<<< Dane tekstu >>>
Autor Józef Ignacy Kraszewski
Tytuł Kamienica w Długim Rynku
Wydawca Michał Glücksberg
Data wyd. 1868
Druk J. Unger
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron

Takie było położenie rodziny, gdy jednego dnia w czasie bytności w biurze p. Jakuba, zjawił się jakiś obcy jegomość już lat dojrzałych, szpakowaty i łamanym językiem dopytywać począł, kiedyby się z nim widziéć można.
Służąca któréj fizyognomia przybyłego nie przypadła wcale do smaku, miała go za podejrzaną jakąś figurę i oznajmując o nim, potrząsała głową, dodając że dziwnie oczyma rzucał po kątach, zdawał się śledzić czegóś i zbyt długo od drzwi nie odszedł... tak że go się ledwie pozbyć było można. Dano mu wiedziéć że p. Jakub je obiad między piérwszą a drugą, że do trzeciéj bawi najdaléj w domu, potém znowu do biura odchodzi i nie powraca aż wieczorem...
Nieznajomy namyślał się i oznajmił służącéj, że przyjdzie wieczorem, aby oznajmiła panu iżby go czekał, bo ma do niego pilny interes wielkiéj wagi...
Gdy o tém p. Jakub się dowiedział, zdziwiło go to mocno, nie miał od dawna własnych interesów prawie żadnych, stosunków dalekich mało. Ktobyto być mógł, próżno sobie łamał głowę... niepodobna było odgadnąć... Z niecierpliwością przebywszy w biurze godzin kilka, p. Jakub wrócił do domu.
Punkt o godzinie wyznaczonéj dał się słyszéć dzwonek na dole... chód żywy na wschodach... drzwi się otworzyły i wszedł... siwiejący już mężczyzna, zupełnie nieznany, twarzy ogorzałéj i czerwonéj, z wąsami dużemi, łysy, w ubraniu widocznie zagranicą gdzieś robioném, a wyglądającém cóś wojskowo.
Postać była tak cudzoziemska... tak dziwna... iż p. Jakub który na jéj powitanie wstał, patrzył nieumiejąc odgadnąć co ona u niego robić mogła, u niego, żadnych po świecie niemającego stosunków... Nieznajomy z równą przynajmniéj ciekawością i natężoną uwagą wpatrywał się pilnie w pana Jakuba.
Postąpiwszy parę kroków powolnie... z uśmiéchem na twarzy... spytał złą dosyć francuzczyzną — wszak p. Jakub Paparona; syn niegdy Teodora Paparony urodzony z Horowitzównéj?
— Tak jest, odpowiedział coraz bardziéj zdziwiony Jakub...
Usłyszawszy to przybyły stanął, uśmiéch znowu pokazał się na jego ustach, oczy mu zajaśniały, ręce wyciągnął i nic nie mówiąc rzucił się na szyję zupełnie zmieszanego gospodarza...
— No! zgadnijże, do kroćstotysięćy... kto ja jestem? zawołał — zgaduj... P. Jakub tak był zmieszany że i w téj chwili jeszcze na myśl mu nie przyszło iż... od bardzo, bardzo już dawna nie było wiadomości o bracie Wiktorze.
— Brat Wiktor! Wiktor Paparona, zawołał śmiejąc się i płacząc razem przybyły a cisnąc i całując Jakuba, który dopiéro począł zdziwiony zarzucać go pytaniami...
Ale w piérwszéj chwili wśród tłumnych wykrzyków, pytań, zadziwień i krzyżujących się przywitań nic dowiedziéć się nie mógł gospodarz, nic Klara która nadbiegła... Wiktor całował jéj ręce, przypatrywał się, admirował z żołniérską rubasznością i ciągle płakał a śmiał się.
