Kapitan Czart/Tom I/całość
<<< Dane tekstu >>> | ||
Autor | ||
Tytuł | Kapitan Czart Tom I | |
Podtytuł | Przygody Cyrana de Bergerac | |
Wydawca | Bibljoteka Groszowa | |
Data wyd. | 1925 | |
Druk | Zakłady Graficzne „Drukarnia Bankowa“ | |
Miejsce wyd. | Warszawa | |
Tłumacz | Wiktor Gomulicki | |
Tytuł orygin. | Le Capitaine Satan | |
Źródło | Skany na Commons | |
Inne | Pobierz jako: EPUB • PDF • MOBI Cała powieść | |
| ||
Indeks stron |
LUDWIK GALLET
KAPITAN CZART
PRZYGODY
CYRANA DE BERGERAC
Przełożył
WIKTOR GOMULICKI
TOM I
WYDAWNICTWO „BIBLJOTEKI GROSZOWEJ“
Warszawa, E. Wende i S-ka. Poznań — Fiszer i Majew-
ski: Łódź i Katowice — Ludwik Fiszer: Toruń i Siedlce —
Tow. Wyd. „Ignis“
Odbito w Zakładach Graficzn.
„Drukarnia Bankowa“
Warszawa
1925
BIBLJOTEKA GROSZOWA
WYDAWNICTWO TYGODNIOWE
REDAKTOR LUDWIK FISZER
WYDAWCA „BIBLJOTEKA GROSZOWA“
Sp. z ogr. odp.
WARSZAWA. ul. MONIUSZKI 11.
|
O późnym wieczorze jednego z dni październikowych tysiąc sześćsetpiędzięsiąt pierwszego roku, z bramy zamku Fougerolles, w prowincji Perigord, wymknął się jeździec i pocwałował drogą, biegnącą wzdłuż rzeki Dordogne.
Ostry wiatr zacinał go jak biczem po twarzy, podróżny wszakże nic sobie z tego nie czynił. Wytrzymywał odważnie natarcia burzy i krzepko a prosto usadowiony w siodle, przedzierał się naprzód, jak błędny rycerz, unieruchomiony w swej zbroi. Niejeden, widząc go o tej porze i w taką niepogodę, na drodze prawie nieuczęszczanej, pomyślałby, że to zbieg jakiś i hultaj, na cudzy worek dybiący.
W rzeczywistości jednak człowiek ten ani ukrywał się przed nikim, ani też na niczyją krzywdę nie czyhał.
Opłakana to jest dola
Nie mieć zdrowia i pieniędzy;
Lecz gdy biedak zdrów I wesół,
Jest bogaczem, mimo nędzy...
Za Luwr mi poddasze stanie,
Z płaszcza mam strój i posłanie.
Nie znam, gardząc bogactw narą,
Co to przed złodziejem trwoga;
Pułap jest moją kotarą,
A materacem — podłoga!
Wydobywszy się z ciasnego przesmyku, śpiewak znalazł się tuż na brzegu rzeki, przy drodze holowniczej, która zawieść go miała prosto do przewozu, naprzeciw wioski Saint-Sernin.
Z poza szańca wzgórz wysunął się właśnie księżyc.
Przy niepewnem jego świetle podróżny dostrzegł o kilka kroków przed sobą stojącego nieruchomo człowieka.
W rękach tego człowieka błysnęła lufa muszkietu.
W chwili, gdy jeździec, zdający się lekceważyć to spotkanie, znalazł się o dwa kroki od nieznajomego, tamten zagrodził mu drogę.
— Litości, wspaniały szlachcicu! — zawołał głosem żebrzącym,
— Hola! — odparł jeździec, przedrwiwając.— Zdaje mi się, kochanku, że coś za ciężko obładowałeś się, jak na żebraka!
I końcem bata uderzył w jego muszkiet.
— Drogi nie są teraz bezpieczne, jasny panie! — zauważył tamten, tłumacząc się,
— Ba! toć chyba nie masz nic do stracenia!
— Przeciwnie!
Po tem niespodzianem słowie, które jakby nieumyślnie z ust mu wybiegło, ozwała się ponownie prośba, ale tym razem w tonie szyderskiej pogróżki:
— Litości! wspaniały szlachcicu!
— Do kroćset! sądzićby można, że żądasz raczej: kieski lub życia!
— Jeśli pan wolisz, niech i tak będzie!
I muszkiet, szybkiem ruchem uniesiony, znalazł się przy piersiach podróżnego.
— Ha! ha! argumenty twoje są bardzo przekonywające! — zaśmiał się ten ostatni. — Ale poczekaj cokolwiek.
W tej chwili odtrącił broń, zeskoczył z siodła i chwycił opryszka za gardło.
Trzymał go tak czas pewien, a gdy spostrzegł, że w tym potężnym uścisku dusić się zaczyna i że z bezwładnej ręki muszkiet mu już wypadł, puścił gardło, a ujął ręce, i z całej siły jął chłostać go batem po plecach.
Nigdy jeszcze najleniwszy i najkrnąbrniejszy chłopiec z bakalarni tak energicznego upomnienia nie otrzymał.
Zbój osunął się na kolana i błagać zaczął zmiłowania.
— Mógłbym ci łeb roztrzaskać, gdybym był w pasji, lub też zapędzić cię do Fougerolles, aby cię tam obwieszono — mówił szlachcic. — Dziękuj djabłu, swemu orędownikowi, że cię tym razem puszczę na wolność. Jednak radzę ci, błaźnie, przypatrz mi się dobrze, abyś brał nogi za pas, ile razy spotkasz mnie i poznasz. Inaczej, za nic nie zaręczam!
Opryszek, nie wstając z kolan, podniósł na swego zwycięzcę czarne, przenikliwe oczy, i płomień nienawiści zabłysnął w jego źrenicach, gdy przy bladem świetle księżyca rozpoznawał szydzącą twarz podróżnego. Podróżny nie zaniedbał ze swej strony zapisać sobie w pamięci ohydnych rysów hultaja, przez które przezierała w tej chwili tłumiona wściekłość w połączeniu z przemagającym ją bólem.
— Poznam cię, jasny panie, — mruknął wreszcie dziwnym głosem. — Pozwól mi teraz odejść.
Podczas gdy fałszywy żebrak dźwigał się z ziemi, rozcierając obite boki, podróżny podniósł upuszczony muszkiet, ujął go za koniec lufy i, wykręciwszy nim kilka młyńców w powietrzu, cisnął z rozmachem w rzekę.
Zrobiwszy to, dosiadł konia i odjechał galopem pozostawiając napastnika ogłupionego tą osobliwą przygodą. Stanąwszy u przewozu, huknął na przewoźników i w dziesięć minut później cwałował już wzdłuż lewego brzegu rzeki.
Uniósł się w strzemionach i wytężył wzrok ku Saint Sernin.
W najwyższym z domów sioła płonęło światło z komina zaś buchał dym rudawy, dym kuchenny którego widok przywołał na usta jeźdźca uśmiech zadowolenia.
Był to dom Jakóba Szablistego. Człowiek jednak, co nosił to imię wojownicze, rasę żołnierską ujawniające, zerwał z przodków swych rzemiosłem. Szablisty zajmował pokojowe stanowisko proboszcza.
Atletyczne członki duchownego wykreślały się energicznie pod ciasną sutanną; twarz jego mięsistą, czerstwą, otaczał wieniec czarnego, kędzierzawego zarostu; miał on minę pewną siebie, głos donośny, siłę i zwinność lwa; mimo to wszystko było widoczne, że jest łagodny i prosty jak dziecię.Podczas, gdy podróżny przewoził się na promie, proboszcz, wyszedłszy do kuchni, napędzał do pośpiechu swą gospodynię, uwijającą się przy garnkach i rondlach.
— Joanno, już ósma! — powtarzał niecierpliwie.
— Joanno, nie zdążysz ze szczupakiem! Sawiniusz za kwadrans już tu być powinien.
Słyszałam już to, słyszałam... Niema o co gwałtować... mamrotała gniewni gospodyni. — Szlachcic może trochę poczekać... dziura w niebie przez to się nie zrobi... — A wkońcu, dodała głośniej, z ruchem zniecierpliwienia — oświadczam jegomości, że czy tak, czy owak, nie dam na stół, dopóki wszystko nie będzie zrobione jak się patrzy...
Ironiczny ukłon zakończył tę przemowę, po której wysłuchaniu ksiądz Jakób, przeświadczony o swej niższości, opuścił głowę na piersi i drobnym kroczkiem podreptał do jadalni.
Stół był nakryty. Budzący uszanowanie rząd butelek wychylał omszone główki z kredensu. Aby baterii tej dosięgnąć, nie trzeba było wstawać z miejsca: wystarczało rękę za siebie wyciągnąć.Brakło jedynie gościa.
Zegar na wieży wiejskiego kościołka wybił kwadrans na dziewiątą. Jakby w odpowiedzi, zadźwięczał szarpnięty silnie dzwonek u drzwi wejściowych.
— To on! — wykrzyknął proboszcz.
Pobiegł do drzwi, otworzył je na całą szerokość i rzucił się w objęcia przybyłego.
— Na mękę i śmierć Zbawiciela! — zawołał ten ostatni, pozwalając ocałowywać sobie policzki twoja wieczerza, mój bracie, jest pyszną rzeczą na dzisiejszą zawieruchę! Z kuchni twej zalatuje zapaszek trufli i dziczyzny, który sprawia prawdziwą oskomę i daje przeczucie rajskich przyjemności.
— Siadajmy do stołu, kochany Sawinjuszu!odrzekł lakonicznie ksiądz, odgadując stan tego żołądka, podnieconego długą jazdą.
Zdjął z ramion gościa płaszcz, rozwiesił go przed ogniem, płonącym wesoło na kominku, i grzmiącym głosem oznajmił Joannie, że tylko na nią oczekują.
Szlachcic zasiadł wówczas naprzeciw proboszcza i obaj biesiadnicy zabrali się żwawo do należylego uczczenia przygotowanych przez gospodynię potraw, nie szczędząc sobie wzajem przyjacielskich wynurzeń. Sawiniusz i Jakób byli braćmi mlecznymi, kochali się jednak jak bracia rodzeni.
— Posłuchaj — odezwał się nagle przybysz, zatapiając nóż w pasztecie, aż czarnym od trufli perigrodzkich, — Nie przybyłem do ciebie wyłącznie na wieczerzę. Mam pomówić z tobą o sprawach wielkiej wagi...
— Jestem do usług twych — odrzekł ksiądz. Odczytawszy list twój, zaraz domyśliłem się, że zaszło tam coś ważnego. Mów zatem.
— Odłóżmy to do wetów.Jeśliś łaskaw, przysuń mi tego szczupaka, który ma pozór tak czcigodny.
— Jest to, kochany Sawinjuszu, triumf mojej Joanny. Nieczęsto jada się taką rybę.
— Do licha! Czyby należała ona do istot bajecznych?
— Bynajmniej. Jest to szczupak jednooki z jeziora Fonta, którego proboszcz tamtejszy przysłał mi na uczczenie ukochanego gościa.
— Cudownie! Jednooki, czy dwuoki, smakuje przewybornie, a te szampiniony z białem winem czynią go prawdziwie boską potrawą!
Uczta zakończyła się wesoło. Ale zaledwie Joanna zdjęła obrus i postawiła na stole butelkę likieru z Armagnac, oraz przyniosła na błyszczącej metalowej tacce dwa małe kieliszeczki, Sawinjusz odrazu spoważniał.
Przełknął kilka kropli starego likieru, poczem, wspierając się o stół łokciami i zatapiając przenikliwe spojrzenie w oczach przyjaciela, rzekł:
— Czy pozwolisz, Jakóbie, abyśmy pomówili teraz o sprawach poważnych?
Proboszcz skłonił głowę na znak przyzwolenia, a twarz jego przybrała ten sam wyraz uroczysty, co twarz gościa.
— Przysiągłeś mi kiedyś, Jakóbie — zaczął ten ostatni — że będziesz szczęśliwy, oddając w potrzebie życie swe na moje usługi.
— Rozporządzaj niem, przyjacielu. Każdej chwili gotów jestem dotrzymać przysięgi.
Ręka szlachcica wyciągnęła się w stronę księdza, który ścisnął ją tak krzepko, że Sawiniusz nie mógł powstrzymać się od uwagi:
— Do licha! oto dłoń, która nie puści łatwo tego, czego strzec się podjęła!
I ruchem wykwintnym otrząsnął bolące palce.
— Masz zatem do powierzenia jakiś depozyt? zapytał ksiądz Szablisty.
— Depozyt drogocenny, którego w potrzebie wypadnie bronić z zaciętością smoka, strzegącego zaklętych skarbów.
Oczy Jakóba zapłonęły. W milczeniu wskazał młodzieńcowi długi rapir, wiszący w ciemnym kącie izby.
— Rodzinna pamiątka — rzekł z naciskiem. Umiem jeszcze jako-tako z nią się obchodzić.
— Ho, ho! pamiętam dobrze, jakie pyszne lekcje szermierki odbierałem od ciebie, gdyśmy jeszcze byli obaj dzieciakami! Ach, co za szkoda, że i ty również nie zostałeś żołnierzem!
— Bóg powołał mnie do czego innego — odrzekł skromnie ksiądz, spuszczając oczy, w których zamigotała błyskawica. — Mów dalej, Sawinjuszu.
Szlachcic zdawał się przez chwilę namyślać.
— Wolałbym — podjął wreszcie zwolna — wolałbym oszczędzić tobie trudów i niebezpieczeństw, przywiązanych do tego zadania, ale...gdzie znajdę duszę tak dzielną i prawą, jak twoja? gdzie znajdę serce również szlachetne i godne zaufania, któreby przyjęło powierzoną sobie tajemnicę, nie wglądając, jakie jej źródło i co w sobie zawiera? Nie mogłem i nie mogę w wypadku tym myśleć o kim innym, jak tylko o tobie.
— Jestem ci za to wdzięczny, Sawinjuszu.
— Posłuchaj zatem. Zlecenie, którem pragnę cię obarczyć, ja sam otrzymałem od kogoś innega komu przysiągłem, że je przeprowadzę pomyślnie: Nieobce ci moje życie, oddane w zupełności burzom losowym i przygodom. Dziś, jutro lub pojutrze kula czyjaś położyć mnie może trupem, albo pchnięcie czyjejś szpady zapłaci mi odrazu wszystkie pchnięcia, jakie inni ode mnie dostali.
— Niech ci je Bóg przebaczy! — szepnął pobożnie proboszcz.
— Otóż — ciągnął Sawinjusz — z moją śmiercią, depozyt, który przyjąłem, wpadnie w ręce obce, może obojętne, a może, co gorsza, takie, którym zależeć będzie na jego posiadaniu. Przypadku tego lękam się, a ty jedynie zabezpieczyć mnie możesz od niego, wspomagając mnie rozumem swym i siłą.Gdy już co do tego będę upewniony, niech co chce dzieje się ze mną, nic mnie już los osobisty nie obchodzi. Umrę spokojny, wiedząc, że ty mnie zastąpisz.
— Czy chodzi o testament? — zagadnął proboszcz, zdziwiony wstępem tak uroczystym.
Szlachcic uśmiechnął się.
— Testament! mój testament!... Alboż myśli się o testamentach, nosząc całe mienie swe przy sobie, za przykładem filozofa Biasa?!...
— Cóż to więc takiego?
— Już ci powiedziałem. Spełniam zlecenie, dane mi przez inną osobę.
Jakób Szablisty zwrócił na przyjaciela wzrok ciekawy i pytający.
Sawinjusz zrozumiał milczące żądanie. Z kieszeni kaftana wydostał złożony pergamin, owinięty w zielony jedwab, z wielką pieczęcią, która musiała być świeżo odciśniona, zalatywał od niej bowiem jeszcze ostry zapach wosku. Arkusz ten nie nosił żadnego napisu; pieczęć nie była opatrzona żadnym herbem. Widniały na niej tylko dwie litery C i B, dziwacznie z sobą splecione, na tle posianem gwiazdami.
Z pierwszego zatem wejrzenia tajemniczy pergamin o niczem nie objaśnił zaciekawionego proboszcza z Saint-Sernin.
Sawinjusz podsunął dokument pod oczy przyjaciela i, dotykając palcem pieczęci, rzekł:
— Jakóbie! w tej kopercie zamyka się przyszłość człowieka, los całej rodziny, rozwiązanie tajemnicy życia lub śmierci.
— Daj — wyrzekł z mocą proboszcz.
Wyciągnął rękę i wziął cenny dokument.
— A teraz — Sawinjusz przy tych słowach powstał — posłuchaj, drogi Jakóbie, czego od ciebie wymagam. Zatrzymasz ten pakiet u siebie aż do dnia, w którym albo ja sam upomnę się o niego, albo też dowiesz się napewno, że umarłem.
— A w tym ostatnim wypadku? — zapytał Szablisty ze wzruszeniem.
— W tym ostatnim wypadku złamiesz pieczęć i znajdziesz wewnątrz skreślone moją ręką objaśnienie: co masz uczynić z innem pismem, również w tej kopercie zamkniętem, a opatrzonem oddzielną pieczęcią.
— A to objaśnienie?
To objaśnienie odczytasz z największą uwagą, gdyż według niego będziesz mógł wypełnić punkt po punkcie, moje zobowiązanie. Widzisz stąd poczciwy Jakóbie, że dopóki Bóg trzymać mnie zechce na tym padole płaczu, twoja rola smoka nie będzie zbyt ciężką.
— To prawda.
— Ale zato — uśmiechnął się szlachcic, któremu powracał zwykły dobry humor — spadnie na ciebie kłopotów coniemiara, jeżeli jaki człowiek niegrzeczny powali mnie o ziemię z sześcioma calami żelaza w piersiach.
— Och! ja myślę, że ten człowiek jeszcze się nie narodził! — wtrącił proboszcz tonem dodającm odwagi.
— Kto wie! Na wszystko trzeba być przygotowanym,
Przy tych słowach wypróżnił kielich do dna, z miną człowieka zadowolnionego z siebie.
— Jeszcze słówko — wtrącił nieśmiało Jakób, W przedsięwzięciu tak poważnem nie można być zanadto ostrożnym. Gdyby kiedykolwiek zjawił się kto, żądając w imieniu twem zwrotu depozytu, jak mam postąpić?
— Choćby to był król, choćby to był papież— słyszysz, Jacku? król lub papież — odprawisz go z kwitkiem!
— A jeśli zechce użyć siły?
— Zabijesz go,
I wymownem spojrzeniem wskazał olbrzymi miecz, zawieszony na ścianie.
Ani to słowo, ani to spojrzenie nie zdziwiły księdza, Były to czasy, w których brewjarz i szabla doskonale godziły się z sobą.
Jakób poprzestał na ponownem uściśnieniu ręki swego mlecznego brata, Co się tyczy szlachcica, nie wątpił on już, ze może być o swą sprawę spokojny, gdyż złożył ją w ręce człowieka, który zawodu nie zrobi.
Zegar kościelny wybił godzinę jedenastą. Sawinjusz odział się płaszczem i zabierał do odejścia.
Już mnie opuszczasz? — spytał Jakób,
— Tak,
— Dokąd się udajesz?
— Tam,
Sawiniusz wysunął rękę w kierunku okna i pokazał w oddaleniu, po tamtej stronie rzeki, czarną sylwetkę zamku Fougerolles, wykreślającą się ostro na niebie, rozjaśnionem przez księżyc.
Jakób nie pytał o więcej, Wiedział on niewątpliwie, jakie to sprawy powołują przyjaciela do zamku,
Poprzestał na zapytaniu:
— Zobaczymy się jeszcze?
— Niezawodnie..
— Kiedy?
— Przed wyjazdem do Paryża raz jeszcze wpadnę tu, aby cię uścisnąć.
Już od kilku chwil, na dziedzińcu plebanii, wierzchowiec szlachcica niecierpliwił się i bił ziemię kopytami.
Sawinjusz wyszedł, wskoczył na siodło i raz jeszcze powtórzywszy upomnienie swe przyjacielowi, puścił się galopem w stronę Fougerolles.
Gdy zcichł tętent kopyt końskich na krzemienistym gościńcu, proboszcz wrócił do izby i, otworzywszy szafę dębową, stojącą przy łóżku, schował do niej starannie tajemniczy arkusz pergaminu.
Zrobiwszy to, uklęknął i modlił się długo, prosząc Boga, aby wspomagał przyjaciela w niebezpieczeństwach, które mu zagrażają, a które wydawały się dobremu księdzu tem straszniejszemi, że Sawinjusz pokrywał je zupełnem milczeniem.
Tymczasem jeździec szparko posuwał się naprzód. Dochodziła północ, gdy zatrzymał konia przed fosą zamku Fougerolles.
Mimo późnej pory, nikt z ludzi zamkowych, jak się zdawało, nie spoczywał jeszcze.
Po długich sieniach snuli się pachołkowie ze światłem; służba to kupiła się, rozmawiając przyciszonym głosem, to znów w smutnem milczeniu przystawała u drzwi, wiodących do pańskich komnat.
Sawinjusz wjechał na dziedziniec, rzucił uzdę jednemu ze służących i szybkim krokiem pobiegł na schody, wiodące na pierwsze piętro. Na ostatnich stopniach spotkał burgrabiego.
— I cóż tam, mistrzu Caprais? — zapytał.
— Ach,drogi panie! — westchnął dzielny ten człowiek. — Źle, bardzo źle u nas!
Sawinjusz nie słuchał już więcej. Przyśpieszył kroku i, przeskakując po kilka stopni naraz, dostał się za chwilę do komnaty przepełnionej ludźmi.
W samym środku komnaty stało wielkie, dębowe łoże, osłonione w połowie ciężką, jedwabną kotarą, a na łożu tem umierał stary hrabia Rajmund de Lembrat, pan na Fougerolles i Gardannes.
Bezkrwista twarz starca odcinała się żółtawą barwą kości słoniowej od matowej bieli poduszek; ręce, skrzyżowane na piersiach, zdawały się już martwemi; posiniałe powieki przymknięte były do połowy na przygasłych źrenicach. Jedynie lekkie drżenie ust wskazywało, że dusza nie opuściła jeszcze w zupełności tego ciała, zmożonego wiekiem i chorobą.
Kapelan zamkowy klęczał w nogach łoża, odmawiając modlitwy. U wezgłowia stał młodzieniec wyniosłej postawy, z miną również wyniosłą.
Młodzieniec był piękny, ale uroda jego miała w sobie coś brutalnego. Gdy wpatrywał się w twarz umierającego, oczy jego na chwilę nawet nie zwilgotniały; gdy zwracał się do służby, zapełniającej na klęczkach komnatę, spojrzenie jego było zimne i przenikliwe, jak stal. Silnie zarysowane kąciki ust, oraz brwi niezmiernie ruchliwe i nieustannie ściągane, kazały domyślać się w nim samowładnego i nieubłaganego pana. Żaden z przebłysków dobroci, które błyszczały w twarzy starca, przez nadchodzącą śmierć niezgaszone, nie opromieniał rysów młodzieńca. Był to syn hrabiego, dziedzic obszernych posiadłości Gardannes, Fougerolles iLembrat.
Na widok wchodzącego Sawinjusza, młodzieniec odszedł od łoża i postąpił kilka kroków ku drzwiom.
— Ojciec — rzekł głosem zniżonym — kilkakrotnie przyzywał cię, kochany Sawinjuszu.
— Zmuszony byłem opuścić Fougerolles na kilka godzin -odpowiedział tymże głosem. — Czy hrabia jest jeszcze w stanie słyszeć mnie?
— Spodziewam się, że tak — jakkolwiek choroba, od chwili twego wyjazdu, znaczne zrobiła postępy.
— Zbliż się do łoża, Rolandzie, i oznajmij ojcu moje przybycie.
Roland de Lembrat pochylił się nad ojcem i wymówił imię Sawinjusza. Oczy starca rozwarły się szeroko, trwożnem spojrzeniem poszukał przybyłego, a dostrzegłszy, dał mu znak, aby przystąpił do łoża.
Sawinjusz posłuchał wezwania. Hrabia ujął jego rękę i widoczne było, że wytęża siły, aby doń przemówić, W tejże chwili oczy jego spotkały utkwione weń spojrzenie Rolanda,
— Oddal się. Roladzie — rzekł głosem lodowatvm. — I ciebie, ojcze wielebny, proszę, abyś pozostawił nas samych.
Słowo ostatnie zwrócone było do kapelana.
Roland przygryzł usta z widocznym gniewem, a czoło jego pokryło się czerwonością. Odszedł jednak razem z kapłanem w głębię obszernej komnaty, dokąd nie mogła już dojść przyciszona rozmowa Sawinjusza z umierającym hrabią.
— Słuchaj uważnie, co ci powiem — wyrzekł szeptem Rajmund de Lembrat.
Sawinjusz pochylił się tak nisko, że ucho jego dotykało prawie ust umierającego.
Jakie było to ostatnie zwierzenie, które wyszeptały stygnące wargi starca — nikt tego nie mógł odgadnąć, Kiedy jednak Sawinjusz wyprostował się, wszyscy mogli byli dostrzec, że oczy hrabiego napełnione są łzami. Długo, z wytężoną uwagą, wpatrywał się on w swego syna, poczem z ust jego wybiegły dla Sawinjusza tylko dosłyszane słowa:
— I to on ma być spadkobiercą Lembratów? Silniejsze ściśnięcie ręki dało poznać Sawinjuszowi, że jego stary przyjaciel ma coś więcej jeszcze do powiedzenia, Hrabia próbował unieść cokolwiek ciężką, jak z kamienia, głowę i, wskazując Rolanda ruchem, niedostrzegalnym dla tamtych, szepnął w samo ucho Sawinjusza:
— Nie spuszczaj z uwagi tego, lecz — przedewszystkiem — pamiętaj o tamtym!
Szerokie wyłomy, których dokonywa Paryż współczesny wśród swych starych dzielnic, wydobyły niedawno na jaśnię pewien odwieczny budynek, uważany przez wielu za rzecz oddawna już nieistniejącą, a bardzo głośny i oblegany przez tłumy w epoce, gdy Corneille i cała plejada pomniejszych, dziś zapomnianych poetów, uważali za największy zaszczyt widzieć dzieła swe w nim wystawione. Budynek ten, to stary pałac Burgundzki,w którym aktorowie królewscy dawali przedstawienia, ściągając na nie, wszystkich smakoszów artystycznych z orszaku panującej wówczas Anny Austriaczki.
W tym zbornym punkcie dworskich wykwintnisiów przedstawi no owego wieczora „Agrypinę”, tragedię, budzącą wiele hałasu wśród ówczesnych krytyków, którzy dopatrywali się w niej groźnych napaści na religię i rząd.
Widownia pałacu Burgundzkiego była szczelnie zapełniona; tchnienie wojownicze przebiegało tłum świetny i gwarny. W jednym z zakątków parteru dwóch ludzi zdawało się przyjmować udział wyjątkowo żywy w tym ważnym wypadku literackim. Jeden z tych ludzi wygwizdywał ze szczególną zaciętością wszystkie miejsca tragedii, które mu nie trafiały do przekonania. Drugi poprzestawał na podkreślaniu uśmiechem miejsc dobrych, wzruszał zaś ramionami na każde gwizdnięcie towarzysza.
Przy końcu trzeciego aktu pierwszy nie mógł wytrzymać, aby nie podzielić się z kimś dławiącem go oburzeniem.
— Nieprawda, panie — rzekł, zwracając się do milczącego widza-że to budzi śmiech i litość?
— Śmiech i litość? — powtórzył tamten zimno.— I dlaczegóż to, jeśli łaska?
— Dlatego, że podług mnie, niepodobna w nędzniejszych rymach wyrazić myśli bardziej przewrotnych.
— Poczytujesz pan zatem autora za wielkiego winowajcę?
— Za heretyka, mój panie. Zasłużył, aby go wyklęto.
— Doprawdy?.
— Alboż nie wygłasza rzeczy ubliżających w najwyższym stopniu naszej świętej religii?
— Musiałeś pan źle słyszeć. Oto, co mówi ten autor.
I sąsiad człowieka z gwizdawką jął deklamować całą tyradę z „Agrypiny“. Po tej pierwszej tyradzie nastąpiła druga, po drugiej trzecia... Coraz większy zapał ogarniał deklamatora.
— Ależ, panie! — zawołał tamten, zalany niewstrzymanym potokiem poezji — jak mogłeś zatrzymać w pamięci tak wiele wierszy?
— Czy przyznajesz pan, że wiersze te nie są złe?
— Przyznaję.
— Czemuż zatem wygwizdywałeś je przed chwilą?
— Spojrzyj pan na publiczność... Bardzo wiele osób pogląd mój podziela!
— Biedacy! Gdy jeden osieł ryknie, inne mu zaraz wtórują...
— Panie! to wygląda na obelgę!
— Tak pan sądzisz?
— Jestem tego pewny.
— Tem gorzej dla pana! Ale sza!... Zaczyna się akt czwarty — trzeba słuchać z uwagą.
— Podzielam pańskie zdanie. Wrócimy do naszej sprzeczki za chwilę i poprowadzimy ją w inny sposób.
— Pan z prowincji? — zapytał szydząco deklamator, usłyszawszy pogróżkę.
— Jestem margrabia de Lozerolles.
— Stara szlachta z Poitou! Ale przepraszam! Pozwól mi, panie margrabio, słuchać Sejanusa.
Na scenę wyszli aktorowie. Starcie na tym punkcie musiało się zatrzymać, Nie wyniknął stąd zresztą żaden skandal, gdyż przeciwnicy prowadzili spór z wyszukaną grzecznością, jak przystało ludziom dobrze wychowanym.
Przy końcu sztuki przeciwnik margrabiego skinął na młodzieńca, siedzącego o kilka miejsc dalej, który zbliżył się doń z pośpiechem.
— Hrabio! — rzekł do młodzieńca, — Czy chcesz być moim sekundantem?
— Dlaczego?
— Mam się bić.
— Tego wieczora?
— Za chwilę.
— Znów kłótnia! A nie zdążyłeś pan nawet jeszcze opuścić sali? —
Nie potrzebowałem tego czynić, gdyż ten pan tu siedział!
Margrabia de Lozerolles, w ten sposób wywołany, skłonił się uprzejmie.
— Jaki powód?
— Niezmiernie prosty. Ten pan nazywa „Agrypinę“ szkaradną: dla mnie jest ona piękną. Czy uważasz, hrabio, powód ten za wystarczający?
— Najzupełniej.
— Chodźmy, panowie — wtrącił margrabia — Pilno mi.
Lozerolles wynalazł natychmiast dla siebie sekundanta i czterej mężczyźni wyszli z pośpiechem na wąską uliczkę w sąsiedztwie pałacu Burgundzkiego, Zaraz też, nie tracąc ani chwili, do szpad się wzięto.
— Do pioruna! — wykrzyknął margrabia, wymachując bezskutecznie szpadą dla zrobienia sobie drogi do serca przeciwnika. — Tęgi z pan szermierz!
— Doprawdy? A jednak zabawiam pana dotąd tylko prowincjonałnemi figielkami.
— Ech! i prowincjonaliści nie są mańkuci! — odparł margrabia. płacąc za drwiny sztychem środkowym, w samo serce zmierzającym.
— Paryżanie tem bardziej! — rzekł tamten i, odparowawszy cios, wykonał w tejże chwili pchnięcie tak niespodziane i tak zarazem mistrzowskie, że szpada przeszyła ramię margrabiego, zanim jeszcze zdążył zastawić się.
Walka była skończona,
— Winszuję! — rzekł ranny, podczas gdy zwycięzca najspokojniej chował szpadę do pochwy, — Ale to wszystko jedno. Wiersze w „Agrypinie“ nie są przez to ani na jotę lepsze i — raz jesz ze zapytać muszę pana. jakim sposobem umiesz ich tyle na pamięć?
— Bo jestem ich autorem, panie margrabio!
I pozostawiając margrabiego oszołomionego tem oświadczeniem, poeta, umiejący bronić honoru swych wierszy ostrzem szpady, oddalił się, wsparty na ramieniu sekundanta.
Ten poeta nie jest dla nas obcy. Widzieliśmy go już przy stole proboszcza w Saint-Sernin, oraz u śmiertelnego łoża hrabiego de Lembrat.
Posiadał on — o czem trzeba powiedzieć zawczasu, gdyż stanowiło to znamię typowe tej pełne charakteru fizjognomii — posiadał nos rozmiarów niezwykłych, nos ostro ścięty, rzucający cień na usta, słowem, „nos bohaterski“, jak się wyraził jeden z jego biografów. Ten nos wydatny królował na twarzy o rysach prawidłowych i miłych, którą oświetlała para oczu czarnych i pełnych ognia. Brwi były zakreślone delikatnie, wąs, niezbyt gęty, odsłaniał usta; włosy spadły czarną masą z obu stron wyniosłego, rozumnego czoła.Razem wziąwszy, był to wcale urodziwy młodzian, któremu, w tej epoce szaleństw w dobrym smaku, przyznano jedno z miejsc honorowych w gronie wykwintnisiów i uczonych.
Rodowe jego nazwisko brzmiało: Sawinjusz de Cyrano. Znany jest wszakże lepiej pod imieniem Cyrana de Bergerac, które przybrał dla odróżnienia się od brata i krewniaków.
Był autorem „Podróży na księżyc“, „Rozmów uszczypliwych” i „Agrypiny”, twórcą całej seciny żartobliwych wierszy i poematów, śmiałym i zaufanym w sobie filozofem; był także słynnym i nieustraszonym pojedynkarzem, oraz bohaterem tysiąca przygód. Nosił ze dwadzieścia zaszczytnych przezwisk; między innemi: „Nieustraszony”, „Demon odwagi”, „Kapitan Czart” — lud zachował zwłaszcza w pamięci to ostatnie przezwisko, wielu też ludziom pod niem tylko poeta był znany.
Przy tem wszystkiem: złote serce, umysł w najwyższym stopniu niezależny. pogarda dla głupców i — dowcip iskrzący. Kochano go za ten dowcip, wybornie przystosowany do ducha epoki, za wyborny humor, za młodość pełną ognia i zapału. Pozostało po nim — rzecz rzadka w tem życiu — wspomnienie trwałych przyjaźni i poświęcenia bez granic.
. | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . |
Skłoniwszy się margrabiemu, Cyrano oddalił się, wsparty na ramieniu swego sekundanta. Tytuł hrabiowski, którym obdarzył poeta tego ostatniego, spadł nań po śmierci starego hrabiego de Lembrat. Był to nowy dziedzic Fougerolles, był to ów Roland o minie wyniosłej, którego widzieliśmy, jak stał bez śladu wzruszenia przy łożu umierającego ojca.
Hrabia Rajmund de Lembrat już od roku spoczywał w grobie, a syn rychło go opłakał. Roland miał lat dwadzieścia pięć i był bardzo bogaty. Paliła go żądza nasycenia się gorączkowem życiem stolicy, od którego starzec trzymał go rozmyślnie zdaleka.
Cyrano de Bergerac, starszy i doświadczeńszy, był jego wzorem, i jakkolwiek nie żywił wielkiej przyjaźni dla poety — zapewne przez wrodzoną mu sprzeczność z uczuciami ojca — prosił, aby Cyrano podjął się roli jego przewodnika i ojca chrzestnego w odmęcie tego błyszczącego świata, który go tak bardzo pociągał.
„Była to epoka owych pięknych awanturnic, Hiszpanek i Włoszek, istot dumnych a zarazem lubieżnych, które miłowały jednaką miłością złoto, krew i pachnidła; była to epoka maskarad, zalotów hiszpańskich, uroczystych zarazem i rozpasanych, miłostek namiętnych aż do poniżenia się, gwałtownych aż do okrucieństwa, sonetów i ulotnych wierszyków, wielkiej pijatyki, wielkiej zabijatyki i wielkiego kosterstwa...[1]
W taki to wir rzucił Cyrano swego młodego przyjaciela.
