jak olbrzymi posąg szary, kamienny, z szeroko rozwartemi źrenicami, wpatrzonemi w dal z wyrazem skargi sierocej.
Szare światło poranka leniwo przedarło się przez grube szyby i oblało kamienne stoły i porozstawiane na nich narzędzia. Kilku mężczyzn w paltotach, w zmiętych koszulach, o twarzach pobladłych od bezsennych nocy, stało na środku sali, rozmawiając półgłosem. Czuć w nich było birbantów całonocnych, którzy wprost z kawiarni, od filiżanki czarnej kawy, szli do pracy, aby drżącą ręką ująć ostre narzędzia, lub śrubować hermetyczne wanienki z preparowanemi częściami trupów. Nagie, wysokie ściany sali wznosiły się poważnie, ciemne, ponure. Okna, osadzone wysoko, były zakratowane, jak w więzieniu. Wzdłuż izby ciągnęły się stoły, a raczej bufety, kryte kamiennemi płytami. Każdy stół opatrzony był z obu stron rynienką blaszaną i miał przytwierdzoną olbrzymią, starą, zniszczoną, niemal cuchnącą gąbkę. Nie było to przecież właściwe prosektorjum, ale sala, przeznaczona dla studjów wakacyjnych i otwarta tylko podczas lata. Do tej sali schodzili się studenci, przebywający podczas wakacji w mieście, i ciągnęli dalej swe studja, zamawiając ku temu trupy w szpitalu.
Nawpół uchylone drzwi ukazywały w enfiladzie cały szereg sal, utrzymanych z wzorową czystością; podłoga woskowana lśniła się, jak w sali balowej, a całe rzędy szaf błyskały setkami najciekawszych okazów. I cisza była w tych salach, istna cisza zakrystyjna. Brakowało tylko woni jałowca lub mdłego zapachu kadzidła. Te potwory szare, smutne, skurczone w zbyt ciasnych słojach, te kościotrupy, ustawione w pozach manekinów sklepowych, te czaszki, lśniące jak marmury, kości poukładane symetrycznie, ozdobione karteczkami, słowem, to wszystko, co się zostaje z ludzi po przewalczeniu życia, szarzało w porannem świetle, straszne w swej nieruchomości, jak resztki jakiejś uczty ludożerców, którzy, mięso przełknąwszy, zostawili kości swych wrogów na wieczną pamiątkę. W izbie, tak zwanej wakacyjnej, nie było wzdłuż ścian szaf, napełnionych „okazami“, były tam natomiast krany i ścieki, wiąski szmat, zastępujących ręczniki, a na stołach, na podstawkach mosiężnych stały długie szklanne naczynia, z kształtu do retorty podobne. W tych naczyniach mieniły się różnemi barwami jakieś stałe ciała, przecinane białemi nitkami. Na boku, na warsztaciku z mocnych drutów, suszyła się błona opłucna, rozpięta nakształt nietoperza. W kilku wanienkach za szklanną taflą, zamkniętą hermetycznie, czerwieniły się preparowane nogi, ręce ludzkie, moknące w glicerynie.
Mężczyzni stali na środku salki, rozmawiając ciągle. Nie śpieszyli się do pracy, opowiadali sobie anegdotki, pełni znużenia i niechęci do życia. W kącie sali, zczerniały, okurzony kościotrup kobiecy pochylił się, jakby słuchając tych zwierzeń miłosnych, które dziwnie rozbrzmiewały w tym przybytku śmierci. Kościotrup ten zapomniany, zepsuty, stał już na tem miejscu lat wiele i słyszał niejedno, chyląc się coraz więcej, źle pościągany drutami, i śmiejąc się tym strasznym uśmiechem, właściwym tylko trupim głowom. Czy ta kobieta śmiała się z nich, z tych mężczyzn, którzy w zarozumiałości swej rozpowiadali sobie wzajemnie miłosne podboje, — czy ze samej siebie i z dawnej łatwowierności swojej — było to jej własną tajemnicą. Nagle rozmawiający ucichli. Poza ścianą odezwał się głos dzwonka, dobitny, czysty, jak dzwonek klasztorny, wzywający na obiad lub wieczerzę. Młodzi ludzie rzucili się w tym kierunku, a ślady znużenia znikły z ich twarzy. Przetworzyli się, rzec można, zupełnie. Ten odgłos dzwonka powołał ich z krainy knajpiarskich miłostek do pracy i rzeczywistości.
Dzwonek odezwał się raz drugi i jakiś szum, łoskot, dał się słyszeć poza ścianą. Wówczas jeden z młodych ludzi, wysoki blondyn o szerokim różowym karku, zbliżył się ku ścianie i palcem nacisnął duży drewniany guzik.
Ściana rozsunęła się zwolna, pozostawiając duży kwadratowy otwór. W otworze tym widać było rodzaj komory ciemnej z platformą drewnianą, spuszczoną na szerokich pasach drucianych. Na platformie tej leżały dwa trupy, owinięte grubemi szaremi prześcieradłami.
Blondyn pochylił się naprzód i patrzył chwilę na martwe ciała.
