Kapitan Czart/Tom I/II

<<< Dane tekstu >>>
Autor Louis Gallet
Tytuł Kapitan Czart
Tom I
Podtytuł Przygody Cyrana de Bergerac
Wydawca Bibljoteka Groszowa
Data wyd. 1925
Druk Zakłady Graficzne „Drukarnia Bankowa“
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz Wiktor Gomulicki
Tytuł orygin. Le Capitaine Satan
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tom I
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cała powieść
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
II

Proboszcz skłonił głowę na znak przyzwolenia, a twarz jego przybrała ten sam wyraz uroczysty, co twarz gościa.
— Przysiągłeś mi kiedyś, Jakóbie — zaczął ten ostatni — że będziesz szczęśliwy, oddając w potrzebie życie swe na moje usługi.
— Rozporządzaj niem, przyjacielu. Każdej chwili gotów jestem dotrzymać przysięgi.
Ręka szlachcica wyciągnęła się w stronę księdza, który ścisnął ją tak krzepko, że Sawiniusz nie mógł powstrzymać się od uwagi:
— Do licha! oto dłoń, która nie puści łatwo tego, czego strzec się podjęła!
I ruchem wykwintnym otrząsnął bolące palce.
— Masz zatem do powierzenia jakiś depozyt? zapytał ksiądz Szablisty.
— Depozyt drogocenny, którego w potrzebie wypadnie bronić z zaciętością smoka, strzegącego zaklętych skarbów.
Oczy Jakóba zapłonęły. W milczeniu wskazał młodzieńcowi długi rapir, wiszący w ciemnym kącie izby.
— Rodzinna pamiątka — rzekł z naciskiem. Umiem jeszcze jako-tako z nią się obchodzić.
— Ho, ho! pamiętam dobrze, jakie pyszne lekcje szermierki odbierałem od ciebie, gdyśmy jeszcze byli obaj dzieciakami! Ach, co za szkoda, że i ty również nie zostałeś żołnierzem!
— Bóg powołał mnie do czego innego — odrzekł skromnie ksiądz, spuszczając oczy, w których zamigotała błyskawica. — Mów dalej, Sawinjuszu.
Szlachcic zdawał się przez chwilę namyślać.
— Wolałbym — podjął wreszcie zwolna — wolałbym oszczędzić tobie trudów i niebezpieczeństw, przywiązanych do tego zadania, ale...gdzie znajdę duszę tak dzielną i prawą, jak twoja? gdzie znajdę serce również szlachetne i godne zaufania, któreby przyjęło powierzoną sobie tajemnicę, nie wglądając, jakie jej źródło i co w sobie zawiera? Nie mogłem i nie mogę w wypadku tym myśleć o kim innym, jak tylko o tobie.
— Jestem ci za to wdzięczny, Sawinjuszu.
— Posłuchaj zatem. Zlecenie, którem pragnę cię obarczyć, ja sam otrzymałem od kogoś innega komu przysiągłem, że je przeprowadzę pomyślnie: Nieobce ci moje życie, oddane w zupełności burzom losowym i przygodom. Dziś, jutro lub pojutrze kula czyjaś położyć mnie może trupem, albo pchnięcie czyjejś szpady zapłaci mi odrazu wszystkie pchnięcia, jakie inni ode mnie dostali.
— Niech ci je Bóg przebaczy! — szepnął pobożnie proboszcz.
— Otóż — ciągnął Sawinjusz — z moją śmiercią, depozyt, który przyjąłem, wpadnie w ręce obce, może obojętne, a może, co gorsza, takie, którym zależeć będzie na jego posiadaniu. Przypadku tego lękam się, a ty jedynie zabezpieczyć mnie możesz od niego, wspomagając mnie rozumem swym i siłą.Gdy już co do tego będę upewniony, niech co chce dzieje się ze mną, nic mnie już los osobisty nie obchodzi. Umrę spokojny, wiedząc, że ty mnie zastąpisz.
— Czy chodzi o testament? — zagadnął proboszcz, zdziwiony wstępem tak uroczystym.
Szlachcic uśmiechnął się.
— Testament! mój testament!... Alboż myśli się o testamentach, nosząc całe mienie swe przy sobie, za przykładem filozofa Biasa?!...
— Cóż to więc takiego?
— Już ci powiedziałem. Spełniam zlecenie, dane mi przez inną osobę.
Jakób Szablisty zwrócił na przyjaciela wzrok ciekawy i pytający.
