<<< Dane tekstu >>>
Autor Aleksander Dumas (ojciec)
Tytuł Kalifornia
Wydawca Drukarnia Gazety Codziennej
Data wyd. 1854
Druk Drukarnia Gazety Codziennej
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz Wojciech Szymanowski
Tytuł orygin. Un Gil Blas en Californie
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


IX.
AMERYKANIE.

Nie podobna było pozostać w tem miejscu; wilki oddalone jednej nocy mogły powrócić następnych, ozuchwalić się, pożreć nasze muły a w końcu i nas samych. Przecież nie po to przybyliśmy do Kalifornii. Nazajutrz znów puściliśmy się z biegiem rzeki, po drodze kopaliśmy doły i płukaliśmy ziemię.
Zebraliśmy nieco złota, lecz w bardzo małej ilości. — Okazało się że miejsce któreśmy opuścili, było daleko obfitsze. Dla tego też pomimo wilków, ośmieleni jasnością dzienną naradzaliśmy się, czy nie lepiej byłoby powrócić, gdy w tem spostrzegliśmy czarnego niedźwiedzia spuszczającego się spokojnie z góry. Mieliśmy wielką ochotę strzelić do niego. Ale podanie wielce upowszechnione w Kalifornii wstrzymało nas od tego. Indyanie utrzymują bowiem, że niedźwiedź raniony przez myśliwego udaje się do swoich towarzyszy i że wszyscy razem nacierają na myśliwego.
Nie jest to prawdopodobnem; ale nie nabyliśmy jeszcze doświadczenia wśród samotności i odosobnienia i nie znając kraju, byliśmy cokolwiek bojaźliwymi. Postanowiliśmy zatem wrócić do Passo del Pinto i tam pracować. Zwinęliśmy nasz namiot, naładowaliśmy sprzęty na muły, i puściliśmy się w drogę.
Nazajutrz spostrzegliśmy kozę na zielonem pastwisku. Daliśmy do niej ognia i ubiliśmy ją. Była to zarazem oszczędność i spekulacya. Pokrajawszy kozę w kawałki złożyliśmy mięso na muły, w Passo del Pinto sprzedaliśmy połowę kozy za dwadzieścia pięć piastrów. Powróciwszy do dawnego miejsca, poznaliśmy że inni tam pracowali, lecz porzucili robotę dla braku narzędzi.
Wszyscy robotnicy znajdowali złoto, ale tylko tacy zyskiwali, którzy się zjednoczyli w liczne towarzystwo. — Towarzystwa zaś albo raczej obowiązki przyjęte przez członków je składających, nie zgadzają się ze skłonnościami charakteru francuzkiego, gdy przeciwnie Amerykanie stworzeni są do stowarzyszeń.
Tam to byłem świadkiem obrzydliwej grabieży. Pewien Amerykanin zachorował, posłał po lekarza także Amerykanina. Odwiedzał go trzy razy dniem i żądał uncyę złota za wizytę. Sprzedał mu dekokt chininy za którą wymagał dwie uncye. Co wyniosło drobnostkę 480 franków. Z tąd wynika że nie jeden z tych którzy zasłabną w Kalifornii, woli umierać, jak się udać do lekarzy.
W Passo del Pinto było nas 120 lub 130 pracujących. Trzydziestu trzech Francuzów z Bordeaux i z Paryża stowarzyszyło się i za obozem odwrócili rzekę. Nad tą pracą strawili cztery miesiące. W ciągu tej roboty wydali pieniądze i spożyli zapasy żywności. Lecz w chwili gdy mieli zebrać plony swych poświęceń, 120 Amerykanów, czatujących tylko na tę chwilę, wystąpiło z oświadczeniem, że zajmą Passo del Pinto, a to z przyczyn następujących: najprzód że rzeka jest własnością Amerykanów; po wtóre że ztąd wynika, iż nikt oprócz Amerykanów nie ma prawa odwracać biegu rzeki; a w końcu, że powinni się oddalić lub w przeciwnym razie, gdy ich było stu dwudziestu i dobrze uzbrojonych, zagrozili, że żaden Francuz nie wyjdzie więcej zrzeki.