W tym upajającym i odurzającym zamęcie Sawinjusz wiódł żywot poety i filozofa; Roland zanurzył się weń z głową, palony gorączką kosztowania wszystkich ponętnych owoców i maczania ust we wszystkich czarach ze słodką trucizną. Rok nie upłynął, a już potrafił zdobyć sobie imię w świecie stołecznych wytwornisiów i szałaputów, Rozsiewał garściami złoto, wyprawiał uczty po ucztach, olśniewał kobiety zbytkiem, porywał mężczyzn odwagą, Rzecz prosta, że się wkrótce życiem tem upił.
Po pijaństwie nastąpił niesmak, Roland uczuł potrzebę okiełznania namiętności i wypoczęcia.
I w tem Cyrano okazał się dlań użyteczny. W liczbie przyjaciół poety znajdował się margrabia de Faventines, mieszkający w starym pałacu na wyspie św. Ludwika i wiodący życie nader skromne, gdyż przegrany niedawno proces silnie nadszarpnął jego fortunę, Sawinjusz znalazł sposobność zalecenia margrabiemu hrabiego Rolanda, który niebawem też został tam wprowadzony i znalazł w starym pałacu cichą przystań, tak bardzo przezeń pożądaną.
W pałacu, prócz margrabiego, znajdowała się młoda panna, jedyna jego córka, Na imię jej było Gilberta; liczyła lat dziewiętnaście, Roland zakochał się w margrabiance i, jako młodzian roztropny, nie szukał innego powiernika swych uczuć, prócz margrabiego.
W owym czasie, tak samo jak dziś, nie żeniono się z pannami bez posagu. Zięć, nie wymagający do córki dopłaty, był dla margrabiego prawdziwą Opatrznością; to też przyjął go z otwartemi rękoma i już w dwa miesiące po oświadczynach tak zwane „szczęście“ Gilberty zostało zapewnione.
Co się tyczy panny, zapytana dla formy o zdanie, odpowiedziała bez wzdrygnięcia się: „tak”, serce jej bowiem było prawdopodobnie wolne, umysł zaś dość praktyczny, aby ocenić korzyści tak świetnego pod względem majątkowym związku. Oparte na tym gruncie układy prędko doprowadziły do celu i hrabia de Lembrat został uroczyście przyjęty w pałacu na wyśpię św. Ludwika w charakterze narzeczonego pięknej Gilberty de Faventines.
W zupełnym spokoju korzystała ona z przywilejów tej godnej zazdrości roli na wiosnę 1653 roku.
W ciągu dwóch miesięcy Gilberta miała czas oswoić się z myślą, że zostanie hrabiną. Oczekiwała na ten wypadek, zbytecznie go nie pożądając. Powiedzmy więcej: chętnie byłaby cofnęła dane słowo, gdyby jej nie powstrzymywały szacunek i posłuszeństwo, winne rodzicom.
Pałac margrabiego de Faventines wznosił się w głębi ogrodu, którego brama wychodziła na wybrzeże Sekwany. Roztaczał się stamtąd widok prześliczny i Gilberta lubiła siadać na tarasie, górującym nad rzeką. Spędzała tam długie chwile na marzeniu, czytaniu lub rozmowie z Paketą, młodą dziewczyną, spełniającą dwie role: pokojowej i powiernicy.
Pewnego ranka pani i służąca zajęły swe ulubione miejsce, chroniąc się przed słońcem w cień, rozłożystego jaworu, którego długie gałęzie wybiegały za kratę i sięgały wybrzeża. Rozmawiały głosem przyciszonym. a musiała to być rozmowa wielce zajmująca i wielce poważna, gdyż główki dziewcząt ta bardzo się zbliżyły do siebie, że czarna kosa Gilberty muskała złociste kędziorki Pakety.
Policzki margrabianki były różowe, jak kwiat brzoskwini w kwietniu. A różowość ta wzmagała się w miarę przeciągającej się rozmowy.
— I trwa to już dawno, proszę panienki? — zapytała Paketa, wysłuchawszy długiego opowiadania Gilberty.
— Od trzech tygodni.
— Czy podobna!
— Od trzech tygodni znajduję codziennie na balkonie swym bukiet, a w bukiecie — wiersze.
— Ofiarowywać codziennie bukiet, nic to trudnego — ale wiersze! Albo nieznajomy wielbiciel posiada talent większy, niż nasi modni poeci, albo też... zaopatrzył się zawczasu w zapas wierszy miłosnych, zastosowanych do każdej okoliczności.
— Jesteś złośliwa, Paketo,
— Czy pozwoli mi panienka być także — ciekawą?
— W jakim celu?
— Chciałabym zadać panience jedno pytanie.
— Mów.
— A więc — z ręką na sumieniu — z jakiem uczuciem przyjęła panienka te bukiety i te wiersze?
— Być może, Paketo, że jestem nieco płocha.
— To nie odpowiedź.
— Niech i tak będzie. Dowiedz się zatem, że śmiałość nieznajomego mocno mnie rozgniewała.
— To naturalne. Ale... potem?
— Potem przywykłam do niej.
— Tak dalece, że dziś?...
— Dziś, jak sądzę, nie mogłabym już gniewać się nań za rzecz, którą przyjmowałam z pobłażaniem.
— I naprawdę panienka go nie zna?
— Przysięgam ci, że naprawdę.
— Nie podejrzewa panienka nikogo?
— Nikogo.
— Nawet hrabiego de Lembrat, swego narzeczone?
— Jego! Skąd ci to mogło przyjść do głowy! Wszakże widuje mnie codziennie i każdej chwili może dowoli ze mną rozmawiać. W jakimże celu miałby ofiarowywać mi w tajemnicy wiersze i kwiaty?
— Może to delikatna forma pamięci i hołdu?
— Nie.
— A może — próba?
— Hrabia nie ma potrzeby ani hołdować mi, ani mnie doświadczać. Pewny jest zarówno mojej prawości, jak słowa, danego mu przez ojca.
— W takim razie, wszystko to nie ma doprowadzić panienki do niczego.
— Dobrześ rzekła: do niczego. W ciągu miesiąca będę zamężną, Wspomnienie tej dziwnej przygody pozostawi tylko w mem sercu jedną jeszcze żałość...
— Jeszcze jedną żałość? A widzi panienka, że panienka pana de Lembrat nie kocha. Panienka go nie kocha, a jednak wychodzi za niego.
— Cóż chciałabyś, żebym uczyniła?
— Chciałabym — rzekła Pakeła, potrząsając rezolutnie kształtną główką — chciałabym, żeby panienka zbuntowała się i powiedziała: nie. Ja, na miejscu panienki, nie — namyślałabym się ani chwili!
— Ty, moja kochana, jesteś wolna. Na tobie — nie ciąży obowiązek oszczędzenia dumy rodowej ocalenia rodowego klejnotu,
— To prawda, Jednakże...
— Gdybym nawet powiedziała: nie — ciągnęła smętnie Gilberta — wola ojca przemogłaby moje postanowienie, Ach! tyś szczęśliwa, Paketo! Ty możesz kochać — mnie tego zabroniono!
W ogrodzie dały się słyszeć głosy. Gilbert podniosła się zmieszana. Prawie w tejże samej chwili zjawił się hrabia, na którego ramieniu wspierała się margrabina de Faventines. Na widok matki Gilberta nie mogła powstrzymać lekkiego okrzyku.
— Przestraszyłem panią? — zapytał Roland.
— Ech, nie! Wzruszyłeś mnie pan tylko swem niespodzianem zjawieniem się — odrzekła Gilberta,zmuszając się do uśmiechu.
Ucałowawszy rączkę narzeczonej, hrabia de Lembrat usiadł obok margrabiny na ławce, która otaczała pierścieniem gruby pień jaworu.
Na znak dany przez matkę, Gilberta zajęła miejsce obok narzeczonego. Ale zamiast śledzić z uwagą, co się dzieje dokoła niej, wybiegła wzrokiem i myślą daleko i zatonęła w głębokiej zadumie. Roland badał ją przez chwilę w milczeniu, z inkwizytorską przenikliwością.
— Wydajesz się pani smutną — wyrzekł wreszcie. — Na Boga, cóż tu zaszło takiego?
— Nic nie zaszło, panie hrabio — odparła Gilberta. — Wybacz mi pan łaskawie moje roztargnienie.
— Dziwne to wszystko! —szepnął do siebie Roland, brwi ściągając.
Zaczęta w tak oschłym tonie rozmowa, rwała się co chwila. Hrabia, czując, że trzeba wyjść jak najprędzej z zaklętego koła czczych i nudnych ogólników, nic nie odpowiedział na ostatnie słowa Gilberty. Natomiast wydobył z kieszeni maleńkie pudełeczko do klejnotów, ozdobione herbem rodziny de Faventines i, otworzywszy, podsunął je przed oczy narzeczonej.
— Pani! — odważył się przemówić po kilku chwilach milczenia — wiem, że dzieła sztuki budzą w tobie zajęcie. Racz przyjąć ten klejnocik, który z myślą o pani kazałem przygotować florenckiemu mistrzowi sztuki złotniczej.
Gilberta rzuciła na prześliczne cacko łaskawie grzeczne spojrzenie.
— W istocie, jest to bardzo bagate! — zauważyła tonem najzupełniej obojętnym.
— Gilberto! — zawołała margrabina — czyż nie możesz zdobyć się na uprzejmiejsze podziękowanie!
— Och, pani! — przerwał Roland z odcieniem goryczy w głosie — nie liczyłem bynajmniej na podziękowanie,
— Uwaga mamy była słuszna, Zapomniałam, gdzie jestem i do kogo przemawiam, Panie! bardzom panu za jego uprzejmość obowiązana!
„Zimna, jak marmur!“ — przemknęło przez głowę Rolandowi. — „Byłżebym okłamywany?...“
Nastąpiła chwila nader przykrego dla wszystkich milczenia, Na szczęście, zjawił się margrabia. Przybywał on wporę, aby wyprowadzić z kłopotu troje osób, nie wiedzących, co począć z sobą. Margrabia nie przybywał sam. Towarzyszył mu Sawinjusz de Cyrano.
Szlachcic zbliżył się do dam krokiem. posuwistym i złożył ukłon tak niski, że aż pióro jego wielkiego kapelusza musnęło żwir alei. Moda ówczesna inaczej kłaniać się nie pozwalała.
— Witaj, panie de Bergerac! — zawołała żywo margrabina, rada przybywającym — jakżem szczęśliwa, że pana oglądam! Przez długie dwa tygodnie skąpiłeś na swej obecności! Czyś chorował?.
— Tak, margrabino! — odrzekł wesoło Cyrano, i, podchwytując sposobność popisania się z grą słów, w której zawsze celował, dodał: — Trapiła mnie trojniaczka i czwartaczka.
— To znaczy — pośpieszył wytłumaczyć Roland — żeś się znów pojedynkował!
— O! prawie mimowoli! Przyjaciele moi niesłusznie nazywają mnie „prymusem” towarzystwa stołecznego, od tygodni już bowiem nie upłynął dzień jeden, aby nie był czyimś „sekundantem”. Pomagałem bić się kochanemu de Brisailles, który pojedynkował się nie wiem, dalibóg, o co; potem podtrzymywałem drogiego Canillac’a; sam zaś wyniosłem z tych utarczek kresę przez nos, dotąd jeszcze widoczną.
— To są drobne awanturki — wtrącił margrabia, — Mówią, że spotkało cię coś poważniejszego...
—Nie wiem, o czem chcesz mówić, margrabio?
— Alboż nie pokłóciłeś się z Poquelin’em, który tak niegrzecznie ściągnął jedną scenę z twego „Pedanta“, aby ją przyczepić następnie do tej farsy, która ma tytuł „Oszustwa Scapina“?
— A! już wiem, o co ci idzie.
— Widzę, że dość obojętnie sprawę tę traktujesz.
— Pocóż mam ją traktować inaczej! — rzekł poeta, wzruszając ramionami, — Jeżeli Molier oskubuje piórka z moich dzieł, aby się w nie przystroić, ludzie o tem wiedzą i mówią, jestem już przeto dostatecznie pomszczony.Zresztą, jeśli myśli moje kradnie, dowodzi tem, że je ceni; nie tknąłby ich, gdyby sądził, że nic nie są warte.
— Bezwątpienia.
— Chcesz jednak wiedzieć, margrabio, co mnie obraża? Oto zuchwalstwo Moliera, który przypisuje własnej twórczości myśli, podsuwane mu jedynie przez dobrą pamięć, i uważa się za ojca pewnych dzieci, przy których pełnił jedynie rolę — akuszerki,
Wybuchem śmiechu przyjęto ten żarcik.Zniknął przymus, krępujący dotąd towarzystwo.Dobry humor Cyrana rozpogodził wszystkie twarze.
— Przyjacielu Bergeracu! — odezwał się nagle margrabia. — Wart jesteś więcej, niż opinia o tobie.
— Nie mów y o mojej opinii. Jeśli zła, to dlatego, żem wrogom moim pozostawił dość czasu do jej fabrykowania. Mówmy raczej o twojem szczęściu, kochany Rolandzie, o uciechach życia rodzinnego, o twem ojcowskiem zadowoleniu, margrabio.
Niejedno zapewne mielibyście mi o tem do powiedzenia.
— Owszem, jedno tylko — wyrwał się Roland, — ale które dla mnie wszystko zastąpi. Za miesiąc panna Gilberta będzie moją żoną.
— Godny zazdrości śmiertelniku, co znasz zgóry dokładnie datę swojego szczęścia!
W tejże chwili zauważył, że słowa hrabiego w szczególny sposób zmieszały Gilbertę.
„Aj! — szepnął do siebie — panienka zdaje się bez wielkiego zachwytu przyjmować los, który ją czeka!... “
Zrobiwszy tę uwagę, zabierał się do odejścia.
Margrabia zatrzymał go.
— Zjesz z nami obiad, panie de Bergerac?
— Nie, Ulatniam się!
— Tak prędko?
— Czekają na mnie w pałacu Burgundzkim.
— Przysiągłbym, że to tylko wymówka.
— Wymówka ta ma ciało i kości, Jest nią: Sulpicjusz Castillan, dzielny chłopiec, który przepisuje moje wiersze i roznosi listy.
— A więc Sulpicjusz Castillan poczeka na ciebie.
— Zostań pan, proszę! — przybyła na pomoc ojcu Gilberta. — Po obiedzie uraczysz nas kilkoma rozdziałami swej ostatniej pracy.
— Tam, gdzie pani rozkazujesz — odrzekł dworsko poeta — wola moja kruszy się na atomy. Pozostaję zatem. Czy zgadzacie się, panie, abyśmy przed obiadem przeszli się po Nowym Moście? Podobno Brioche pokazuje tam farsę, w której wystawia moją osobę w sposób wielce złośliwy, ku niezmiernej uciesze gapiów i włóczęgów.
Cyrano wyliczał w dalszym ciągu uciechy, jakie można było owego ranka znaleźć na Nowym-Moście, gdy nagle nader żywo zajęło go co inngo.
Na wybrzeżu rozległy się dźwięki muzyki.
Niespodziany ten koncert wyprawiała trójka wędrownych grajków,złożona z dwóch mężczyzn i jednej kobiety.. Wszyscy oni przybrani byli w odzież malowniczą o barwach jaskrawych.
Sawinjusz, przegięty przez balustradę, ją przypatrywać się tej grupie z zaciekawieniem artysty.Wyglądała ona w istocie niepowszednio.
Różnobarwny strój podnosił piękność kobiety, która i bez tego była urodziwa. Towarzysze jej trzymali się prosto i dumnie, jakby szych i blaszki na ich odzieży były prawdziwem złotem i klejnotami.
Zapominając w jednej chwili o Nowym-Moście, o Brioche’m, i o farsie przeciw sobie skierowanej, Cyrano zwrócił się do margrabiego, mówiąc:
— Ależ, panie Faventines! jak możesz tak obojętnie przyglądać się tej trójce artystycznej i pozwalać, aby poniewierała swe talenta na ulicy. Czyż nie lepiej tu ją wezwać? Jestem pewny, że ci wędrowni wirtuozi nic nie stracą na bliższem poznaniu.
— I owszem; zgadzam się na to jak najchętniej — przytaknął margrabia. — A ty, Gilberto?
— Zastosuj się do twojej woli, ojcze. Przywołaj ich, panie Cyrano,
— Hej! wy tam! — krzyknął na cały głos poeta.
— Chodźcie — no tu, nie zwlekając, i pokażcie, co umiecie!
Paketa otworzyła furtę od bocznej ulicy; troje grajków weszło do ogrodu i stanęło przed dostojnem zgromadzeniem.
Na widok Cyrana, jeden z mężczyzn poruszył się niespokojnie i szybkim ruchem ręki nagarnął na twarz długie promienie swych bujnych, czarnych włosów.
Gdyby poeta zauważył był ten ruch i przyjrzał się baczniej ulicznemu grajkowi, poznałby w nim bez trudno ci rzekomego żebraka, spotkanego niegdyś na drodze do Fougerolles. Lecz pomijając już, te o przygodzie owej zdążył zapomnieć, nazbyt zajmowała go w tej chwili osobistość drugiego grajka. Ten był młodszy; miał włosy jasne, figurę smukłą i kształtną; na jego twarzy, spalonej cokolwiek tylko słońcem, malowała się duma połączona z melancholią.
O czem myślał Cyrano, wpatrujący się weń badawczo? Zapewne przyszłoby mu z trudnością odpowiedzieć na to pytanie, gdyż niebawem, wstrząsnąwszy głową. jakby dla odpędzenia niepotrzebnych myśli, podszedł do tego, który zdawał się innym przewodzić, i rzekł:
— No, dalej! powtórzcie swoją muzyczkę, jeśli nie potraficie niczem innem zabawić dostojnego towarzystwa.
Na to wezwanie ów dwuznaczny człowiek z gościńca postąpił krok naprzód i, starając się jak najbardziej odmienić głos, gdyż miał w pamięci przestrogę daną mu przez Cyrana, oświadczył!
— Nie wszyscy, jasny panie, lubią muzykę, Mamy w zapasie co innego jeszcze,
— Cóż takiego naprzykład?
— Ja wykonywam zadziwiające sztuki z kubakami, Moja siostra, Zilla, wróży po mistrzowsku.Towarzysz wreszcie nasz, Manuel, jest niepospolitym improwizatorem i wysoce utalentowanym lutnistą,
— Mamy więc jedynie kłopot z wyborem! — zaśmiał się Cyrano,
I zwracając oczy na tego, którego Manuelem, spytał:
— Jesteś, mój chłopcze, poetą?
— Bywam nim niekiedy, wielmożny panie.
— Jesteśmy w takim razie braćmi. Pozdrawiam cię w imię Apollina.
— Młodzieniec skłonił się.
— Dzięki, panie Cyrano — rzekł uprzejmie.
— Znasz mnie zatem? — Jak wszyscy w Paryżu.
„To dziwne — myślał w tej chwili Cyrano — rysy tego chłopca doskonale są mi znajome. nawet dźwięk jego głosu nie jest mi obcy.“
I w zamyśleniu jął na nowo wzrokiem przenikliwym badać od stóp do głowy młodego grajka.
— Co ci jest, przyjacielu? — zagadnął Roland, zauważywszy dziwny wyraz twarzy Sawinjusza.
Poeta ocknął się z zadumy.
— Nic — odrzekł. — Studjowałem swego kolegę po lutni. Poeta jest zawsze zwierzęciem niezwykłem i godnem uwagi.
Nastała chwila wyczekiwania, podczas której, wśród tej grupy z najsprzeczniejszych żywiołów złożonej, krzyżowały się spojrzenia, będące przeróżnych uczuć wyrazem.
Cyrano nie przestawiał badać Manuela; Manuel wpatrywał się rozpłomienionym wzrokiem w Gilbertę, którą przyprawiało to o niepojęte wzruszenie.
Oczy Zilli, zwrócone na Manuela, ciskały błyskawice; Roland przenosił wzrok z jednej osoby na drugą, starając się odgadnąć znaczenie tajemniczej sceny.
Co się tyczy człowieka z czarnemi włosami, nie przyglądał się on nikomu, myśląc jedynie o tem, aby się jemu nie przyglądano, Obecność Cyrana dokuczała mu niezmiernie“
Poeta zwrócił się nagle do Gilberty z propozycją:
— Może Zilla postawi pięknej zasępionej horoskop? Czy zgoda?
— Zgoda.
I Gilberta podeszła do artystycznej trójki. Zaraz też wróżka chwyciła jej rękę.
— Czytaj z niej śmiało — rzekła margrabianka.—Nie obawiam się swego przeznaczenia. I cóż tam widzisz?
— Miłość w cieniu; niespodzianka i zawód; zacięta walka; po skończonej walce może szczęście a może — śmierć.
Gilberta cofnęła rękę.
— Dziękuję — rzekła krótko.
— Jest to ciemne, jak starożytna wyrocznia — żartował Cyrano. Teraz do mnie, piękna Sybillo,
— Życie krótkie, życie płodne, prześladowania i walki.
— To właśnie, co lubię. Dobrze mówisz, panienko! A koniec jaki?
— Trudno mi odpowiedzieć na to wyraźnie.
— Dobre pchnięcie szpady zapewne? Na taką śmierć sumiennie zasłużyłem.
— Nie, śmierć pańska będzie inna — oświadczyła stanowczo wróżka, przyjrzawszy się ponownie liniom, krzyżującym się na dłoni szlachcica.
— Zgadzam się i na to. Na ciebie kolej, Rolandzie.
— To byłoby zbyteczne. Ja żadnej wiary do wróżb nie przykładam,
— Ja również.. Ale trzeba dać coś zarobić tym biedakom.
—Prawda,
I Roland poddał się zkolei badaniom rzekomej czarodziejki.
— Nie bez powodu wzdragałeś się, panie hrabio — oświadczyła ona głosem poważnym i głębokim. Dłoń pańska jest kartą najdziwaczniej zapisaną.
— Doprawdy!
— Wszystko w tych liniach jest mrokiem i tajemnicą. Pozwól mi zebrać myśli, jaśnie panie.
— Są więc tam rzeczy straszne?
— Być może!
Zilla z pochyloną głową, z okiem w jeden punkt utkwionem, pogrążona w milczącej zadumie, zdawała się o świecie całym zapominać.
Podczas gdy wszyscy zajęci byli tą sceną, młodzieniec jakiś, skromnie odziany, o śmiałych ruchach i złośliwym wyrazie twarzy, wmieszał się nieznacznie do towarzystwa. Był to Sulpiciusz Castillan, sekretarz Cyrana. Nie znalazłszy swego pana w pałacu Burgundzkim, przybywał szukać go w pałacu Faventines.
Szlachcic dał mu znak, który mówił:
„Nie odzywaj się ani słówkiem i czekaj. Jesteś mi potrzebny.”
Rolanda de Lembrat zaczynały już niecierpliwić długie ceregiele wróżki,
— Powiedz nareszcie, co jest do powiedzenia — rzekł cierpko.— Widzisz, że wszyscy na to czekają.
Lecz Zilla potrząsnęła głową i, odsuwając rękę hrabiego, szepnęła:
— Nie, ja tego powiedzieć nie mogę.
— Tajemnica? Tak najwygodniej.
Odgadywaczka przyszłości zatopiła ostre jak sztylet spojrzenie w szydzących oczach sceptyka; potem odparła dobitnie:
— Tak najroztropniej...dla spokojności pańskiego umysłu.
Hrabi wzruszył lekceważąco ramionami.
— Dość tych kuglarstw! Zaśpiewaj nam teraz jaką piosenka miłosną. To wolę.
Do rozmowy wmieszał się starszy z mężczyzn.
— To już należy do Manuela.
A towarzyszowi rzucił rozkaz:
— Zbierz siły, kolego, i wygłoś przed pięknemi damami jedną ze swych improwizacyj.
Ale rozkaz, zamiast ożywić i zachęcić młodzieńca, przeraził go widocznie, Podniósł on na Gilbertę prawie błędne spojrzenie i zaraz potem zwiesił głowę na piersi, jakby uginając się pod ciężarem, przechodzącym jego siły. Nagle jednak błyskawica energji zapłonęła w jego oczach; podniósł głowę zwycięsko, jakby natchnienie sił mu dodało i, odrzucając wtył płowe włosy, zbliżył się do panny de Faventines.
Gilberta wsparła głowę na ramieniu Pakety.
— Spojrzenie tego człowieka miesza mnie i niepokoi... — szepnęła do ucha powiernicy.
— Jest dumne i pewne siebie — zauważyła ta ostatnia półgłosem.
Cyrano w obecności improwizatora przybrał minę zamyśloną. Zresztą młodzieniec ów zwrócił na siebie powszechną uwagę.
Manuel wykonał na lutni krótką przegrywkę, następnie głosem śpiewnym, lekko drżącym i wzruszonym zpoczątku, lecz w miarę, gdy unosiło go natchnienie, rosnącym w siłę i dźwięczność, wypowiedział następne wiersze:
Czyż dlatego, żem dziecię cygana,
Które ludzie niewinnie przeklęli,
Ze mnie przepaść, niczem niezrównana.
Od kobiety ukochanej dzieli
Że jej uśmiech nigdy nie rozjaśni
Mej miłości, co wyrosła w cieniu —
Mam żyć w wiecznej z przeznaczeniem waśni?
Mam się męczyć i konać w milczeniu?
— O Boże! — szepnęła Gilbeta, drżąca ze wzruszenia
Przez me życie przejdzie ona dumnie
I jej oczy nie zejdą się z memi,
I jej myśli nie zniżą się ku mnie.
Jak nie zniża się niebo ku ziemi.
Lecz tak mało potrzeba wyklętym!
Gdyby kwiat ten, przez mych ust porywy
Całowany, ku swym wargom świętym
Przymknąc chciała...umarłbym szczęśliwy!
Trafem, czy też rozmyślnie, improwizator stanął przy wielkim wazonie kamiennym, który otaczał wiotkiemi gałązkami krzew białej róży. Kończąc swą deklamację melodyjnem westchnieniem, wyciągnął rękę, zerwał różę, przesunął ją nieznacznie przy ustach i, zginając kolano przed Gilbertą, oddał jej kwiat, przymykając oczy, jakby omdlewał ze wzruszenia,
Z płomieniem w oczach, z ustami wykrzywionemi spazmatycznie, rzucił się nań Roland.
— Zuchwalcze! — wykrzyknął.
I wyrwawszy różę z ręki grajka, cisnął ją na ziemię i rękami podeptał.
Manuel porwał się na nogi i wyprężył, jakby zabierając się do walki. Ale pod spojrzeniem hrabiego, wyniosłem i pełnem wzgardy, czoło jego, zapłonione od gniewu, pokryło się nagle chmurą, zachwiał się i zatoczył. Zrozumiał i ujawnił swą bezsilność.
Wszystko to było szybkie, jak myśl
— Co czynisz, Rolandzie? — wmieszał się Cyrano. — Jaka mucha cię ugryzła? Ten człowiek jest w porządku: wygłasza wiersze, potem ofiarowywa kwiat — jest to zupełnie naturalne i niewinne.
— Jakto? Nie zauważyłeś jego spojrzenia? nie pojąłeś bezczelnej myśli, ukrytej w jego słowach?
— Dzieciaku! Sawinjusz ujął hrabiego za rękę. — Byłżebyś zazdrosny o cygana?
— Puść mnie!
I Roland, pokazując Manuelowi otwartą furtę, zawołał:
— Wynoś się, błaźnie, jeśli nie chcesz, abym ci kij połamał na grzbiecie!
— Za pozwoleniem — odparł Manuel tonem spokojnym i nie cofając się na krok jeden — gdybyś pan chwycił za kij, ja ująłbym za szpadę.
Roland wybuchnął śmiechem szyderczym, zjadliwym...
— Żebraku! — wykrzyknął — precz stąd!
— Panie hrabio! — zawołała Gilberta, rzucając się pomiędzy zapaśników,
Roland ujął ją za rękę.
Nie obawiaj się, pani. Jeśli bywam zazdrośnym o najmniejszą rzecz, która osoby twej dotykał umiem też płacić za dostarczone ci rozrywki! Masz, łotrze!
Cisnął Manuelowi kieskę, pełną złota.
— Dziękuję — rzekł młodzieniec, odtrącając ją nogą — jestem już zapłacony.
Brat Zilli, mniej skrupulatny, podjął z pośpiechem zdobycz, skłonił się do samej ziemi ofiarodawcy i rzekł:
— Ja nie pracuję, jasny panie, z amatorstwa. Biorę z wdzięcznością wszystko, co dają.
Manuel oddalił się wolnym krokiem, nie jak natręt, którego odpędzono, lecz jak szermierz, odchodzący z dumą z pola walki. Towarzysz i towarzyszka pośpieszyli za nim.
Podczas gdy Roland śledził chmurnem spojrzeniem odchodzących, do ucha Pakety dobiegła smutna skarga margrabianki:
— Ach, moja droga, to był cygan! Wszystko mi już teraz wzbrania kochać. Sen mój prześnił się.
W tejże chwili Cyrano wydawał Sulpicjuszowi polecenie:
— Idź za tymi ludźmi, których wypędzono. Muszę wiedzieć, gdzie w danej chwili znaleźć ich będzie można.
Po wyjściu z pałacu Faventines trójka wędrównych grajków udała się na Nowy-Most, który był wówczas główną kwaterą przewoźników, fagasów, elegantów i łobuzów. Zilla szła na przedzie z głową zwieszoną i ciężką od myśli. Manuel przeciwnie, spoglądał w niebo, pierś jego głęboko oddychała, rozszerzona uczuciem triumfującej durny, Kochał! I choć był nędznym robakiem, potrącanym stopami ludzkiemi, doświadczył niewysłowionej, anielskiej prawie rozkoszy, zdoławszy w chwili szczęśliwego natchnienia wznieść się aż do przedmiotu swej miłości, Przez jedną chwilę ona czuła płomienie jego oczu w swych źrenicach; przez jedną chwilę należała do niego, Zobelżono go, sponiewierano, wypędzono — co go to obchodził! Ten cygan, to dziecię nieszczęścia, ale i nieokiełznanej niczem wolności, do niczego w życiu nie przywiązane, do niczego w życiu nie dążące, pobudził do żywszego bicia serce patrycjuszki mocą jeśli nie miłości, to przynajmniej współczucia.
Wystarczało mu to — jak oświadczył w swej gorączkowej improwizacji. Był szczęśliwy; o niczem więcej nie myślał, do niczego więcej nie zmierzał; jego dusza artysty i marzyciela zakładała swe całe przyszłe szczęście na wspomnieniu. Wiedział, że w pamięci Gilberty zajął miejsce, skąd nikt go już nie usunie.
Myśl o tem była jego skarbem, nagrodą jego śmiałości, pociechą jego nędzy. I jak obłąkaniec, goniący za widziadłem własnej wyobraźni, szedł krokiem chwiejnym, potrącając przechodniów, potykając się o kamienie, olśniony, pijany, prawie nieprzytomny.
Towarzysz przywołał go do rzeczywistości.
— Hola, Manuelu! — zawołał drwiąco — co się z tobą dzieje? Głuchyś, jak pień, a język kołkiem stanął ci w gębie!
— Z czego tak wnosisz, Ben Joelu?
— Z czego? Ależ z tego, zacny wierszokleto, żem już trzy razy mówił do ciebie, a ty ani mru-mru.
— Wybacz i bądź łaskaw powtórzyć raz jeszcze swe zapytanie.
— Pytałem cię po przyjacielsku, czy...
— Czy co?
— Ech, nic! Prawdę mówiąc, mój nos nie powinien tam być wtykany.
— Ależ mów, proszę cię.
— Otóż chciałem, abyś mi wytłumaczył: co znaczyła ta heca w ogrodzie?
— Jaka heca?
— Ta siarczysta improwizacja, zwrócona do owej pannicy.
— Myślę, żeś odgadł jej znaczenie?
— Więc ty się naprawdę w tej sikorze zakochałeś? — wykrzyknął Ben Joel niezmiernie zdziwiony.
— Tak — odrzekł Manuel głosem głębokiego przeświadczenia.
— Diabli nadali! A do czegoż cię to doprowadzi?
— Do niczego.
— No, a co będzie z Zillą?
Z Zillą?
— Czyż nie widziałeś, że dziewczyna była jak na mękach?
Manuel zwrócił pytające spojrzenie na towarzysza.
— Na mękach, powiadasz?
— Tak, bo to głupie stworzenie przywykło już widzieć w tobie swego przyszłego męża, czego życzył sobie nawet mój papa, gdy umierając, przeznaczał jedno dla drugiego. A przytem wiesz, jaka to zazdrośnica.
Czoło Manuela sfałdowało się. Przyśpieszył kroku, aby uniknąć dalszych wypytywań towarzysza, rzucając mu na odchodnem:
— Mylisz się. ZilIa nie kocha mnie. Nigdy ona nie myślała o tem, co mówisz.
Ben Joel nie zdążył odpowiedzieć, gdyż młodzieniec podbiegł do ZilIi i uchronił się tym sposobem od jego ciekawości.
Sulpicjusz Castillan, spełniając zlecenie Cyrana, postępował wciąż za tą trójką. Idąc, mówił do siebie:
— Co u diabła za interesy może mieć mój pan z tymi obwiesiami?...
Wbrew przewidywaniom Sulpicjusza, który wyobrażał sobie, że grajkowie mają stały przytułek na Nowym-Moście, minęli go oni i weszli do jednego z biednie wyglądających domostw za bramą Nesles, w dzielnicy, która zczasem stać się miała arystokratycznem przedmieściem Świętego Germana.Kieska Rolanda, tak skwapliwie pochwycona przez Ben Joela, była dość ciężka, aby 2rajkowie mogli zrobić sobie tego dnia zupełny odpoczynek, nie potrzebując stawiać dobrym Paryżanom horoskopów, ani też pokazywać im sztuk z kubkami.
Sulpicjusz długo wystawał przed bramą starego domostwa — dość długo, aby upewnić się, że grajkowie z niego nie wychodzą i że tu właśnie znajduje się ich gniazdo, czy też legowisko. Następnie,
ponieważ w tej samej właśnie dzielnicy mieszkaj z Cyranem, nie wracając, poszedł prosto do domu swego pana.
Niecierpliwość Sawinjusza musiała być niezmierna, kiedy z samego rana dnia następnego, kazawszy obie jak najdokładniej powtórzyć sprawozdanie Castillana, przypasał szpadę, schował do kieszeni małe pudełeczko, które wyjął ze szkatułki, stojącej w jego pokoju na kominku, i — udał się prosto do domu, zamieszkałego przez Manuela.
Dom ten Sulpiciusz opisał mu szcegółowo, odrazu też poznał, że jest to budynek, który studenci, stali mieszkańcy tej dzielnicy, przezwali „Domem Cyklopa“. Była to budowla wysoka a wąska, z grubych belek i potężnych kloców zbita, obrzucona po wierzchu tynkiem, który z niej kawałami odpadał, W samym jej rogu znajdowała się furta, żelazem okuta. Od czoła nie było wcale okien u samej tylko góry, w poczerniałym murze, widać było szeroki otwór, pomiędzy dwiema pochyłościami łupkowego dachu, pokrytego mchem, skąd zwieszały się,nakształt włosów. chwasty o długich liściach, W tym jedynym otworze, zasłonionym szybkami w ołowianej oprawie, pojawiało się niekiedy nocą czerwonawe światło. Wyglądał on wówczas, jak potworne oko w czole olbrzyma. I to właśnie było powodem, że studenci, polujący zapamiętale na porównania mitologiczne, nazwali osobliwe to domostwo — posępne i milczące za dnia, a nocą pełne świateł i szmerów — Domem Cyklopa.
Stateczni mieszczanie z lękiem o tym domu mówili. Miał on swą kronikę, która wzmiankowała o scenach piekielnych. Gnieździć się w nim mieli czarownicy i czarownice, a co najmniej, był kryjówką fałszerzy pieniędzy i rozbójników.