Sawinjusz zrozumiał milczące żądanie. Z kieszeni kaftana wydostał złożony pergamin, owinięty w zielony jedwab, z wielką pieczęcią, która musiała być świeżo odciśniona, zalatywał od niej bowiem jeszcze ostry zapach wosku. Arkusz ten nie nosił żadnego napisu; pieczęć nie była opatrzona żadnym herbem. Widniały na niej tylko dwie litery C i B, dziwacznie z sobą splecione, na tle posianem gwiazdami.
Z pierwszego zatem wejrzenia tajemniczy pergamin o niczem nie objaśnił zaciekawionego proboszcza z Saint-Sernin.
Sawinjusz podsunął dokument pod oczy przyjaciela i, dotykając palcem pieczęci, rzekł:
— Jakóbie! w tej kopercie zamyka się przyszłość człowieka, los całej rodziny, rozwiązanie tajemnicy życia lub śmierci.
— Daj — wyrzekł z mocą proboszcz.
Wyciągnął rękę i wziął cenny dokument.
— A teraz — Sawinjusz przy tych słowach powstał — posłuchaj, drogi Jakóbie, czego od ciebie wymagam. Zatrzymasz ten pakiet u siebie aż do dnia, w którym albo ja sam upomnę się o niego, albo też dowiesz się napewno, że umarłem.
— A w tym ostatnim wypadku? — zapytał Szablisty ze wzruszeniem.
— W tym ostatnim wypadku złamiesz pieczęć i znajdziesz wewnątrz skreślone moją ręką objaśnienie: co masz uczynić z innem pismem, również w tej kopercie zamkniętem, a opatrzonem oddzielną pieczęcią.
— A to objaśnienie?
To objaśnienie odczytasz z największą uwagą, gdyż według niego będziesz mógł wypełnić punkt po punkcie, moje zobowiązanie. Widzisz stąd poczciwy Jakóbie, że dopóki Bóg trzymać mnie zechce na tym padole płaczu, twoja rola smoka nie będzie zbyt ciężką.
— To prawda.
— Ale zato — uśmiechnął się szlachcic, któremu powracał zwykły dobry humor — spadnie na ciebie kłopotów coniemiara, jeżeli jaki człowiek niegrzeczny powali mnie o ziemię z sześcioma calami żelaza w piersiach.
— Och! ja myślę, że ten człowiek jeszcze się nie narodził! — wtrącił proboszcz tonem dodającm odwagi.
— Kto wie! Na wszystko trzeba być przygotowanym,
Przy tych słowach wypróżnił kielich do dna, z miną człowieka zadowolnionego z siebie.
— Jeszcze słówko — wtrącił nieśmiało Jakób, W przedsięwzięciu tak poważnem nie można być zanadto ostrożnym. Gdyby kiedykolwiek zjawił się kto, żądając w imieniu twem zwrotu depozytu, jak mam postąpić?
— Choćby to był król, choćby to był papież— słyszysz, Jacku? król lub papież — odprawisz go z kwitkiem!
— A jeśli zechce użyć siły?
— Zabijesz go,
I wymownem spojrzeniem wskazał olbrzymi miecz, zawieszony na ścianie.
Ani to słowo, ani to spojrzenie nie zdziwiły księdza, Były to czasy, w których brewjarz i szabla doskonale godziły się z sobą.
Jakób poprzestał na ponownem uściśnieniu ręki swego mlecznego brata, Co się tyczy szlachcica, nie wątpił on już, ze może być o swą sprawę spokojny, gdyż złożył ją w ręce człowieka, który zawodu nie zrobi.
Zegar kościelny wybił godzinę jedenastą. Sawinjusz odział się płaszczem i zabierał do odejścia.
Już mnie opuszczasz? — spytał Jakób,
— Tak,
— Dokąd się udajesz?
— Tam,
Sawiniusz wysunął rękę w kierunku okna i pokazał w oddaleniu, po tamtej stronie rzeki, czarną sylwetkę zamku Fougerolles, wykreślającą się ostro na niebie, rozjaśnionem przez księżyc.
Jakób nie pytał o więcej, Wiedział on niewątpliwie, jakie to sprawy powołują przyjaciela do zamku,
Poprzestał na zapytaniu:
— Zobaczymy się jeszcze?
— Niezawodnie..
— Kiedy?
— Przed wyjazdem do Paryża raz jeszcze wpadnę tu, aby cię uścisnąć.
Już od kilku chwil, na dziedzińcu plebanii, wierzchowiec szlachcica niecierpliwił się i bił ziemię kopytami.
Sawinjusz wyszedł, wskoczył na siodło i raz jeszcze powtórzywszy upomnienie swe przyjacielowi, puścił się galopem w stronę Fougerolles.



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Louis Gallet i tłumacza: Wiktor Gomulicki.