Francuzi mieli bezwątpienia prawo za sobą, lecz ponieważ Alkad był Amerykaninem, przyznał zatem sprawiedliwość swoim ziomkom, Francuzi musieli ustąpić. Jedni oddalili się do San Francisco, drudzy do Sonora, inni do Murfys, a reszta pozostała przy płóczkarniach dla uniknienia nędzy. Zresztą ta kradzież nie przyniosła korzyści Amerykanom. Wieść o tem nadużyciu rozeszła się w okolicach; Francuzi z Mormons i z Janus Town zebrawszy się, ukryli się pomiędzy dwoma górami i w przeciągu jednej nocy odwrócili napowrót bieg rzeki.
Nazajutrz z rana Amerykanie ujrzeli Passo-del-Pinto płynącą w pierwotnym korycie. Nikt zatem nie skorzystał z pracy czteromiesięcznej, która, być może, przyniosłaby milion zysku.
Co do nas, zważywszy, że nie było co robić w Passo-del-Pinto, powróciliśmy do obozu pod Sonora, tam gdzie nam Alkad wyznaczył miejscowość. — Nadmieniliśmy, że Passo-del-Pinto było o 4 lieu od Sonory. Stanęliśmy o 11 w nocy, rozbiliśmy nasz namiot w tem samem miejscu co poprzednio i zajęliśmy się naszą wieczerzą. Nazajutrz postanowiliśmy pracować w płóczkarni zwanej Creusot; ta płóczkarnia założoną była w gliniance. Tam mogliśmy zarabiać, Tillier i ja, po 80 franków dziennie. To właśnie wystarczało nam na zaspokojenie potrzeb, obecnie gdy nasze zapasy żywności wyczerpane zostały. Pracowaliśmy tam wszakże przez cały tydzień, od poniedziałku z rana do soboty w wieczór.
W niedzielę, w dniu odpoczynku, wszyscy zaprzestają pracy. Postanowiliśmy poświęcić polowaniu ten dzień odpoczynku. Lecz zwierzyna zaczęła ubywać także i chroniła się w góry. Ubiliśmy jednakże dwóch czy trzech bażantów i kilka kuropatw. Wieczorem wróciliśmy zasmuceni, że polowanie również nam nie dopisywało.
Powróciwszy, przyjęliśmy biednego kucharza francuzkiego. Zbiegł on ze statku wielorybiego w nadziei, że dość jest kopać ziemię, ażeby zebrać majątek w Kalifornii. Całem jego mieniem była kołdra. Przez kilka dni korzystał z naszej żywności i z polowania. Z drugiej strony, ponieważ znał język meksykański, zdawało się iż będzie nam użytecznym. Oprócz tego że był naszym tłómaczem, był nam rzeczywiście potrzebnym. Nauczył nas piec chleb.
Chleb nasz rozczyniał się w kolebce. Ponieważ nie było drożdży, musieliśmy się obejść bez nich; rozkładaliśmy zarzewie na ziemi, a na nim ciasto: pokrywaliśmy je jak kartofle, poczem gdy chleb się upiekł, oskrobywaliśmy z niego popiół. Był to chleb ciężki i niestrawny, lecz to było oszczędnością, bo się go mniej jadło. W placerach funt mąki kosztował od 55 sou do 3 fr.
W poniedziałek zrana umyśliliśmy kopać dół nowy. Udaliśmy się do placeru Jaqui, sąsiedniego z naszym. Tam zastaliśmy z 500 lub 600 ludzi osiadłych przed nami. Zostaliśmy uwiedzeni próbkami złota bardzo czystego które tam znaleziono. Wykopaliśmy dół. W czterech pierwszych stopach głębokości, znaleźliśmy ziemię szarą, znamionującą raczej cechę wulkaniczną niż właściwą. Ta ziemia była płonną; uważaliśmy przeto nadaremnem ażeby ją płukać. Po ziemi szarej ukazała się czerwonawa i rozpoczęliśmy płóczkę. Zebrawszy złota wartości 8 piastrów prawie, Tillier znalazł bryłę, ważącą blizko ośm uncyj. — Było to coś podobnego do 380 franków, które od razu natrafiliśmy.