Cyrano, który nie drżał przed niczem i zdolny był wedle własnego wyrażenia zadmuchnąć słońce na niebie, jak zwykłą łojówkę — z całej siły zapukał do zamkniętej furty tego domu. Przeciąg milczenie nastąpiło po tym hałasie. Potem dały się słyszeć ciężkie kroki kogoś schodzącego po drewnianych schodach i furta odemknęła się, ukazując w czarnym otworze postać starej kobiety o twarzy żółtej i pomarszczonej, jak półroczne jabłko. Przez szparę, którą ta straszna odźwierna starała się uczynić jak najwęższą, Cyrano zapuścił wzrok do środka i ujrzał rozwieszone na murach łachmany, oraz coś nakształt niskich tapczanów, otaczających w ciemności stół ciężki, osadzisty. Jednocześnie buchnął nań taki zaduch, że aż zatoczył się,
— Czego? — zapytała stara.
— Chciałbym pomówić z pewnym młodzieńcem, który mieszka w tym domu.
— Z młodzieńcem? Mamy ich tu dziesięciu — pisnęła odźwierna. wykrzywiając twarz kocim grymasem. — Jakże się tamten nazywa?
— Manuel, jak mi się zdaje.
— Ano. to już wiem który...
— Gdzież on?.
— Wyszedł ze swą kompanią: Ben Joelem i Zillą.
— Gdzie mógłbym ich znaleźć?
— Najpewniej na Nowym-Moście,
— Dziękuję
I podczas gdy podejrzane postacie, gotowe do skorzystania z każdej sposobności, poczynały snuć się coraz gęściej w mroku poza plecami odźwiernej, Cyrano wcisnął jej w rękę pieniądz i udał się w stronę Nowego-Mostu.
Była zaledwie godzina dziesiąta rano, a już tłum hałaśliwy i przepychający się tłoczył się wpobliżu mostu. Ten tłum otaczał teatr marionetek, ustawiony nad fosą bramy Nesles, wprost ulicy Guenegaud.
Właścicielem i „impresariem” teatru był sławny Jan Brocci, zwany inaczej Brioché, o którym wzmiankowano już poprzednio i który zapisał swe imię w historii widowisk ulicznych.
Z budynku teatralnego wybiegały dźwięki ogłuszającej muzyki. Niebawem pojawił się sam impresario, w towarzystwie kolegi imieniem Violon, Na widok ich tłum uciszył się, Gapie poprzestali na zamienieniu spojrzeń znaczących, Widocznie oczekiwano na coś niezmiernie zajmującego,
— Panie i panowie — zaczął Brieche z silnym akcentem włoskim — zanim staną przed wami otworem wrota mego przybytku, zamierzam uczęstować was próbką prześlicznych rzeczy, które na was czekają,
— Naprzykład: przygody garbusa poliszynela — przerwał mu Violon — nieporównana scena mimiczna, doświadczone lekarstwo dla chorych na śledzionę!
Potężne kopnięcie, klasyczne kopnięcie widowisk jarmarcznych, wstrzymało potok jego wymowy.
Brieche ciągnął:
— Każdy zapewne z was, panowie i panie, słyszał o mojej małpie imieniem Fagotin, która jest cudem nad cudami.
— Tak, tak, Fagotin! Fagotin! — wrzasnął tłum, wprawiony w dobry humor tą zapowiedzią.
— Słuchajcież zatem, panie i panowie! Tę małpę nieporównaną, ten skarb i ten cud, pokażę wam najzupełniej darmo, złamanego szeląga od nikogo nie biorąc — tak samo, jak pokazywałem ją wczoraj i jak jutro pokazywać będę.
Dał znak, Violon zniknął za zasłoną i ukazał się po chwili, prowadząc małpę cudacznie ubraną i stąpającą zgóry z najzabawniejszą w świecie przesadą.
Szalonym wybuchem śmiechu przyjęto ten występ.
— Brawo! brawo! Ach, jakiż podobny! Ach, to on we własnej postaci! Brawo Fagotin z pyskiem Bergeraca!
Dla zrozumienia tych okrzyków, objaśnić trzeba, że małpa Fagotin nie była niczem innem, jak żywą karykaturą Cyrana. Ta komiczna kopja figury, ruchów, ubioru i całego rycerskiego wzięcia się poety miała przyczynić wiele utrapień Briochemu.
Małpa owa, wedle opisu samego bohatera niniejszego opowiadania, była „okrągła jak pasztet z Amiens, wielkości człowieka małego wzrostu i pocieszna w najwyższym stopniu. Brioche włożył jej na głowę stary, podarty kawał filcu z wielkiem piórem, które zakrywało dziury i łaty; szyję jej opasywała olbrzymia kreza á la Scaramouche; miała wreszcie na sobie modny kaftan o sześciu zakładkach, naszywany pasmanterją i świecidłami.”
— Tęga mina, nieprawda? — wykrzykiwał Brioche, biorąc udział w wesołości tłumu.
A zwracając się do małpy:
— Witaj. Nieustraszony! Pozdrowienie Kapitanowi Czartowi! Wystąp naprzód, Pogromco olbrzymów, Waligóro, Wyrwidębie — wystąp i pokaż, co umiesz!
Tłum wytężył wzrok i nadstawił uszu. I jedynie przez to, że uwaga jego była całkowicie pochłoniona przez widowisko, nie zauważył obecności Cyrana we własnej osobie, który zatrzymał się przed budą i zajął miejsce w ostatnim rzędzie widzów.,
Zgadując, o co chodzi, i widząc, że w istocie jego ośmieszoną podobiznę oddawano na łup prostaczej uciechy gapiów, zawrzał wściekłym gniewem. Nos jego — ten nos, który wydrwiwano tak nikczemnie — wciągał gwałtownie powietrze; poeta doświadczał przez chwilę pokusy rzucenia się na tłum ze szpadą i płazowania bezczelnych głupców, ośmielających się żartować z męża, tej, co on, wartości — ale ciekawość jego okazała się silniejszą jeszcze od gniewu. Uspokoił się i — czekał.
— Hola! hej! — mówił Brioche, stosując mowę swą do różnych faktów z życia Cyrana — wiadome są światu całemu twe wiekopomne czyny bohaterskie. Z głowy ostatniego sułtana zrobiłeś gałkę do swej szpady; od wiatru, sprawionego machaniem twego kapelusza, zatonęła flota; a kto chce mieć dokładną liczbę ofiar, które z ręki twej padły, musi wziąć cyfrę dziewięć i dodać do niej tyle zer, ile jest ziaren piasku w morzu, Baczność! do dzieła!
Doskonale wytresowana małpa dobyła na te słowa szpadę i poczęła wymachiwać nią, naśladując szermierskie cięcia i pchnięcia.
Ruchy jej naśladowały tak wiernie właściwy Cyranowi sposób bicia się, że sam on powstrzymać nie mógł wesołości i śmiać się zaczął razem z tłumem.
Podczas gdy małpa pokazywała swe sztuki, fagas jakiś obejrzał się za siebie i poznał Cyrana. Szepnął on zaraz kilka słów sąsiadom i w mgnieniu oka ta nadzwyczajna wiadomość cały tłum obiegła. Przyjęto ją głośnemi okrzykami.
— Jest tu! Patrzcie, to on! Czartowski kapitan we własnej postaci! Baczność, Fagotin! oto twój sobowtór!
Więc tłum jął przyglądać się kolejno poecie i małpie, porównywając z sobą oryginał i kopię z wesołością tak hałaśliwą,„że wkońcu Sawiniusz“ stracił cierpliwość.
— Hej tam! hołota! — krzyknął donośnym głosem — zamknąć pyski i — do szeregu!
Wspomniany już fagas podjął się odpowiedzieć w imieniu wszystkich. Z kapeluszem w ręce przystąpił do Cyrana.
— Bez urazy pańskiej — rzekł — czy to zwyczajny pański nos? Może pan raczysz usunąć się, bo mi ten nos wszystko zasłania.
Mówić Cyranowi o jego nosie, znaczyło najdotkliwiej go obrażać. Najeżył się jak kogut, wyrwał z pochwy swą wielką szablę i rzucił się z wściekłością na tłum, ogłuszający go swemi wrzaskami
W mgnieniu oka plac opustoszał. Cyrano nie miał przed sobą innych nieprzyjaciół, jak tylko małpę Fagotin, która w śmiesznych podrygach udawała, że zabiera się do walki.
Sawinjusz, zaślepiony gniewem, nie panując już nad sobą, napadł na małpę, jak na prawdziwego fagasa i, wymierzywszy cios w samo serce, nadział ją na ostrze szabli.
Na widok martwego zwierzęcia, Brioché jął lamentować najżałośniejszym w świecie głosem. Cyrano, uspokojony cokolwiek przez to krwawe zadośćuczynienie, przypatrywał się obojętnie, jak hecarz okrywa pocałunkami niewinną ofiarę wypadku.
— O panie de Cyrano! — wyjąkał wreszcie Brioche, któremu usprawiedliwiona trwoga kazała postępować i wysławiać się ostrożnie — upewniam pana, że wytoczę mu sprawę sądową i że kosztować to pana będzie co najmniej pięćdziesiąt pistolów.
— Zapłacę ci inną monetą... — rzekł poeta.—Bądź tylko trochę cierpliwy.
Schował rapier do pochwy. poprawił pióro na kapeluszu i pewnym krokiem przeszedł most w całej długości, szukając w tłumie, który teraz ustępował mu z drogi z pełnem lęku uszanowaniem, Manuela i jego kompanii.
Ale improwizatora nigdzie nie było.
Cyrano skierował kroki ku ulicy Guenegaud, zamierzając raz jeszcze zapukać do Domu Cyklopa i czekać tam powrotu Manuela, gdy znalazł się nagle twarz w twarz z Zillą.
— Pozwól, piękna panienko — rzekł uprzejmie — mam cię o coś zapytać...
Zilla podniosła oczy na człowieka,który ją tak śmiało zaczepił, a poznawszy poetę, zatrzymała się, czekając co powie.
Za plecami jej Ben Joel starał się ukryć twarz swą, która na widok Cyrana dziwnie sposępniała.
— Powiedz mi — mówił poeta — czy młodzieniec, który był wczoraj z wami w pałacu Faventines, ukrył się w jakiejś niedostępnej dziurze Nowego Mostu bom oczy wypatrzył, szukając go tam przed chwilą nadaremnie?,
— Pytasz pan o Manuela? — badała wróżka.
— O niego samego.
— Nie towarzyszy on nam dziś.
— Ach! a czy mógłbym wiedzieć, gdzie się podziewa?
— Niech pan zapyta brata; objaśni pana lepie] ode mnie.
Zilla skłoniła się lekko szlachcicowi i zniknęła w tłumie, pozostawiając Ben Joela w kłopotliwem sam na sam z Cyranem.
Włóczęga zabierał się przezornie do odwrotu, ale silna dłoń Sawiniusza spoczęła na jego ramieniu i w miejscu go osadziła.
— Cóż to — rzekł poeta — byłżebyś równie dziki, jak twoja siostra, i równie, jak ona, odmawiał odpowiedzi na moje pytanie?
— Jasny panie... — wybełkotał zmieszany łotr.
Ten głos żebrzący obudzić musiał jakieś przypomnienie w umyśle Cyran, bo starał się przypatrzeć twarzy mówiącego, który jednak uparcie trzymał Ją zwieszoną.
— Odpowiadaj-że! — zawołał niecierpliwie.
I jednocześnie, ujmując go bez ceregieli za brodę, obrócił twarzą do słońca..
— Mam cię! — wykrzyknął. — To więc ty jesteś!
— Jasny pan poznaje mnie?..
— Do licha! Wiem teraz, dlaczegoś tak pilnie wzroku mego unikał.
Wstydziłem się...
— Faryzeuszu! Owej nocy przyrzekłem ci solennie, że przy pierwszem spotkaniu obwieszę cię na pierwszej lepszej gałęzi lub na pierwszym lepszym krzaku. Pamiętasz?
— Pamiętam. Ale ty, jasny panie, racz o tem zapomnieć. Owej nieszczęsnej nocy byłem daleko od swoich, zbłąkałem się, głód mi doskwierał — uległem pokusie.
— Hm, pokusa ta często powtarzać się musiała.
— Jestem w gruncie człowiekiem uczciwym.
— Aby dobrać się do tego gruntu, należałoby cię dobrze szablą obciosywać.
— Przysięgam...
— Dość. Koniec końców, odnalazłem cię i to w chwili, gdy przydać mi się możesz. A więc słuchaj, łotrze: pod pewnemi warunkami zrzec się mogę praw do twej skóry.
„Ja nie zrzeknę się prawa do zemsty” — mruknął do siebie opryszek.
A głośno wyrzekł:
— Ciałem i duszą należę do jasnego pana, Słucham rozkazów..
— Powiedz, gdzie Manuel?
— Na cmentarzu przy kościele Marji Panny. Ale o jedenastej ma wrócić do domu.
— Chodźmy tam; zaczekamy na niego.
— Jasny pan odważyłby się wstąpić w moje ubogie progi?
— Czemużby nie!
— Kiedy bo...
— Byłożby twoje poddasze zbójecką pułapką, do którego wstęp zagraża porządnym ludziom niebezpieczeństwem?
— Co za przypuszczenie!
— Chodźmy zatem.
Ben Joel usłuchał rozkazu, choć mu wcale nie było to po myśli.
Pogadajmy trochę — rzekł Cyrano w drodze.
— Kto to jest ten Manuel?
— Dobry kolega... jak ja.
— I czy tak samo, jak ty, ulega pokusom, o których wspomniałeś?
— Och nie, nigdy! — zapewnił zbój z akcentem szczerości w głosie. — To charakter wspaniałomyślny i prawy.
Cyrano odetchnął głęboko.
— Jakie jego pochodzenie? — badał dalej.
— Jest dzieckiem losu, jak my wszyscy.
— Zdaje się jednak, że posiada jakieś wykształcenie, Gdzie go nabył?
— Wszędzie i nigdzie. Zbierał je okruchami, przygodnie, jak ptak ziarna, rozsypane na gościńcu, Jednak wspomnieć muszę o jednej okoliczności. Kiedy żył mój ojciec i banda nasza nie była jeszcze rozproszona — ojciec mój bowiem był jednym z wodzów pokolenia — przystał do nas pewien doktór włoski, dobra dusza, który musiał opuścić ojczyznę z powodu jakiegoś pchnięcia szpadą... zanadto trafnego... Jasny pan rozumie?
— Jak najlepiej. Mów dalej.
— Ten doktór był bardzo uczony, Zajął się on Manuelem i, przekonawszy się, że chłopiec ma zdolności, zrobił go, swym uczniem. Nudziło się nieborakowi; szukał jakiejkolwiek rozrywki. Manuel zabrał się z całego serca do nauki, i otóż dzięki temu, potrafi dziś klecić piękne rymy dla młodych, pięknych dam.
— A co się stało z Włochem?
— Umarł.
— Śmiercią naturalną?..
— Najnaturalniej w świecie, objadł się zanadto i skończył z niestrawności.. Poczciwiec zrobił się na stare lata strasznym obżartuchem.
— Wieczny mu odpoczynek! — Powrócimy do Manuela. Mówiłeś mi, że to dziecko losu?
— Tak.
— Z tego samego plemienia, co ty?
— Tak sądzę...
Cyrano ścisnął rękę Ben Joela jak kleszczami i, przeszywając go surowym wzrokiem, rzekł z mocą:
— Pewnyś tego?
— Naco to pytanie? — odparł cygan z widocznem pomieszaniem,
— Ja bowiem o pochodzeniu Manuela sądzę inaczej!
— Cóż jasny pan sądzi?
— Że to jest dziecko skradzione!
— Skradzione! — powtórzył Ben Joel, bledniejąc mimowolnie.
— Tak, skradzione; nie przez ciebie, boś na to za młody, ale przez kogoś z twego plemienia — może przez ojca twojego.
— Ależ, dobry Boże — zauważył Ben Joel głosem dość naturalnym — i w jakimże celu mianoby dziecko wykradać?
— Do kroćset! aby zeń zrobić, co robią wszyscy tobie podobni! Aby posługiwać się nim, jako przynętą, w żebraninie; aby układać go, jak psa gończego, do kradzieży, a może i zbrodni; aby wreszcie później wymóc okup za niego na rodzinie! Pytasz, w jakim celu? Czyż ja mogę znać wszystkie wasze łotrowskie cele! To pewna, że ich nie brakuje.
— Niech jasny pan pozbędzie się swych podejrzeń. W Manuelu płynie krew nasza.
— Nie twierdź za wiele, bo zmuszę cię może do odwołania tych twierdzeń! Zresztą, zanim posuniemy dalej indagację, wypytać wpierw muszę Manuela.
Stanęli w tej chwili przed Domem Cyklopa.
— Prowadź — rozkazał Cyrano.
Weszli obaj do środka.
Rozejrzawszy się w dolnej części domostwa, Cyrano poznał, że jest ona czemś w rodzaju nędznego zajazdu, gdzie każdej nocy znana już nam ohydna starucha, za marną opłatą, dawała schronienie włóczęgom ulicznym.
Było tu dniem i nocą jednakowo ciemno, na chwilę też nie gaszono lampy żelaznej, zawieszonej u pułapu.
Ściśle rzecz biorąc, ten brudny i cuchnący dom noclegowy był piwnicą, mury jego bowiem, pozbawione okien, były z kamienia, a podłoga z ubitej ziemi.
W jednym z kątów znajdowały się schody drewniane, wąskie, kręte, spadziste. które wiodły na wyższe piętro, do nory wynajmowanej Ben Joelowi i jego kompanii. Trójka ta wyobrażała jedynych stałych mieszkańców domostwa.
W połowie schodów widać było wyżłobioną w murze komórkę, a w niej nakryte łachmanami łóżko, Było to legowisko staruchy, która żyła tam samotna, milcząca i zła, jak ropucha w wydrążaniu kamienia.
Mieszkanie Ben Joela składało się z dwóch części, Pierwsza z nich, wyglądająca w samej rzeczy na pokój i oświetlona wielkiem okrągłem oknem — ślepiem Cyklopa — należała do Zilli, Był to rodzaj pracowni alchemicznej, zapełnionej retortami, naczyniami różnego kształtu, z piecem w głębi i łóżkiem, pokrytem wzorzystemi tkaninami, w kącie, Widziało się tam jeszcze porzucone tu i owdzie naczynia muzyczne, oraz stary wazon ze świeżemi kwiatami na rzeźbionym, dębowym stole.
Nie znać tu było nędzy, ani nawet niedostatku; wszystko oddychało tajemnicą, pozwalającą domyślać się największych niespodzianek.
Dziwna ta izba ujawniała duszę kobiety, a bardziej jeszcze kapłanki kultu czarodziejskiego, Klejnoty i stare księgi w pergaminowych okładzinach, pachnidła i trucizny, festony z jedwabnych tkanin i stalowe ostrza sztyletów mieszały się z sobą w dziwacznym, ale powabnym nieładzie,
Oddychało się tu atmosferą drażniącą i słodką zarazem, która odurzała jednocześnie mózg i duszę.
Drugą część mieszkania zajmowali: Ben Joel i Manuel, Było to najpospolitsze w świecie podstrysze, z małem okienkiem, wychodzącem na dach.
Cygan wprowadził poetę do komnaty Zilli, przedzielonej wąskim korytarzykiem od jego izdebki.
Cyrano nie bez zdziwienia rozglądał się po tem osobliwem mieszkaniu, i nie wznawiając już drażniącej rozmowy z Ben Joelem, zasiadł w milczeniu, oczekując powrotu improwizatora,
Gdzieś daleko wybiła jedenasta.
Jeszcze nie przebrzmiały dźwięki zegara, gdy zjawił się Manuel.
Spostrzegłszy Cyrana, goszczącego w mieszkaniu swoich towarzyszów, zdziwił się i zaniepokoił, co nie uszło uwagi szlachcica.
— Dziwi cię moja obecność? — zapytał przyjaźnie.
Rozumie się. Nie wiedziałem, że Ben Joel ma interesa z jaśnie panem.
— Nie o Ben Joela tu chodzi, lecz — o ciebie.
— O mnie?
— Tak. Musimy pomówić z sobą o rzeczach wielkiej wagi.
Przy tych słowach twarz Cyrana przybrała ten wyraz uroczysty, jaki widzieliśmy już na niej owego wieczora, gdy gościł u Jakóba Szablistego, proboszcza w Saint-Sernin.
Ben Joel, stojąc przy oknie, wpatrywał się w szlachcica z natężoną uwagą.
Cyrano wskazał mu drzwi.
— Zostaw nas samych — rzekł rozkazująco.
Cygan skłonił się, przeszedł zwolna przez pokój i zniknął.
Gdy się znalazł sam, mruknął z powstrzymywaną wściekłością.
Szukaj, wypytuj, węsz, ile ci się tylko podoba — ja, mimo wszystko, trzymam cię silnie i, do wszystkich diabłów! nie puszczę, dopóki nie wyrównamy z sobą rachunku owej nocy. Trzeba mi złota albo krwi i — będę miał jedno lub drugie.
Po wyjściu Ben Joela, Sawinjusz zamknął starannie drzwi, posunął krzesło pod okno, to jest jak najdalej od wejścia i, zwracając się do Manuela, rzekł:
— Siadaj,
Młodzieniec usiadł, Powaga. malująca się w twarzy, gościa, nakazywała mu szacunek i posłuszeństwo.
Szlachcic zajął miejsce naprzeciw niego.
— Przybyłem tu w sprawie, która ciebie osobiście dotyczy — zaczął. To przedewszystkiem zaznaczyć trzeba. A teraz; czy zechcesz odpowiadać jak najszczerzej na moje pytania?
— To zależy od pytań.
— Trzeba odpowiedzieć stanowczo: tak lub nie — podjął z pewną niecierpliwością Cyrano.
Manuel wpatrywał się przez długą chwilą z pod oka.
— A więc — tak!
To dobrze, Teraz idźmy porządkiem. Czy kochasz pannę Gilbertę de Faventines?
— Panie!-wyjąkał Manuel-i zrobił ruch, jakby chciał wstać i — uciec.
— Kochasz ją — rzekł Cyrano,zatrzymując go na miejscu pełnem siły spojrzeniem. — Wczorajsza improwizacja nie była dziełem czystej fantazji.Twój wzrok, twoja postawa, całe zachowanie się twoje, mówiły o tem wyraźniej jeszcze od wierszy, Hrabia Roland miał słuszność, będąc zazdrosnym.
Manuel podniósł czoło ruchem wyniosłym.
— A gdyby tak było? — zapytał z miną człowieka zdziwionego, że ktoś śmie zapuszczać wzrok w najtajniejszy zakątek jego serca.
— Zgoda, wystarcza mi to — podjął spokojnie Cyrano. — Ale podejrzewam, że ośmielając się podnieść oczy aż tak wysoko, musiałeś mieć w tem jakieś jeszcze wyrachowanie.
— Bynajmniej!... Kochałem, wyznałem swą miłość i — dość na tem. To był najwyższy i jedyny cel mojej ambicji.
— W takim razie, mój drogi, jesteś szaleńcem!
— Dlaczego? Składam hołd kobiecie, której wdzięk i piękność oczarowały mnie, Jest to moja osobista sprawa. Co jej do tego, skoro mnie nie kocha?
— Przypuszczałem co innego.
— Co mianowicie?
— Przypuszczałem, że nie mogąc liczyć na to, aby panna Gilberta zniżyła się do ciebie, postarałeś się o środki wzniesienia się aż do niej.
— Nie chcę nikogo w błąd wprowadzać, Tak nie było i tak nie jest.
— Naprawdę?
Upewniam pana, Więcej nawet: przysięgam panu.
— Tak więc-rzekł Cyrano, głosem zdradzającym pewnego rodzaju zawód i jakby rozczarowanie — nie jesteś niczem więcej, jak cyganem, żebrakiem, może tylko cokolwiek odważniejszym od innych?
— Niczem więcej — poświadczył skromnie Manuel.
— I nie masz żadnej co do tego wątpliwości?
— To jest... zdaje mi się... — jąkał młodzieniec, dziwnie wzruszony i zmieszany tonem, jakim to pytanie było zadane.
Cyrano przysunął się doń z krzesłem.
— Opowiedz mi swą przeszłość — rzekł głosem, budzącym zaufanie, — Mówiłem ci już, jak mi się zdaje, że masz do czynienia z przyjacielem.
Manuel uśmiechnął się.
— Ach, Boże! — zaczął w sposób prawie żartobliwy — cóż może być ciekawego w mojem życiu? Podobne ono do życia każdego z braci moich! Nieustanne przewłóczenie się z miejsca na miejsce; naprzemian: nędza i dostatek; noclegi pod gołem niebem; dnie pochmurne, dnie słoneczne; suchy chleb przez cały miesiąc, obfite uczty przez tydzień, a na uwieńczenie wszystkiego: zupełna obojętność na los, która podwaja wartość szczęścia i pozwala przyjmować wesoło niedolę,
— To są ogólniki, Idźmy dalej.
— Cóż może być dalej!
— O przeszłości swej nic-że nie wiesz?
— Prawie nic.
— To „prawie nic“ może mieć swe znaczenie, Opowiedz mi je.
— Prawdę rzekłszy, nie sądzę, abym należał do rodu Ben-Joela.
Z piersi Cyrana wybiegło westchnienie ulgi.
— Na czem opierasz swą wątpliwość?
— Na wspomnieniach.
— Widzisz zatem, że coś pamiętasz z przeszłości.
— Cóż z tego! Jeżeli wypadkiem jestem podrzutkiem, któż mi zwróci moją rodzinę?
— Pewni ludzie — zauważył ze szczególnym naciskiem — potrafią odnaleźć igłę w stogu siana. Pochlebiam sobie, że do tych ludzi należę.
Manuel zerwał się gwałtownie ze stołka. Oczy jego błyszczały, w piersiach szybko się podnoszących głośno kołatało serce.
— Panie! pan wiesz coś o tem? — zawołał w uniesieniu — zaklinam cię: wyjaw mi to!
— Ciągnij dalej swe opowiadanie! — rozkazał zimno Sawiniusz.
— Cóż pan chce jeszcze usłyszeć?
— Wspomnienia twoje. Najmniej znaczące dla ciebie, mogą mieć dla mnie wartość nieocenioną — decydującą.
Improwizator milczał przez chwilę, zbierając myśli, Potem rzekł: —
Rzeczą, która najtrwalej zapisała się w mej pamięci, jest mieszkanie ojca Ben Joela. Przebywałem tam z jego synem, dzisiejszym towarzyszem włóczęgi, z jego siostrą Zillą, wówczas jeszcze maleńką, i z jednem jeszcze dziecięciem, które umarło w kilka lat później.
— Otóż to! A jak było na imię temu dziecięciu?
— Ben Joel wołał na nie Samy; ja zaś, nie wiem dlaczego,nazywałem je Szymonkiem.
Cyrano „Nieustraszony,” który nie doświadczyłby wzruszenia przed ostrzami dwudziestu szpad, na dźwięk tego imienia pobladł i zadrżał.Zauważył to młodzieniec i zatopił w nim wzrok,pełen ciekawości i niepokoju. Szlachcic nierad był temu, odzyskując więc natychmiast zimną krew,zapytał głosem zupełnie już spokojnym:
Szymonkiem, mówisz? A czy przed dziecięciem i tymi cyganami nie znałeś innych jeszcze osób?
Gdy wytężam pamięć, majaczą mi jeszcze przed oczami postacie jakichś starców i kobiet...dalej, inne dzieci,starsze ode mnie... jedno zwłaszcza... szczupłe...z miną zawadjacką... z głosem pewnym siebie...
— Cóż to za dziecko?
— Niech pan zaczeka... — i Manuel jął pocierać czoło zagłębiając się myślą w dalszych wspomnieniach. — To dziecko znajdowało się prawie nieustannie przy mnie, i często... często — biło mnie.
— Nie zapomina się nigdy tych, co nas bili — zauważył nawiasem Cyrano. — Kij jest niezrównanym środkiem na wzmacnianie pamięci.
— To dziecko biło mnie, a jednak bardzo je kochałem — ciągnął Manuel. — Jego imię?... Zdaje mi się, że przypomnę sobie to imię...
— Na Boga, wymień je! — zawołał Cyrano, zrywając się ze stołka.
Gdyby Manuel zwrócił był w tej chwili wzrok na poetę, dostrzegłby, że silnie dysząca pierś podnosi jedwab jego kaftana i że duże krople potu perlą się na jego czole.
Ale uwaga młodzieńca zajęta była czem innem.
Manuel zapomnił na chwilę o człowieku, którego miał przed sobą; myślał o sobie samym, o tem, czem był, o tem, czem mógłby być, i przeróżne fantastyczne obrazy snuły mu się przed pełnemi niepokoju, prawie obłąkanemi oczyma.
— Mówże! Czemu nie mówisz! — krzyczał Cyrano,ściskając z całej mocy jego rękę i potrząsając nią silnie, aby wyrwać młodzieńca z zamyślenia.
— Szukam w pamięci tego imienia — szepnął cygan napół nieprzytomnie. — Zdaje mi się chwilami, że już je mam na ustach, ale gdy chcę je wymówić, ulatuje i znika!
— Wytęż pamięć jak najmocniej!
— Mam je! — wykrzyknął wreszcie Manuel triumfująco.
— Nakoniec
— To dziecię, które tak bardzo kochałem... ten towarzysz najwcześniejszych lat moich... nazywał się... tak, nie mylę się tym razem...
— Nazywał się?
— Sawinjusz!
Wykrzyknął to imię z pośpiechem, jakby obawiał się, żeby mu znów nie uleciało, a po chwili powtórzył je raz jeszcze powoli, sylaba po sylabie, chcąc zapewnić się, że to te same dźwięki, które go kiedyś w dzieciństwie radowały.
Cyrano wyprostował się, już nie poważny i surowy, lecz promieniejący radością, zwycięski. Przyjazny uśmiech zjawił się na jego ustach; głos zadźwięczał wesoło i czule.
— Sawinjusz — rzekł, ściskając palce młodzieńca tak silnie, jakby je chciał skruszyć — ten urwis i ladaco ten niedobry chłopiec, który bił trzepaczką swego małego ucznia, gdy mylił się w lekcjach szermierki, ten Sawinjusz wyrósł, postarzał się, ale przeszłości nie zapomniał,
— Znasz go pan?
— Czy go znam! Nazywa się Sawinjusz, ale nosi też nazwisko Cyrana de Bergerac. — Ach! stary Lembrat zadrżeć musiał w swym grobie! — Chodź, chłopcze, w moje objęcia! Niech cię uścisnę! I ty uściśnij mnie także!
Cyrano otworzył ramiona.
— Pan jesteś... Sawinjusz! — wyjąkał Manuel drżącym ze wzruszenia głosem, płacąc szlachcicowi uściskiem za uścisk.
Potem nagle zapytał:
— Któż więc ja jestem?
Nie jesteś już Manuelem; precz z tem przezwiskiem cygańskiem! Nazywasz się — Ludwik de Lembrat. Jesteś — bratem hrabiego Rolanda.
Manuel przymknął oczy, jakby ogłuszony ciosem obucha, To, co usłyszał, wydało mu się igraszką fatalności, okrutną ironią losu, która za chwilę pogrąży go napowrót w ciemną otchłań nędzy.
Z bolesnym namysłem zapytał:
— Nie zwodzisz mnie pan? Nie czynisz sobie igraszki z mojej łatwowierności?
— Najpierw — przerwał żywo Cyrano — daj mi dowód przyjaźni, mówiąc do mnie: ty, jak to dawniej bywało. Następnie dowiedz się, że ja nigdy nikogo nie zwodzę.
Wątpliwości Manuela rozwiały się.
— Ach! przybywa więc do mnie szczęście! — wyrwało mu, się jakby nieumyślnie i jakby w odpowiedzi na tajemne pragnienia, — Lecz skąd panu przyszło do głowy...
— Jeszcze? — upomniał go Cyrano.
— Skąd przyszło ci do głowy — poprawił się, ściskając, serdecznie rękę rycerskiego poety — szukać Ludwika de Lembrat pod łachmanami Manuela?
— W sposób bardzo prosty. Przyjrzałem się dokładnie twej twarzy.
— Nie rozumiem.
— Zaraz zrozumiesz, — Czy znasz to?
Sawinjusz wydostał z kieszeni ozdobne pudełeczko i, obróciwszy do światła, otworzył.
W pudełeczku znajdował się portret młodzieńca w wytwornym stroju myśliwskim.
— To ja! — zawołał zdumiony Manuel.
— Nie, to twój ojciec w dwudziestym roku życia — w wieku twoim. Zrozumiałeś zatem dlaczegom cię poznał od pierwszego spojrzenia? Twoje oczy, twój uśmiech, chód, wszystko aż do dźwięku twej mowy, wołało do mnie wielkim głosem: „Stary Lembrat odrodził się w swym synu!“ Oto powód, dla którego kazałem śledzić cię i dla którego poddałem cię badaniu. Nawet przy największem zewnętrznem podobieństwie ostrożnym być trzeba. Przemówiłeś, wyspowiadałeś się — z ust twych wybiegło moje imię — teraz już wszelkie wątpliwości muszą ustąpić!
— Ach, Sawinjuszu! — zawołał młodzieniec, dając ujście uczuciom przepełniającym mu serce — ileż ja ci zawdzięczam! Teraz już wolno mi kochać, nieprawda?
— Samolubie! — uśmiechnął się szlachcic — o tem potem, Rzeczą najpilniejszą zniewolić Rolanda, aby uznał w tobie brata. Do tego me wystarczy moje, ani twoje świadectwo. Tu trzeba dowodów bardziej przekonywających.
— Dowodów? — powtórzył Manuel, uczuwając nagle w sercu zimno śmiertelne.
Ależ tak, bezwarunkowo. Nie mogę przecie pójść do hrabiego i powiedzieć mu poprostu: „Oto pański brat.“
Gorzki uśmiech wykrzywił usta Cyrana. Znał on aż nazbyt dobrze Rolanda de Lembrat. Wiedział zgóry, jakie uczucia zbudzi w nim to oświadczenie.
— Nie dałby mi wiary — ciągnął po chwili — gdybym mu to jedynie powiedział. Nieobecni zawsze sprawę przegrywają, zwłaszcza, gdy są braćmi i gdy przybywają po piętnastu latach, zbrojni w niezaprzeczone prawa i upominają się o należne sobie miejsce. Nawet to prawo pisane, którem ludzie się rządzą, oświadczyłoby się przeciw nam — mimo wszystkiego, co wiem — dokończył prawie szeptem.
— Jeśli chodzi o dowody — oświadczy nagle Manuel — będziemy je mieli.
— Skąd?
— Ojciec Ben Joela był głową licznego pokolenia, dziś już rozproszonego i, jako taki, utrzymywał księgę, w której zapisywano wszelkie ważniejsze wypadki, jakie w ciągu długich lat zaszły w jego rodzie.
— A zatem?
— W księdze tej znajdować się musi ślad przybycia mojego i Szymona do bandy Ben Joela,
— W jakim celu mianoby utrwalać w ten sposób fakt, będący wynikiem czynu kryminalnego?
— Nie wiem. Może poto, aby kiedyś, przez wydobycie go na jaw, zapewnić bandzie korzyść materjalną; a może dlatego poprostu, aby zapobiec w przyszłości omyłce rodowej i nie brać synów obcego plemienia za czystą krew egipską.
— Ech! ludziom tym obce są podobne skrupuły genealogiczne!
— Jesteś w błędzie. Stary Joel znał najdokładnej historję każdej z rodzin swego pokolenia. Zapisywał jak najstaranniej wszystkie narodziny i małżeństwa i mógł był w potrzebie wyliczyć poczet przodków dłuższy od najdłuższego, jakim poszczycić się potrafi stara szlachta francuska.
— Pomińmy to. Tyś zresztą nie należał do pokolenia.
— Niejednokrotnie — ciągnął Manuel — gdyśmy włóczyli się po Francji, widywałem przyprowadzane do obozowiska dzieci, które skradziono lub też kupiono. Za każdym razem przybysza takiego okazywano Joelowi, który pytał go o imię, zapisywał do księgi i mówił:
— Należysz odtąd do naszych.
