Kalifornia (Dumas)/VIII
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Kalifornia |
Wydawca | Drukarnia Gazety Codziennej |
Data wyd. | 1854 |
Druk | Drukarnia Gazety Codziennej |
Miejsce wyd. | Warszawa |
Tłumacz | Wojciech Szymanowski |
Tytuł orygin. | Un Gil Blas en Californie |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tekst |
Indeks stron |
Sierra-Nevada albo pasmo śnieżne, do którego dążyliśmy, przerzyna całą rozległość Kalifornii od płn. płn. zachodu do płd. wschodu. To pasmo jest daleko wynioślejsze od gór Kalifornijskich, ztąd też zalegają na nich wieczne śniegi. Rozwinięcie tych gór jest niezmierne, i w przerwach prawie jednostajnych widzieć się dają rozległe równiny spagórkowane, z środka których wystrzeliwają wierzchołki wulkaniczne, wznoszące się na 12 lub 15000 stóp nad poziom morza. Te odosobnione wierzchołki pokryte są śniegiem i ztąd to pasmo przybrało nazwę Sierra-Nevada.
Wznosi się ono stopniowo. Pierwsze spadki tworzą pagórki, inne góry, które stają się co raz bardziej stromemi w miarę jak się zbliżają do pasa wieczystych śniegów. — Odległość od podstawy do ich szczytów wynosi zwykle od 26 do 28 lieu. Równie jak w Alpach ta przestrzeń dzieli się na strefy, w których rosną drzewa im właściwe; i tak przy podstawie góry dęby, powyżej nich cedry, \za niemi jodły. Jednakże jodły rosnące w wyższej strefie, wieńczące zwykle góry, rosną także w innych strefach.
Pomiędzy górami kalifornijskiemi i Sierra Nevada, zawierają się te wszystkie bogate pokłady złota, przynęcające do Kalifornii ludność wszelkich narodów świata. Łącząc się na południu, te dwa pasma gór tworzą przepyszną równinę Tucares, najżyzniejszą albo przynajmniej jedną z najżyzniejszych w Kalifornii. Z rana w dzień wyjazdu naszego, wyjechaliśmy bowiem o 11, przekonawszy się, że nasza kolebka blaszana nieodpowiadała w zupełności swemu celowi, umyśliliśmy zrobić machinę do płóczki. Brakowało nam tylko wszystkiego do zrobienia podobnej machiny. Głównym materyałem do tej machiny były deski, których potrzeba było ze 12, sześć cali szerokości, a 2 do 3 stóp długości. Chcąc samym robić deski, byłoby to czas tracić, który dla nas codziennie stawał się droższym.
Kupić zaś deski, to przechodziło naszą możność.
Powziąłem wtedy myśl, udać się do obozu amerykańskiego położonego o półtory mili od miejsca, w którem się znajdowaliśmy, gdzie jak nam doniesiono, wyprawiano wino w skrzyniach. Kupiliśmy dwie stare skrzynie za dwa piastry wraz z gwoździami. Brakowało denka blaszanego. — Szczęściem, w chwili gdyśmy mieli zrobić ten sprawunek, znalazłem kawałek starej blachy, pochodzącej z siodła.
O 8 z rana wróciliśmy do naszego namiotu i zabraliśmy się do roboty naszej machiny, którą we dwie godzin sporządziliśmy za pomocą piły, hebla i noży. Spróbowaliśmy ją, czy nie przecieka. Wybornie się nam udała. Pozostawało tylko wyjechać do Sierra-Nevada i wyszukać dobrych miejsc. O 11, jak nadmieniłem, wyprawiliśmy się w drogę, przebywając pierwszą górę którąśmy napotkali.
Odtąd nie było utorowanej drogi. Przy dokuczliwem gorącu szliśmy pośród wysokiej trawy o której wspominałem. Muły nas wiodły według swego widzimisię i potrzeba im przyznać, że potrafiły wybierać najlepszą drogę, pomimo tego jednakże były chwile w których padaliśmy od znużenia pod drzewami. Dwa razy wciągu tej drogi pod górę napotkaliśmy bieżącą wodę wpadającą do rzeki. Zatrzymaliśmy się przy drugim strumyku, napoiliśmy nasze muły, popasły się cokolwiek na trawie i sami też posililiśmy się.