Usiedli nareszcie a żołnierz począł niby opowiadanie o sobie... prawdę rzekłszy tak niepowiązane, nieporządne, przerywane jeszcze tysiącem pytań iż nie łatwo z niego zrozumiéć cóś było można, dodawszy iż nie mówił po niemiecku prawie, tylko francuzczyzną, do któréj mieszał włoski język i portugalski.
Z powieści pułkownika Wiktora, gdyż tego stopnia się w wojsku dosłużył, widać było iż w Hiszpanii zaciągnął się do Karlistów pod dowództwem Zumalacarregui. Ranny w 1835 w czasie wtargnięcia do Katalonii, wyleczony szczęśliwie uniknąwszy losu innych więźniów, był w oblężeniu Bilbao i następnych bitwach pod wodzą Zariateguy, a po zdradzie Marroto, wzięty w niewolę, zaciągnął się znowu do wojsk Krystyny i w nich służąc doszedł stopnia pułkownika. Te losy Wiktor był winien swéj obojętności dla obu obozów, w których się znajdował, tylko jako człowiek, który chce nie zalegać w rzemiośle żołnierza, wywijał orężem aby ręka nie ociężała, pałasz nie stępiał a jemu nie zabrakło żołnierskiéj swobody. Śmiał on się dobrodusznie równie z bohaterów obu obozów, ale z zapałem mówił o przecudnym kraju, o ciepłym klimacie, o malowniczych krajobrazach z zamkami maurytańskiemi i łańcuchami gór skalistych. Nareszcie, dodał — już mi się to życie sprzykrzyło, pomyślałem sobie, potrzeba zobaczyć co się to tam w domu dzieje... podałem się do dymisyi i oto mnie macie, niepotrzebny ciężar... Ale słuchaj poczciwy Jakubie — bo musisz być poczciwy — i ty śliczna moja panno Klaro, klnę się wam że zawadzać nie będę. W ojcowskim domu więcéj was o nic nie proszę nad ciepłą izdebkę w któréjbym mógł być swobodny. Mam moję pensyą, z któréj wygodnie żyć potrafię w Gdańsku, a spodziéwam się wesoło. Jeśli wy nie macie zwyczaju śmiać się to i was może ponauczam... i jak się do starego żołnierza przyzwyczaicie, zobaczycie że z niego będziecie kontenci. Nie chwaląc się jestem bardzo dobrym człowiekiem.
Uściskawszy jeszcze raz p. Jakuba i ucałowawszy rączki panny Klary, przybliżył się do stołu i przypatrzył podanéj kawie...
— Co to wy pijecie? spytał — to musi być ta mikstura którą kawą nazywają! Tylko zlitujcie się mnie na ten trunek nie proście... W Hiszpanii przyzwyczaiłem się do czekolady choćby z czosnkiem, bo i tak się tam trafia... a jako żołnierz gotówem napić się choćby spirytusu, byle nie tego lekarstwa...
Pan Jakub posłał natychmiast po butelkę Malagi, Klara postarała się o pożywniejszy podwieczorek i tak zasiedli ochoczo do stołu.
Pułkownik nieustannie badał ich, wypytywał o wszystko... nareszcie zapytał o skarb... Jakub ręką tylko machnął, niechcąc już i mówić o tém. — Jakto? do téj pory nie znaleźliście nic? to widocznie Pan Bóg dla mnie sławę tego odkrycia zachował... zobaczycie że ja go wyszperam. Klara i ojciec jéj uśmiéchnęli się smutnie, opowiedzieli mu o swych staraniach, poszukiwaniach, nareszcie o tym domyśle powszechnie przyjętym za prawdę że skąpiec musiał wszystko stracić i taił się tylko ze wstydu przed swoimi.
— Taki człowiek jak dziadunio Albert, stracić! nie! to nie może być! nie może być... my te miliony odszukamy, a że mnie one nie potrzebne wcale... będę miał szczęście złożyć je u stóp naszéj ślicznéj panny Klary.





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Józef Ignacy Kraszewski.