Nadawał mu następnie inne, przez siebie wybrane imię, które zapisywał obok tamtego, i dziecię odchodziło, łącząc się z dziatwą cygańską, od której zresztą łatwo je było odróżnić. W ten sposób Szymon został Samy’m, a ja — Manuelem. To, co widziałem, że czyniono z drugimi, uczyniono też bezwątpienia i ze mną.
— Prawdopodobnie. Gdzie jest ta księga?
— U ben Joela.
— W takim razie o wszystkiem łatwo się dowiemy.
Cyrano otworzył drzwi dość szybko, aby spostrzec Ben Joela, gwałtownie od nich odskakującego. Cygan podsłuchiwał — a jeśli nie mógł pochwycić całej rozmowy, to w każdym razie główna jej treść stała mu się wiadoma.
Szlachcic ujął go za ucho i rzekł groźnie:
— Podsłuchiwałeś, szpiegu?
— Jasny panie!
— Chodź tu.
Pociągnął go do pokoju Zilli.
Odpowiadaj natychmiast: coś usłyszał?
— Nic, jasny panie; zapewniam.
— Kłamiesz. Wiedz zresztą, że w tej chwili jest dla mnie najzupełniej obojętne, czy ci wiadomo, o czem mówiliśmy. Nie potrzebuję czynić z tego tajemnicy przed tobą. Jeśli więc twe długie uszy dobrze ci tym razem usłużyły, wyznaj, a oszczędzisz mi niepotrzebnych wyjaśnień.
Ben Joel spokorniał.
— Wybacz, jasny panie — zamruczał niewyraźnie — nudziło mi się samemu w izbie, i... prawie nieumyślnie...
— Podchwyciłeś, co do ciebie nie należało?
— Aby uprościć sprawę, jak jasny pan twierdzi, przyznaję, że tak było w samej rzeczy.
— Wiesz zatem o odmianie losu Manuela?
— I cieszę się z niej serdecznie. Zawsze to jest miło, jasny panie, być świadkiem szczęścia swych przyjaciół.
— Zwłaszcza, gdy znajdują się oni naraz w możności świadczenia dobrodziejstw, nieprawda?
— Możesz być pewnym — wtrącił Manuel — że o tobie nie zapomnę. Przez lat piętnaście byłem twym gościem; ludzie, którzy byli sprawcami mego nieszczęścia, już nie żyją; wicehrabia Ludwik de Lembrat nie wyprze się tych, których nędzę podzielał Manuel.
— Przejdźmy do rzeczy pilniejszych — przerwał Cyrano. — Do ciebie zwracam się, Ben Joelu.
— Słucham, jasny panie.
— Co ci wiadomo o Manuelu? Czy księga, o której wspominał on mi przed chwilą, zawiera ważne szczegóły co do jego pochodzenia?
— Zapisano w niej imię, oraz różne okoliczności, towarzyszące jego znalezieniu.
— Chcesz powiedzieć: ukradzeniu.
— Nie mówi się głośno o takich rzeczach.
— Niech i tak będzie! Data porwania?
— 25 października 1633 roku.
— Miejsce?
—Wioska Garrigues, wpobliżu Fougerolles.
— Czy w księdze znajdują się jeszcze inne szczegóły?
— Tak, odnoszące się do śmierci Samy’ego, dziecka, które przybyło równocześnie do nas z Manuelem.
— Gdzie jest ta książka?
— Tam!
Ben Joel wyciągnął rękę, pokazując w rogu komnaty skrzynię dębową z ciężkiem żelaznem okuciem.
— Daj mi ją-rozkazał Cyrano.
W tej chwili cygan, zrzucając odrazu maskę pokory i uniżoności, wyprostował się zuchwale, jak człowiek pewny swej siły, i głosem spokojnym, ale stanowczym odrzekł:
— Poco, jasny panie?
— Poto, naturalnie, aby przy jej pomocy stwierdzić pochodzenie i tożsamość Manuela
Ben Joe! i Cyrano skrzyżowali spojrzenia, przyczem szlachcic musiał w oczach cygana wyczytać coś niepożądanego, gdyż ściągnął brwi i poruszył się niecierpliwie.
— Dla stwierdzenia tożsamości Manuela — podjął Ben Joel tym samym, powolnym a silnym głosem-wystarczy tymczasem moje świadectwo.
— Cóż to, śmiesz być nieposłusznym? — wyrzekł groźnie Cyrano, kręcąc koniec wąsa w drżących z niecierpliwości palcach i dziwiąc się własnej, tak długiej, pobłażliwości.
Ale zimna krew Ben Joela wzmagała się w miarę rosnącego gniewu Cyrana. Człowiek ten w jednej chwili osnuł plan postępowania, który miał zaspokoić równocześnie: jego zemstę i chciwość.
Chłosta, otrzymana na drodze do Fougerolles, paliła dotąd jeszcze jego plecy, uśmiechał się więc w głębi duszy do swych myśli,które oddawały mu w zależności człowieka,tak bardzo znienawidzonego.
— Jeżeli zajdzie potrzeba okazania księgi sądowi—dorzucił nie zmieniając tonu—sam mu ją przedstawię.Nie chcę(słowo to wymówił ze szczególnym naciskiem)nie chcę powierzać jej w cudze ręce.
—A!—wrzasnął Cyrano podchodząc do niego —tak bardzo zatem szacujesz te relikwje, mości Joelu?
Tak, bardzo ją szacuję.
— Doprawdy?
Najpierw, jako relikwie.
— Następnie?
— Jako zakład.
— Pojmuję cię, łotrze! Ne chcesz dostarczyć potrzebnego dowodu inaczej, Jak za gotówkę.
Ten dowód, jasny panie, podnosi cenę mojej osoby.Straciłbym ją, gdyby się go pozbył.
— Mniejsza o to! Gdy będzie trzeba, sąd potrafi otworzyć ci ręce.
Na tę pogróżkę Manuel, który nie mieszał się dotąd do sporu, przystąpił do cygana i rzekł:
— Cóż to, Ben Joelu, nie masz do mnie zaufania? Zdaje mi się, żem ci nie dał do tego powodu?
— Nie mam zaufania do losu — odrzekł ostrożnie awanturnik.
Cyrano ujął Manuela pod ramię i skierował się do wyjścia.
— Chodź ze mną — rzekł.— Zaprowadzę cię do, swego mieszkania, będziemy tam mogli swobodnie rozmawiać; a dzisiejszego jeszcze wieczora—jutro najpóźniej, — poznasz brata i odzyskasz należne ci imię i stanowisko. Do rychłego zobaczenia się, Ben Joelu.
—Do usług pańskich, panie szlachcicu, Bez urazy, Manuelu.
W chwili, gdy młody wicehrabia de Lembrat i Cyrano opuszczali Dom Cyklopa, po ustach Ben Joela przemknął uśmiech milczący, który jednak zaraz zniknął, ustępując miejsca kurczowemu wąskich warg skrzywieniu.
Temu drapieżnemu ostrowidzowi, pełnemu nienawiści i krwiożerczych instynktów, ale zarazem niesłychanie ostrożnemu mignęło w oddaleniu niewyraźne widmo przyszłości...
Lekkie kroki Zilli w korytarzu wyrwały go z posępnych marzeń.
— Bywaj, dziewczyno! — wykrzyknął. — Wielka nowina!
— Co takiego? — spytała Zilla, zrzucając z ramion czarny płaszczyk,
To, kochaneczko, że nie wiedząc o tem, hodowaliśmy u siebie przez lat piętnaście wielkiego pana.
Wróżka pobladła, a jej oczy wielkie i jak noc głębokie, zabłysnęły.
Wielkiego pana? — powtórzyła, domyślając się prawdy, a jednak pragnąc, ażeby się okazała złudzeniem.
— Tak, tak, bardzo wielkiego, Rozejrzyj się, kogo tu brakuje?
— Manuela.
— Tak, Manuela, a raczej — tu opryszek zgiął się wpół, składając niski pokłon komuś nieobecnemu, -jaśnie wielmożnego wicehrabiego Ludwika de Lembrat, pana na Fougerolles.
— Gdzie dowód?-krzyknęła groźno Zilla.
—Złożyłem go komu należało.
—Ty!
Wykrzyknikowi temu towarzyszyło spojrzenie piorunujące.
Ben Joel nic sobie nie robił z wykrzykniku i ze spojrzenia.
— Chcesz wiedzieć, panienko, jak się rzecz odbyła? Posłuchaj.
W kilku słowach opowiedział Zilli, co zaszło pomiędzy nim a tamtymi dwoma.
Dziewczyna wysłuchała opowiadania w głębokiem, prawie martwem, milczeniu. Nie wyrzekła też ani słowa, przez resztę dnia, którą spędziła, siedząc nieruchomo na jednem miejscu, z głową ściśniętą rękami, pogrążona w ponurej zadumie.
Ben Joel, powróciwszy wieczorem do domu, znalazł ją w tej samej pozycji,w jakiej zostawił wychodząc.
— Śpisz, Zillo?-zapytał.
Nie podnosząc na chwilę bladego czoła, odrzekła:
— Nie.
— Nic nie jadłaś od rana, Chodź na wieczerzę.
— Dziękuję.
— Nie głodnaś?
— Nie.
— Jak chcesz.
Ben Joel zabrał się do jedzenia. Po pewnym czasie zapytał: —
Słuchaj-no, Żilla, co tobie?
— Nic.
— Nieprawda! coś ci dolega, Czy to nieobecność Manuela pozbawiła cię apetytu? Więc ty go naprawdę kochasz, skryta dziewczyno?
— Co ci do tego?
— Niewiadomo. Wiesz, że ja tylko twoje szczęście mam na celu.
Wstała, i sztywna, wyprostowana postąpiła ku bratu.
— Czemuś pozwolił mu odejść — spytała głucho, obrzucając go błyskawicami czarnych oczu.
— Alboż nie jest wolny?
— Dlaczegoś podsunął mu tę myśl ambitną?
— Dziecinna jesteś! Ja mu nic nie mówiłem.
— Czy to prawda, że jest szlachcicem?
— Trudno o tem wątpić — zaśmiał się szydersko. — Moje dowody stwierdzają to w zupełności.
— Niech będą przeklęte!
— I dlaczegoż to, siostruniu?
— Dlatego — wykrzyknęła Zilla, pokonana nareszcie przez ból serdeczny — że kocham Manuela i że on teraz dla mnie stracony!
— A! przyznajesz się zatem?
— Tak — podjęła z nowym wybuchem — przeklinam szczęście, które go wynosi wysoko, bo mnie strąca ono w przepaść. Zanim upłynie tydzień, Manuel może już nawet imion naszych zapomni.
— O! bądź spokojna, nie zapomni.
Zilla nie pojęła właściwego znaczenia tych słów.
— A gdyby ktoś — rzekła tajemniczo, pochylając się do brata, zdziwiona i jakby ośmielona tonem jego ostatniej odpowiedzi-gdyby ktoś usunął dowód, przywracający Manuelowi nazwisko de Lembrat, i gdyby za pomoc w tem ofiarowano ci majątek, jakbyś wówczas postąpił, Ben Joelu?
Opryszek mrugnął oczyma znacząco.
— Nie głupiaś, panienko-uśmiechnął się.-Jednak pozwól, że ci dam jedną dobrą radę.
Jaką?
— Trzymaj język za zębami i...czekaj.
Wieczorem tegoż samego dnia, liczne i świetne towarzystwo napełniało salony margrabiego de Faventines, Gilberta, odsuwająca się jak najdalej od światła, słuchała z miną roztargnioną czułych słówek Rolanda; margrabina, w gronie kilku starych arystokratów i dwóch, czy trzech dam, które były pięknemi i młodemi za czasów nieboszczyka Ludwika Trzynastego, gawędziła swobodnie; pan domu wreszcie, siedząc przy stole pomiędzy dwoma gośćmi o twarzach nadwyczaj poważnych, wysłuchiwał cierpliwie uwag jakiejś sztywnej, czarno odzianej osobistości, zajmującej miejsce wprost niego.
Osobistością tą, godną oddzielnej wzmianki,był imćpan Jan de Lamothe, starosta paryski.Jegomość ten z wyschłą, żółtą twarzą, o rysach wydłużonych, z małemi oczkami, które żarzyły się jak para węgli pod pozbawione mi rzęs powiekami,o wąskich, chytrze uśmiechniętych ustach, o czole pobróżdżonem przez zmarszczki, ujawniające bardziej zaciętość, niż wysiłek umysłowy, nic nie miał w całej postaci takiego, coby na jego korzysć uprzedzało.
Nie był to zresztą człowiek zły. Zajmując się pilnie naukami ścisłemi, bywał szorstki, a częstokroć i niesprawiedliwy we wszystkiem, co się do studjów uczonych odnosiło, nie przenosił jednak tej zgryźliwości i gwałtowności do spraw dotyczących urzędu.
Imćpan Jan de Lamothe miał ton mowy kaznodziejski, gesta szerokie i uroczyste, i jeśli nie zawsze bronił spraw słusznych — jak o tem zaraz się przekonamy-bronił ich przynajmniej z dobrą wolą i przeświadczeniem o trafności swych sądów.
Na stole, przy którym siedział starosta z trzema towarzyszami, rozpostarty był wielki arkusz papieru. Na tym papierze Jan de Lamothe nakreślił figury astronomiczne i z palcem, wspartym na swem dziele, z okiem rozpłomienionem, ciągnął swój wykład, zdając się nie dostrzegać znużenia słuchaczów.
Tym razem wybrał on za cel krytycznych pocisków Cyrana de Bergerac, twórcę teoryj, które według niego groziły wywróceniem całego porządku świata. Przedmiot ten, jak się zdaje, silnie zagrzewał jego wyobraźnię, gdyż, w zapale rozprawiania, nie spostrzegł się nawet, jak głos jego, przekroczywszy rejestr tonów średnich, dostał się między tony najwyższe i — najpiskliwsze.
— Nieinaczej, panowie! — wykrzyknął, unicestwiwszy ostatnim, najsilniejszym argumentem swego fikcyjnego przeciwnika, — gdyż Cyrana tam nie było-człowiek, który ośmiela się zaprzeczać prawom tak oczywistym, zasługuje, aby go spalono żywcem na publicznym placu.
— Ech! ech!-zauważył dobrotliwie margrabia — także to waszmość traktujesz naszego przyjaciela Cyrana? I cóż on ci wreszcie zrobił?
— Co zrobił? Ależ to szalona pałka! umysł najprzewrotniejszy w świecie! sługa i sprzymierzeniec czarta!
— Ja, co najwyżej, poczytałbym go za narwańca.
— Powiedz pan raczej: za najniebezpieczniejszego pod słońcem furjata-oburzył się starosta.
I zaraz dodał tonem, miażdżącym oponenta:
— Alboż nie strzeliło mu do głowy twierdzić, że księżyc jest zamieszkany?
— Herezja, mości starosto, herezja!-rzekł margrabia,powstrzymując śmiech.
— I że ziemia obraca się!
— Bluźnierstwo!
— Cóż może być bezpośredniem następstwem takich twierdzeń? Wywrót zupełny porządku społecznego-koniec świata poprostu, — Ten Bergerac to nie człowiek; to—Antychryst.
— Czy nie posuwasz się pan za daleko, mości de Lamothe? Bergerac jest przyjacielem i stałym bywalcem naszego domu.
— Pan go przyjmujesz?
— Ależ tak! Sambyś się o tem przekonał, mości starosto, gdybyś nie skąpił nam tak bardzo swych odwiedzin.
— Wiedza jest panią despotyczną — niema względów, ani litości — oświadczył, jakby na usprawiedliwienie swe, starosta.
— Upewniam cię, przyjacielu, że Bergerac zyskuje na bliższem poznaniu i że nie czuć go bynajmniej smołą gorącą, choć w istocie twierdzi,że księżyc jest samieszkany i że ziemia się obraca.
— Ale otóż to właśnie najbardziej mnie rozdrażnia! Nie obraca się ona ani trochę — mogę ci to raz jeszcze okazać jak najdowodniej.
Margrabiemu opadła głową na piersi. Nie był na ten nowy cios przygotowanym. Wzrok żebrzący pomocy i zmiłowania zwrócił na towarzyszów swych, ale ci zasypiali już snem błogosławionych, w olbrzymich, miękko wysłanych fotelach. Drugie ramię Jana de Lamothe wyciągnęło się ponownie nad stolikiem i nad rozłożoną na nim kartą nieba.
— Uważaj pan dobrze-wyrzekł głosem nosowym. — To małe kółko przedstawia księżyc, to drugie-ziemię, a ja...ja wyobrażam słońce.
— Wcale skromna rola...— mruknął de Faventines między dwoma nieznacznemi ziewnięciami.
Po tem wstępnem objaśnieniu uczony przystąpił do rzeczy.
Podczas gdy rozwijał z największym zapałem swe teorie, popierając je krzykliwemi argumentami, drzwi salonu otworzyły się zwolna i wszedł Cyrano de Bergerac.
Margrabia milczącym znakiem wskazał przybyszowi zacietrzewionego mędrca, młodzieniec zatem, przywitawszy Gilbertę i jej matkę, i ująwszy pod ramię Rolanda, zbliżył się do stołu, który przez uczonego starostę zmieniony był chwilowo w trybunę.
Jan de Lamothe nie domyślał się obecności wroga, stojącego nieruchomo za jego fotelem.
— Ergo, kochany margrabio-kończył swą rozprawę-Cyrano de Bergerac jest oszustem, albowiem ziemia nie obraca się i obracać nie może, gdyż jest płaska, jak tego dowiódł znakomity Jan Grangier.
— Otóż właśnie, obraca się! — wyrzekł w tej chwili mocnym głosem Cyrano — na powierzchni zaś jej niema z pewnością nic bardziej płaskiego nad pańskie dowodzenia.
Starosta przechylił się gwałtownie na bok, jakby nad uszami zagrzmiała mu trąba Sądu Ostatecznego.
— A!-wykrztusił wreszcie, gdy go trwoga ominęła-to pan zarzucasz mi nieprawdę?
— Tak ja-odrzekł, śmiejąc się, poeta, — -Gotów też jestem natychmiast dowieść tego, jeśli pan zechcesz mnie wysłuchać i jeśli damy zezwolą.
Jan de Lamothe ściągnął brwi. Ale w gruncie był niezmiernie rad zdarzeniu, Przeciwnika trzymał w ręku — z rozkoszą pokona go, zmiażdży, unicestwi.
Skupiono się dokoła zapaśników, Walka obiecywała być zajmującą.
— Tak więc, mój panie-zaczął starosta, rozsiadając się dumnie wprost Cyrana i starając się wziąć go odrazu zgóry—podtrzymujesz pan dotąd jeszcze swą nieszczęsną utopię? Ależ to są, mój panie, drwiny ze wszystkich, którzy ramoty twoje czytają. Skąd pan wyrwałeś ten koncept, że słońce jest nieruchome, kiedy każde dziecko widzi wyraźnie, że się ono porusza? I na jakiej zasadzie odważasz się pleść, że ziemia szybko się obraca, kiedy wszyscy czujemy ją pod stopami mocną i niewzruszoną?
Cyrano nie brał bynajmniej do serca ani niegrzecznych słów mędrca, ani jego litościwych wzruszań ramionami i, uśmiechając się, tonem żartobliwym odparł:
— Ech, mości starosto, o co się spierać? Rzecz jest niesłychanie prosta, i będę miał zaszczyt wytłumaczyć ją zaraz w sposób dla wszystkich zrozumiały.
Jan de Lamothe uczynił poruszenie, jakby chciał mówić.
— Niech się pan nie gniewa i niech raczy cierpliwie posłuchać — przerwał mu pośpiesznie Sawinjusz, — Rozpowszechniło się wśród ludzi mniemanie, że słońce tkwi w samym środku naszej sfery, wszystkie bowiem ciała w przyrodzie potrzebują niezbędnie jego światła i ciepła.
— Wstęp niedorzeczny — mruknął starosta.
— Otóż — ciągnął poeta — słońce znajduje się w samem sercu świata, aby karmić go i ożywiać, tak właśnie jak pestka w śliwce, jak jądro w orzechu, jak ząbek w czosnku. Wszechświat jest tą śliwką, tym orzechem i tym czosnkiem, a słońce — nasieniem, dokoła którego wszystko się skupia.
Szyderski śmieszek był odpowiedzią starosty.
— Sądzisz więc pan naprawdę — nacierał Cyrano — że to wielkie ognisko obraca się dokoła naszej ziemi, aby oświetlać ją i ogrzewać?
— Bezwątpienia.
— Doskonale, Takim sposobem musisz też sobie wyobrażać, że komin z ogniem obraca się do koła pieczeni, aby ją upiec.
I zadowolony z żartu, szlachcic wykręcił się na pięcie, nie kłopocząc się już ani trochę o swego przeciwnika.
— Usuwam się od dysputy z panem — rzekł gniewny starosta, którego dowodzenia nie odznaczały się lekkością — ale wiedz, że twoja pomysłowość i twój dowcip doprowadzą cię niezawodnie do tego, iż będziesz spalony na stosie.
— Jeśli to bywa zawsze ich następstwem, to ty, mości starosto, możesz być pewny, że umrzesz spokojnie w swem łóżku.
Ten żart, zamknął usta mędrcowi, A kiedy zbierał myśli, aby odciąć się równą złośliwością, już Cyrano znajdował się w przeciwnym końcu salonu, gdzie zasiadł obok Rolanda i Gilberty.
Hrabia de Lembrat nie wspomniał dotąd jeszcze w obecności narzeczonej, ani siówkiem o wczorajszem zajściu w ogrodzie, Lecz gdy Cyrano wmieszał się do rozmowy, Roland ośmielił się dotknąć tego drażliwego przedmiotu.
Zachowanie się poety podczas owej sceny nie uszło jego uwagi, widział też doskonale, jak Sulpicjusz Castillan udał się śladem trójki cygańskiej.
— Widziałeś się ze swym młodym sekretarzem? — zapytał Cyrana.
— Skąd to pytanie?
— Mistrz Sulpicjusz wydawał się zachwyconym pięknemi oczyma Sybilli, od której usłyszeliśmy wczoraj tyle zajmujących rzeczy, i pogonił za nią z zapałem, który daleko zaprowadzić go może..
— To dowodzi tylko, że ten dzielny Castillan ma dobry smak, Piękna cyganka warta grzechu. Uspokój się jednak: sekretarz mój już powrócił.
Hrabia, z gorączkową niecierpliwością szukający rozwiązania dręczącej go zagadki, chciał już wystąpić z nowem pytaniem, gdy uprzedził go Sawinjnsz.
Gdym dowiedział się wczoraj o twem bliskiem małżeństwie — wyrzekł z powagą — i gdym myślał jak będziesz niezadługo szczęśliwy, uczułem nade bolesne ściśnienie serca na myśl...
— Na — jaką myśl?
Na myśl: co się tez to dzieje w tej chwili!z twym biednym bratem?
Hrabia zadrżał. Na twarzy Gilberty odmalowała się ciekawość, —.
— Z bratem?— powtórzyła.— Pan hrabia nigdy nam o bracie swym nie wspominał!
— Bo nie chciał zapewne: — zauważył z lekką ironią Cyrano — zasmucać pani bolesnem wyznaniem...
— I w samej rzeczy — wyjąknął Roland — poco budzić przykre wspomnienia, poco wywoływać z przeszłocią smutną, zpomnianą historię, której rozwiązanie nigdy już nie nastąpi?
Zagadkowy uśmiech przemknął po ustach Cyrana.
— Kto wie! — szepnął.
Twarz hrabiego de Lembrat zdradziła wewnętrzny niepokój.
— Opowiedz tę historję, panie Cyrano; bardzo pana proszę — odezwała się ze wzruszeniem Gilberta.
— Historia ta jest bardzo prosta.
Ludwik, brat Rolanda, liczył pięć lat wówczas, gdy ja kończyłem trzynaście i gdy stary hrabia de Lembrat, w którego domu wychowywałem się, polecił mi oswajać to dziecko z zabawami rycerskiemi,będącemi moją ulubioną rozrywką. Uczyłem więc małego Ludwika dosiadać konia, fechtować się i t p.Jednego dnia, gdym był nieobecny w Fougerolles, chłopczyk odszedł dość daleko od zomku, w towarzystwie równego sobie wiekiem synka ogrodnika, nazwiskiem Szymon Vidal. Za nadejściem wieczora spostrzeżono nieobecność dzieci; naderemnie ich wszakże po całej okolicy szukano. Czy wpadli do rzeki, szukając gniazd po nadbrzeżnych wierzbach, czy uprowadzeni zostali przez bandę cyganów—nikt o tem dowiedzieć się nie mógł, Hrabia de Lembrat umarł, polecając mi przed śmiercią Rolanda i przypominając Ludwika, którego poprzysiągłem odnaleźć — jeżeli znajduje się jeszcze przy życiu.
— Upłynęło już lat piętnaście od zniknięcia Ludwika — wtrącił hrabia, — Umarł z pewnością.
— Brat twój doszedł teraz dopiero do wieku, w którym człowiek zastanawia się nad sobą i swym losem, Któż wie, czy nie potrafi on odszukać cię kiedykolwiek, skoro ty o szukaniu go myśleć już nie chcesz?
— Obyż tak się stało! Pragnę teJ!o z całego. serca! — zawołała Gilberta.
Łatwo zgadnąć, do czego dążył Cyrano.Przed wyjawieniem Rolandowi prawdy,chciał zbadać najpierw jego serce; przed poddaniem próbie jego braterskiej przyjaźni chciał zbadać grunt, na którym miała być stoczona walka uczucia z samolubstwem.
Zdawało się, że Rolanda opuszcza zwykła mu pewność siebie, Możliwość powrotu brata zbudziła w nim głuchą obawę; czuł instynktownie, że mu coś zagraża.
— Spełnienie tego pragnienia — podjął Cyrano w odpowiedzi na wybuch Gilberty —opłaciłby Roland połową swego majątku, Sądzę jednak, że nie żałowałby tego.
Hrabia w tejże chwili cios odparował.
— Brat mój — wyrzekł zimno — może powracać.Przyjęty zostanie z otwartermi rękami. W każdym razie Jednak me zapomnę, że jestem pierworodnym synem swego ojca!
„Zgadłem — pomyślał Cyrano — nie obędzie się bez walki“.
Potem rzekł ostrożnie.
— Pierworodztwo to rzecz niemała, jednak...
— Jednak co?
— Jednak nie uwolni cię ono od złożenia bratu rachunków.
— Zarząd majątku do mnie należy, jak sądzę, Charakter Rolanda zaczynał okazywać się w świetle właściwem.
—Prawo,przyznające ci ten przywilej, jest godne poszanowania, jednak w pewnych okolicznościach może ono stracić moc swoją.
— W jakich?
— Naprzykład, gdyby to było wolą ojca rodziny.
— Zapewne — ale do tego potrzebne jest niezbędnie...
— Co?
— Istnienie testamentu.
— Najniezawodniej. O tem właśnie, mój drogi, chciałem mówić, Ten testament...
— Cóż ten testament?
— Istnieje!
— Testament mego ojca?
— Testament twego ojca,
— Jesteś w błędzie, mój Cyrano,
— Bynajmniej, Nie wspominałem ci o tem dotąd, bo było to rzeczą zbyteczną, dopóki żadnych zobowiązań majątkowych nie zaciągnąłeś. Dziś żenisz się, jest więc rzeczą godziwą, aby twoja nowa rodzina dowiedziała się o twych długach przeszłości i o zobowiązaniach na przyszłość.
— Mój ojciec dbały był, jak nikt w świecie, o blask swego nazwiska; musiałby zapomnieć o zasadach całego życia, aby zrobił to, o czem mówisz.
— Kochał on obu synów jednakowo, pragnął zatem, aby na każdego przypadł równy dział majątku i zaszczytów.
— Rozprawiasz o tem z taką pewnością...Możnaby sądzić, że znasz ów testament.
— Znam go.
Roland przygryzł usta.
— Gdzież ojciec złożył go? — spytał głosem drżącym.
— W moje ręce!
Hrabia lekko krzyknął.
— Panie hrabio — odezwała się Gilberta, rozdrażniona zachowaniem się narzeczonego — miałżebyś co przeciw wyborowi, który uczynił twój ojciec?
— Boże zachowaj! Ojciec kochał Sawiniusza: wiedział, że to chłopiec pod każdym względem dzielny i na którym można polegać. Co do mnie, jedno tylko mam teraz życzenie: aby mój brat powrócił! Nawet przepoławiając dla niego majątek, będę jeszcze dość bogaty, aby zapewnić pani szczęście, którego masz prawo oczekiwać.
— Pięknieś powiedział, Rolandzie — rzekł Cyrano, podnosząc się do odejścia.
Hrabia zatrzymał przyjaciela i, biorąc go na stronę, szepnął:
Jedno.słowo, mój drogi...
Słucham.
Gdzie testament?
Dlaczego?
Pytam przez prostą ciekawość. A przytem; czy nie możnaby teraz dopełnić otwarcia tego dokumentu?
— Strzeż się, Rolandzie. Podajesz w wątpliwość moją przysięgę.
— Nie myślę o tem bynajmniej.
— W testamencie, prócz spraw pieniężnych, znajduje się jeszcze co innego.
— Cóż się znajduje?
— Jedno straszne wyznanie!
— Straszne? Dla kogo straszne?
— Dla ciebie!
— Dla mnie?
— Tak, Nie pytaj więcej i, dbając o własną spokojność, pozostaw w spokoju testament.
— Ależ nareszcie — napierał hrabia, silnie podrażniony, a zarazem i zatrwożony wyznaniami, poza któremi domyślał się pogróżki — gdybyś... gdybyś żyć przestał, coby się stało z testamentem?
— Nie kłopocz się o to. Wypadek ten przewidziałem.
Roland przypatrywał mu się w milczeniu, wzrokiem niepewnym.
— Kochany hrabio — zakończył Cyrano, wyciągając doń rękę — wszystko, coś usłyszał ode mnie, nie bez celu było powiedziane. W życiu twem spełnić się ma wkrótce akt ważny, uroczysty; zawczasu zatem, jeszcze przed zaznajomieniem cię z odnośnemi faktami, chciałem wiedzieć; czego mogę spodziewać się a czego obawiać po twem sercu? Ciekawość moja już zaspokojona.
— Co masz mi jeszcze do powiedzenia?
— Dowiesz się o tem jutro.
— Jutro?
— W majem mieszkaniu, Czy mogę liczyć na twoje odwiedziny? —
— Najzupełniej. O dziesiątej do twych drzwi zapukam.
W pokoju Cyrana, przy otwartem oknie, którem wpływało świeże tchnienie poranku razem z jasnem, miłem światłem, siedział przy stole Sulpicjusz Castillan i pisał..
Siląc się na najpiękniejszą kaligrafię, kopjował scenę z „Agrypiny“, która sprowadziła tyle gromów na głowę autora..
Jespan Castillan nie był w humorze, gdyż śpiewał, Taka już była natura tego dzielnego chłopca. Gdy radość napełniała mu serce, nasycał się nią w spokoju; gdy przeciwnie, dolegało mu coś, z ust jego nie schodziły piosenki i żarciki,
Czy chciał on w ten sposób ogłuszać się, czy też był to rodzaj okazywanego losowi lekceważenia — wątpliwość dotąd nie rozwiązana! Cokolwiek bądź, nie wydawał się on nigdy tak smutnym, jak wówczas, gdy był szczęśliwy, i tak wesołym, jak gdy mocno go coś trapiło..
Owego ranka, czy to, że pióro jego źle pisało, czy też sen przykry dręczył go w nocy, Castillan miał minę wielce uradowaną i po raz dziesiąty powtarzał jeden z trioletów, które spłodził mózg jego mistrza:
Już nie ujrzymy wśród stolicy
Piór zewiesistych, dziarskich wąsów
Które nosili zapaśnicy —
Już nie ujrzymy wśród stolicy!
Kres będzie szaleństw, bójek, pląsów,
Odetchną wolniej zazdrośnicy;
Piór zawiesistych, dziarskich wąsów
Już nie ujrzymy wśród stolicy!
Skończywszy tę strofę. zabierał się do powtórzenia jej po raz jedenasty, gdy do pokoju weszła służąca — osoba starsza. okrągła, świeża, z ruchami najzupełniej męskiemi. Na imię jej było Zuzanna, pochodziła zaś z prowincji Perigord i dobiegała czterdziestki.-Cyrano, obfitując kiedyś w mamonę, pozwolił sobie na ten największy ze zbytków kawalerskiego życia i przyjął ją za gospodynię.Przywiązała się ona do swego pana i, jakkolwiek poeta zaraz w drugim miesiącu zapomniał wypłacić jej zasług, nie myślała o porzuceniu go.
Zuzanna była poniekąd panią w domu Cyrana, gdzie swobodne i rezolutne jej zachowywanie się nie dziwiło nikogo.
Stanęła przed Castillanem i, ująwszy się pod boki, uczęstowała go z miejsca takim komplimentem:
— Patrzcie-no na tego ladaco: nic nie robi, tylko śpiewał Powiedz mi, kochanku, czy to za śpiewanie pan mój ci płaci?
— Śpiewam, moja Zuzanno, bo mi nudno.
— Delikacik! nudno mu! A czemuż to ci nudno?
— Dzień tak piękny, chciałbym wyjść, a tymczasem pan de Bergerac nie przybywa, aby mnie zwolnić od roboty.
— A prawda; gdzież to się nasz pan podziewa?
— Już od dwóch dni nie pojedynkował się z nikim, więc pan de Nagis przybył dziś przed świtem prosić go na sekundanta.
— Otóż to! I znów wróci do domu z twarzą plajzerowaną! Nieszczęście z tym człowiekiem i tyle!
— Cóż chcesz, Zuzanno; to jego życie! Gdy przynajmniej trzy lub cztery razy w tygodniu nie uczęstuje kogo pchnięciem szpady, dostaje melancholii i mówi, że się coś w świecie popsuło.
Wbrew przewidywaniu Zuzanny, Cyrano wrócił zdrów i cały, Była dziewiąta; Roland de Lembrat lada chwila miał nadejść.
Na widok wchodzącego pana, Zuzannaa wymknęła się z pokoju, Cyrano usiadł obok Sulpicjusza.
Skończyłeś? — zapytał pisarza, który na myśl, że za chwilę będzie wojny i pójdzie używać pięknego dnia, odrazu sposępniał.
— Skończyłem.
— To dobrze, Możesz sobie teraz iść na przechadzkę i nie wracać aż do wieczora, Nie będziesz mi potrzebny.Ale prawda! zaczekaj-no jeszcze trochę; muszę ci podyktować list.
— Do kogo?
— Do tego zdechlaka Montfleury’ego.
— Aktora z pałacu Burgundzkiego.
— Tak.
— Cóż on tam zbroił?
— Siadło mu coś na nos i uparł się nie grać w moich sztukach, Co więcej, namawia kolegów swych, aby czynili toż samo.
Sulpiciusz zaczął pogwizdywać wesoło.Powracał mu zły humor.
Uspokoił się po chwili i zabrał się do pisania.
— Jestem gotów — rzekł.
Cyrano jął przebiegać wielkiemi krokami pokój i, nie przystając ani na chwilę, podyktował list następujący, który jest ciekawym przyczynkiem do jego charakterystyki, a zarazem i próbką jego stylu.
„Zapewniam cię, obrzydły grubasie, że gdyby można było przesyłać w liście kije, odczytałbyś to moje pisanie—plecami.
Czy sądzisz jednak, że ponieważ niepodobna grzmocić cię przez dwadzieścia cztery godziny na dobę, zamyślam powierzyć kłopot załatwienia się z tobą oprawcy? Bynajmniej!
Dowiedz się, klocu, że zabraniam ci pokazywać się przez miesiąc na scenie i że jeżeli ośmielisz się, wbrew memu zakazowi, wstąpić na deski teatralne, wykreślę cię raz na zawsze z listy istot żyjących i spłaszczę cię tak rzetelnie, że nawet pchła, liżąca ziemię, nie potrafi odnaleźć śladu twego na kamieniach ulicznych.”