O piątej w wieczór znów ruszyliśmy w drogę. Chcieliśmy nocować na szczycie góry i dostaliśmy się tam o wpół do dziesiątej w nocy. Księżyc świecił, niespotkaliśmy niebezpiecznego zwierzęcia, lubo straszono wężami grzechotnikami, jaszczurkami a nawet boami. Ale te płazy uciekają przed człowiekiem, a jeżeli się czasem zbliżają, to jak później się okaże, dla ogrzania się jedynie. Spędziliśmy zatem noc dość spokojnie, zamierzając wyruszyć o świcie. Z tem wszystkiem jedna rzecz nas niepokoiła; doświadczyliśmy bowiem przykrej drogi pod górę, lecz nie wiedzieliśmy jakie będzie zejście. O świcie spostrzegliśmy spadzistość łagodną zasianą łąkami i drzewami; po tej pochyłości spuściliśmy się na brzeg Murfysu, jednego z główniejszych zlewów rzeki Stanisław.
Zawady znikły, wszędzie wody podostatkiem, było to coś podobnego do zakątka raju. Nieszczęściem nie ma raju dla poszukiwaczy złota. Równie jak żyd wieczny tułacz, za którym anioł woła: Idź! — kopacz ma za sobą złego ducha, który mu szepcze: Szukaj! Stanęliśmy nad rzeką. Brzegi jej są skaliste. Przez godzinę krążyliśmy prawie nad niemi, a nakoniec rozbiliśmy namiot u podnoża wysokiej góry o 7 lub 8 godzin drogi od pierwszych spadzistości Sierra-Nevada.
Nazajutrz o świcie puściliśmy się w dalszą podróż: od Sonory nie spotkaliśmy żywej duszy. A jednakże wielu przed nami odbyło tęż samą drogę, lecz oni przybyli w porze topienia śniegów, a wody spadające z gór zalały równiny złotodajne. Stanęliśmy około 10 zrana u zamierzonego kresu. Na wielu płaszczyznach mniej więcej wzniesionych, rozpoznaliśmy ślady dawnych robót.
Było to dla nas wskazówką, że tam szukać należy; rozbiliśmy nasz namiot, puściliśmy muły na paszę, sami zaś zajęliśmy się wyszukaniem miejscowości. Zresztą ponieważ żadne oznaki zewnętrzne nie wskazują miejscowości korzystnej lub płonnej, należy probować na chybił trafił.
Zabraliśmy się do pracy, ale zaledwie zapuściliśmy się na dwie stopy głębokości, gdy woda wytrysła. Ta woda przerwała dalszą pracę. Przebyliśmy spadzistość przed nami będącą; wykopaliśmy dwa lub trzy doły, lecz w każdym w mniejszej lub większej głębokości natrafiliśmy na wodę. Pomimo tego nie traciliśmy nadziei. Natrafiliśmy na żyły czerwonej ziemi, lecz po opłukaniu jej nic się nie okazało. W tedy spróbowaliśmy odwrócić wodę.
Tym sposobem znaleźliśmy kilka odrobin złota, lecz w małej ilości. Powróciliśmy stroskani do namiotu. Tym razem znikły marzenia, i przedstawiła się nam smutna rzeczywistość. Wydaliśmy przeszło 600 piastrów, a zebraliśmy złota zaledwie wartości 200 franków. Pomimo tego jedliśmy z dość dobrym apetytem, gdyż wszelką nadzieję pokładaliśmy odtąd w siłach naszych. Obiad nasz składał się z rosołu, z szynki, z kilkunastu ziarn grochu i z placuszków w miejsce chleba. Te placuszki robią się z mąki gniecionej w ręku i prażonej w popiele. Po obiedzie czyli wieczerzy, sposobiliśmy się do noclegu.
