<<< Dane tekstu >>>
Autor Aleksander Dumas (ojciec)
Tytuł Kalifornia
Wydawca Drukarnia Gazety Codziennej
Data wyd. 1854
Druk Drukarnia Gazety Codziennej
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz Wojciech Szymanowski
Tytuł orygin. Un Gil Blas en Californie
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


X.
POŻAR W SAN FRANCISCO..

Mówiąc żeśmy zamierzyli wypocząć przez dwa lub trzy dni, przesadziłem nasze zamiary; albowiem przybywszy na miejsce, gdy stan naszych finansów nie dozwalał nam zamieszkać w domu zajezdnym, potrzeba było zająć się niezwłocznie naprawą naszego namiotu. Postanowiliśmy obrać stanowisko w obozie francuzkim. — Lecz obóz, jak jego nazwa wskazuje, był miejscem zbornem naszych ziomków; w czasie naszej nieobecności wyrosły jak grzyby ze 12 domów drewnianych, w których się zbierały praczki. Wyjeżdżając do kopalni pozostawiliśmy nasze kufry u podeszłego niemca, który zbyt stary ażeby mógł pracować czynnie, obrał zawód przechowywacza rzeczy robotników. Zresztą ten zawód był wcale nie zły. Zbudowawszy sobie szałas, przechowywał rzeczy pomniejsze za opłatą 2 piastrów miesięcznie, a większe za 4. Ten przemysł czynił mu od 1500 do 1800 franków miesięcznie.
Rozbiliśmy nasz namiot, złożyliśmy w nim swoje rzeczy, gdy w tem usłyszeliśmy wołania: gore!
Pożary bywają dość pospolitemi w San — Francisco; oprócz bowiem tego, że domy są drewniane, jeszcze jest inna przyczyna tych częstych ogni. — Kiedy mieszkaniec Kalifornii pogorzał, już tem samem spłacił swoje długi, a nawet długi karciane. Zresztą ogień, który nam krzyki zwiastowały, liczył się do znakomitszych. Zajął się między Clay-street i Sacramento-street. Była to dzielnica kupców win i handlarzy drzewa. Mówiąc o kupcach win winienem dodać, że to byli kupcy win i wódek.
Podniecany silnym wiatrem północnym, ogień szybko się rozszerzał i przedstawiał nam z wysokości na jakiej staliśmy, przepyszny widok; alkohol i suche drzewo były wybornemi środkami do tego. Przy każdem zajęciu się składu rumu albo spirytusu, pożar się rozniecał zmieniając się w różne barwy. Rzekłbyś że to przepyszna illuminacya ogniami bengalskiemi, czerwonemi, żółtemi, niebieskiemi.
Dodajmy do tego zwyczaj Amerykanów zastosowany w czasie pożarów, to jest iż rzucają w ogień baryłki prochu pod pozorem że dom zapadający się odosobni pożar. Rzeczywiście dom się zapada, lecz prawie zawsze szczątki jego gorejące zwalają się na drugą stronę ulicy i zapalają domy przeciwległe równie z drzewa wzniesione, ogrzane gorącem pożaru, a tem samem płonące jak zapałki.
Dzisiaj, dla większej dogodności, zrobiono bruk drewniany, tak dalece, że skoro pożar wybuchnie, nie masz przyczyny ażeby ustał, a nadto i to zauważyć należy, że ogień zawsze powstaje w czasie odpływu morza, a zatem gdy w mieście brakuje wody nawet do picia, wówczas pożar buja swobodnie.
Lecz pomimo braku wody, wielkiem zadowoleniem pogorzelców jest straż ogniowa wybornie urządzona, która natychmiast przybywa z przepysznemi sikawkami na widownię pożaru. Sikawki wprawdzie są próżne, lecz wydają wiatr z siebie co także podnieca ogień. Dalecy jesteśmy od przypuszczenia ażeby te pożary były wynikiem złośliwości. Lecz w San-Francisco tyle jest gałęzi przemysłu interesowanych ażeby się miasto paliło, że można powziąść domysł o podkładaniu ognia. I tak np: w tym dniu paliły się składy win i drzewa. Ten pożar niszczył właścicieli tych składów, lecz wzbogacił kupców win i handlarzy drzewa innych dzielnic, nie licząc w to armatorów, właścicieli okrętów oczekujących na wyładowanie swych towarów, takich samych jakie się palą.
Nazajutrz po pożarze np. beczka zwyczajnego wina ceny 100 franków podniosła się do 800 franków, co jak się okazuje jest zyskiem nie lada. Przypomnieliśmy sobie wtedy że dwóch naszych przyjaciół, Gauthier i Mirandol mieszkali w domu sąsiednim dzielnicy w której był pożar. — Pobiegliśmy im na pomoc i zastaliśmy ich na przeprowadzeniu. Przeprowadzenie w podobnym razie wyrównywa prawie pogorzeli. A najprzód za przewiezienie ruchomości lub towarów z miasta na górę, żądają po 100 franków od fury. Wspomnieliśmy wyżej, że chorzy przekładają umierać raczej jak wezwać pomocy lekarskiej. Ci, którym pożar zagraża, wolą pogorzeć jak posłać po fury do przewożenia.
A przytem wielka uprzejmość panuje w San Francisco, a nawet bardzo wielka; każdy ci chce dopomagać, każdy przykłada rękę do dzieła, i zadziwiającem jest jak ruchomości topnieją pod rękami które je przenoszą. Niepodobna wyobrazić sobie hałasu jaki Amerykanie w takich przypadkach sprawiają: biegają, kręcą się, wrzeszczą, wpadają do domów, rozbijają rzeczy i upijają się na zabój. Zresztą jak tylko dom zgorzeje, zanurzają narzędzia w jego popioły i nie tylko w kopalniach napotkasz najzapaleńszych poszukiwaczy złota.