Gdy ta jędrna epistoła została ukończona, poeta którego nazywano Kapitanem Czartem, nabazgrał pod nią prawdziwie czartowskiego kulasa, potem odetchnął głęboko, jak człowiek, który zrzucił brzemię z pleców lub z duszy.
Dzień dobrze się zapowiadał, Cyrano był zadowolony z siebie.
— Idź, synku — rozkazał Castillanowi — doręcz mu to pismo osobiście, a gdyby nie był z niego bardzo ucieszony, powiedz, że wieczorem przyjdę poszukać jego uszów. No, w drogę!
Sulpicjusz pospieszył spełnić rozkaz. Na schodach rozminął się z Rolandem de Lembrat, który przybywał, spełniając wczorajsze przyrzeczenie.
Sawinjusz zawczasu obliczył wszystko i przygotował; znał on też zbyt dobrze hrabiego, aby potrzebował bawić się z nim jeszcze w dyplomatyczne koziołki i zdala zmierzać do celu.
Postanowiwszy za jednym zamachem przeciąć węzeł tej splątanej sprawy, dał Rolandowi zaledwie czas do rozgoszczenia się.
— Czy wiesz, dlaczego głównie prosiłem cię o przybycie? — zapytał wesoło.
— Byłbym ci niezmiernie wdzięczny, gdybyś był łaskaw wyjawić mi to nareszcie. W twoich wczorajszch półsłówkach ukrywała się tajemnica, która musi być, za jaką bądź cenę, wyjaśniona.
— Doskonale! Nie mam bynajmniej zamiaru wystawiać cierpliwości twej na długą próbę. Jesteś mężczyzną, spodziewam się zatem, ze największa nawet radość o śmierć cię nie przyprawi.
Powiedziane to było tonem lekko ironicznym, który nie uszedł uwagi Rolanda.
— Do czego wszystko to zmierza? — przerwał niecierpliwie.
—Przygotowuję ci niespodziankę.
—Cóż to takiego?.
—Wielka, olbrzymia niespodzianka! Czy przypominasz sobie, coś mi powiedział wczoraj przy pannie Gilbercie?.
— Cóż ja ci powiedziałem?
— Te słowa: „Brat mój może powrócić; przyjmę go z otwartemi rękoma.“
Roland zaczynał dorozumiewać się. Ciało jego stawało się wilgotne od potu.
— Ależ to zupełnie naturalne — odparł jakimś nieswoim głosem, — Czyż o takich rzeczach można mówić inaczej!
— A więc, kochany Rolandzie — zawołał Cyrano, podnosząc portjerę od sąsiedniej komnaty otwórz ramiona: twój brat powrócił, Masz go przed sobą!
Ta scena teatralna, którą przygotował Cyrano, a której domyślał się może nawet cokolwiek Roland, wyczerpała mimo to siły tego ostatniego.Obezwładniony silnym spazmem, osunął się on w ramiona towarzysza.
Na chwilę opuściło go czucie: nie widział nic i nie słyszał. Ale gdy. odzyskawszy przytomność, w tym bracie, którego mu przedstawiono i który, drżący z radości i nadziei, przyjaźnie wyciągnął doń rękę-gdy w tym bracie, spadającym jak z obłoków. poznał onegdajszego cygana, zuchwałego włóczęgę, co ośmielił się być jego rywalem, nicponia, którego sromotnie wypędził za bramę-głuchy krzyk wyrwał się z jego piersi i...gwałtownie rzucił się wtył, jakby chciał uciec od nienawistnego sobie widziadła.
— On! on! — powtórzył nieprzytomnie, zaciskając instynktownie pięści.
— Tak, to on! — rzekł Cyrano, — Przypatrz mu się: nie jest-że żywym wizerunkiem waszego ojca?
Podczas, gdy Roland, starając się okiełznać straszną burzę, wrzącą w jego piersiach, patrzył przed siebie wzrokiem obłąkanym, tamten zbliżył się zwolna i, zginając przed hrabią kolano, wyrzekł:
— Bracie! Przeznaczenie postawiło nas przed dwoma dniami naprzeciw siebie, a żaden głos wewnętrzny nie ostrzegł nas, że jedna krew płynie w naszych żyłach, Podwójnie obraziłem cię wówczas: proszę o przebaczenie, Jesteś najstarszym z rodu de Lembrat — odtąd będziesz mnie miał zawsze gotowego do poświęceń, pełnego przyjaźni i szacunku, jakie należą się głowie rodziny, Zycie moje było nędzne i ciemne, honor pozostał nieskalany, Daj mi rękę, bracie, jestem godny twego uścisku.
Roland uczynił gwałtowny wysiłek, aby okazać się spokojnym, i wyciągając, jakby z żalem, dłoń do Manuela, rzekł:
— Powstań pan, Nie wolno mi jeszcze objawiać otwarcie radości; trzeba przedewszystkiem, aby ta ciemna sprawa całkowicie się rozjaśniła, Zanim przyznam panu tytuł brata, o który się dopominasz, muszę mieć najpierw w ręku dowód, dowód nie wątpliwy, dowód, którego nic nie byłoby w stanie zachwiać.
— Do licha, Rolandzie!-wtrącił Cyrano uszczypliwie — pomiatasz, jak widzę, moją uczciwością, Cóż to znaczy? Czyżbyś sądził, że ci przedstawiam jakiegoś brata urojonego? W każdym razie, bądź spokojny, Dostarczymy ci ten dowód, czy też świadectwo, których się domagasz.
I obracając się do Manuela, dodał:
— Idź i przyprowadź tu Ben Joela, Zaczekamy na ciebie.
Podczas, gdy młodzieniec podążał do Domu Cyklopa, Cyrano wtajemniczył hrabiego we wszystkie szczegóły odkrycia.
Roland dowiedział się o zapiskach, czynionych w księdze starego Joela, których prawdziwość poświadczyć mógł w potrzebie jego syn, a może i Zilla, i przekonał się, wobec tych dowodów, że nic mu już nie pozostaje, jak tylko — schylić głowę przed zgotowanym mu przez fatalność losem.
Manuel powrócił niebawem, wiodąc z sobą towarzysza włóczęgi.
Na widok Rolanda, twarz Ben Joela rozjaśniła się nagle, Doświadczony łotr zaczynał dokładniej rozpatrywać się w położeniu.
Jednocześnie i na twarzy hrabiego odmalowało się uczucie ulgi i prawie zadowolenia, W tym zbóju, o twarzy świętoszkowej, o kocich, ostrożnych ruchach, od pierwszego spojrzenia odgadł człowieka, zdolnego do wszelkich ustępstw i pomyślał z uciechą:
Tu uderzyć trzeba, aby zwyciężyć.
Ben Joel, poddany badaniu powtórzył z uległością wszystko, co mówił dnia poprzedniego, I tak samo jak wówczas odmówił wydania drogocennej księgi. Hrabia nie nacierał nań o to zbytecznie i z pozorną szczerością, wyciągając rękę do Manuela, rzekł:
— Bracie! Wszystkie wątpliwości moje rozproszone. Ręczy mi za ciebie Bergerac, mnie zaś głos serca mów; wyraźnie, że jesteś tym, którego od lat piętnastu wyglądam, Chodź do mego domu; przedstawię cię starym sługom naszego ojca, z których niejeden przypomni cię sobie dziecięciem!...
„Pięknie powiedziane — pomyślał Cyrano — ale czy szczerze?“
Manuel ujął rękę, którą doń brat wyciągał i z uszanowaniem ją ucałował.
— Przypatrz mu się — rzekł Sawiniusz do hrabiego — w obejściu się ma dużo szlachetnego wdzięku. Za tydzień zrobimy z niego wykwintnisia.
„Za tydzień — powtórzył w myśli starszy de Lembrat — przywdzieje napowrót swe łachmany.“
A zwracając się do Ben Joela, rzekł głośno:
— Przyjmij to pierwsze stwierdzenie dobrych między nami stosunków.
I wcisnął do ręki cygana wszystko złoto, które miał przy sobie.
Potem, korzystając z chwili, gdy uwaga towarzyszów odwrócona była od niego, bo właśnie Manuel, zwyciężony wzruszeniem, płakał wsparty o ramię Cyrana — szepnął na ucho cyganowi:
— Gdzie można cię znaleźć w potrzebie?
— W Domu Cyklopa, przy bramie Nesles, jasny panie — odpowiedział szeptem również Ben Joel.
Roland de Lembrat mieszkał przy ulicy Ś-go Pawła. Po przybyciu do Paryża, gdzie zamyślał przepędzać większą część czasu, hrabia nabył pałac z ogrodem, wyglądającym wspaniale i pańsko, co przyjemnie łechtało próżność nowego nabywcy.
Pierwsze piętro przestronnego gmachu wypełniał prawie w całości olbrzymi salon, wykładany dębiną i ozdobiony temi ciężkimi złoceniami, jakie widzi się dziś jeszcze w starych komnatach Luwru.
Obok salonu znajdowały się inne pokoje, z których jeden był sypialnią Rolanda.
W dwa dni po opowiedzianych wyżej scenach, hrabia, odprawiwszy służbę, przechadzał się po sypialni, silnie czemś wzruszony.
Gdy już obiegł cały pokój we wszystkich kierunkach, zatrzymując się chwilami i pomrukując głucho, jak tygrys w klatce, siadł wreszcie przy stole i zabrał się do wertowania jakichś papierów.
Po chwili umaczał pióro i, wypisawszy długą kolumnę cyfr, zaczął je dodawać — co było niezwykłe u młodzieńca, lubiącego dogadzać swym wszystkim fantazjom i rozsypywać złoto garściami, bez liczenia.
Skąd wzięła się u niego ta rachunkowość?
Poprostu: obliczał, ile kosztować go ma zmartwychwstanie brata.
Po skończonym rachunku przycisnął pióro do papieru tak silnie, że się na całą długość rozdarło, i oparł się o stół, ściskając głowę rękami. Widocznie zagadka, dręcząca go od pewnego czasu, nie była jeszcze ostatecznie rozwiązana.
— Ba! — rzekł nagle do siebie, wstając, i jakby w odpowiedzi na postawione w myśli pytanie—naco to wszystko? Mam w zapasie coś lepszego.
Gdy węzeł nie da się rozwiązać — przecina się go!
Hrabia wziął ze stołu świecznik, osłonił płomień ręką i, otworzywszy drzwi, wszedł na korytarz, biegnący wzdłuż komnat pierwszego piętra. Na końcu korytarza zgasił światło, uniósł ciężką draperię i znalazł się w niewielkim gabinecie, którego posadzkę pokrywał dywan, tłumiący odgłos kroków.
Z wyciągniętą przed siebie ręką, hrabia zbliżył się cicho do ściany i jął szukać palcami zatyczki,która zamykała niewielki otwór w murze. Znalazłszy zatyczkę, wyciągnął ją ostrożnie i przyłożył oko do otworu.
Ujrzał wówczas co następuje:
W pośrodku obocznej komnaty stał młodzieniec — był nim Manuel, a raczej Ludwik de Lembrat, od dwudziestu czterech godzin przebywający w pałacu przy ulicy Ś-go Pawła. Wytworny strój z szarego atłasu podniósł znacznie jego urodę, oraz siłę i zręczność jego postawy.
W powierzchowności młodzieńca nie było już nic zgoła, co by przypominało dawnego grajka i włóczęgę, Zajmując nowe stanowisko w świecie, Manuel nie potrzebował niczego prawie uczyć się i nic na nowo nabywać.
Wykształcenie młodzieńca było niepowszednie i przewyższało przeciętny poziom wiedzy, jaką mogła była pochwalić się większa część ówczesnej szlachty, I pod inne mi względami nie ustępował on tej szlachcie, bo poczucie wdzięku, powagi i wytworności już we krwi jego tkwiło.
W tem miejscu powrócimy na krótko do przeszłości młodzieńca, która wiąże się najściślej z czekającemi go zdarzeniami; powrócimy w tym celu, aby opowiedzieć, skąd i w jakich okolicznościach narodziła się jego miłość dla Gilberty de Faventines.
Prosta to historja — stara jak ludzkość, a jednak zawsze nowa! Manuel ujrzał raz Gilbertę w oknie i, jako prawdziwy marzyciel, jak prawdziwy poeta, jak prawdziwy wreszcie szaleniec — piękne i święte szaleństwo! — wypełnił oczy i duszę blaskiem tego uroczego zjawiska.
Kochać, to czuć, że się żyje. Manuel kochał, Mało go obchodziło, czy ukochana znajduje się blisko, czy daleko, obraz jej miał zawsze przed oczyma, Co wieczór wdrapywał się na mur i dostawał aż do jego okna, aby złożyć na balkonie bukiet. Potem oddalał się.
To było wszystko.
Młodzieniec czuł się szczęśliwym. Uszczęśliwiała go przygoda sama przez się, tajemniczość, która ją otaczała, i to wewnętrzne wzruszenie, którego doświadczał po raz pierwszy w życiu i dzięki któremu miał umysł napełniony nieustannie czarownemi widzeniami.
Nie znał nawet imienia swego bóstwa...
W porze tych wstępnych przegrywek namiętności, rzeczą, którą się kocha, nie jest właściwie kochanka; lecz miłość — miłość pełna słodkich niepokojów, nieusprawiedliwionych obaw i niezmiernych rozkoszy, których źródłem są niedostrzeżone prawie drobnostki.
Dziś, gdy już Manuel mógł poważniej liczyć się z sobą, gdy już był czemś, jego lotne dotąd uczucia skupiały się, przybierały kształty wyraźniejsze, oblekały się w ciało.. Miłość przestawała już dlań być siłą luźną, do niczego nieprzystosowaną. W kościele jego marzeń zamieszkało bóstwo, z którem nic go już nie miało rozłączyć.
Wolno mu już było mieć nadzieję; wolno było dążyć do czegoś.
Tak przynajmniej przedstawiało mu się wszystko w chwili, gdy Roland de Lembrat przyszedł podglądać go w jego nowem mieszkaniu.
Spojrzenie hrabiego, wąskością otworu krępowane, padło wprost na młodzieńca.
Młodzieniec mówił z ożywieniem — nie był przeto sam. Roland rozejrzał się uważniej po komnacie, szukając tej drugiej osoby, i dostrzegł wreszcie w stronie przeciwnej — siedzącego przy kominku Cyrana.
Teraz już mniej przyglądał się, a więcej słuchał.
Niebawem też dobiegł do jego ucha dźwięczny i silnie akcentowany głos poty.
—Tak więc, drogi Ludwiku — mówił Cyrano—jesteś zadowolony z brata?
—Nadzwyczajnie! Okazuje mi wielką życzliwość.
To naturalne, Ale — chciałbym dowiedzieć się o jednem...
— O czem?
Czy Roland, w rozmowie z tobą, dotykał już rzeczy głównej.
— Co pan przez to rozumie?
— Sprawy majątkowe.
— Nic mi o tem nie mówił i ja też o nic go nie pytałem.
—Bezinteresowność ta przynosi ci zaszczyt, Jednak trzeba będzie o sprawach tych pomyśleć.
— Poco! Brat przyjął mnie jak najgościnniej: wszystkie potrzeby moje opatrzył, czegóż więcej mam od niego wymagać!
— O poeci! — uśmiechnął się Cyrano. — Jak mało wymaga ten naród od życia! Na szczęście dla ciebie, ja tu jestem.
— Cóż pan zamierzasz uczynić?
— Ależ do licha! zamierzam zapewnić ci byt niezależny na dziś i na jutro; zamierzam tak urządzić twoje interesa, abyś bratu nie potrzebował nic zawdzięczać, lecz był mu we wszystkiem równy.I w tym celu właśnie...
— Co w tym celu?..
— Chcę wprowadzić w wykonanie ostatnią wolę twego ojca.
— Proszę cię: zaniechaj wszystkiego, coby mogło urazić Rolanda!
Bądź spokojny. Mówię o przyszłości. Przez miesiąc lub dwa miesiące niech ci wystarcza to, co tytułem gościnności otrzymujesz od brata. Potem zobaczymy.
— Tak, tak, czekajmy, Nic nas nie nagli. Zawsze będzie dość czasu do podjęcia tych nudnych kwestyj, Mam teraz zresztą na myśli sprawę nierównie ważniejszą.
— Jaką?
Manuel spojrzał na Cyrana ze zdziwieniem i jakby z wymówką; potem rzekł, wzdychając:
— Alboż zapomniałeś, Sawinjuszu, o mojej miłości?
— Do diabła! — skrzywił się poeta — otóż to orzech najtwardszy do zgryzienia! Mój chłopcze! już cię w tem brat twój uprzedził.
Hrabia podwoił czujność, gdyż, zgodnie z jego przewidywaniem, rozmawiający znacznie w tem miejscu głos przyciszyli.
— Brat! — powtórzył Manuel. — Kochaż on w istocie pannę de Faventines, czy też jest to tylko małżeństwo z rozsądku?
— Sądzę, że on ją kocha. Pozostaje do zbadania: czy ona kocha jego? Pod tym ostatnim względem ja mam duże wątpliwości.
— Jeżeli więc Gilberta nie kocha Rolanda, to co?
— To w takim razie powoduje nią tylko poszanowanie danego słowa, Nie ty jednak chyba mógłbyś żądać od brata, aby ją ze słowa tego zwolnił!
— To prawda — poświadczył ze smutkiem Manuel, — Skazany jestem w tym razie na milczenie.Jednakże... sądzę...
— Kończ.
— Gdyby panna de Faventines sama...
— Młody zarozumialcze! Odgadłeś więc, że jesteś kochany?
Nie. Ale czy temu, kto widzi się zagrożonym w uczuciach najdroższych, nie wolno chwytać za najsłabsze nici nadziei?...
— Bezwątpienia wolno. Ale słówko jeszcze. W niedługim czasie ujrzysz Gilbertę, gdyż ani brat twój, ani ja nawet, nie możemy zamknąć pałacu Eaventines przed vicehrabią de Lembrat, jak go zamknęliśmy przed grajkiem Manuelem.
— A zatem?
— Gdy ujrzysz ją, co zrobisz?
Manuel nie mógł opanować wzruszenia, które mu głos na chwilę zatamowało.
— Widzieć ją! — wybuchnął wreszcie z rodzajem dziecinnej trwogi — przemawiać do niej bez sprawienia jej odrazy! Ach! o takiem szczęściu nie myślałem dotąd.
— Trzeba jednak pomyśleć,
— A więc posłuchaj — rzekł po krótkiem milczeniu. — Sądź o mnie jak chcesz: powiedz, żem winowajca, niewdzięcznik, niegodziwiec — wyznać jednak muszę, że gdy ujrzę Gilbertę, gdy do niej przemówię, pierwsze moje spojrzenie będzie błyskawicą namiętności, pierwsze moje słowo będzie wyznaniem miłosnem... Upewnia mnie o tem drżenie mojej ręki, bicie mego serca. Nie! nie czuję się dość silnym, aby nie zdradzić w owej chwili tajemnicy mej duszy, Jestem jeszcze istotą nawpół dziką; strój, który przywdziałem, nie mógł zmienić całkowicie mojej natury, A zatem, drogi Sawinjuszu! jeżeli nie zdołam zdusić w sobie głosu, który woła nieustannie: „Kochaj i rzuć serce swe pod stopy ukochanej“, jeżeli będę musiał być nikczemnikiem i zdradzić zaufanie swego brata, pójdę prosto do niego i powiem: „Wypędź mnie, Rolandzie, zapomnij, że istnieję, wróć mi moje łachmany i moją nędzę, ale — nie żądaj ode mnie, abym się wyparł swej miłości!”...
— A potem co? — zapytał zimno Cyrano, nie zdając się nazbyt przejmować zapałem młodzieńca.
— Potem? — powtórzył Manuel, — Alboż mi w każdym razie nie pozostanie moje własne nazwisko?
— Skromne to uposażenie.
— Wystarczy ono, aby król przyjął mnie na żołnierza. Przy odwadze i dobrej woli dojść można do wszystkiego.
— Szpada i uniform to diablo mało, mój drogi; a herby na zamku Faventines gwałtownie domagają się odzłocenia.
Manuel nie słuchał już przyjaciela. Zapadł w marzenie; wyobraźnia jego budowała nowe, czarodziejskie pałace w powietrzu.
— Już późno — rzekł Cyrano, wstając do odejścia. — Raz jeszcze rozważ dobrze tę sprawę; choć byłoby najroztropniej o wszystkiem zapomnieć.
— Nigdy! — zakończył silnym głosem Manuel.
— W każdym razie-rzucił na odchodnem Cyrano, szpadę poprawiając — ja zawsze trzymam z tobą.
„Wiem już dość — pomyślał hrabia Roland, odchodząc od swej dostrzegalni i wracając do siebie — skryta i głucha walka nie wystarczy do powalenia tego człowieka; tu trzeba uderzenia gromu.”
Uczyniwszy tę uwagę, zadzwonił.
W sypialni zjawił się służący.
Zachowanie się jego wskazywało odrazu, że znajduje się on tu na prawach wyjątkowych. Po jego twarzy, koloru bistru, przebiegał uśmiech poufały, prawie bezczelny, Odgadywało się w nim bez trudności jednego z tych skrytych zbirów, a otwartych łotrów, którzy bywają niezbędni w pewnych okolicznościach i dla których wszelkie skrupuły przeszły oddawna już w krainę legend.
Zbliżył się spokojnie do hrabiego l stanął przed nim w postawie wyczekującej.
— Rinaldo — przemówił Roland — pamiętasz o czem ci mówiłem wczoraj wieczorem?
— Mam dobrą pamięć, jasny panie, Jaśnie pan mówił mi o powrocie swego brata i o małej przykrości, jaką ma z tego powodu.
— Mówiłem także; że będziesz mi potrzebny.
— Przyszedłem właśnie — oświadczył poprostu Rinaldo, z odcieniem dumy w głosie.
— W ciągu tygodnia — podjął Roland — nie będzie w tym domu innego pana, prócz mnie.
— Tak prędko? — zauważył powiernik, — Zdaje mi się, jaśnie panie, żeśmy to przygotowywali na później.
— Zmieniłem zamiar — oświadczył krótko Roland.
— W takim razie wypada nam już tylko zastanowić się nad środkiem uczciwego pozbycia się młodzieńca.
— O to mi właśnie chodzi.
— Mamy tu najpierw: całkowite i ostateczne usunięcie zawady...
— Nie, nie chcę rozlewu krwi...na teraz przynajmniej.
— Zaprzeczenie okazanym dowodom?
— Być może.
— Zeznania kilku pewnych ludzi, których obowiązuję się dostarczyć?
— Pomyślimy o tem, Tymczasem wybierz się: pójdziesz ze mną, Trzeba przedewszystkiem pozyskać człowieka, w którego rękach znajduje się tajemnica urodzenia Manuela, Co się tyczy Cyrana, który sprowadził mi na kark tę śliczną awanturę, zajmiemy się nim później.
— Dokąd idziemy?
— Do Domu Cyklopa.
Choć była to już noc późna, hrabia i Rinaldo, obaj zresztą dobrze uzbrojeni, dotarli bez przeszkody do legowiska Ben Joela.
— Na widok Rolanda de Lembrat twarz opryszka rozpromieniła się, Po ustach jego przebiegł uśmiech wymowny.
— Oczekiwałem jasnego pana — rzekł, nisko się kłaniając.
— Oczekiwałeś mnie? I z czegóż to wniosłeś, że przyjdę?
— Mam zwyczaj, jasny panie, na wszystko zważać, a potem wszystko rozważać — odpowiedział z bezwstydną czelnością.
Wszyscy trzej zamknęli się w komnacie Zilli i mieli długą, tajemniczą naradę.
W chwili, gdy hrabia opuszczał Dom Cyklopa, słaby blask występował na niebo. Świtało.
Roland de Lembrat wydawał się bardzo zadowolonym.
W otwartem oknie siedziała Zilla, chłodząc rozpalone czoło świeżem tchnieniem poranku, a uśmiech nie określony błądził na jej półotwartych ustach“...
Roland nie spieszył się bynajmniej z przedstawieniem brata margrabiemu de Faventines.. Ale ten ostatni położył koniec jego namysłom, przybył bowiem pierwszy do pałacu przy ulicy Ś-go Pawła, aby powinszować obu braciom tak szczęśliwego zdarzenia.
Wieczorem tegoż samego dnia Roland i Ludwik udali się do margrabiego, na szczególne jego zaproszenie, i po raz pierwszy od pamiętnej sceny improwizacji Manuel znalazł się oko w oko z Gilbertą.
— Pani! — rzekł Roland de Lembrat do narzeczonej z lekkim uśmiechem, którego zdradziecka słodycz nie została przez nikogo zauważona — — oto ów śmiały poeta, którego natchnieniem stałaś się pani dnia pewnego. Wolno mu teraz prawić pani tyle wierszy, ile mu się podoba. Nie jest to już człowiek obcy, jest to brat mój... i pani także — dodał z naciskiem.
Spojrzenia Gilberty i Manuela spotkały się i twarz panny de Faventines oblała się silnym rumieńcem, młodzieniec zaś, nadzwyczaj pomieszany, wyjąkał kilka słów bez związku.
Dopełniwszy nieuniknionej formalności, Roland pozostawił brata sam na sam z narzeczoną i zajął miejsce obok margrabiny. Znajdował dziką rozkosz w igraniu z ogniem, w pozostawianiu pozornej swobody miłosnym zabiegom Manuela.
Możliwe następstwa tego zbliżenia mało go obchodziły. Alboż nie miał poczucia swej wielkiej siły? alboż nie wiedział, że gdy zechce, jedno słowo jego wystarczy do rzucenia brata w ściek, z którego wyciągnął go Cyrano?
Ochłonąwszy nieco, Manuel usiadł odważnie obok Gilberty i postanowił nie tracić ani minuty, aby wydobyć się z położenia, którego delikatność umiał ocenić właściwie Bergerac.
Wiemy już, że był to charakter łatwo zapalny i skłonny do wybuchów; osobliwa mieszanina odwagi i obawy; umysł niedostatecznie jeszcze zrównoważony i może niezupełnie dorastający zadania, które los przed nim postawił.
Gdy Manuel odnalazł brata, przyrzekł mu posłuszeństwo, przyjaźń i szacunek, a oto nagle widzimy go zapominającego najzupełniej, pod wpływem miłości, o wszystkich przyrzeczeniach.
Osądził, że dość czyni, zrzekając się majątkowych korzyści, jakie mu zapewniało urodzenie, i że za tę cenę wolno mu już słuchać głosu serca.
Był bardzo młody, nie znał się na ustępstwach i ugodach, praktykowanych w świecie; przedewszystkiem zaś, był po uszy zakochany.
Któż mógłby dziwić się, że miłość opanowała młodzieńca niepodzielnie? któż zwłaszcza mógłby go za to potępiać?
— Pani — rzekł do Gilberty — nadzwyczajne zdarzenie, które w życiu mem zaszło, jakkolwiek wstrząsnęło całą moją istotę, nie pozwoliło mi jednak zapomnieć przeszłości. W przeszłości zaś tej znajduje się fakt, który zmusza mnie prosić panią.
o prze baczenie.
Panna spodziewała się tych słów; prawie czekała na nie. Jednak gdy nadeszły, wysłuchała ich ze drżeniem, prawie z trwogą.
W tejże chwili wszakże przyszło jej na pamięć, że ma przed sobą nie biednego ulicznego śpiewaka, lecz szlachcica, brata człowieka, który ma zostać jej mężem, i że, tak, czy owak, nie zdoła uniknąć tego niebezpiecznego starcia; przybrała więc minę poważną, prawie lodowatą i zwróciła na Manuela zimne, pytające spojrzenie.
— Tak jest — podjął młodzieniec, — muszę prosić panią o przebczenie. Gdym nie był niczem, śmiałość moja, choć w istocie nadzwyczajna, nie mogła pani dotknąć, ani nawet być przez nią zauważoną; dziś...
Zaciął się. Gilberta powtórzyła:
— Dziś....
— Dziś — kończył — czuję, że szlachcic winien wytłumaczyć się z zuchwalstwa, którego dopuścił się względem pani włóczęga.
— Panie! — odpowiedziała, spuszczając, oczy Gilberta — zrywając całkowicie z przeszłością, powinieneś pan zapomnieć o wszystkiem, co ma z nią łączność.
Zapomnieć! — powtórzył młodzieniec. — Żądasz pani ode mnie jedynej rzeczy, której przyrzec ci nie mogę. Każ mi pani upokorzyć się i uniżyć przed sobą, przypomnij, żem ci, winien głęboki szacunek, ale nie żądaj ode mnie ofiary z mych wspomnień.
Gilberta nic nie odrzekła.
— Pozwól pani — podjął Manuel, podniecając się dźwiękiem słów własnych, a bardziej Jeszcze olśniewającą pięknością Gilberty — pozwól, abym się wyspowiadał przed tobą. Gdy poznasz paru moje całe życie, zdobędziesz się może na słówko wyrozumiałości lub choćby współczucia.
Jął mówić ośmielony jej milczeniem; jął mówić o wszystkiem, co wycierpiał, o wszystkiem, na co się odważył. Opowiedział, jak nocami przemykał się w cieniu murów pałacowych; wyjaśnił tajemnicę bukietów, które każdego poranku rozkwitały ne oknie Gilberty; wyspowiadał się ze wszystkich marzeń, ze wszystkich próżnych zamysłów, ze wszystkich szaleństw poety i zakochanego.
Gdy Gilberta słuchała tej spowiedzi, tajało jej piersiach serce i zatrzymywał się oddech. Zapomniała o ojcu, zapomniała o Rolandzie zapomniała o świecie całym.
Wyrwało ich z tego odurzenia zarazem bolesnego i rozkosznego spojrzenie Rolanda. Hrabia od kilku chwil stał przed nimi, obrzucając oboje wzrokiem ognistym.
Manuel opuścił salon margrabiego napółnieprzytomny i nic nie było w stanie otrzeźwić go z tego półsnu, w jaki wprawiła go rozmowa z ukochaną.
Następnych dni wicehrabia Ludwik de Lembrat powracał nieustannie do pałacu Favantines.
Reszta łatwa do odgadnięcia: Manuel i Gilberta wzajem się pokochali. Wyznanie miłosne wybiegło z ich ust prawie mimowolnie; przyszłość ukazywała im się teraz pełna trwogi i gróźb.
W tydzień mniej więcej po bytności w Domu Cyklopa, a w ciągu tego czasu nic się napozór w sprawie tej nie zmieniło — wicehrabia Roland de Lembrat zaprosił swego przyszłego teścia, oraz panią de Faventines i Gilbertę na zabawę, którą miał wyprawić pojutrze.
— Sądziłem — dodał — że robię państwu przyjemność, zapraszając też czcigodnego Jana de Lamothe..
— Starostę! — zawołał ojciec Gilberty. — Ależ zapomniałeś, kochany hrabio, że nie smakuje on bynajmniej w zebraniach takich, jak my, profanów.
— Bądź spokojny, panie margrabio; przyjdzie on i upewniam pana, że będzie nam często dotrzymywał miejsca w pałacu Lembrat — oświadczył hrabia z uśmiechem, który, jakby mimowolnie, skierował do Manuela.
Zabawa, na którą zapraszał Roland, nie była bynajmniej zaimprowizowaną naprędce. Rinaldo na dłuźo przedtem czynił do niej przygotowania, i dopiero, gdy były one ukończone, pan jego zajął się rozsyłaniem zaproszeń.
Rankiem tego dnia ważnego Ben Joel otrzymał pismo, zawierające tylko te słowa: „Dziś wieczorem“.
Podczas gdy w mroku rozstawiano sidła, w które miał być pochwycony Manuel, ten ostatni ubierał się starannie na zabawę, nucąc półgłosem piosenkę miłosną, w której imię Gilberty powtarzało się nieustannie.
Roland de Lembrat miał widocznie, dużo przyjaciół, gdyż salony jego zapełnił tłum równie liczny, jak świetny i ożywiony. Sprosił on na ten wieczór całą śmietankę paryskiego towarzystwa. Tłoczono się i duszono potrosze — co dla powodzenia zabawy stanowi przyprawę konieczną.
Pierwszą osobą, którą dostrzegł margrabia de Faventines, wchodząc do salonu, był imćpan Jan de Lamothe. Starosta miał minę poważniejszą jeszcze i bardziej nadętą, niż zwykle.
— Pan tu? — zapytał wesoło margrabia, Pan — mędrzec, uczony, w tem wesołem gronie trzpiotów i lekkoduchów?
— Wszędzie jest miejsce dla sprawiedliwości, panie margrabio-odrzekł uroczyście starzec.
— Wiem o tem; sądzę jednak, że nie sędziego tu spotykam, lecz przyjaciela?
— Jednego i drugiego, margrabio.
— Jesteś pan bardzo surowy dzisiejszego wieczora; miałżebyś zachowywać jeszcze w sercu urazę do Bergeraca i wiedząc, że go tu znajdziesz, przygotowywać się do przekonania go o magję, herezję i bluźnierstwa przeciw religii?
— Nie, ale bądź pan pewny, że i jego kolej nadejdzie.
— A czyjaż nadeszła już, jeśli łaska? Przybyliśmy tu wszyscy, aby zabawić się wesoło, aby uczcić wspólną biesiadą powrót Ludwika de Lembrat, aby przyjąć, udział w szczęściu jego brata.
Czyżbyśmy, nie wiedząc, o tem, deptali po wężach, lub czyżby dom hrabiego był kryjówką spiskowców?
— Nie — zaprzeczył dość oschle starosta.
— W takim razie nic już nie rozumiem.
Jan de Lamothe pochylił się wówczas do ucha margrabiego i szepnął słów kilka.
— Co pan mówisz? — zawołał de Faventines.— Czyż to możliwe?
— Jest z wszelką pewnością tak, jak panu powiedziałem. Hrabia de Lembrat uprzedził mnie zawczasu. Spełnię powinność swą do końca.
— Dziwne! niesłychane! — powtórzył kilkakrotnie margrabia i, wsparty na ramieniu starosty, wmieszał się w tłum gości.
W chwili, gdy obaj mijali drzwi otwarte do pierwszego salonu, ujrzeli Gilbertę, której towarzyszył Manuel.
Margrabia poruszył się gwałtownie, jakby chciał pobiec do młodzieńca i odtrącić go od swej córki. Przytrzymał go de Lamothe, mówiąc:
— Miarkuj się, margrabio, Jeszcze nie pora.
Manuel i Gilberta przeszli spokojnie i usiedli przy otwartem oknie, wychodzącem na ogród. Noc była cicha i jasna; zapach kwiatów unosił się w powietrzu; w gąszczach słychać było głosy wesołe i wybuchy śmiechu.
— Więc przyznaje pani — mówił półgłosem młodzieniec, dla którego początek jego miłości był tematem niewyczerpanym — że miałem szczęście być przez nią poznanym?
— Od pierwszego spojrzenia. Było to bezwątpienia przeczucie.
— Ach! czynisz mnie dumnym, Gilberto. Jakto? wbrew przesądom społecznym, wbrew opinii świata całe o, ten biedny cygan, ten poeta uliczny potrafił wzbudzić sympatię w sercu patrycjuszki?
— Sama nie wiem, jak się to stało, Ludwiku.O! ilem ja wycierpiała, powtarzając sobie po tysiąc razy, że dzieli nas przepaść nie do przebycia, że żadna siła ludzka zbliżyć nas do siebie nie potrafi! Postanowiłam poświęcić się, zrobić z uczucia swego ofiarę, zachowując jednak do śmierci, jako najwyższą pociechę, pamięć pierwszego wzruszenia.
— Droga Gilberto! Kiedyż będę mógł pochlubić się jawnie swem szczęściem?
— Gdy tylko zdobędziesz się na odwagę wyjawienia prawdy Rolandowi, jak ja postanowiłam wyznać ją swemu ojcu.