Wypiliśmy na cześć tego butelkę Bordeaux, kosztującą 5 piastrów. Miało to miejsce 24 maja. To znalezienie przywróciło w nas pierwotną gorliwość. Zabraliśmy się znów do kopania i w trzech dniach zaroiliśmy we trzech 2400 fr. złotem.
Lecz 27 maja zrana udając się się do roboty, spostrzegliśmy na drzwiach rozlepiony okólnik. Osnowa tego okólnika stanowiła; że od dnia 27 żaden cudzoziemiec nie miał prawa kopać, jeżeli nie opłaci rządowi Amerykańskiemu dwadzieścia piastrów od robotnika pracującego w dole.
Odtąd każdy się zastanowił; nie dość bowiem że ryzykowano swój czas, potrzeba było nadto ryzykować pewną summę i to dość znaczną. Dół nasz rozszerzał się i miał się wkrótce połączyć z innemi. — Potrzeba było zatem złożyć 60 piastrów chcąc go zatrzymać, albo złożyć 60 piastrów chcąc kopać inny. Około 10-tej, gdyśmy się naradzali jak dalej postąpić, spostrzegliśmy oddział uzbrojonych Amerykanów, wyprawionych dla poboru opłaty. Wszyscy odmówili. Było to hasłem do walki.
Było nas Francuzów zaledwie 120 lub 130, lecz wszyscy Meksykanie z kopalni przyłączyli się do nas, oświadczając, że byli również właścicielami ziemi jak i Amerykanie. Było ich prawie do 4000, co wraz z innymi stanowiło by dość przeważną siłę, zwłaszcza iż wszystkich Amerykanów było tylko 2,500 lub 3000 najwięcej. Proponowali nam uorganizować siłę zbrojną, ofiarując nam Francuzom wyższe stopnie w tem wojsku. Nieszczęściem, albo raczej szczęściem, znaliśmy naszych ludzi; przy pierwszej utarczce byliby nas opuścili i wszystko spadłoby na nas. Odmówiliśmy.
Od tej chwili nie było żadnego bezpieczeństwa w placerach. — Codziennie dawało się słyszeć nie o jednem morderstwie lecz o kilku, spełnionych przez Meksykanów lub Amerykanów. Zachodziła wszakże różnica w postępowaniu. Amerykanie przybywali do dołów i bez wszelkich rozpraw zabijali kopiącego strzałem z pistoletu.
Jeżeli płuczący chciał nieść pomoc swemu towarzyszowi, zabijano go wystrzałem ze strzelby. Meksykanie przeciwnie; a Meksykanie prawie byli wszyscy z prowincyi Sonora. Meksykanin zbliżał się jako przyjaciel, rozmawiał, wypytywał się o obfitość plonu i tak rozmawiając zabijał kopiącago, zadając raz nożem. Dwóch naszych ziomków zabitych zostało tym sposobem przez Amerykanów. Dwóch Meksykanów chciało nas wyprawić na tamten świat, lecz zabiliśmy obu.
Następnie zważywszy, iż wypadkiem tej rzezi byłoby nieochybnie pozostawić swe kości, wyprawiliśmy gońców do Mormons, Murfys, Jamstown do Jaksonville wzywając Francuzów na pomoc. Nazajutrz, 350 francuzów przybyło uzbrojonych wybornie. Amerykanie ze swej strony wezwali swoich, i wzmocnieni zostali. Około 8 wieczorem, Francuzi przybywający z 100 ludźmi, przybyłemi z sąsiednich placerów nam na pomoc, oznajmili nam o swej obecności, założywszy obóz pomiędzy dwoma górami panującemi nad drogą. — Uzbroiwszy się, opuściliśmy nasze doły i pospieszyliśmy się połączyć z naszymi ziomkami.