Pośród palących się domów był jeden żelazny, sprowadzony z Anglii. Mniemano że żelazo oprze się ogniowi. Wszyscy zatem znosili tam swoje najkosztowniejsze ruchomości. Ale ogień nie zwykł żartować. Dostawszy się do domu żelaznego, otoczył go swemi płomieniami, lizał go swym palącym językiem i tak go ściskał namiętnie, że żelazo rozczerwieniło się, zaczęło trzeszczyć, ściągać się podobnie jak drzewo sąsiednich domów, wreszcie z całego tego domu i ze wszystkiego co się w nim znajdowało, utworzyła się jakaś niekształtna klatka spłaszczona, z wystającemi narożnikami, tak dalece, że niepodobna było poznać, że to był dom niegdyś.
Pożar szerzył się od północy ku południowi i zatrzymał się dopiero w ulicy Kalifornii. Pożar trwał od 7 wieczór do 11 zrana; spaliło się 500 domów, a straty były nie obliczone. Wszyscy pierwsi kupcy winni i handlarze drzewem zostali zniszczeni. Początkowo sądziliśmy, że ten pożar pomnoży środki zarobkowania i że my znajdziemy zatrudnienie. Lecz omyliliśmy się; pogorzeli kupcy prawie wszyscy byli Amerykanami i użyto tylko Amerykanów do robót przedsięwziętych do naprawy.
Szukając nadaremnie pracy wszędzie i nie znalazłszy jej nigdzie, Tillier i ja postanowiliśmy naśladować przykład jednego z naszych ziomków, P. Hrabiego de Pingret, który został myśliwym, i który dzięki swej zręczności robi bardzo dobre interessa. Już poprzednio namawiał nas do tego stary Meksykanin z San Francisco, dawny strzelec polujący na niedźwiedzie i borsuki, nazwiskiem Aluna.
Umyśliliśmy zwierzyć się mu z naszego zamiaru, wyprawienia się na łowy i zapytać go, czy nie zechce z nami wspólnie należeć do tej spekulacyi. Przyjął tę propozycyę z wielką radością; chciał on najprzód obrać za cel naszej wyprawy okolice Maryposy i dolinę Tulares, w których najwięcej jest niedźwiedzi i borsuków; lecz prosiliśmy go ażeby miał wzgląd na nasze niedoświadczenie i dozwolił nam raczej polować na zwierzęta mniej drapieżne, jako to: daniele, jelenie, kozy, zające, wiewiórki, kuropatwy i synogarlice.
Aluna opierał się początkowo, lecz w końcu, ponieważ Tilleer i ja byliśmy głównymi członkami towarzystwa, przeto musiał się z nami zgodzić. Ułożyliśmy zatem że rozpoczniemy łowy w równinach górzystych, rozciągających się od Sonomy do jeziora Lacuna, i od dawnej osady rossyjskiej do Sacramento. Tillier i ja zaopatrzeni byliśmy w broń doskonałą, wypróbowaną przez nas na łowach w Sierra Nevada i w Passo del Pinto.
Również była niezbędną łódka do tych łowów, dla przewożenia nas dwa razy w tydzień z San-Francisco do Sonomy i na powrót. Poszedłem do portu w tym celu, i wybrałem statek rybacki z żaglem. Zapłaciłem za niego trzysta piastrów, co było za bezcen. Następnie kupiliśmy zapasy żywności, poczem przenieśliśmy je wraz z prochem i kulami na nasz statek. Rzecz dziwna, proch był tam, kosztował bowiem tyle co i we Francyi to jest: 4 franki funt. Co do ołowiu, funt kosztował 2 fr. 50 centymów, a nawet 3 franki.
Aluna miał starego konia jeszcze dość silnego, który mógł nam służyć za wierzchowca i do ciągu, dla tego z wdzięcznością przyjęliśmy jego ofiarę. 26 czerwca 1850 r. puściliśmy się w drogę, pozostawiwszy jak poprzednio nasze rzeczy u Niemca.
Jako żeglarz miałem kierować łodzią, Tillier wsiadł zemną. Aluna zaś ze swym koniem zabrał się na statek płaski, przewożący podróżnych do kopalni i który go miał wysadzić na brzeg, z kąd miał się udać do Sonomy, gdzieśmy sobie naznaczyli schadzkę. Przybyliśmy pierwsi wprawdzie, lecz zaledwie wyciągnęliśmy łódź naszą na piasek, ujrzeliśmy Alunę w wielkim okrągłym kapeluszu, w spodniach rozsochatych, w okrągłej kamizelce i w ponszu zwieszonym na ramieniu, pędzącego ku nam galopem. Stary Gaucho dobrze wyglądał jeszcze w tem przebraniu, pomimo że było przeszarzane. Obawialiśmy się pozostawić łódź naszą na brzegu, lecz on nas upewnił, że nikt nie będzie śmiał jej ruszyć.
Ponieważ od lat 20 w tym kraju zamieszkał, i znał dokładniej od nas miejscowość, przeto zaufaliśmy jego doświadczeniu. Pozostawiwszy łódkę pieczy Opatrzności, złożyliśmy namiot i amunicyą na jego konia, przyczepiwszy do siodła sprzęty kuchenne, i podobni raczej do kotlarzy wędrownych wybielających rondle, jak do myśliwych, zapuściliśmy się w łąki, dążąc od południa ku północy.





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Aleksander Dumas (ojciec) i tłumacza: Wojciech Szymanowski.