— Rolandowi! Zawsze o nim zapominam! Czemuż przywracając mi rodzinę, Bóg zmusił mnie wybierać pomiędzy niewdzięcznością i-nieszczęściem!
— Nie Boga trzeba tu oskarżać.
— A kogoż?
— Mnie. Nie miałam odwagi sprzeciwiać się swemu ojcu, a jednak powinnam była to zrobić, gdyż nie kochałam hrabiego. Teraz spełnię swój obowiązek.
A brat?
— Brat jest człowiekiem zbyt prawym, aby miał żywić niechęć do ciebie za uczucia, które,moje serce przepełniają.
— Żyjmy więc teraźniejszością, Gilberta.
— Żyjmy teraźniejszością i wierzmy w przyszłość.
W salonie pojawił się Cyrano. Spostrzegł zdaleka zakochanych i zaraz do nich pośpieszył.
W kilka chwil później ukazał się sam Roland. Powitawszy już wcześniej większą część swych gości, wymknął się był do swego pokoju, gdzie miał błyskawicznie krótką naradę z Rinaldem.
— Wszystko gotowe-oświadczył mu ten ostatni.
Hrabia, zjawiwszy się zpowrotem w salonie, pośpieszył przedewszystkiem do Sawinjnsza.
— A! nareszcie! — rzekł, witając poetę. — Spóźniasz się, mój drogi. A właśnie czekamy na ciebie z przedstawieniem.
— Cóż to za przedstawienie?
— Trochę muzyki, przytem mały balecik.
I zaraz, zwracając się do Gilberty, zapytał:
— Pani jesteś królową zabawy, ja skromnym wykonawcą jej zleceń. Czy królowa pozwoli, abym dał znak zaczęcia?
— Ależ tak, niezawodnie! — odrzekła Gilberta z pośpiechem.
Hrabia klasnął w ręce, Zawieszona w jednym końcu salonu kurtyna podniosła się i muzykanci, zajmujący niewielką estradę, wykonali lekką uwerturę baletową, Na scenie ukazali się tancerze włoscy będący podówczas w modzie w Paryżu.
Balet trwał krótko. Był on tylko prologiem komedii, którą miano za chwilę odegrać.
— Przepyszne! pochwalił Cyrano.—Masz dobry smak, kochany Rolandzie.
— Nieprawda? — odparł ironicznie hrabia.—mam ja jeszcze dla ciebie wiele innych niespodzianek.
W tej chwili w otwartych drzwiach ukazała się dwuznaczna postać Rinalda. Łotr niósł tacę z chłodnikami; postępowali za nim inni służący, pełniąc tęż samą czynność. Odpowiednio do swej roli przybrał on minę uczciwą, pokorną i prawie naiwną.
— Czyżbym się mylił? — rzekł Cyrano. przyglądając się służącemu.-Zdaje mi się, przyjacielu Rolandzie, że to ten gałgan Rinaldo, który przebywał w Fougerolles za dobrych czasów naszego dzieciństwa?
— Ten sam-przytaknął Roland.
Jednocześnie rzucił znaczące spojrzenie staroście, jakby zwracając uwagę jego na to, co ma nastąpić. De Lamothe skłonił poważnie głową na znak, że rozumie.
Przez szczególny zbieg okoliczności, który był może wynikiem umyślnego planu Rolanda, wszystkie główne osoby, przybyłe na zabawę, znlazły się w otaczającej go grupie.
Rinaldo obszedł tę grupę,podsuwając wszystkim z uniżonością swą tacę, i znalazł się niebawem przy Manuelu. Zamiast jednak podać młodzieńcowi chłodniki, stanął nieruchomo i jął wpatrywać się weń z natężoną uwagą, jakby coś sobie przypominając.
— Cóż tak mi się przyglądasz, przyjacielu?zapytał Manuel.
Rinaldo drgnął i zatoczył się, odgrywając znakomicie rolę człowieka, schwytanego na gorącym uczynku, Taca wysunęła mu się z rąk, kryształowe naczynia rozbiły się z brzękiem na posadzce.
Hałas przyciągnął w tę stronę większą część gości. Hrabia miał już publiczność, której pragnął i której potrzebował.
— Niezgrabjaszu!-krzyknął na Rinalda.
Służący przyjął obelgę bez zmrużenia oczu i przystąpiwszy do swego pana, szepnął mu coś na ucho.
— Czy wiesz, kochany bracie-przemówił głośno Roland do Manuela — co tak bardzo człowieka tego przeraziło?
—Nie zgaduję, doprawdy — odparł spokojnie młodzieniec.
— Oto, wydało mu się, że cię zna.
— To, bardzo możliwe. Ja wszakże go nie znam.
— Mówi nawet-nacierał Roland-że jest pewny swego, i dodaje...
— Cóż takiego dodaje?
— Że nie jesteś moim bratem.
Nadzwyczajna ciekawość objawiła się w tłumie.Świetne grono węszyło skandal. Manuel doświadczył jakby ogłuszenia. Zapanował jednak nad sobą i, zmuszając się do uśmiechu, wyjąkał:
— Twoi służący są nielada żartownisiami!
— Baczność! — mruknął do siebie Cyrano.—Wilk zrzuca jagnięcią skórę.
Rinaldo stał w środku grupy, do której przyłączali się coraz nowi 2goście Manuel zbliżył się doń, położył rękę na jego ramieniu i, patrząc mu oko w oko, wyrzekł z naciskiem:
— No, przyjacielu! przypatrz mi się dokładnie i powiedz z łaski swojej: kimże to ja jestem, jeśli nie wicehrabią Ludwikiem?
Fagas przybrał minę zakłopotaną.
— Z przeproszeniem jaśnie pana — rzekł z maskowaną ironicznie bezczelnością — jaśnie pan jest Szymon Vidal
— Szymon Vidal! syn ogrodnika z Fougerollesl — zaśmiał się szyderczo Cyrano. — Paradny koncept, ani słowa!
— Tak ponowił Rinaldo — mały Szymuś, który zginął równocześnie z naszym drogim paniczem.
Cyrano wzruszył ramionami.
— Ten człowiek mówi od rzeczy — zwrócił się do Manuela. Niema co mu odpowiadać.
— Mnie to zostaw, kochany Cyrano. Trzeba, żeby wszyscy byli sędziami mego honoru.
I przystępując ponownie do Rinalda, rzekł z mocą:
— Twoja pamięć, kochanku, jest zanadto wierna, a raczej zanadto usłużna. I po czemże poznajesz tak niezawodnie Szymona Vidal, który był dzieckiem pięcioletniem, gdy zniknął z domu?
— Dlaczegóż nie miałbym go poznać? Byłem w jego wieku i zapamiętałem go doskonale. Wszystkie jego rysy rozpoznaję w pańskich, które od tygodnia badam z uwagą, Gdyby mi zresztą pozostawała jeszcze jaka wątpliwość, jeden szczegół wystarczy do jej usunięcia. Pewnego razu, bawiąc się z Szymusiem, rozciąłem mu czoło kamieniem.
Rana była szeroka i głęboka-wybornie pamiętam.
I przy tych słowach, wyciągając rękę do czoła Manuela:
— Oto blizna! — oświadczył z przerażającym spokojem.
Teatralna ta scena zbudziła szmer wśród obecnych.
— Nędzniku!-wrzasnął Manuel — zapłacono ci, abyś wygłosił te niedorzeczne oszczerstwa! Bracie mój, w imię prawdy i sprawiedliwości — wypędź tego zuchwalca!
Roland odpowiedział wybuchem wzgardliwego śmiechu, Na niego teraz przyszła kolej zabrania głosu w tej tragikomedii podstępu i podłości.
— Precz z maską, panie!-wyrzekł wyniośle. — Człowiek ten powiedział prawdę. Od tygodnia już haniebnie mię zwodzisz.
— Co on mówi? — jęknęła Gilberta. która śledziła tę scenę z przestrachem, pozbawiającym ją prawie przytomności.
— Zastanów się, co czynisz, Rolandzie! — wtrącił surowo Cyrano, nie dając czasu do odpowiedzi swemu protegowanemu.
— Nie przeszkadzaj, Bergeraku.Od trzech dni wiadomo mi już dokładnie, że ten, co się bratem moim mianuje, jest oszustem; od trzech dni powstrzymuję z wysiłkiem gniew i oburzenie. Świadectwo służącego jest niewystarczające, przyznaję to, ale dzięki wytrwałym poszukiwaniom, badaniom i pogróżkom, udało mi się zdobyć inne, bardziej przekonywające i straszniejsze. Pewny, że winowajca już mi się z rąk nie wymknie, pozwoliłem mu przez pewien czas broić bezkarnie; zamiarem moim było od początku zedrzeć publicznie maskę z nikczemnika, napiętnować go w czach całego grona ludzi uczciwych, którzy widzieli, jak zwiedziony na chwilę szatańskiem podejściem, przyciskałem go do piersi, jak brata. Tamto przyjęcie było jawne i głośne; jawną i głośną musi być też kara.
Manuel schronił się instynktownie pod opiekę Cyrana.
— Sawinjuszu! Sawinjuszu!-szeptał z trwogą—broń mię, bo nie mam już nic do powiedzenia, bo czuję, że zginąć muszę.
Cyrano był zawsze gotowy do odparcia ciosu.
— W straszną grę wdałeś się, hrabio de Lembrat-rzekł z mocą.-Zaniechaj jej, póki czas. Dowody tożsamości Ludwika istnieją, w moich zaś rękach znajduje się broń, której doniosłości nie znasz jeszcze.Jest nią testament twego ojca.
— Wprowadzono cię w błąd, mój Cyrano, jak nas wszystkich. Ten człowiek nie należy do rodziny de Lembrat: nadużył on twej dobrej wiary i twego dobrego serca. Ty sam, nie mając dość siły, aby oprzeć się pierwszemu wzruszeniu, ośmieliłeś bezwiednie oszusta, którego ofiarą ja paść miałem.
Wypowiedziane to zostało ze zdumiewającym spokojem. Roland de Lembrat był strasznym zapaśnikiem.
— A podobieństwo Ludwika do ojca?-nacierał kipiący gniewem poeta-a piśmienne dowody? Cóż na to powiesz?
— Nic zgoła — zakończył zimno Roland. — Wykryłem i udowodniłem oszustwo; do pana starosty należy wymierzyć winowajcy sprawiedliwość.
— A! to i pan starosta do dzieła należy? Winszuję ci, Rolandzie — wszystkoś umiał przewidzieć i przygotować.
Na te słowa wystąpił czcigodny Jan de Lamothe I z zaDowoleniem wewnętrznem, którego nie starał się ukrywać, wyrzekł:
— Tak, mój panie, wszystko zostało przewidziane. Nic nie ujdzie wzroku sędziego — słyszysz pan? — nic! Pomyśl pan nad tem. Od trzech dni uprzedzony przez pana de Lembrat, pracowałem w pocie czoła, aby zburzyć, coś pan zbudował. Powiodło mi się. Poleciłem uwięzić i poddać badaniu pańskich wspólników.
— Moich wspólników! — wrzasnął Cyrano.— Przez Boga żywego! mości starosto, okiełznaj swój język, jeśli nie chcesz, abyśmy się na serio pogniewali z sobą!
Przed groźnym gestem wojowniczego autora „Podróży na księżyc“ Jan de Lamothe uważał za właściwe cofnąć się kilka kroków wtył.
— Powoli, panie de Bergerac-zaśpiewał, przedzieliwszy się od poety wystarczającą przestrzenią — ja, mój panie, nie jestem awanturnikiem. Mnie nie przezywają „Kapitanem Czartem.“ Mogę przedstawić panu dowody, że hrabia de Lembrat postąpił, jak mu obowiązek honoru nakazywał postąpić.
—I jakież to dowody, mości sędzio?
— Zeznania świadków.
—Jakich świadków?.
— Ben Joela i jego siostry.
— Ach, Ben Joela! — wykrzyknął radośnie Manuel — jestem ocalony!
Cyrano krzyknął nań z gniewem:
— Dzieciaku naiwny! — nic-że nie pojmujesz?
Manuel w istocie nic zgoła nie pojmował. Nie domyślał się on nawet, jak głęboka jest przepaść, do której go wtrącono.
Otwarły się drzwi, do salonu wprowadzono Ben Joela i Zillę. Manuel postąpił kilka kroków ku nim.
Ale nagle, spotkawszy ich spojrzenia, zadrżał, stanął w miejscu i pobladł śmiertelnie.
Twarz Ben Joela była pokryta chmurami, jak niebo jesienne; twarz Zilli była marmurowa.
Manuel uczuł się w tej chwili całkowicie, nieodwołalnie zgubionym. Cyrano przeciwnie, zdawał się przyjmować porażkę obojętnie. Z zimną krwią rozsiadł się na krześle i śledził dalszy przebieg intrygi.
Para włóczęgów zatrzymała się na progu.
— Zbliżcie się — i mówcie prawdę.
Ben Joel obiegł badawczem spojrzeniem całą grupę, potem lisim krokiem przypełznął do stolika, gdzie królował Jan de Lamothe, i pełnym uniżoności głosem odpowiedział: I
— Jego wielmożności, jasnemu panu staroście wiadomo już, że wyznawszy przed nim całą swą winę, nie potrzebuję obawiać się jego surowego sądu.
— O tem później, Czy znasz tego człowieka?
Cygan obróci się do Ludwika, którego wskazał mu starosta.
— Znam — odrzekł poprostu — to mój towarzysz Manuel.
— Bardzo dobrze: — ta szczerość będzie ci policzona. Opowiedz teraz tym panom z tą samą otwartością, z jaką czyniłeś wyznanie przede mną: co cię skłoniło do przedstawienia tego Manuela za młodego Ludwika de Lembrat?
— Tak, nicponiu, wyznaj to głośno — wtrącił Roland — bo ja to głównie padłem ofiarą twoje; nieuczciwości.
Opryszek odpowiedział tonem swobodnym prawie lekkim:
— Ach, jasny panie, czyn mój łatwo da się usprawiedliwić. Przypadek zbliżył mnie do pana de Bergerac, gdy zaś dostrzegłem, że pan de Bergerac, na zasadzie pewnych szczególnych okoliczności, domniemywa się w Manuelu wicehrabiego Ludwika de Lembrat, postanowiłem skorzystać z jego omyłki, aby zapewnić świetny los jednemu ze swych towarzyszów, o którym wiedziałem, że mnie przypuści do udziału w zyskach.
Ludwik, przybity do ziemi zeznaniem Ben Joela, zaczynał już wątpić sam o sobie.
— Piekielna maszynerja! — nie mógł powstrzymać się od zauważenia Jan de Lamothe.
Cyrano, który siedział dotąd w zupełnem milczeniu, przy ostatnich słowach cygana podniósł się i, stając przed nim, groźnie zawołał:
— Kogo ty chcesz wywieść w pole, Egipcjaninie przeklęty? To musi być wyjaśnione.
Brat Zilli zgiął się z uniżonością, nieco ironiczną,przed pytającym i odrzekł:
— Mówię świętą prawdę, jasny panie.
— Kłamiesz! — wykrzyknął wówczas Ludwik, wychodząc na chwilę z odrętwienia. — Czyż nie masz w ręku dowodów, stwierdzających moje po chodzenie?
— Prawda! — poparł przyjaciela Cyrano — odnośne świadectwo zapisane jest w księdze rodu starego Joela, Zapamiętaj to, mości starosto.
Jan de Lamothe uśmiechnął się znacząco i zapytał:
— Czyś pan widział, panie de Bergerac, księgę, o której mówisz?
— Nie.
Starosta wzruszył ramionami i zwracając się do Ludwika, powtórzył:
— A może pan ją widziałeś? — Nie widziałem — wyznał młodzieniec, pechylaiąc głowę — tak często wszakże mówiono w mojej obecności, i to wówczas, gdym w sprawie tej nie był zgoła zainteresowany, że nie mogłem wątpić o jej istnieniu.
— Księgi tej przerwał starosta, nie zwracając najmniejszej uwagi na dowodzenie Ludwika — nie widziałeś pan i widzieć nie mogłeś, gdyż księga ta nie istnieje.
Zkolei zmieszał się i Cyrano, Ale wystarczyła mu jedna chwila do otrząśnięcia się z tego przykrego uczucia. Nie wątpił na chwilę o tożsamości Ludwika de Lembrat i wyrzucał już sobie nawet to przemijające zmieszanie, łatwo zresztą zrozumiałe wobec tak osobliwych powikłań.
Raz jeszcze natarł na Ben Joela, którego nikczemność i ujęte w system łotrowstwo teraz dopiero ukazały mu się w świetle właściwem; i wstrząsnął go silnie za ramię.
— Alboż to prawda? — zagadnął cygana, nie dając wiary oświadczeniu starosty.
— Prawda — odrzekł łotr, nie zmrużywszy oczu, Roland triumfował.
W tej chwili rozstrzygającej nie zawiódł go żaden ze środków, na które liczył.
— Widzicie, panowie — szydził hrabia, zwracając się do swych gości — na jak nędznej podwalinie ten gmach kłamstwa został wzniesiony. W istocie, postąpiłem w tej sprawie jak skończony szaleniec, zadowoliłem się słowem honoru awanturnika i włóczęg. Na szczęście, wszystko jest jeszcze do odrobienia i łatwowierność, której padłem ofiarą nie będzie zanadto wiele kosztowała.
— O Sawinjuszu! — jęknął Ludwik, ściskając rękę przyjaciela — przeklęty niech będzie dzień, w którym wyrwałeś mię z nieświadomości!
— Jeszcze jedno pytanie-odezwał się nagle starosta, zaciekawiony w swych sądowych dochodzeniach, zwracając na siebie uwagę Ben Joela oraz jego sąsiadów.-Znaną ci jest historia porwania wicehrabiego Ludwika i Szymona Vidala, syna ogrodnika?
Ben Joel uczynił głową ruch potakujący.
— Tak więc, ten, którego nazywasz Manuelem, jest to w rzeczywistości?...
— Szymon Vidal.
— A cóż się stało z drugiem dzieckiem ukradzionem? Co się stało z Ludwikiem?
— Z Ludwikiem? — powtórzył cygan, cokolwiek zmieszany. — Ludwik, mając lat osiem, umarł w obozowisku mego ojca. To wszystko, co wiem o nim,jasny panie.
— Musisz wszakże jeszcze coś wiedzieć.
— Co takiego?
— Musisz wiedzieć — nalegał sędzia, -czy twój przyjaciel Manuel obmyślał wraz z tobą te piękne ambitne plany?
Zaskoczyło to łotra niespodziewanie. Namyśla się, co odpowiedzieć. Coś, jakby głos sumienia, za gadało we wnętrzu jego duszy; usłyszał też cichy głos Zilli, która szepnęła mu do ucha:
— Nie gub go!
Jednocześnie hrabia de Lembrat, przechodzą mimo niego, rzekł półgłosem:
—Pamiętaj!
Ciągniony w tę i w ową stronę, cygan nie wiedział przez chwilę, kogo posłuchać. Wszystko doradzało mu oszczędzać interesu Rolanda, obawiał się jednak narazić sobie Zillę, której jedno słowo, zgubić go mogło.
— Odpowiadaj-że — zgromił go starosta. — Czy Manuel był powiernikiem i wspólnikiem twoich zamysłów?
Surowy głos sędziego był tem ostatniem ziarnem piasku, które, rzucone na pełną już szalę, przechyla ją. Pod działaniem tego głosu Ben Joel wybrał, prawie bezwiednie, drogę przeciwną tej, na którą ciągnął go głos sumienia i Zilli.
— Tak — odrzekł — Manuel był moim wspólnikiem.
— Nędzniku! — zaryczał wicehrabia, nie panując już nad sobą — znów bezczelnie skłamałeś! Kłamiesz wciąż! Kłamiesz każdem słowem swojem! Ach, Zillo! moja siostro, moja dobra, poczciwa Zillo! Powiedz im, że są ofiarą błędu i podejścia! Ty znasz mnie, Zillo; ty wiesz, że nie byłbym zdolny do zarzucanej mi podłości!
Zilla ściągnęła brwi, gdy z ust jej brata wybiegło słowo, oskarżające Ludwika. Teraz, gdy Ludwik przemówił, czoło jej stało się napowrót gładkie i surowe, i głosem zimnym, nie podnosząc oczu na mówiącego, rzekła:
— Nie były mi zupełnie znane projekty ani brata mego, ani twoje. Nie mogę tu nikogo ani oskarżać, ani bronić.
Zaraz też w głębi duszy pomyślała: „Spadł już dość nisko; teraz może już mnie kochać.“
Ludwik chciał przemówić. Starosta zatamował mu głos, odzywając się surowo:
— Manuelu, jesteś oskarżony i dostatecznie, jak sądzę, przekonany o nieprawne przywłaszczenie sobie nazwiska i tytułów wicehrabiego Ludwika de Lembrat.Odprowadzony zostaniesz do więzienia, aby tam oczekiwać orzeczenia sprawiedliwości.
W tejże chwili dał znak.Drzwi otworzyły się ponownie i wkroczył przez nie dowódca straży miejskiej w towarzystwie kilku uzbrojonych pachołków.
— Jakto? do więzienia? — ujął się gwałtownie wzburzony Cyrano. — A! na Boga i wszystkich Świętych! Komedię posunięto za daleko!
— Milczenie! — rozkazał starosta.
A strażnikowi rzucił:
— Czyń swą powinność!
Dowódca straży zbliżył się do Ludwika i zażądał od niego szpady.
Młodzieniec, którego odwaga całkowicie już się wyczerpała, rzucił się w objęcia Cyrana, potem, powstrzymując z wysiłkiem łzy gniewu i wstydu, które mu się do oczu cisnęły, odpiął szpadę i wręczył ją Sawinjuszowi, nie chcąc oddawać wprost przedstawicielowi władzy starościńskiej.
Cyrano natomiast odzyskał spokój. Ruchem prawie uprzejmym podał dowódcy szpadę Ludwika, i głosem, w którym nie było i śladu wzruszenia, oświadczył:
— Ta szpada, cokolwiek o niej mówią ludzie, jest szpadą szlachcica. Bądź pan łaskaw obchodzić się z nią z szacunkiem, Co do ciebie zaś, mości starosto — dodał z rycerską swobodą — dowiedz się, że ja jeszcze nie wypowiedziałem w tej sprawie ostatniego słowa, choć pan już je wygłosiłeś.
Potem szerokim ruchem wyciągnął rękę do Manuela, który uścisnął ją energicznie.
— Idź, młodzieńcze, bez trwogi odprawiać swój czyściec — zakończył, — Nie zapominaj, że ja jestem wolny i że trzymam klucze do nieba.
Wygłosiwszy to zdanie, może nazbyt krasomówcze, przyjaciel Ludwika wykręcił się na swych wysokich napiętkach, ku wielkiemu zdumieniu Rolanda i starosty, dziwiących się, że tak filozoficznie przyjmuje następstwa tej przygody.
Tymczasem Ludwik znalazł sposobność zbliżenia się do Gilberty.
— Żegnam panią — wyjąkał głosem złamanym.
— Zapomnij o mnie. Życie moje zamknięte.
Kurcz ścisnął mu gardło.. Obawiając się wybuchnąć płaczem, okazać słabym i małodusznym, wybiegł z salonu szybkim krokiem, nie patrząc na nikogo. Straż starościńska pośpieszyła za nim.
— Ach, ojcze! — wykrzyknęła z boleścią Gilberta, posuwając się w ramiona margrabiego de Faventines — ja kocham go! kocham!
— Milcz, nieszczęśliwa! — zgromił ją starzec, — Twoje łzy są zniewagą dla hrabiego.
Dziewczyna wyprostowała się, dumna, zacięta, nieubłagana.
— Dla hrabiego? I cóż mnie hrabia obchodzi! Nie poślubię go!
Na margrabiego przyszła teraz kolej przybrania postawy niezłomnej.
— Poślubisz — rzekł z mocą. — Przyrzekłem i wymagam tego.
W chwili, gdy wynoszono mdlejącą Gilbertę i gdy Ben Joel wymykał się ostrożnie z Zillą, pod opieką Rolanda, ten, którego nazywano Kapitanem Czartem i który podczas tej całej sceny zdawał się nie usprawiedliwiać niczem swego przezwiska, zachowując się prawie zupełnie biernie, Cyrano jednem słowem, pochylił się do Rolanda de Lembrat i rzekł z uśmiechem:
— To był wspaniały sztych, przyjacielu Rolandzie, Ale teraz zobaczysz odparowanie.
Hrabia de Lembrat wstał.
— Kochany Cyrano — wyrzekł — rozumiem twą urazę, ale, doprawdy, nic na to nie umiem poradzić.Zwolnij mnie łaskawie od tłumaczenia się, które zresztą jest mi obojętne, i od usprawiedliwiania się, któreby mnie nie przekonało.
— Cierpliwości, Rolandzie! Nie chcę mówić z tobą w obecności twych przyjaciół, Będziesz mi wdzięczny za tę okoliczność.
— Wdzięczny? — zaśmiał się hrabia.
— Tak; ale wierz mi, że lepiej będzie, gdy się tymczasem na tym punkcie zatrzymamy. Niebawem będziesz wolny; wówczas też będziemy mogli rozmówić się otwarcie...jeśli naturalnie zgodzisz się na to.
— Aby ci dogodzić, gotów jestem pożegnać swych gości.
— Nie śpieszy mi się zbytnio. Poczekam.
W godzinę później salony pałacu przy ulicy Ś-go Pawła były puste, Uwięzienie Ludwika położyło koniec zabawie i każdy zrozumiał konieczność prędkiego wyniesienia się do domu.
— Przejdźmy do mego gabinetu — rzekł Roland do Cyrana — będziemy tam mogli swobodniej rozmawiać.
Rinaldo, który już powrócił do domu, wziął świecznik i udał się naprzód, oświetlając drogę rozmawiającym, Gdy weszli do gabinetu, Roland odprawił służącego.
— Czy jesteśmy zupełnie sami? — zapytał Cyrano.
—Tak. Lecz naco ta wielka tajemniczość?
— To, co ci mam powiedzieć, nie powinno być słyszane przez nikogo więcej, prócz nas dwóch, Wymaga tego twoja godność?
— Moja godność?
— Tak, a zarazem twoja miłość własna, Dla twego dobra jedynie wymagam jak największej ostrożności, gdyż co się mnie tyczy, zwłaszcza po tem, co tu zaszło, mało mnie obchodzi, czy ktoś z wytężonem uchem czai się za obiciem twego pokoju.
— Kto miałby nas podsłuchiwać? Na jakiej zasadzie opierasz to podejrzenie?
— Na dowodach niezwykłego zaufania, jakiem zdajesz się obdarzać Rinalda.
— Pozbądź się swych obaw, Nikt nie usłyszy tego, co się tu powie, Mów zatem, Co masz mi do wyjawienia?
Oblicze Cyrana, aż dotąd zupełnie spokojne, w jednej chwili zmieniło wyraz. Oczy poety zabłysły, usta wykrzywiły się najwyższą wzgardą — i głosem ostrym, tnącym jak ostrze miecza, rzucił on:
—Przedewszystkiem mam ci do wyjawienia, że jesteś nędznikiem!
Roland porwał się wściekły z gniewu.
— Panie!
Szlachcic ujął go za ramię i, ściskając energicznie, wyrzekł:
— Zwolna, zwolna, mości hrabio, Nie obrażaj się.Straciłeś do tego prawo.
— Znów obelga! — krzyczał Roland.— Czyś pijany, Bergeraku?
— Wiesz dobrze — odparł śmiało Cyrano — że wina wcale nie piję, Ja nie jestem pijany, ale ty, bratku, stchórzyłeś i usiłujesz miną nadrabiać.
— Stchórzyłem? Z jakiego powodu miałbym stchórzyć?
— Bo drżysz przed następstwami własnych czynów, Zgadujesz, że zamierzam ocalić Ludwika, a jego ocalić znaczy: ciebie zgubić.
— Znów ten Manuel — odezwał się wzgardliwie hrabia.— Nigdyż nie przestanie obijać mi się o uszy to liche imię?
— Do djabła! Jesteś bardzo wymagający i uszy bardzo masz delikatne, mój panie! Bierzesz się jednak do rzeczy bardzo niezręcznie. Robotę twoją widzi się, jak na dłoni. Chciałeś oszczędzić sobie ciężarów, jakie sprowadził na ciebie powrót brata i wymyśliłeś w tym celu marną komedję,zapominając, że ja tu jestem i że w każdej chwili mogę rolę w niej przemienić. Gdybym był chciał uczynić to przed godziną, musiałbyś przy wszystkich żebrać mego przebaczenia i krwawemi łzami opłakiwać swą zdradę.
— Ty zmusiłbyś mnie do tego?
— Ja.Wiadomo ci dobrze, nieprawda, że Manuel, że Ludwik raczej, jest twoim bratem. Naco tu grać komedię? Nikt nas nie słyszy.
— Skończmy to już raz, Bergeraku. Ta rozmowa przykrość mi sprawia.
— Od ciebie tylko zależy skrócić ją.
— W jaki sposób?
— Uznaj prawdę, Oddaj Ludwikowi co mu się należy!
— Ludwik nie żyje!
— Ech! wiesz równie dobrze, jak ja, że to nieprawda, Przekupiłeś tego łotra Ben Joela i za garść złota wyrecytował on głośno lekcję, której go po cichu wyuczyłeś.
— Zapłacisz mi za te obelgi, Bergeraku.
— Ile tylko zażądasz. Ale wpierw ukończyć musimy swą rozmowę. Księga, w której zapisano dowód tożsamości Ludwika, znajduje się w twoich rękach — przyznaj.
— Ben Joel oświadczył VI twojej obecności, że ta księga nigdy nie istniała.
— Istniała i istnieje. Być może zresztą, że jej nie posiadasz, gdyż ten zbój jest zarazem szczwanym lisem. który nie pozbywa się łatwo tak drogocennego dowodu. Ale w takim razie tę książkę ja będę posiadał.
Roland śmiać się zaczął.
Cyrano powtórzył z naciskiem:
— Tak lub inaczej, polubownie lub przemocą zdobędę ją — bądź tego pewny.
Taka pewność siebie brzmiała w tych słowach, że śmiech zamarł na ustach hrabiego.
— Skończywszy z tą kwest ją — podjął Cyrano — pogadamy teraz, jeśli pozwolisz, o tobie, W tym głównie celu tu przyszedłem.
— O mnie?
— Tak. Nadeszła chwila, w której wypada opowiedzieć ci pewną historyjkę, tak dalece dla rodziny de Lembrat zajmującą, że ojciec twój zadał sobie pracę opisania całej własną ręką.
— Nie znam tego pisma.
— Byłoby lepiej dla ciebie, żebyś go nigdy nie poznawał. Ale silne choroby wymagają silnych leków.
— Jakiż wstęp rozwlekły! Możnaby sądzić, że zabierasz się do wygłoszenia wyroku na mnie.
— Kto wie? — rzekł tajemniczo Cyrano.
I głosem dobrotliwym, któremu dodawał szczególnego znaczenia uśmiech ironiczny, dodał:
— Usiądź, Rolandzie. Zdaje mi się, że drżysz?
— Dziękuję — odparł oschle hrabia, odsuwając kolanem podane sobie krzesło.
— Jak chcesz, Słuchaj zatem. Opowiadanie moje zmieni niewątpliwie cały porządek twych myśli i projektów.
Roland wzruszył ramionami i przybrał minę zniecierpliwioną.
— Zaczynam — rzekł poeta.
— Hrabia de Lembrat, twój ojciec — Cyrano położył umyślny nacisk na ostatnie słowa — był magnatem nadzwyczaj dbałym o świetność swego rodu i pragnął najbardziej, aby ten ród odżył i utrwalił się w jego potomkach. Szlachetne to pragnienie ani słowa. Tymczasem, po dziesięciu latach małżeństwa, żona hrabiego nie obdarzyła go jeszcze przyszłym dziedzicem imienia i majątku, Najuczeńsi lekarze, wezwani na naradę do zamku Fougerolles, oświadczyli nareszcie, że pani de Lembrat nigdy nie doświadczy rozkoszy macierzyństwa.
Trzeba było zgodzić się z losem; ród de Lembrat miał wygasnąć!
Zaczyna cię to zajmować — nieprawda?
— Mów dalej — odrzekł krótko Roland.
— Ród de Lembrat miał wygasnąć, i cała prowincja była stąd smutkiem przejęta, gdy niespodzianie, wbrew wszelkim przewidywaniom, hrabia rozgłosił z triumfem, że żona jego spodziewa się potomka. W kilka miesięcy później odbyły się chrzciny tęgiego chłopca. Otóż, chcesz wiedzieć, skąd się wziął ten mały zuch, któremu przeznaczone były wszystkie świetności magnackiego rodu? Z nędznej lepianki jednego z poddanych hrabiego, postrzygacza baranów, nazwiskiem Jakób Rogacz.
— Niedorzeczna bajka! — spróbował zadrwić hrabia.
— To nie bajka, broń Boże, lecz najoczywistsza prawda, spisana ręką twego ojca i jego podpisem stwierdzona. Hrabia de Lembrat, słuchając jedynie podszeptów dumy, postanowił chwycić się podstępu, Powiedział on sobie: „Moje rodowe nazwisko zabłyśnie jeszcze wśród świata, naprzekór Bogu i naturze“, I w najściślejszej tajemnicy kupił od owczarza dziecko, kazał wynieść się jak najdalej jego prawemu ojcu i jego prawej matce — którzy zmarli następnie we Włoszech — i starał wmówić w siebie, że to jego własna krew płynęła w żyłach nowonarodzonego. Tem dziecięciem był Roland de Lembrat — byłeś ty!
— Oszczerstwo! — krzyknął Roland, odchodząc od siebie z bólu i wściekłości. — Bezcześcisz pamięć mego ojca!
— Rzecz jest ciężka do zniesienia — ciągnął spokojnie Cyrano — przyznaję to najzupełniej. Pomiędzy szlachetnie urodzonym hrabią a nikczemnym postrzygaczem baranów leży przepaść, Kończę jednak.
W pięć lat po przybyciu fałszywego syna, hrabina, tym razem zadając rzeczywiście kłam przewidywaniom lekarskim, uczuła się w stanie błogosławionym i dała życie Ludwikowi, lub Manuelowi, jeśli cię to imię mniej niepokoi, Łatwo odgadnąć wynikłe stąd zamieszanie — żal hrabiego, wyrzuty sumienia, obustronne wymówki. Cofnąć się jednak było już niepodobieństwem. Trzeba było wypić piwo, którego się nawarzyło. Hrabia pozwalał wzrastać obok siebie obu chłopcom, zamyślając zczasem zaznaczyć między nimi różnicę. Ciąg dalszy jest ci znany, Ludwik został porwany przez bandę cyganów, i zrozpaczony hrabia, zwątpiwszy, aby go mógł kiedykolwiek odnaleźć, miał przed śmiercią tę przynajmniej pociechę, że w przysposobionym synu pozostawi następcę. Jednakże, wszystko przewidując i chcąc zabezpieczyć los prawego syna na wypadek gdyby się zjawił, napisał własnoręcznie wyznanie, o którem ci mówiłem, i mnie powierzył drogocenny ten dokument-w którym mieści się także rozporządzenie, dotyczące ostatniej jego woli.
Roland wpatrywał się w mówiącego ze zdumieniem, którego nie starał się już nawet pokrywać.
— Uspokój się — dodał Bergerac — w akcie tym, po szczegółach, wyjaśniających twoje stanowisko, powiedziano, że gdyby odnalazł się Ludwik,będziesz obowiązany oddać mu połowę majątku rodzinnego. Hrabia de Lembrat był człowiekiem sprawiedliwym; nie chciał on uczynić cię niewinną ofiarą podejścia, do którego wmieszany zostałeś nieświadomie.
— Och! szatanie! — wykrzyknął Roland — czynisz sobie igraszkę z najtkliwszych moich uczuć, i usiłujesz wyzyskać moją dobrą wiarę. Nie uda ci się to jednak. Czyż możesz przypuszczać, aby mój ojciec postępował, jak twierdzisz? gdyby zaś tak było, to czyż możliwe jest, aby pozostawił piśmienny dowód swego oszukaństwa?
