<<< Dane tekstu >>>
Autor Aleksander Dumas (ojciec)
Tytuł Kalifornia
Wydawca Drukarnia Gazety Codziennej
Data wyd. 1854
Druk Drukarnia Gazety Codziennej
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz Wojciech Szymanowski
Tytuł orygin. Un Gil Blas en Californie
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


VII.
PLACERY.

Uzbierawszy zamierzoną ilość pieniędzy, to jest gdym posiadał 400 piastrów, a Tillier 600, postanowiliśmy opuścić San-Francisco i wyruszyć do placerów. Pozostawał nam wybór pomiędzy San Joaquin i Sacramento. Zastanawialiśmy się przez czas niejaki nad korzyściami i niedogodnościami, nakoniec zdecydowaliśmy udać się do San Joaquin, jako bliższego od Sacramento i którego kopalnie uważane są za obfitsze. Jednakże podróż ta nie była tak łatwą do odbycia. A najprzód statki przewozowe (o których zapomnieliśmy nadmienić) prowadzą ważny handel w Kalifornii; na tych statkach płaci się za przewóz do Stockton, od jednej osoby 15 piastrów oprócz żywności. — Gdy zaś pierwsze placery będące nad małemi rzeczkami wpadającemi do San Joaquin lub do Sacramento, są odległe na 25 do 30 lieu od Stocktonu, potrzeba w tem ostatniem mieście kupić muła dla przewiezienia do placerów, żywności i narzędzi. Nabyliśmy nasze narzędzia i namiot w San Francisco, gdyż jakkolwiek toby się mogło zdawać niepodobnem, wszystko jest droższe w miarę jak się zapuszcza w głąb kraju. Narzędzia nasze składały się z łopat, motyk, oskard i kolebki.
Jedna kolebka była dla nas dwóch dostateczną, ponieważ jeden miał kopać a drugi płukać. Kolebka używana do płuczki składa się z leja drewnianego lub blaszanego 12 do 16 cali średnicy, kształtu ostrokrężnego, dość płytkiego i doskonale wygładzonego wewnątrz.
Te kolebki albo leje względnie do ich objętości, zawierają od 8 do 12 litrów; napełniają się do 2/3 ziemią którą się najprzód dokładnie rozciera i płucze, trzymając lejek pod wodą dla oddzielenia złota od ziemi i kamieni. Ten co płucze powinien czerpać wodę, nadawać kolebce ruch oscyllacyjny, za pośrednictwem którego oddziela się i odrzuca cząstki lżejsze od złota, i powinien przeto stać w wodzie do pasa.
Kopiący zaś wybiera ziemię z dołu. Wyjechaliśmy z San Francisco i stanęliśmy w Slockton. Przybyliśmy przez zatokę San Pablo, przepłynęliśmy przez zatokę Suiron, pozostawiliśmy na prawo i lewo pięć lub sześć wysp nie mających dotąd nazwy, a które kiedyś będą ogrodami jak wyspy Asnieres lub Neuilly. Stanęliśmy przy zlewie Sacramento z San Joaquino, poczem wpłynęliśmy na San Joaquin bieżącą ku północy.
Pierwszy zlew Joaquinu składa się z połączenia trzech rzek, to jest z rzeki Cosurries, z rzeki Mokelems i z trzeciej nie mającej dotąd nazwy.
Te rzeki oblewają równiny nadzwyczajnej żyzności, lecz te dotąd są zarosłe chwastami a mianowicie gorczycą, której kwiat świetnej żółtości odbija jak złoto, pośród ciemnej zieloności liści dębowych. Miejscami spostrzegać się dają pagórki pokryte pięknym owsem tak wysokim, że jeździec z koniem może się w nim ukryć.
O 20 tysięcy kroków poniżej, rzeka Calaveras wpada do San Joaquinu. Pierwsza oblewa bujne łąki zarosłe trawą ozłoconą przez słońce; brzegi jej odznaczone są dębami lub krzewami uwieńczonemi niebieskiemi kwiatkami, których woń miła do nas dochodziła.
W Stockton, mieście nowo założonem, jak się okazuje z nazwy jego, kupiliśmy żywność i dwa muły. Za każdego muła zapłaciliśmy 120 piastrów. Żywność nasza składała się: z 50 funtów mąki która nas kosztowała tylko 7 piastrów, ponieważ była zamokłą, z dwóch szynek kosztujących 22 piastrów, z 15 funtów sucharów, licząc funt po 2 franki i 50 centymów, z garnka sadła, którego funt kosztował jeden i pół piastra.
Te sprawunki oraz koszta podróży z San Francisco do Stocktonu wyniosły 280 piastrów, pozostało mi zatem 120. Jednego muła obładowaliśmy żywnością, a drugiego narzędziami. Wyruszyliśmy do obozu pod Sonora o 40 lieu prawie od Stocktonu położonego powyżej Mormon-Diggins, między rzeką Stanisław i rzeką Touleme.
Zamierzyliśmy polować przez te czterdzieści lieu. Miałem z sobą strzelbę z bagnetem i pistolety dotąd nie używane. Tillier, dobry myśliwy, również był uzbrojony.