Na wysokości naszego obozowiska, to jest o 3.000 stóp prawie nad poziomem morza, noce bywają chłodne. Z tego też względu rozpaliliśmy ogień, przy którym gotowaliśmy wieczerzę przy wejściu do namiotu, tym sposobem grzeliśmy nasze nogi. Zaczynaliśmy usypiać, gdy wtém w oddaleniu usłyszeliśmy coś podobnego do żałośnego i przedłużonego krzyku. Ponieważ ten dał się nam słyszeć dwa lub trzy razy, podnieśliśmy się oba i powodowani instynktowem poruszeniem, pochwyciliśmy za strzelby. W kilka chwil potem, krzyki podobne do pierwszych dały się słyszeć bliżej, a wtedy poznaliśmy, że to było wycie wilków. Wilki schodziły z góry, którą okrążyliśmy zrana. Wycia ciągle się słyszeć dawały. Pochwyciliśmy strzelby; odsłoniwszy kołdry. Lecz obawa krótko trwała, wilki puściły się wzdłuż pobrzeża Murfysu i znikły w wąwozach Sierra. Według wszelkiego podobieństwa, nie musiały nas zwietrzyć ani naszych mułów.
Troszczyliśmy się też głównie o nasze muły. były bowiem przywiązane o 40 kroków od namiotu: wyszliśmy po nich przeto ze strzelbami i przywiązaliśmy ich do kołków namiotu, poczem oczekiwaliśmy dnia. Resztę nocy spędziliśmy dość spokojnie.
Nazajutrz równo ze dniem wyruszyliśmy w drogę. Tym razem wróciliśmy nazad i puściliśmy się w dół rzeki Murfysu. Stanęliśmy o wpół do dwunastej z południa. Zjadłszy objad o pierwszej, próbowaliśmy znów kopać. Natrafiliśmy na wodę lecz w małej ilości, tak że można było głębiej kopać. O pięć lub sześć stóp spostrzegliśmy czerwonawą ziemię. Był to żwir wielce obiecujący. Zebrawszy pewną ilość tej ziemi, odważyliśmy ją i po pięcio-godzinnej pracy, otrzymaliśmy uncyę złota prawie, to jest wartości 80 do 100 franków.
Nakoniec natrafiliśmy na korzystne miejsce i postanowiliśmy pozostać. Powróciliśmy wesoło i spodziewając się nazajutrz obfitszego plonu, ponieważ pracowaliśmy tylko przez pięć godzin; gdy nazajutrz umyśliliśmy pracować dwa razy tyle. Tego wieczora przysposobiliśmy większe ognisko i zbliżyliśmy nasze muły do namiotu. Zająwszy się gotowaniem wieczerzy, Tillier poszedł z siekierą rąbać drzewo.
W dziesięć minut potem spostrzegłem go przy świetle księżyca, wracał bez drzewa zwolna stąpając, widocznie zajęty jakimś przedmiotem, na który miał wzrok zwrócony.
— Cóż takiego? zapytałem go.
— Jesteśmy między wilkami i tego wieczora pewno nas zwęszyły.
— Co mówisz?
— Widziałem jednego wilka. Tak jest — schodził z góry, spostrzegliśmy się wzajemnie i zatrzymali przed sobą.
— Gdzie?
— O sto kroków ztąd prawie. Ponieważ ani ja ani on nie ruszył się z miejsca, mniemałem że to może potrwać zbyt długo i tybyś się zaczął niepokoić, przeto też wróciłem.
— A wilk? — Ponieważ zniknąłem mu z oczu, musiał zatem puścić się w dalszą drogę.
Weźmy strzelby i przekonajmy się bliżej o rzeczy.
— Wzięliśmy strzelby nabite w przeddzień kulami. Tillier szedł naprzód.
O trzydzieści prawie kroków od rzeki, Tillier się zatrzymał i zaleciwszy mi milczenie, pokazał palcem na wilka siedzącego przy brzegu strumyka wpadającego do Murfysu. Nie można było powątpiewać, ślepie wilka na nas zwrócone iskrzyły się wśród ciemności jak dwa żarzące węgle.
Nasze strzelby opuściły się jednocześnie, oba strzały razem wybuchły. Wilk padł głową naprzód i stoczył się do strumyka. Oba strzały wydały grzmiące echo w górze. Zbliżyliśmy się do wilka. Był zabity. Jedna kula trafiła go w kark, druga w piersi. Zaciągnęliśmy go do naszego namiotu. Noc była okropną. Wilki przesuwały się stadami około namiotu. Nasze muły drżały całem ciałem. Jednakże nasz ogień trzymał ich w oddaleniu; lecz nie mogliśmy zasnąć na chwilę.