— Ten dowód istnieje; zapewniam cię słowem honoru.
— Pokaż go!
— Na nieszczęście, nie posiadam go u siebie.
Obawiając się jakiej złej przygody, powierzyłem go w ręce przyjaciela. Gdybym umarł, te ręce potrafią zrobić użytek ze skarbu, który im oddano do przechowania.
Ostatnie słowa, oddalające groźbę natychmiastowego niebezpieczeństwa i pozostawiające trochę miejsca na wątpliwości, przywróciły Rolandowi poprzednią pewność siebie.
— A zatem — przemówił — cóż zamierzasz uczynić?
— Nic, jeśli zgodzisz się na uznanie praw Ludwika. W razie przeciwnym, zamierzam udać się po testament hrabiego de Lembrat i dać mu rozgłos potrzebny.
— Wyznaj, Cyrano, żeś liczył na swój dowcip autorski, który, trzeba stwierdzić, stoi na wysokości twej odwagi, aby mnie odwieść od tego, co nazywasz niesłusznie zdradą. Jestem gotów za śmiałość swą dać ci zadoćuczynienie ze szpadą w ręku, nie waham się jednak oświadczyć ci, że nie wierzę w owo rzekom wyznanie mego ojca.
— Nie wierzysz w nie?
— Nie, bo gdyby to było prawdą, nie zaś powiastką, wylęgłą w twojej poetyckiej wyobraźni, nie oszczędzałbyś mnie tam, w salonie, i ujawniłbyś przy wszystkich moją hańbę, aby nie dopuścić do uwięzienia Manuela.
— Jeśli pozwoliłem, aby uwięziono Ludwika, wiedziałem, co czynię. Było to niezbędne.
— Niezbędne? — powtórzył hrabia zaciekawiony.
— Niezbędne dla jego bezpieczeństwa.
— Nie rozumiem cię.
— Ale ja rozumiem siebie i to mi wystarcza. O! poznałem ja cię teraz do gruntu, hrabio Rolandzie! Pozostawić Manuela na wolności, wówczas gdybym ja wyruszył po testament, znaczyłoby to: odsłaniać jego piersi na wszystkie pociski losu.
Pchnięcie sztyletu dużo czasu nie zabiera. Lepiej i bezpieczniej Manuelowi w więzieniu. Uwięzienie brata chroni cię od pokusy, a być może, iż oszczędza ci wyrzutów spełnionej zbrodni.
— Uważasz mnie za zdolnego do morderstwa?
— Po tem, com widział-oświadczył Cyrano bez ogródek-uważam cię za zdolnego do wszystkiego.
— O! tym razem — ryknął hrabia — żądam zadośćuczynienia za obelgę.
— Bić się z tobą nie będę, Mam ważniejsze cele przed sobą. Nie potrzebuję wstydzić się, ani żałować tego, com powiedział. Oparłem słowa swe na dowodach. Nareszcie, gdybyśmy bili się z sobą, zabiłbym cię — a to byłaby dla ciebie wygrana!
Zaciśnięta pięść Rolanda uderzyła z wściekłością o stojący przy nim stolik, Czuł się miażdżonym przez zimną krew przeciwnika.
— Niech i tak będzie — syknął przez zaciśnięte zęby, — Idź, dokąd chcesz; czyń, co ci się podoba.Potrafię unicestwić wszystkie twe natarcia.
— Czy to ostatnie twoje słowo?
— Ostatnie.
— A więc — tem gorzej dla ciebie, Księga Ben Joela i testament twego ojca wystarczą mi do powalenia cię o ziemię.
— O! bądź pewny, że księgi nie dostaniesz!
— Ach! ach! — zawołał Cyrano triumfująco. Przyznajesz zatem, że księga istnieje!
Roland zagryzł usta aż do krwi, spostrzegając za późno błąd popełniony.
Chciał coś odpowiedzieć — Cyrano nie dał mu na to czasu.
— Dość już się dowiedziałem — rzucił na odchodnem. -Do dzieła teraz, Ben Joel pierwszy; ty zaraz po nim.
Po odejściu Cyrana hrabia stał przez pewien czas nieruchomo, rozmyślając nad trudnościami położenia.
Zbyt dobrze znał poetę, aby mógł wątpić o prawdzie tego, co odeń usłyszał.
To niespodziane wyznanie zadało śmiertelny cios jego dumie i ukazało mu przepaść poniżenia i hańby, w którą wtrącić go może jedno słowo Bergeraca.
Myśl o uwolnieniu Manuela zatarła się chwilowo w jego umyśle; zaprzątnięty był całkowicie sprawą osobistego zabezpieczenia się, Trzeba było przedewszystkiem uniknąć, za wszelką cenę, skandalu rozpraw publicznych; trzeba było następnie powstrzymać Cyrana od zamierzonych kroków, wytrącić mu broń z ręki i uczynić go nieszkodliwym.
Powziąwszy to postanowienie, Roland, mało skrupulatny w wyborze środków, przywołał gwałtownie Rinalda. Ten ostatni, każdej chwili gotowy na usługi swego pana, przybiegł natychmiast.
— Czy pan hrabia, broń Boże, niezdrów?-zapytał, dostrzegłszy zmienioną twarz Rolanda.
— Nie o to chodzi, Czy możesz rozporządzać Ben Joelem lub kilkoma innemi pieskami tegoż gatunku?
— Ben Joel należy do nas z ciałem i duszą. Dość grubo posmarowaliśmy go za to, Jestem pewny, że znajdzie on w potrzebie pomocników, na których również będzie można liczyć.
—W takim razie nie traćmy ani chwili.
—Co trzeba czynić?
—Musze,koniecznie — dla powodów, których znać nie potrzebujesz-dostać do rąk pewien ważny akt, spisany własną ręką mego ojca.
— Gdzie się ten akt znajduje?
— Tego właśnie nie wiem, Wiadomo mi jedynie, że otrzymał go w depozyt Cyrano i że tenże Cyrano powierzył go zkolei komu innemu.
— Do licha! To bardzo zagmatwane!
— Niema węzła tak splątanego, by nie można go było rozwiązać przy pomocy cierpliwości.
— I pieniędzy — uzupełnił Rinaldo, który nigdy nie tracił z oczu rzeczy poważnych.
— Będziesz je miał. Sprawa, którą ci powierz ma w tej chwili cztery punkty główne:
Szpiegować zręcznie Cyrana i jeśli wyruszy w drogę, dowiedzieć się, dokąd pojechał.
Nie dopuścić, aby dostał się do celu podróż.
Zdobyć pismo mego ojca, wyśledziwszy nazwisko i miejsce pobytu depozytariusza.
Odebrać Bergeracowi podstępem lub siłą dokument w razie, gdyby, wymijając wszystkie zasadzki i zwalczając wszystkie przeszkody, przyszedł on do jego posiadania.
—Doskonale. Wszystko będzie spełnione. Widzę jednak, że pan hrabia przygotował mi tym razem twardy orzech do zgryzienia. Kapitan Czart nie tak łatwo wziąć się daje. Zna on różne diabelskie sztuczki, wskutek których kto z mm zadziera, bardzo skórę swą ryzykuje.
Zabobonny prostaku! — wykrzyknął hrabia z gniewem, — Boisz się go zatem?
—Niech się pan hrabia me gniewa, Być może, iż się boję, ale znam swą rzecz i skutecznie usłużę panu hrabiemu ze swem prostactwem, niż niejeden zbir ze swą szpadą.
—Będziesz miał zresztą do pomocy Ben Joela i jego szajkę.
— Biorę to naturalnie w rachunek. Kiedy zabieramy się do dzieła?
— Natychmiast.
— To znaczy jutro rano, gdyż o tej godzinie Bergerac, choćby był najwścieklejszy, wychrapuje w najlepsze.
— Zgoda na jutro. Ja ze swej strony zajmę się, aby ten Manuel został osądzony w skróconym terminie; gdybym zaś uważał, że sprawiedliwość starosty posuwa się zbyt opieszale.
Nie dokończył. Złowrogi uśmiech prześliznął się po jego bladych wargach. Roland przygotowany był sięgnąć uzbrojonem ramieniem do najskrytszej, ciemnicy więzienia Chatelet i ugodzić w bezbronną pierś Ludwika.
— Ech! — wtrącił poufale fagas — czyżby to jeszcze szło o tego lalusia, wicehrabiego?
— Cóż to, mości Rinaldo, odważasz się badać mnie?
Sługus zaczerwienił się i z przesadną uniżonością spuścił oczy w ziemię.
Idź — zakończył hrabia-i nie staraj się wiedzieć więcej, niż potrzeba. Masz tu zasiłek dla dodania odwagi swym ludziom.
Roland zanurzył rękę w szufladzie florenckiego kantorka, wytwornie wykładanego kolorowemi kamykami, słoniową kością i masą perłową—i wydobył garść złotych pieniędzy, które, nie licząc, rzucił na stół przed Rinalda.
Włoch ukrył pośpiesznie złoto w swej kiesce ił posłuszny skinieniu ręki swego pana, zabrał się do odejścia. Odchodząc, rzekł jeszcze:
— Jutro wieczorem będę miał zaszczyt zawiadomić pana hrabiego o wyniku swych wstępnych poszukiwań. Teraz idę obmyślać plan działania.
Switało już, gdy Roland kładł się do łóżka. Napróżno jednak przyzywał snu; na jedną chwilę nie mógł się uspokoić.Dźwięczał mu nieustannie w uszach przenikliwy głos Cyrana, a nazwisko prawdziwego ojca, Jakóba Rogacza, postrzygacza baranów, występowało wciąż przed jego oczyma, wypisane ognistemi głoskami na ciemnej ścianie pokoju.
W tymże czasie Cyrano „wychrapywał w najlepsze“, wedle wyrażenia Rinalda. To też wstał o wczesnej godzinie, doskonale wywczasowany i z potrzebnemi do dalszych zapasów siłami.
Zaraz po przebudzeniu przywołał Sulpicjusza, który spał w obocznym pokoju.
Sekretarz przetarł oczy i podniósł się, podśpiewując, co było niezawodnym znakiem złego humoru, spowodowanego zbyt wczesnem przebudzeniem.
— Młodzieńcze — rzekł Cyrano — nie poto cię zbudziłem, abyś machał piórem, utrwalając na papierze ody, ronda i ballady. W tej chwili idzie o co innego. Niech sobie czernidło wysycha w kałamarzu, ty zaś zdejmij ze ściany jaki uczciwy rapier.
— Znów pan idzie bić się? — zapytał pisarz.
— Bynajmniej, ale będziesz mi towarzyszył w pewnej małej wyprawie, ponieważ zaś umiesz wypisywać równie zręczne zygzaki szpadą,jak piórem, więc nie zawadzi, abyś poparł mnie kilkoma młyńcami, gdy się znajdzie do tego okazja.
Oczy Sulpicjusza Castillana zabłysnęły. Pisarek ten miał duszę rycerską i lubił namiętnie wszelkie wyprawy, połączone z niebezpieczeństwem. To też przybrał natychmiast minę zafrasowaną: zły humor jego ustąpił w jednej chwili jak na skinienie czarnoksięskiej laski.
Z rozwieszonego na ścianie arsenału poety wybrał doskonały oręż, o delikatnem ostrzu, a szerokiej gardzie i, zgiąwszy go kilkakrotnie na posadzce dla wypróbowania hartu i giętkości, wsunął do pochwy przy swym pasie z bawolej skóry.
— Na Herkulesa! — zawołał Cyrano — dzielnie wyglądasz w tem przystroeniu, mości Castillanie, a dobra mina bardzo przydać ci się może, gdyż idziemy brać szturmem ładną dziewczynę, a przynajmniej jej mieszkanie.
— Nacóż w takim razie wojenny rynsztunek?
— Przy ładnej dziewczynie może łatwo znaleźć się kilku zawalidrogów z giętkiem żelazem w silnej łapie.
— Rozumiem. Czy zaraz wyruszamy, mistrzu?
—Wyruszamy, dziś wieczorem. Ciemność, mój synku jest pewniejszą od dnia powiernicą tajemnic.
Jeżeli zajdzie potrzeba wymienienia kilku szturchańców, lepiej, że się to odbędzie pociemku, bez niepotrzebnego kłopotania pachołków miejskich i gorszenia statecznych mieszczan. Idź pogapić się trochę w stronę Nowego Mostu; ja tymczasem pójdę powiedzieć dzień dobry jegomości panu Janowi de Lamothe, naszemu drogiemu kochanemu, czcigodnemu staroście, którego niech dziś jeszcz wszyscy diabli porwą!
Po tym dialogu, poeta i jego sekretarz, zadowoleni z siebie i weseli, wyszli razem na ulicę.
Jan de Lamothe raczył łaskawie objaśnić Cyrana, że sprawa Manuela wymaga długich dochodzeń sądowych i że prawdopodobnie przed upływem miesiąca nie wejdzie na wokandę. O tem tylko
poeta chciał się dowiedzieć.
W drodze łaski nadzwyczajnej dozwolono poecie przesłać więźniowi kartkę, w której zalecał mu on poprostu: być cierpliwym.
Stamtąd powrócił do domu, gdzie nie zastał
jeszcze Castillana.
Szlachcic zjadł śniadanie i jął pisać długi list do Jakóba Szablistego. Skończywszy, schował pismo do szuflady, z której wydostał wcale przyzwoicie zaokrąglony worek.
Sekretarz niebawem powrócił, dzwoniąc rycersko swym rapierem.
- Mamy jeszcze czas-rzekł Cyrano.—Chodźmy
na obiad pod "Śmiałe Serce"; przeczekam tam do
wieczora.
- O mistrzu! ty miewasz zawsze cudowne na
tchnienia. Zapomniałem właśnie zjeść śniadania
i głód tak mi doskwiera, że łykałbym kamienie, na
podobieństwo Saturna, ojca bogów.
Oberża "pod Śmiałem Sercem" znajdowała się
na ulicy Guenegaud, w pobliżu budy sławnego Brioché, w której zaszła opłakana scena z małpą Fagotin.
Z okien dolnego salonu, gdzie zasiedli młodzi towarzysze, widać było kawałek Nowego Mostu.
Nie bez myśli zapewne wybrał Cyrano ten dom
na poczekalnię. Z miejsca, na którem siedział, mógł
był bez trudno ci obserwować, co się działo na
zewnątrz; nie przestając też jeść i nie przerywając
rozmowy z Sulpicjuszem badał wciąż wzrokiem tę część Nowego Mostu, do której sięgały jego spojrzenia.
Zmierzchało już; niebawem postacie przechodniów, oglądane przez małe szybki oberży, poczęły wydawać się niepewnemi cieniami; niepodobna było prowadzić dalej spostrzeżeń. Nie było to widocznie po myśli Cyranowi, bo zaklął pod wąsem i, wstawszy od stołu, dał znak towarzyszowi, aby uczynił toż samo.
Wyszli obaj i, posuwając się wybrzeżem Sekwany, skierowali kroki na most Nesle. W drodze Cyrano udzielił towarzyszowi przyciszonym głosem kilku objaśnień, o które tamten nie śmiał dotąd zapytywać.
Niebawem ukazał się ich oczom Dom Cyklopa, rysując się we mgle czarną sylwetą, którą u szczytu rozjaśniało jedynym punktem świetlanym okienko Zilli.
— Jest w domu — szepnął Cyrano, — Popatrzmy trochę.
Owinięci w płaszcze, zatrzymali się o kilka kroków, pod liściastem sklepieniem olbrzymiego wiązu, który rozpościerał nad nimi pokręcone gałęzie. Można było niemal otrzeć się o nich, a jednak ich nie spostrzec, tak byli nieruchomi i jakby zlani w jedną masę z ciemnym pniem starego drzewa.
O tej porze niewielu było przechodniów w tej stronie miasta i zwykły gwar uliczny zaczynał już przycichać. Była to godzina, w której stateczni mieszczanie powracają do domu, a przedmieściowe włóczęgi, nędzarze, awanturnicy i inni kawalerowie „Pięknej Gwiazdy“ rozpoczynają swe nocne wyprawy.
Już od pół godziny Cyrano i Sulpicjusz stali na czatach, gdy nagle w Domu Cyklopa otwarto ostrożnie furtę. Wyszedł nią człowiek, za którym pośpieszyli wkrótce dwaj, czy trzej inni. Przeszli wszyscy tuż obok czatujących, spostrzegając ich jednak.
Gdy ostatni z nich wymijał Cyrana, poeta trącił łokciem towarzysza.
— Widziałeś? — zapytał, gdy już tamten znajdował się zbyt daleko, aby mógł usłyszeć.
— Któż to taki?
— To on! To Ben Joel!
— Na honor! nie mam pańskich oczów ostrowidza i nie mógłbym sprawdzić tego spostrzeżenia.
— Poznałem go wybornie i przyznam ci się, żem bardzo zadowolony z naszych czatów. Wyjście tego łotra ułatwia nam robotę. Zależało mi na tem, aby nie czynić hałasu; jakoż będziemy mogli dopełnić najspokojniej w świecie poszukiwań, którym przyświecać będą jedynie piękne oczy tej kochanej Zilli. A teraz, chłopcze, nie traćmy czasu i wejdźmy do kryjówki.
Cyrano wynurzył się z okręgu cienia, w którym przebywał na czatach, i zapukał do furty domu, zamieszkanego przez cyganów.Owinął się płaszczem tak szczelnie i tak nisko opuścił na twarz skrzydła kapelusza, że widać mu było tylko oczy. Sulpicjusz uczynił toż samo.
Dopiero po trzeciem zakołataniu otworzyła stara odźwierna. Trzymała ona w ręce lampę, którą podniosła do wysokości twarzy obu przybyszów.
Skończywszy badanie i przekonawszy się, że ma do czynienia z obcymi sobie, zabierała się do zatrzaśnięcia im furty przed nosem.
Ręka, która wyciągnęła się do niej, podając sztukę złota trzymaną delikatnie pomiędzy palcem wielkim i wskazującym, powstrzymała w jednej chwili ten ruch niegościnny.Starucha wyrwała szybko pieniądz z pomiędzy palców Cyrana;twarz jej wykrzywiła się brzydkim grymasem, który miał oznaczać uśmiech uprzejmy.
Czego życzy sobie Jego wielmożność? — spytała.
— Cóż to babo-zgromił ją poeta — trzebaż koniecznie złotgo klucza, aby ci dziób otworzyć? Chcę pomówić z Zillą!
— A co to za interes?
— To do ciebie nie należy.
— Kiedy bo Zilla nie bardzo chętnie przyjmuje nieznajomych, szczególniej o tej godzinie i kiedy jest sama.
Cyrano pobrzęknął kieską, w której złote i srebrne sztuki wydały dźwięk nader przyjemny dla ucha.
— Kiedy nieznajomi — wyrzekł — mogą ofiarować taką cenę za przysługę, której żądają, Zilla, jak mniemam, nie będzie zbytecznie liczyć się z godziną. Krótko mówiąc, łaskawa damo — dodał to nem poufale ironicznym — przybywam w celu kupienia napoju miłosnego.
—Jeśli tylko o to chodzi — oświadczyła uspokojona megera-jego wielmożność nie mogła trafić lepiej. Proszę do środka. Temi schodami raczy pan iść na górę; doprowadzą one prosto do pokoju Zilli.
Cyrano obyć się mógł wygodnie bez tych wskazówek; znał on już drogę do gniazda cyganów.
To też śmiało wstąpił na strome i brudne schody, na których Castillan potknął się i pośliznął trzy, czy cztery razy, co prowadziło tyleż klątw na Dom Cyklopa.
Wąska smuga światła, wychodząca z niedomykających się drzwi Zilli, wskazywała drogę Cyranowi, który inaczej nie potrafiłby kierować się wśród zupełnych ciemności, w jakich pogrążone było cal wnętrze domu.
Dobrawszy się nareszcie, nie potrzebował pukać, pod lekkiem bowiem naciśnięciem otworzyły się drzwi na całą szerokość i obaj przybysze znaleźli się, prawie niespodzianie, przed obliczem wróżki.
Zilla, odziana w długą tunikę z białego jedwabiu, która, modą wschodnią, otwierała się na piersiach, z obnażonemi rękoma, na których błyszczały srebrne naramienniki, mieszała zwolna zawartość małego kociołka, przystawionego do ognia.
Twarz dziewczyny, rozgrzana od ognia, była nadzwyczaj ożywiona, i kiedy jej oczy czarne, głębokie, aksamitne podniosły się na przybyszów, Castillan uczuł się jakby objętym płomieniami i wyznał pocichu, że słońce było zimne jak lód w porównaniu z temi dwiema świetnemi gwiazdami.
Zilla nie zdawała się ani przerażoną, ani nawet zdziwioną temi nocnemi odwiedzinami. Wyjęła z piecyka kociołek, w którym warzył się jakiś płyn czarniawy, odrzuciła wtył włosy, opadające jej na twarz w nieładzie i wyszła w milczeniu na spotkanie gości.
Cyrano zamknął starannie drzwi i, zrzucając płaszcz, oraz kapelusz, skłonił się przed Zillą nie bez pewnej ironii.
— Pan de Bergerac! — wykrzyknęła cyganka, której twarz śniada powlokła się nagłą bladością.
— Czy te odwiedziny dziwią cię, moja piękna? — — zapytał szlachcic. — Powinnaś była jednak spodziewać się ich.
— Dlaczego? — odrzekła śmiało Zilla, wpatrując się niezmrużonemi oczyma w poetę.
— Dlatego, że...ale pozwól łaskawie, że przedewszystkiem zabezpieczę się, aby nam nie przeszkadzano. Przyjacielu Sulpicjuszu, zamknij drzwi i schowaj klucz do kieszeni.
Młodzieniec spełnił polecenie! stanął w głębi komnaty czekając nowych rozkazów Cyrana.
— Czego pan chcesz ode mnie?-pytała Zilla, której brwi ściągnęły się majestatycznie na widok tych przygotowań.
— Nic nazbyt trudnego do spełnienia — odrzekł Sawinjusz. — Jeżeli pozwoliłem sobie zamknąć te drzwi na klucz, miałem do tego powody. Przekonałem się przed chwilą, że wchodzi się do ciebie bez opowiadania, musiałem więc zabezpieczyć się przed natrętami, których nie lubię. A teraz, moja królowo, powiem ci, poco przybyłem.
Zilla odpowiedziała tylko ruchem ręki, jakby zapraszającym do mówienia.
— Nie potrzebuję wspominać ci, że idzie tu o Manuela.
Dreszcz przebiegł całe ciało cyganki na dźwięk tego imienia, które tak wiele uczuć w sercu jej budziło, Ale twarz jej pozostała nieczuła.
—Manuel w więzieniu — mówił z naciskiem poeta — i tyś to, Zillo, tam go wtrąciła, odmawiając, za przykładem brata, wyznania prawdy.Otóż,gdy prawda kryje się di nory,trzeba ją stamtąd wyciągnąć — i to jest powód, dla którego mnie widzisz przed sobą.
— Nie rozumiem pana — odrzekła Zilla tonem lodowatym.
— A jednak to, co mówię, jest zupełnie proste.Ben, Joel utrzymywał, że Manuel nie jest bratem hrabiego, pomimo, ze poprzednio mówił do mnie o tem wręcz przeciwnie. Ben Joel zaprzeczył istnieniu rozstrzygające, o dowodu, pomimo, że poprzednio upewniał mnie, że go ma w ręku. Cóż sądzić o takiem postępowaniu? Znaczy ono poprostu, że brat twój oddał sumienie na usługi cudzych interesów i że poświęca Manuela dla jakichś zysków nieczystych.
— Nie do mnie, panie, odnoszą się te zarzuty, lecz do mego brata.
— Twój brat jest nicponiem, z którym nie chcę wcale wdawać się w rozmowę. Znam zresztą rzecz, która potrafi być wymowniejszą od Ben Joela.
— Cóż to za rzecz?
— Księga starego Joela, twego ojca. Ta księga istnieje; ta księga znajduje się tu, w tem mieszkaniu, i tę księgę ja chcę kupić od ciebie, Zillo.
Cyganka uśmiechnęła się wzgardliwie.
— Targ?-zapytała.-Ze strony Kapitana Czarta, Cyrana Nieustraszonego, groźba wydałaby mi się rzeczą właściwszą i szlachetniejszą.
— Nie walczmy na słowa, moja piękna. Przyznajesz, że ta księga jest w twojem posiadaniu?
—Nic nie przyznaję.
—W takim razie pozwolisz, że jej poszukamy.
— W moiem mieszkaniu? — Tak.
— Otóż to postępowanie szlachetne i w sam raz odpowiednie dla szlachcica.
— Niezawsze można być szlachetnym, moja miła. Kiedy przez ohydne kłamstwo gubiłaś Manuela, gdzie była wówczas twoja delikatność?
— Wyjdź pan! — krzyknęła Zilla, z piersią dyszącą od gniewu-wyjdź pan, bo za nic nie ręczę!
Przy tych słowach pochwyciła sztylet o krótkiem i szerokiem ostrzu i błysnęła nim przed oczyma poety.
— Jedno draśnięcie tego ostrza-rzekła-sprowadza śmierć natychmiastową, gdyż broń ta jest natarta gwałtowną i zabijającą, jak piorun, trucizną. Z tym sztyletem w ręce nie obawiam się pańskich szpad. Po raz ostatni zatem rozkazuję panu: wyjdź stąd!
Cyrano uśmiechnął się i ruchem szybszym, niż myśl, ścisnął dłoń Zilli w prawej ręce, lewą zaś wyjął jej z palców lekko i zręcznie zatruty sztylet, który oddał Castillanowi.
—Widzisz, najdroższa — rzekł leceważąco, jak jest gniew twój dziecinnym. Usiądź, proszę cię, spokojnie i nie przeszkadzaj nam. Gdybyś nie usłuchała, musiałbym związać cię, co, wierz mi, byłoby dla mnie prawdziwą przykrością; gdybyś zaś próbowała krzyczeć, byłbym zniewolony zakneblować ci usta, co dla dam jest rzeczą wielce nieprzyjemną.
Zilla, pokonana, upadła bezsilnie na stołek.
— A więc szukaj pan — jęknęła głosem zamierającym.
Nie spuszczając z oka Zilli, która z twarzą ukrytą w dłoniach, wsparła się o stół pełen książek, szklanych naczyń i przeróżnych drobnostek i zdawała się nie zwracać najmniejszej uwagi na to, co się dokoła niej dzieje, Cyrano i Sulpiciusz zabrali się do wywracania i obszukiwania sprzętów, nie omijając ani jednej szparki, ani jednej fałdy, ani jednego załomu, gdzie można było podejrzewać kryjówkę.
Czynność ta pochłonęła niebawem całą ich uwagę.
Cyrano, wyobrażał obie co chwila, że znajduje się już u celu poszukiwań, a za każdym razem, gdy spostrzegł zawód, siarczyste zaklęcia z ust mu się wyrywały.
Te wybuchy gniewu i niecierpliwości zdawały się nie obchodzić zupełnie Zilli. Ale podczas gdy Cyrano.dobywał ostatnich sił, aby dostać, bodajby z pod ziemi, przedmiot swych poszukiwań, prawa ręka Zilli, odjęta zwolna od czoła, wyciągnęła się na stół i pochwyciła lezący tam wąski skrawek papieru. Z tą samą ostrożnością sięgnęła po pióro i, umoczywszy je w czernidle, nakreśliła pośpiesznie na owym skrawku słów kilka. Zrobiwszy to, wsunęła papier do szklanej rurki, która znalazła się pod ręką, i wstała z miejsca w chwili, gdy Cyrano i Sulpicjusz, których poszukiwania były aż do tej chwili bezowocne, zbliżyli się do stołu, aby przeszukać szuflady.
Na ruch, uczyniony przez cygankę, Cyrano, obawiający się nowej próby oporu, skierował na nią wzrok przenikliwy.
— Szukajcie, szukajcie!-rzekła ona z uległością dość podejrzaną, — Nie przeszkodzi wam to z pewnością, gdy ja zajmę się napowrót przerwaną robotą.
I jakby pewna zgóry przyzwolenia, podeszła do ogniska, umieszczonego w rogu komnaty, gdzie zabrała się natychmiast do swych dwuznacznych czynności.
— I owszem, Zillo-rzekł Cyrano.— Jesteś teraz dziewczyną zupełnie rozsądną.
Zilla uśmiechnęła się uprzejmie. Jednocześnie odsunęła ostrożnie blachę, zakrywającą powyżej ogniska otwór, który wychodził do szerokiego kanału, wspólnego wszystkim paleniskom w Domu Cyklopa.
Przez ten otwór, prawie natychmiast zasunięty, wyrzuciła szklaną rurkę z karteczką, i błyskawica triumfu zaświeciła w jej ustach, gdy usłyszała słaby brzęk szkła, tłukącego się na dole o kamienną płytę komina.
Zaraz się wyjaśni powód jej radości.
Usłyszawszy brzęk szkła tuż przy sobie, jeden z obdartusów, śpiących w izbie noclegowej, silny drągal o cerze brunatnej, węźlastych mięśniach i czuprynie skędzierzonej,jak runo na owcy, przyczołgał się pocichu do komina,pochwycł kartkę, która wypadła ze swej szklanej koperty i odczytał ją przy świetle lampki, wlszącej u pułapu.
—Demonio!-mruknął do siebie — spieszyć się trzeba!
Poprawił na sobie łachmany, pchnął furtę i wybiegł na ulicę.
Była noc czarna. Drągal, wszystkich sił dobywając, popędził w stronę Nowego Mostu. Zbliżywszy się do rzeki, gwizdnął przeciągle, w pewien szczególny, umówiony widocznie, sposób.
Takież samo gwizdnięcie odpowiedziało mu wpobliżu. Potem nieco dalej rozległo się drugie, po drugiem trzecie i niebawem hasło to, w coraz słabnącem echu dobiegło aż do przeciwnego brzegu rzeki.
W kilka chwil później, pięciu czy sześciu ludzi otoczyło posła z Domu Cyklopa.
— Ben Joelu — rzekł ten ostatni do jednego z nich-czy wiesz, co się dzieje w twejem mieszkaniu?
— Co takiego?
— Zilla uwięziona przez dwóch napastników, a mieszkanie rabują. Siostra twoja rzuciła mi kartkę, abym przybywał z pomocą. Pośpieszaj.
— Rabusie w mojem mieszkaniu! — wykrzyknął Ben JoeL-Któżby się ośmielił?
— Zilla napisała imię Cyrano.
— Kapitan Czart! — zawołał cygan. — A! będę mógł nareszcie zapłacić mu za swą chłostę!
Opryszek pomacał głowicę noża za pas zatkniętego i począł biec, otoczony całą bandą do Domu Cyklopa.
Trwało o wszystko nie dłużej nad kwadrans, Cyrano i Castillan nie przestawali szukać. Wypróżnili wszystkie szuflady, rozpruli i wytrząsnęli poduszki, opukali mury-wszystko nadaremnie.
— Nic! nic!-powtarzał Cyrano z głuchą wściekłością.— Trzeba przetrząsnąć drugą izbę.
Spojrzał badawczym wzrokiem na Zillę, Stojąc nieruchomo w głębi komnaty utopiła ona w Sawinjuszu spojrzenie zagadkowe a niepokojące, które wzbudziło obawę w młodym sekretarzu. Nie by on lękliwy, ale przywyknął zdawać sobie sprawę ze wszystkiego, tego zaś spojrzenia nie rozumiał.
— Pomóż-że mi, leniuchu!-krzyknął nań Cyrano,zabierając się do nowych poszukiwań.
Nagle poeta wydał okrzyk radości.Pod starym kobiercem udało mu się nareszcie odkryć mały kuferek okuty żelazem, którego dotąd po wszystkich dziurach upatrywał bez skutku.
— A!-zawołał uradowany — otóż i schronienie dokumentu.
Gwałtowne poruszenie Zilli zdawało się potwierdzać jego domysł. Dziewczyna porwała się z miejsca, jakby zamierzając rzucić się na poetę, przyczem krzyczała:
— Nędzniku! nie dotykaj szkatułki!
— Słyszysz, Castillanie? — rzekł spokojnie Cyrano, usuwając ruchem prawie uprzejmym Zillę; — tym razem namacaliśmy wreszcie gniazdo. Byle tylko piękna Sybilla nie przeszkadzała nam, dostaniemy do rąk i ptaszka.
Lecz Zilla zdawała się przygotowaną do zaciętego oporu. Cyranowi przychodziło z trudnością przytrzymać ją na miejscu; Castillan tymczasem wyciągnął szkatułę na środek pokoju, aby można było wygodniej ją przeszukać.
Nagle Zilla przestała opierać się. Do uszu jej dobiegł odgłos kroków na schodach. Odgłos ten,
zpoczątku bardzo słaby, stał się po chwili wyraźniejszym. Dziewczyna nie myliła się. Kartka doszła do celu przeznaczenia: Ben Joe z bandą swą przybywał na pomoc.
Ach, panie Cyrano! — zawołała, wydzierając się z ramion szlachcica, aby przebiec na przeciwną stronę izby — nie chciałeś wyjść stąd przed chwilą, gdym tego od ciebie żądała, a teraz kto wie, czy ci się uda to zrobić, choćbyś chciał nawet!
Zaledwie wymówiła te słowa, dało się słyszeć gwałtowne kołatanie we drzwi, o tyle niespodziańsze, że ani Cyrano, ani Castillan nie słyszeli żadnych głosów ostrzegających.
Jednocześnie zagrzmiał w sieni cały chór krzyków ochrypłych, wściekłych z gniewu i wygrażających.
Cyrano wyprostował się i nadstawił uszu.
— W tem miejscu, synku — rzekł ze zwykłą swobodą do Sulpicjusza — rapiery nasze odegrają swą małą rolkę. Przeklęta księga znajduje się w tem pudle. Jeśli nie dostaniemy jej wpierw, zanim tamci drzwi wywalą, trzeba będzie podejmować całą robotę na nowo.
— Zdaje mi się — zauważył Castillan, wyciągając żelazo z pochwy — że wypada nam teraz pomyśleć o własnej skórze, która jest pono djablo zagrożona.
Zatrzeszczały deski dębowe. Drzwi zaczynały ustępować pod naporem opryszków. Wreszcie uderzenie silniejsze od innych wyrwało je z zawiasów i rzuciło na środek izby.
W tejże chwili wdarło się do środka pięciu ludzi pod wodzą, Ben Joela, Wszyscy uzbrojeni byli w szpady i rapiery.
— Piękny kapitanie! — wykrzyknął Ben Joel, znalazłszy się przed Cyranem — załatwimy nareszcie nasze rachunki! Naprzód, wy tam! a nie dawać pardonu elegantom!
— Co słów niepotrzebnych! — uśmiechnął się wzgardliwie Cyrano. — Z drogi, łotry!
— Bij! zabij! — wrzasnęła banda, waląc się na młodzieńców.
Szpada szlachcica perigordzkiego wywinęła w powietrzu straszliwego młyńca. Cyganie cofnęli się, przerażeni tą stalową błyskawicą.
— Z drogi! — powtórzył Cyrano, posuwając się naprzód.
W tej chwili dojmujący ból zmusił go zkolei do cofnięcia się. Ben Joel podpełznął doń na czworakach i zagłębił mu zdradziecko ostrze noża w udzie, spodziewając się uśmiercić go na miejscu albo też powalić o ziemię i leżącego dobić. Szpada Cyrana podniosła się, grożąca i złowroga. Ben Joel odskoczył wbok, unikając ciosu i ukrył się za plecami towarzyszów.
Teraz natarli wszyscy kupą. Sulpicjusz wytrzymywał natarcie, Cyrano tymczasem z pośpiechem owiązywał szarfą swą nogę ranioną. Sekretarz okazał się godnym swego mistrza. Długi jego rapier, migający w prawo i, lewo, naznaczał krwawemi pręgami twarze opryszków. Szpada wróciła następnie do położenia normalnego i skrzyżowała się z żelazem jednego z napastników.