— Dziecko i kobieta! — wymówił wreszcie i równocześnie wyciągnął rękę w stronę większego, pełniejszego trupa, którego kolosalne prawie rozmiary podnosiły fałdy płótna.
— Kobieta! moja!
Nikt mu nie zaprzeczył prawa tej własności. Żartowano nawet. Jakto, więc nawet i umarłe chciałby wziąć wyłącznie dla siebie? Ale on nie słuchał, zajęty wydobyciem zwłok z otworu, przy pomocy garbatego sługi, który równocześnie z odgłosem dzwonka pojawił się w sali. Trup był niezwykle ciężki! piękny okaz! Gdy wyprawi kości, może mieć wspaniały kościotrup w swem mieszkaniu. Ustawi go pod fotografjami kochanek, które zajmują już połowę ściany jego izdebki. Kościotrup stanie tuż pod fotografją Julji, tej bladej żony skąpego i starego urzędnika, z którą jeździł tak często za rogatki. Będzie to pyszny kontrast! Julja, tak okrągła, mała, tłusta, dobrze odbijać będzie od wielkiego szkieletu.
Ale na cóż, u djabła, mogła umrzeć tak pięknie zbudowana kobieta?
Trup Kaśki leży już na kamiennym stole, a ręka kochanka Julji zdziera z niej szybko ostatnią osłonę. I jeszcze raz ostatni imponuje to pyszne ciało swą wielką pięknością, a choć oszpecone chorobą, choć wyniszczone niemal do szczętu, jeszcze resztkami dawnej świetności zadziwia obecnych. Dokoła stołu zgromadzili się niemal wszyscy studenci, nie szczędząc dowcipnych uwag, ale leżąca pomiędzy nimi kobieta nie oblewa się już więcej rumieńcem wstydu. Ona, skamieniała w swem cierpieniu, patrzy wciąż w przestrzeń szeroko rozwartemi i nieruchomemi źrenicami i leży spokojna, mimo swej nagości, wśród tej gromady mężczyzn, jeszcze pobladłych od nocnej rozpusty.
Dręczona życie całe jak zwierzę, wyzyskiwana moralnie i fizycznie, zdradzona, oszukana, sponiewierana, wygłodzona, ofiarowuje jeszcze wymęczone ciało swoje na potrzeby ludzkości, ofiarowuje je pod skalpel, który lada chwila zanurzy się w jej łonie.
Karjatyda!
O, tak, istotnie, prawdziwa Karjatyda społeczeństwa, ta nędzna dziewczyna z ludu, ten muł roboczy w rękach kobiet, muł źle karmiony, śpiący na ziemi, dręczony dniami i nocami całemi. Bez promyka światła, dźwiga ta Karjatyda całe brzemię pracy i niedoli, a gdy zapragnie być kobietą, gdy spełni posłannictwo, jakie natura jej nakazuje, rodzić swe dzieci musi w nędzy i opuszczeniu, podrzucać po rozstajnych drogach jak szczenięta, lub co gorsza, nie mogąc znaleźć środków do życia, morduje swój płód własnemi rękami.
Mężczyzna, jak pies gończy, ściga nieszczęśliwą, wtrącając ją, dla swego kaprysu lub dla zadowolnienia chwilowej żądzy, w przepaść hańby i rozpaczy. A wprędce zapomina nawet rysów, postaci tej, którą brutalnie zmusił do występku, waląc na jej ramiona wszystkie następstwa podobnego kroku.
Karjatyda!
Ależ to Karjatyda schowana w cieniu, Karjatyda ubrana w łachmany, Karjatyda, która wielkim głosem domaga się światła i chleba. Istota ta zajmuje wybitne miejsce w każdym domu, przebywa ciągle niemal z dziećmi, ma wpływ na ich charakter, a jest przecież tylko niewolnicą o szerokich barkach, o której cierpienie, postępki, nikt się nie troszczy, nikt się nie spyta!
Stojący przy trupie Kaśki blondyn położył rękę na nagiej piersi kobiety.
Było coś w tym ruchu z pana i władcy stworzenia, który kładzie dłoń swą na prawej swej własności, czy żywej, czy umarłej. Krótką chwilę patrzył na ten tors, oblany teraz promieniami wschodzącego słońca, które przez szyby okien wpływały do sali. Zdawało mu się, że widział gdzieś tę dziewczynę, że trzymał raz jeden w objęciach ten tors potężny, który teraz miał twardość marmuru.
— Widziałem gdzieś tę machinę! — mruknął, wyciągając drugą rękę po skalpel.
Tyle tylko zapamiętał z tej gorącej walki, jaką stoczył w pracowni Wodnickiego, chcąc gwałtem zadowolnić swą żądzę, — walki, która mu tak gorące rumieńce pragnienia na policzkach wycisnęła.
Skalpel błysnął w promieniach słońca i dotknął białej piersi kobiety.
Kaśka-Karjatyda raz ostatni oddała swe ciało na usługi ludzkości.

KONIEC.


Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Gabriela Zapolska.