Od Stocktonu do rzeki Stanisław ciągną się przepyszne równiny zarosłe drzewami z niebieskim kwiatem, o których wspomniałem, i które rozpoznałem przyglądając się im zblizka, oraz drugie z kwiatem pomarańczowym, kryjące się w cieniu dębów, które się zowią pappy californica. Na tych drzewach gnieździły się przepyszne ptaki, sójki niebieskie, sroki centkowate, bażanty i kuropatwy właściwe Kalifornii.
Z czworonożnych zwierząt, któreśmy napotykali, były: wiewiórki żółte i brunatne, zające z ogromnemi uszami i króliki wielkości szczura. Spłoszyliśmy kilka wiewiórek, lecz żadnej z nich nie mogliśmy ubić.
Powyżej rzeki Stanisław, którą się przebywa po moście łyżwowym, i mówiąc nawiasem, że za to przejście płaci się piastra od osoby, puściliśmy się w dalszą drogę, wstępując do gęsiego lasu i pięliśmy się po pierwszych spadzistościach gór. Jeżeliśmy się nie oddalali na prawo lub na lewo dla polowania, szliśmy drogą utorowaną przez muły i wozy, na której w każdej chwili spotykaliśmy pociągi wiozące do placerów żywność i towary, albo wracające próżno do Stocklonu lub San Francisco. Wieczorem rozbijaliśmy namiot, okrywaliśmy się kołdrami i zasypialiśmy.
Przybyliśmy do Sonory 5 dnia po wyjściu z Stocktonu; w Sonora zabawiliśmy 24 godzin tylko, dowiedziawszy się od towarzyszy, którzy z nami przybyli i których napotkaliśmy, że kopalnie nie były obfite, lecz zarazem dowiedzieliśmy się od nich, że w okolicy Passo del Pinto odkryto nowe kopalnie daleko korzystniejsze. Passo del Pinto leży o 3 lub 4 lieu od Sonory w głębokiej dolinie, pomiędzy dwoma górami. A przytem droga była wytknięta od obozu Sonory do Passo del Pinto pośród przepysznego lasu dębowego i sosnowego, obfitującego w zwierzynę bardziej jak inne przez które przechodziliśmy.
Stanąwszy w Passo del Pinto około 5 wieczorem, puściliśmy nasze muły na paszę, rozbiliśmy namioty i ugotowaliśmy wieczerzę. A przytem tak dalece było nam spieszno zabrać się do czynności, że tegoż wieczora jeszcze szukaliśmy miejsca sposobnego do kopania. Wtedy ostrzeżono nas, że pracujący nie mogli dowolnie obierać miejsca, lecz wyznaczone im było przez alkada. Poszliśmy do tego alkada, mieszkał on równie jak wszyscy męczennicy pod namiotem.
Szczęściem był to zacny człowiek, który nas przyjął bardzo dobrze. Nie chcąc próżnować, utrzymywał skład trunków, i dla tego też pragnął zgromadzić około siebie największą liczbę pracujących. Ztego też powodu podzielając naszą niecierpliwość, tegoż wieczora jeszcze poszedł z nami, odmierzył miejsce i wytknął je żerdziami. Do nas należało zapewnić się nazajutrz, czy to miejsce było dobrem lub ziem.
Po wybraniu miejsca poszliśmy napić się po kieliszeczku u alkada, a potem wróciliśmy do swego namiotu. Nazajutrz o siódmej z rana, wzięliśmy się do roboty, kopiąc gorliwie w przestrzeni sześciu stóp kwadratowych.
Na dwie stopy głębokości natrafiliśmy na skałę. To odkrycie wicie nam przyczyniło trudności, nie mieliśmy bowiem potrzebnych narzędzi do rozbicia skały; podkopawszy się zaś pod nią wysadziliśmy prochem. Bylibyśmy wysadzili katedrę, tak dalece nam pilno było. Przez dni pięć wydobywaliśmy kamienie i ziemię. Nakoniec szóstedo dnia, znalezliśmy czerwonawą ziemię zwiastującą obecność złota.
Ta czerwonawa ziemia pokrywa zwykle na stopę lub półtory stopy ziemię złotodajcą. Jest zaś miałką, lekką i delikatną w dotknięciu, składa się wyłącznie z krzemionki. Dostawszy się do pokładu złotodajnego, napełniliśmy kolebkę naszą, pobiegliśmy do strumyka Passo del Pinto i zajęliśmy się płuczką.
Otrzymaliśmy proszek złoty. Ten proszek mógł mieć wartości 10 franków. Mniejsza z tem, było to pierwsze złoto któreśmy sami zebrali. Jakkolwiek miernym był ten pierwszy zbiór, nie straciliśmy odwagi. Pracowaliśmy przez tydzień, lecz wtym czasie zebraliśmy tylko złota wartości 30 piastrów. Wtedy spostrzegłszy, że kopalnia nie wyżywi kopiących, zważywszy, że zapasy żywności wychodzą, i dowiedziawszy się, że w okolicach Sierra-Newada otrzymują korzystniejsze wypadki, zwinęliśmy nasz namiot, obładowaliśmy nasze muły i puściliśmy się w drogę. Było to 1 maja 1850 r.





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Aleksander Dumas (ojciec) i tłumacza: Wojciech Szymanowski.