Kilku Amerykanów uznawszy niesprawiedliwość swych współbraci, złączyło się z nami. Dwustu Meksykanów pospieszyło za nami: reszta miarkując że przyjdzie do walki, rozpierzchła się. Co do nas, rozpostarliśmy się na szczytach gór panujących nad drogą. Trzystu pięćdziesięciu jeźdźców przybyłych nam na pomoc stało na samej drodze.
Było nas blizko 700 ludzi. Stanowisko nasze było dobre: mogliśmy przerwać związki z Stocktonem. Wielu Amerykanów i innych zatrzymaliśmy jako zakładników. Noc minęła na czuwaniu. Nazajutrz spostrzegliśmy zbliżający się oddział, składający się ze stu pięćdziesięciu Amerykanów.
Leżeliśmy w trawie i za drzewami; jeden tylko posterunek był widoczny za barykadą, wzniesioną na prędce na drodze. Amerykanie uważając się w dostatecznej liczbie do wyparowania nas, rozpoczęli natarcie. Wtedy powstaliśmy z obu stron, daliśmy ognia; ze 20 Amerykanów padło zabitych lub rannych. Reszta rozpierzchła się w oka mgnieniu, chroniąc się za równiny lub w lesie. Zbiegli wrócili do Sonory.
Nazajutrz znów się ukazali, alkad postępował na ich czele, Amerykanie z bronią na ramieniu. Napisali do gubernatora i czekali na odpowiedz. — Ułożono zawieszenie broni. Tymczasem zaś każdy mógł wrócić do swej pracy. Łatwo pojąć z jakiemi ostrożnościami wracano do swych stanowisk.
Nadeszła oczekiwana odpowiedź; potwierdzała opłatę 20 piastrów i nadawała alkadowi prawo życia i śmierci nad cudzoziemcami. Nie podobna było dłużej pozostać w Sonora. Sprzedaliśmy wszystkie nasze narzędzia i kupiliśmy nieco żywności ażeby się dostać do Stocktonu. Ze Stocktonu zamierzyliśmy wrócić do San Francisco. Co tam robić będziemy? Nikt tego nie mógł przewidzieć.
W Stocktonie sprzedaliśmy nasze muły za 200 piastrów. Zaopatrzywszy się w żywność najęliśmy miejsce w szalupie odpływającej do San-Francisco. Tym razem jechaliśmy daleko prędzej, albowiem z wodą. Brzegi rzeki Joaquin były zarosłe trzciną; w tej trzcinie gnieździły się w niezmiernej liczbie wilki morskie i żółwie. Za tą trzciną wznosiły się bagniste laski w których nie podobna było przypuścić, ażeby panowały febry, widząc w nich tak powabne ptaki. Za temi trzcinami i laskami rozciągały się przepyszne łąki, na których pasły się niezliczone trzody wołów. Miejscami łąki paliły się. Czy przypadkowo ogień się tam zajął, albo też naumyślnie, albo nakoniec sama się zajęła w skutku upałów? Przewoźnicy nasi nie umieli nam na to odpowiedzić.
Przeprawa trwała dni trzy; przy ujściu rzeki doznaliśmy trudności wpłynięcia do zatoki, morze było wzburzone, wiatr dął z przodu i nie mogliśmy przezwyciężyć tych zawad. Nakoniec 22 czerwca wpłynęliśmy do San-Francisco gdzie ujrzeliśmy nowe dzielnice, powstałe w ciągu naszej cztero miesięcznej nieobecności. Umieraliśmy ze znużenia; Tillier i ja postanowiliśmy wypocząć przez dni kilka, a potem pomyślić, co nam dalej czynić wypadnie. Nasz towarzysz kucharz pozostał w kopalniach.





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Aleksander Dumas (ojciec) i tłumacza: Wojciech Szymanowski.