— Pchnij! — krzyknął Cyrano, mieszając się do bójki.
Castillan poszedł za radą mistrza. Pchnął i przebił na wylot piersi przeciwnika, który padł z jękiem na podłogę. Bergerac w tejże chwili powalił drugiego zbója i szpada jego dotknęła Ben Joela. Cygan chciał i teraz ratować się ucieczką, ale pośliznął się, wstąpiwszy w kałużę krwi, i przykląkł na jedno kolano.
Zilla, która dotąd milcząca i obojętna, przypatrywała się nierównej walce, ocknęł się na widok padającego brata, którego uważała już za zgubionego. Z błyskawiczną szybkością ściągnęła z jakiegoś mebla kobierczyk, podbiegła do Cyrana, plecami zwróconego i zarzuciła mu miękką tkaninę
na głowę.
Oślepiony i duszący się szlachcic,miotał się na wszystkie strony, szukając instynktownie sposobu pozbycia się tego nieprzyjemnego kaptura, a tymczasem Castillan odbijał ciosy, gradem nań spadające.
Nagle Cyrano potknął się i uderzył skaleczoną nogą o stołek. Przeniknął go ból tak straszny, że omal nie stracił przytomności, i gdyby, wyciągnawszy przed siebie rękę, nie natrafił na mur, o który się oparł, byłby niechybnie runął na ziemię.
Czterej pozostali zbóje, bardziej obyci z nożem,niż ze szpadą i nadzwyczaj o skórę swą lękliwi,nie umieli skorzystać z niemocy swego głównego przeciwnika.
Castillan rzucał się jak opętany i szpada w jego ręce zdawała się dwoić i troić, tak szybko nią wywijał .
Kiedy opryszki, oprzytomniawszy nareszcie, umyślili wykonać zbiorowe natarcie na obezwładnionego szlachcica, było już za późno. Cyrano zdołał nareszcie uwolnić się z pętającej go płachty i wężowe ostrze jego szpady przebiegło ze świstem o dwa cale od piersi napastników .
Jednak mimo przewagi, jaką umiał sobie zapewnić nad opryszkami, poeta nie łudził się co do
swego stanu, który był niewątpliwie groźny.
Wiedział, że lada chwila może osłabnąć, a wówczas wrogowie górę nad nim wezmą. Ta myśl rozpaczliwa skłoniła go do wykonania tak szalonego natarcia, że cyganie, potrącając się wzajemnie, uskoczyli do drzwi, myśląc o odwrocie.
Ben Joel spostrzegł, że ofiara może mu się wymknąć i — krzyk wściekłości wyrwał mu się z piersi.
Nie odważyłby się on za żadną cenę wstąpić w świetlany okrąg, zakreślony szpadą poety, użył jednak innego, właściwszego sobie środka. Pochwycił za nogę ciężki stołek dębowy i cisnął go w Cyrana.
Dostrzegł to Castillan i rzucił się naprzód, aby zasłonić mistrza — jemu też dostał się ten cios fatalny. Szpada wypadła z ręki młodzieńca, nogi ugięły się pod nim i-upadł bezwładnie na podłogę.
Ten wypadek pozbawił Cytana częściowo krwi zimnej. Gdy, nie myśląc chwilowo o własnem bezpieczeństwie, pochylił się on nad ciężko rannym towarzyszem, drugi stołek rzucony przez innego opryszka, skruszył mu szpadę, oddając go tym sposobem na łaskę i niełaskę zbójów.
— Bezbronny! — wrzasnęła chórem banda. — Zabić! zabić!
Do nacierających podeszła Zilla.
Być może, iż zamierzała ona ocalić życie młodzieńcowi, bo wstrętną była jej myśl, że go bezbronnego mordować mają nikczemnie w jej oczach, gdy wtem, w otworze wywalonych drzwi zjawił się — Rinaldo.
Poznawszy Cyrana de Bergerac i widząc czterech zbójów, godzących weń nożami, przyskoczył szybko do Ben Joela i chwycił go za ramię, które tylko-co śmiertelny cios zadać miało.
— Nie zabijaj go! — — krzyknął rozkazująco.
Następnie, odciągając cygana na stronę, jak najdalej od Cyrana, dodał głosem zniżonym:
—Czyś zapomniał o umowie, którą zrobiliśmy dziś rano? Potrzebny jest on nam koniecznie, gdyż bez niego stracilibyśmy ślad tajemnicy hrabiego de Lembrat.
Trzej towarzysze Ben Joela, widząc, że ich wódz zaprzestaje walki, poszli skwapliwie za jego przykładem. Zamiast nacierać na bezbronnego Cyrana, zatarasowali swemi łachmaniastemi figurami drzwi, aby nie dopuścić do jego ucieczki.
Castillan, podczas tej krótkiej sceny, przyszedł cokolwiek do siebie. Poeta, uwolniony od napastników, podał mu rękę i pomógł powstać.
Dzielny szlachcic biedził się jeszcze nad rozwiązaniem pytania: dlaczego zjawienie się Rinalda wpłynęło tak zbawiennie na losy nierównej walki, gdy sługus Rolanda zbliżył się doń z miną ugrzecznioną i, zmuszając do. uśmiechu twarz o wyrazie złowrogim, oświadczył:
— Panie de Bergerac, może pan wracać do domu. Nie potrzebuje pan niczego się obawiać.
— He! mości Rinaldo!-wykrzyknął zuchowato poeta.-Czy mógłbym dowiedzieć się; czemu zawdzięczać uprzejmość pańską?
— Jestem szczęśliwy, mogąc przysłużyć się czemkolwiek jednemu z przyjaciół pana hrabiego.
— Hm, hm! Coś innego w tem się ukrywa.
W każdym razie, słuchajcie, łotry! — mówił szlachcic, obrzucając wyzywającem spojrzeniem otaczających go zbójów — jeśli wypuszczacie mnie dziś w nadziei, że w przyszłości, przy nowym napadzie, lepiej się obłowicie, muszę was zawczasu wyprowadzić z błędu. Przysięgam wam, łajdaki, że przy pierwszej zdarzonej sposobności nietylko nie będę was oszczędzał, ale zapłacę z lichwą wasze zbrodnie dzisiejsze. Oprzej się na mnie, Castillanie. Do widzenia, Zillo.
I dumny, jak satrapa, przeszedł samym środkiem ustępujących mimowolnie bandytów, nic sobie nie czyniąc z błyszczących nożów i szpad obnażonych, i zwolna, podtrzymując osłabionego Sulpicjusza, jął zstępować ze schodów.
Gdy zniknął, Rinaldo parsknął śmiechem szyderskim.
— Beze mnie — rzekł do Ben Joela — byłbyś palnął niepowetowane głupstwo.
— Ja łaknę jego krwi — warknął cygan, tocząc dokoła spojrzenie złowrogie — i prędzej lub później napić się jej muszę!
— Oddam ci na własność twoją ofiarę, gdy już nie będzie mi potrzebna. A możesz być pewny, że już ci się nie wymknie. Od tej chwili, trzymam go ni mniej, ni więcej, tylko tak właśnie, jak się trzyma na nitce uwiązanego za łapę chrabąszcza.
To świetne porównanie wymownego Rinalda położyło koniec rozmowie.
Dwaj ranni zostali wyniesieni przez przyjaciół, i Zilla pozostała sama w swej komnacie, gdzie śladem przejścia Cyranowego była straszna całego mieszkania ruina.
Nazajutrz po tych wypadkach, jakiś chuderlawy, na obie nogi utykający, staruszek zatrzymał się przed domem, w którym mieszkał Cyrano, a który był w rodzaju dość przyzwoicie wyglądającego zajazdu. Po chwilowem wahaniu się staruszek wszedł, a raczej wśliznął się nieśmiało do wspólnej izby gościnnej na dole. Miał on na sobie czarny, wytarty kaftan, za krótkie spodnie, ściśnięte pasem skórzanym, u którego przywiązane były przyrządy do pisania, a wreszcie szare pończochy, opadające na przestronne, ciężkie trzewiki bez sznurowadeł. Zatłuszczona mycka nakrywła mu, czubek głowy, z pod niej zaś wymykały się długie pasma siwych włosów.
Nieznajomy miał minę, opłakaną.Przygarbione jego plecy zdawały uginać się pod ciężarem małego tłumoczka podróżnego, a suchy kaszel wstrząsał co chwil parę jego całą wątłą postacią.
Jakkolwiek ten przybysz wyglądał bardziej na żądnego datku biedaka, niż na gościa, który byłby w stanie uiścić opłatę za gościnność, właściciel zajazdu, człowiek dość miękkiego serca, zbliżył się doń grzecznie i zapytał czego żąda?
— Pokoju gościnnego, bez urazy pana gospodarza — rzekł starzec pomiędzy dwoma napadami kaszlu.
— Czy wiecie, że tu płaci się za pierwszy tydzień zgóry? — objaśnił uprzejmie właściciel
— IIe? — zapytał nieznajomy. — Nie jestem bogaczem, muszę oszczędzać i liczyć się z groszem.
— Będzie to pana kosztowało jednego pistola na tydzień. Przybywasz zapewne zdaleka?
— Z Andegawji — odrzekł starzec, rozwiązując woreczek w celu zapłacenia żądanej sumy.
— Zamierzasz pan niezawodnie praktykować w stolicy swe rzemiosło? — wystąpił z nowem zapytaniem gospodarz — gdyż wnosząc z rożka z czernidłem i piórnika, wiszących u pańskiego pasa, jesteś z zawodu pisarzem ulicznym.
— Jestem poetą — odparł tamten z prostotą, niepozbawioną wszakże niejakiej dumy — i przybywam do stolicy w nadziei wystawienia tragedii przez siebie ułożonej.
— Wybornie się składa! Mój hotel szczyci się właśnie posiadaniem jednego ze znakomitych pańskich kolegów, autora „Agrypiny“, wielkiego Cyrana de Bergerac.
— Wiedziałem o tem, panie gospodarzu. I dlatego właśnie przełożyłem pański zajazd nad inne aby przebywać w sąsiedztwie swego mistrza w Apollu. Chcę też zapytać, czy będę mógł dostać pokój, dotykajcy bezpośrednio jego mieszkania? Ciągnie wszystkich do słońca! — dodał, uśmiechając się nieznacznie.
— Jeśli pan życzysz sobie tego — zauważył gospodarz — przedstawię go szanownemu panu de Cyrano. Pomimo wszystko, dobry to kompan — do wypitki i do wybitki.
— Broń Boże! — wymówił się gość z pośpiechem. — W tej chwili znajomość ta byłaby dla mnie uciążliwym kłopotem. Racz pan schować uprzejmość swą na później. Gdy już całkowicie dzieło swe wykończę, sam o to prosić będę.
— Jak się panu podoba. Co się tyczy mieszkania, nie będę mógł ofiarować panu nic lepszego nad mały, skromny pokoiczek, który jednak posiada główny warunek, wymagany przez pana, znajduje się bowiem tuż nad mieszkaniem pana de Bergerac.Będziesz pan mógł od siebie słyszeć go wygłaszającego swe wiersze, gdyż lubi to czynić, organ zaś głosu ma potężny. Czy się to panu podoba.
— Ależ naturalnie. Będzie to dla mnie uczta bogów!
— Więc proszę za mną.
Starzec wziął tłumoczek i, poprzedzany przez gospodarza, jął gramolić się, kaszląc okropnie, po schodach, wiodących na wyższe piętro. Gdy weszli na korytarz pierwszego piętra, gospodarz wskazał palcem jedne drzwi.
— To tu właśnie — rzekł z dumą — raczy przemieszkiwać szanowny pan de Cyrano.
Nieznajomy zatrzymał się i zaczął przyglądać się drzwiom z miną pełną szacunku i czułości.
—Tu powtórzył,składając ręce znabożeństwem.
— Tak, lecz stąpaj pan zwolna i pocichu, gdyż poeta nasz jest słaby. Gorączkuje trochę i sekretarz jego prosił mnie, aby wstrzymać się od wszelkich hałasów, które mogą choremu zaszkodzić.
— A! Najświętsza Panienko! I skądże to spadło na tego niezrównanego człowieka?
— Został pchnięty nożem w jakiejś rozprawie, Przytrafia mu się to często, gdyż, jak panu zapewne wiadomo, tyleż ma do czynienia ze szpadą, co z piórem.
— Niech go Bóg ma w swej opiece! — westchnął starzec z namaszczeniem.
Nie grozi mu tym razem niebezpieczeństwo.
Lekarz zapewnił. że za jakieś pięć lub sześć dni postawi go na nogi.
— Niechże będzie imię boskie pochwalone!
Dopiero wejście do hotelowej izdebki położyło kres rozmowie.
— Jesteś pan u siebie — wyrzekł gospodarz, otwierając okno dla odświeżenia zatęchłego powietrza. Gdy się panu jeść zachce, możesz zejść nadół, albo też przywołać Basię, służącą, która przyniesie panu posiłek do mieszkania. Pod tym względem pozostawia się u nas gościom zupełną swobodę.
— Dziękuję. Nie jestem dość bogaty, abym mógł pozwalać sobie na zbytki w jedzeniu i piciu. Chciałbym też, jeśli to panu nie przeszkadza, zajmować się osobiście skromnemi potrzebami swego żołądka.
Gospodarz skrzywił się cokolwiek na to żądanie, które pozbawiało go części spodziewanych zysków i, żegnając gościa z miną trochę lekceważącą; rzekł:
—Przymusu u mnie niema. Sługa pański.
Gdy zamknęły się drzwi za gospodarzem, chuderlawy staruszek uśmiechnął się ironicznie; przygarbiona jego postać wyprostowała się, wzrok za błysnął i — rzucając tłumoczek na łóżko, jął przebiegać pokój krokiem szybkim, lekkim, zazierając we wszystkie kąty, przestawiając meble, badając mury, jakby zabierał się do przeprowadzenia jakiegoś tajemniczego śledztwa. Nogi jego, tak ociężałe przed chwilą, ujawniały teraz zdziwiającą sprężystość; nie kaszlał, nie utykał, i gdyby nie włosy siwe, możnaby go było wziąć łatwo za młodzieńca.
Zbadawszy starannie swe czasowe mieszkanko, staruszek otworzył tłumoczek i wydobył zeń: nie rękopisy, książki i notatki, jak należało się spodziewać, lecz komplet pilników, świdrów, oraz krótką rurkę. We wnętrzu odemkniętego tłumoczka błyszczały jeszcze: hak miedziany, oraz szacowna para pistoletów.
W chwili, gdy gość oglądał w zamyśleniu te wszystkie narzędzia, zapukano lekko do drzwi.
Rzucił z pośpiechem do tłumoczka przedmioty, wyglądające tak niewłaściwie w rękach poety, i zaniósł się silnym kaszlem.
— Proszę wejść! — zawołał słabym, świszczącym głosem.
We drzwiach ukazał się gospodarz.
— Za pozwoleniem — rzekł. — Zapomniałem zapytać o nazwisko.
— Matus Lescot.
— Z Andegawji?
— Tak.
— Zapewne z Angers?
— Tak.
— Przybywa pan do Paryża dla własnej przy jemności?
— Już panu mówiłem. Naco tyle pytań?
— Proszę mi wybaczyć; otrzymaliśmy taki rozkaz od starosty. W tych niespokojnych czasach chce on być powiadamiany o wszystkiem. Ale bądź pan spokojny, nikt nie będzie pana niepokoił. Niech mnie diabli porwą, jeśli pan masz minę spiskowca!
I gospodarz wycofał się z izdebki.
— Niech go choroba ciśnie — zaklął głucho ten,który nazywać się kazał Matusem Lescot, — Oby tylko licho nie wniosło go tu, gdy już zabiorę się do roboty...
W tej chwili silny, wesoły głos, śpiewający piosenkę bachiczną, dobiegł do uszu zagadkowego starca, Głos ten przybywał z niższego piętra, to znaczy z mieszkania Cyrana, należał zaś do Sulpicjusza, który musiał być w diablo złym humorze,gdyż wyśpiewywał na całe gardło, wbrew zaleceniom, jakie otrzymali od niego inni mieszkańcy zajazdu.
Castillan rzeczywiście był wściekły. Lekarz oświadczył mu, że rana, którą otrzymał Cyrano, jest cięższa, niż mu się to w pierwszej chwili zdawało, i że wymagać będzie tygodnia, a może nawet dwóch tygodni starannej kuracji. Rozpacz przeto ogarniała młodzieńca na myśl, że jego mistrz nie będzie mógł ruszyć się z miejsca w chwili tak ważnej, która wymagałaby całej jego uwagi i dzielności.
Cyrano, pomimo wyraźnego rozkazu lekarza, nie chciał położyć się do łóżka. Siedział w wielkim fotelu, trzymając ranioną nogę na stołku, gdzie troskliwa ręka Zuzanny umieściła miękką poduszkę.
Pod ręką poety znajdował się czysty arkusz papieru, na który Cyrano co chwila spozierał, gryząc chorągiewkę pióra, zwyczajem poetów, czekających na natchnienie.
Nagle cisnął pióro i zażądał, aby Zuzanna z szuflady pewnego mebla, wskazanego jej przezeń, wydostała list, który miał się tam znajdować. Było to pismo, które poprzedniego dnia przygotował do przesłania proboszczowi z Saint-Sernin. Złamał pieczęć i jął czytać z uwagą.
— Niema potrzeby zaczynać na nowo — rzekł do siebie półgłosem.— Wystarczy dopisać dwa słowa.
Wziął pióro, nakreślił pośpiesznie kilka wierszy poniżej swego podpisu, i położył pod niemi olbrzymie C, zaświadczające autentyczność dopisku. Następnie zapieczętował ponownie list i przywołał Castillana, którego rozgłośny śpiew budził echa w całym zajeździe.
Sekretarz, któremu przerwano w samym środku najpiękniejszą strofę,wychylił z obocznego pokoju swą twarz żałosną.
— Zbliż-no się, diabelski muzykancie — rzekł Cyrano, — Trzeba się wziąć do innej antyfony, Czy masz pieniądze?
Na to pytanie, które młodzieńcowi wydało się dość potwornem, wytrzeszczył on oczy i otworzył usta, z zamiarem zapytania mistrza: azali wypadkiem nie popsuły mu się w głowie klepki?
— Pie-nią-dze? — powtórzył, jakby w przypuszczeniu, że źle słyszał.
— Jeśli pytam cię o to, synku, mam do tego ważne powody, W worku moim tuła się jeszcze zaledwie kilka pistolów; potrzeba zaś nam pieniędzy, dużo pieniędzy,całą masę pieniędzy.
— To już lepiej zażądać od ostu, aby rodził róże i od cierni aby pokryły się czereśniami!—zauważył bezwstydnie sekretarz, nie mogąc opanować uczucia ironii, które nim zawładnęło.
— Wyśmienicie! — rzekł Cyrano. nie odpowiadając wprost na uwagę pisarka — Dać ci tylko kupę gnoju do leżenia, skorupę do drapania się i żonę do wymyślania ci, a będziesz najdoskonalszem. powtórzeniem nieszczęśliwej i płaczliwej figury biblijnego Joba.
— Trudno o dowcipniejsze trafniejsze porównanie, drogi mistrzu.
—Trzeba jednak koniecznie,synku, żebyś dziś jeszcze, zanim noc zapadnie, posiadał dobrego konia, ciepłą odzież i pełną kieskę.
— Do diabła! I któż to ten cud sprawi?
— Zobaczymy. Weź ten pierscień, dar mego przyjaciela Colignaca, i zanieś go do żyda. Zaliczy ci na niego, jak sądzę, około tysiąca, pistolów.
— Czy chcesz, mistrzu, sprzedać ten klejnot?
— Nie; chcę go tylko zastawić.
Gdy Cyrano kończył te słowa, lekki, ledwie dosłyszalny szmer zwrócił jego uwagę. Pochodził on z tarcia jakiegoś narzędzia metalowego o twarde drzewo i odzywał się w górze, w belkach pułapu.
Tak przynajmniej zdawało się poecie, który z trudnością rozeznawać mógł rodzaj i źródło tego przytłumionego szmeru.
— Pełno tu szczurów — zauważył Cyrano.Ten zajazd jest doprawdy ohydną budą. Muszę wymóc na gospodarzu, aby rozstawił na strychu pułapki, bo te szczury przeklęte pożrą mi kiedykolwiek książki i papiery.
Gdyby szlachcic mógł był widzieć, co działo się naprawdę nad jego głową, zdziwienie jego byłoby niezmierne i większe z pewnością,niż na widok całego stada żarłocznych gryzoniów. Jak Hamlet krzyknąłby on:„to szczur”! i jak Hamlet miałby do czynienia z człowiekiem.
Tajemniczy mieszkaniec wyższego piętra nachylony był w tej chwili nad podłogą swej izdebki i z nadzwyczajną ostrożnością, przy pomocy jednego ze swych świdrów, robił w desce otwór, przechodzący do mieszkania poety. Gdy już otwór był gotowy, wprowadził doń rurkę, której koniec wystający rozszerzał się nakształt lejka lub trąbki akustycznej. Wreszcie położył się na podłodze i przytknął do rurki ucho, w tej chwili właśnie, gdy Sawinjusz mówił o szczurkach.
— Jestem ocalony — pomyślał.
Tymczasem Cyrano, raz jeszcze wytężywszy słuch i nic już tym razem nie mogąc pochwycić, wrócił do poprzedniej rozmowy.
— Udasz się więc — mówił w dalszym ciągu Castillanowi — do jakiego porządnego lichwiarza, jeśli wogóle istnieje lichwiarz taki na świecie, i oddasz mu na przechowanie klejnot, dobrze się jednak zabezpieczywszy, gdyż nie życzę sobie, bynajmniej, aby miał on zginąć.
— A następnie?
— Następnie, za owoce tej finansowej operacji zaopatrzysz się w rzeczy, które ci przed chwilą wymieniłem, i tu powrócisz. Przed wyruszeniem w drogę musisz otrzymać ode mnie dokładną i jak najbardziej szczegółową informację. Teraz idź. Czekam na ciebie wieczorem.
— Wyprawisz mnie zatem, mistrzu, w drogę?
— Tak. Wyruszysz jutro, jeśli Bóg pozwoli.
— Czy długa to podróż?
— To zależeć będzie, synku, od twojej energii i od wytrzymałości twego wierzchowca. Do wieczora zatem.
— Do wieczora — przytaknął Castillan, nie zapuszczając się w dalsze wypytywania
— W porę przybyłem — rzekł do siebie mieszkaniec izdebki, opuszczając swe stanowisko przy rurce.
I przekonany, że w ciągu kilku następnych godzin nic już tam nie będzie ciekawego do usłyszenia, wyszedł z izdebki, nie zaniedbując dusić się od kaszlu na schodach, poczem wstąpił do wspólnej izby nadole. Zasiadłszy tam przy stole, wprawił w niemały podziw sławetnego Gonina, właściciela zajazdu, zapominając bowiem o swych poprzednich zarzekaniach się, przywołał Basię i kazał podać sobie porządny zraz wołowiny, omlet i dobrą miarę wina.
Pochłonął to wszystko w mgnieniu oka i odstawiwszy próżny talerz, rozłożył przed sobą czysty zeszyt, który jął zapisywać z błyskawiczną szybkością.
Sławetny Gonin, ciekawy, jak wszyscy hotelarze, zerknął kilkakrotnie w stronę piszącego, a dostrzegłszy, że zaczernia papier rzędami liter jednakowej mniej więcej długości, domyślił się, że pisze wiersze.
Jakie jednak i o czem?
Zapytał, nie mogąc ciekawości przezwyciężyć.
— Ach! ach! — zakaszlał poeta — mam wiele kłopotów ze swym bohaterem.Już po raz dwudziesty rozpoczynam jedną z jego wielkie tyrad...
Niestety! jakże to dalekie od wspaniałych wierszy Cyrana, mego niedoścignionego wzoru! Pierwszy lepszy urywek tego ulubieńca muz wart więcej, niż wszystko, co mój mózg wysmarzyć potrafi. Ach! posłuchaj pan tylko tych wierszy z jego genjalnej „Agrypiny“.
Staruszek tragicznym ruchem zarzucił serwetę na ramię, uczynił wspaniały, szeroki gest, wywrócił strasznie oczy i, stając wprost gospodarza, wykrzyknął:
W głebi duszy kobiety tej ja nienawidzę!
W głębi duszy kobiety tej ja nienawidzę!
I choć mnie ubóstwiła, i choć dla mnie traci
Zbójczem żelazem męża, synowców i braci,
Jest mym oczom ohydna! Owszem, wstręt mój wzrasta,
Im więcej gubi ofiar ta krwawa niewiasta!
Żarem chuci swych pali mnie ona daremnie
I nawet jej przysługi zgrozę budzą we mnie!
Ostatni wiersz został wygrzmiany z taką siłą że sławetny Gonin cofnął się kilka kroków wtył.
— Jakie to piękne! jakie wzniosłe — wykrzykiwał staruszek, porwany zachwytem, — A! to odbiera poprostu chęć do pisania! Wobec tych kilku wierszy, które wygłosiłem, opuszcza mnie odwaga — złamałbym pióro, jak sprzęt nieużyteczny. Dajno pan jeszcze jedną miarę wina!
— Coś mi się zdaje — mruknął do siebie gospodarz, spełniając skwapliwie to ostatnie życzenie — że ten dzielny człowiek sprzyja bardziej jeszcze Bachusowi niż Muzom!
Po tej uwadze, która zdradzała w jegomości tym pewne obycie się z literaturą nadobną, uczuł on, że dla swego nowego lokatora nabierać zaczyna szacunku. Jakby zapomniawszy w uniesieniu poetyckiem o swych zasadach wstrzemięźliwości, staruszek zajadał i zapijał aż mu się uszy trzęsły, gospodarz zaś, widząc, że może stąd mieć dobre zyski, postanowił schlebać jego manji poetyckiej.
Gdy prowincjonalista wysuszył ostatni kubek wina, owa jego poczęła chwiać się zwolna na prawo i lewo; zakaszlał jeszcze dwa, czy trzy razy, jakby z przymusem, i zaraz też kaszel ustąpił miejsca rozgłośnemu chrapaniu. Poeta-bibosz zmienił pozycję siedzącą na leżącą, wyciągnął się na ławie i zniknął wkrótce z oczu świata, gdyż stół, przy którym śniadał, zakrywał go całkowicie.
Przed wieczorem Castillan, odziany w nowe suknie, zajechał na tęgim gniadoszu przed dom sławetnego Gonina. Zeskoczył lekko z wierzchowca, przywiązał uzdę do kółka żelaznego przy bramie i przeszedł z hałasem przez izbę gościnną stukając głośno napiętkami swych butów z lejkowatemi u góry cholewami i brzęcząc parą olbrzymich ostróg.
Zaledwie wstąpił na schody, śpiący dotąd pijak ziewnął przeraźliwie i podniósł się, przeciągając ramiona.
— A! aaa! — zwrócił się do gospodarza, który śledził go wzrokiem ciekawym. — Ta drzemka dobrze mi zrobiła. Idę przedłużyć ją w łóżku. Proszę o świecę.
— Może przeprowadzić pana?
— Nie trzeba. Znam już drogę.
Zataczając się, wziął świecę z rąk gospodarza, potknął się o pierwszy stopień schodów, co wskazywało, że nie ze wszystkiem jeszcze wytrzeźwiał, następne wszakże stopnie przebył szybko wślad za Castillanem.
W chwilę później, w izdebce swej, na dwa spusty zamkniętej, leżał już na podłodze, z uchem przy swej trąbce akustycznej. Rozmowa, którą miał przeprowadzić Cyrano z Sulpicjuszem, była wielkiej wagi, ze szczególną też pilnością staruszek słuch wytężał.
— Ile? — odezwał się poeta bez żadnych wstępów do wchodzącego Sulpicjusza.
Sekretarz zrozumiał doskonale właściwy sens zapytania i z równym lakonizmem odrzekł:
— Tysiąc dwieście pistolów.
— O dwieście zatem więcej niż się spodziewałem. To jakiś porządny żyd.
— Powiedział, że gdyby mu sprzedano pierścień na własność, dołożyłby jeszcze czwartą część tego, co zaliczył.
— To znaczy, że pierścień wart jest trzy razy tyle.Ale nie o to chodzi.Ile ci pozostało?
— Za konia zapłaciłem dwieście pistolów, za ubranie pięćdziesiąt Dziewięćset pięćdziesiąt pistolów mam do oddania, Oto pieniądze.
—Zatrzymaj dwieście, a resztę schowaj tam, do szuflady.
Castillan rozdzielił pieniądze i swoją część schował do kieszeni.
— A teraz, synku —. rzekł Cyrano — zakarbuj sobie dobrze w pamięci, co ci powiem.Gdyby me trzymała mnie w miejscu ta przeklęta rana, jutro o świcie galopowałbym w stronę Perigord, tybyś zaś siedział sobie spokojnie za piecem. Jestem wszakże unieruchomiony na tydzień jeszcze, co najmniej. Odkładając rzecz aż do swego wyzdrowienia, przedłużałbym cierpienia biednego Ludwika. Dla zyskania przeto na czasie ty jechać musisz.
— Co będę tam robił?
— Nic trudnego. Zawieziesz ten list memu przyjacielowi, Jakóbowi, o którym ci często wspominałem.
— Jakże rad jestem, że będę mógł go poznać!
— To złote serce.Być może, iż w pierwszej chwili przyjmie cię z pewnem niedowierzaniem, gdyż zleciłem mu jak największą ostrożność i czujność przed podstępem lub gwałtem. Ale gdy rozważy dokładnie słowa mego listu, wątpliwoci jego znikną, i stosownie do moich wskazówek, wyruszy z tobą w drogę, zabierając drogocenny depozyt, którego żądam i którego treści ani ty, ani on znać nie powinniście.
—Czy nie mółbym oszczędzić mu trudów podróży i sam rzecz ową przyweźć.
—Wiesz, synku, że mi nie zbywa na odwadze, nieprawda? A więc nie czyń żadnych uwag.
Odwaga nie wyłącza ostrożności, jeśli zatem proszę Jakóba, aby ci towarzyszył, musi to być rzeczą konieczną.
Castillan skłonił się w milczeniu.
— Rola którą ci powierzam, nie jest wolna od niebezpieceństwa —.ciągnął Cyrano.— Rolandowi de Lembrat zależy niezmiernie wiele na tem, aby dokumenty posiąść, i nie zaniedba on rozstawić na drodze szpiegów, aby nas tropili. Przyjść może do walki — ja zaś nie chciałbym być pobity, nawet w twojej osobie.
— Zrozumiałem. Zlecenie twe, mistrzu, zostanie wypełnione co do joty.
— Aby przekonać cię, synku, o ważności tej sprawy, dodać jeszcze muszę, że osobiście tam wyruszę, gdy tylko będę mógł dosiąść konia.
— Połączysz się, mistrzu, z nami?
— Udam się przynajmniej na wasze spotkanie aż do Colignac. Jeśli przybędziecie tam wcześniej, zaczekajcie na mnie. Powiedziałem już, com miał powiedzieć. Daj mi rękę, Castillanie. Musimy się teraz pożegnać, gdyż wyjedziesz o świcie, ja zaś czuję gwałtowną potrzebę wyspania się.
Sekretarz uścisnął rękę, którą poeta doń wyciągnął, i wyszedł w milczeniu.
Przed pójściem na krótki spoczynek przywołał Zuzannę, aby mu zaszyła pod podszewkę kaftana list adresowany do proboszcza. Gdy służąca, bez żadnych tym razem uwag, wypełniła to żądanie, zapłacił za to ucałowaniem jej w oba policzki, poczem zaraz i z nią się pożegnał.
Wyszedłszy na schody, przywołał gospodarza, któremu polecił, aby konia jego odprowadził do stajni, a zrobiwszy to, rzucił się na łóżko w ubraniu, w chwili, gdy zegar pobliskiego kościołka wydzwonił godzinę dziewiątą.
W godzinę później, hrabia Roland de Lembrat, który powracał z odwiedzin u margrabiego de Faventines, wchodził do swego pałacu w eskorcie uzbrojonych służących z pochodniami — ostrożność ta bowiem była niezbędna w porze nocnej, gdy zaraz z zapadnięciem mroku Paryż napełniał się gromadami podejrzanych włóczęgów.
Gdy hrabia udał się do swej sypialni, niebawem ktoś lekko zapukał.
— Czy to ty, Blazjuszu? — zapytał, leżąc już w łóżku.
— Tak, jaśnie panie.
— Czego chcesz?
— Człowiek jakiś domaga się gwałtownie, aby go wpuścić.
— O jedenastej w nocy! Niech idzie sobie do diabła!
— Mówi, że to sprawa niecierpiąca zwłoki.
Idzie o pana de Cyrano.
— Zapal światło i wprowadź tego człowieka.
Ale jeśli okaże się, że bez powodu mnie niepokoił.
biada jemu — i tobie!
Blazjusz otworzył wówczas szeroko drzwi, które dotąd były tylko uchylone, i wszedł, trzymając zapaloną świecę.
Za jego plecami kurczył się w śmiesznie uniżonych pokłonach chuderlawy staruszek, którego poznaliśmy u Gonina — poeta andegaweński, adept wielkiego Cyrana, Matus Lascot nareszcie!
Miał on minę tak żałosną, tak zabawnie dygotał od chłodu, czy strachu, taki był szczerze komiczny w swym zatłuszczonym kaftanie i za krótkich spodeńkach, że hrabia nie mógł wytrzymać i parsknął mu śmiechem w oczy.
—Przyznaj, mój zuchu, że jestem bardzo łaskawy. A teraz dowiedz, żeś wart tej łaskawości, wyjawiając coś naprawdę ciekawego. Słucham cię.
Ale staruszek jeszcze mocniej trząść się zaczął.
—Czego się lękasz? — podjął Roland. — Mów śmiało.
Andegaweńczyk wskazał wymownem spojrzeniem służącego, który go wprowadził.
— To, co mam powiedzieć jego wielmożności, tylko przez jego wielmożność powinno być wysłuchane.
— Wyjdź, Blazjuszu! — rozkazał hrabia, zaczynając się już niecierpliwić.
Pozostawszy sam na sam z Rolandem, staruszek wyprostował się nagle i dźwięcznym, donośnym głosem wyrzekł:
— Muszę być zatem naprawdę dobrze przebrany, skoro mnie nawet jaśnie pan nie poznał.
— Rinaldo! — zawołał hrabia zdziwiony.
— Ja sam — potwierdził szczwany łotr, — Zwolniony zostałem na jeden dzień tylko, ale przekona się jaśnie pan zaraz, żem i tego dnia nadaremnie nie stracił.
— To ty naprawdę! — powtórzył hrabia, nie mogąc wyjść z podziwienia. — Obrotny człek z ciebie, mój mości Rinaldo, i mistrzowsko umiesz postać swą zmieniać.
— Sługus uśmiechał się z zadowoleniem.
—Niechże teraz jaśnie pan posłucha — rzekł, zbliżając się do hrabiego — czegom w tej nowej skórze dokonał.
— Mów; słucham niecierpliwie.
W kilku słowach Rinaldo opowiedział wiadome nam zdarzenia.
— Trzymam już w ręku koniec nici, po której dojdziemy do kłębka — ciągnął, doszedłszy do relacji z drugiego widzenia się Cyrana z Castillanem.Pisarek Kapitana Czarta udaje się jutro do Perigord.
— A! więc to tam znajduje się pismo mego ojca?
— Tak; u jednego z przyjaciół de Bergeraca.
— Nie udało ci się pochwycić imienia tego przyjaciela? A
— W rozmowie tytułowano go poprostu Jakóbem.
—Jakób coby to był za Jakób? — powtarzał Roland, przywołując nadaremnie wspomnienia, gdyż nie miał żadnych stosunków z proboszczem z SaintSernin i obcą mu była najzupełniej przyjaźń, łącząca go z Cyranem.
— Niech jaśnie pan nie szuka, Powiedziałem już, że trzymam za nitkę. Posłaniec wiezie list od Cyrana.
— Adresowany do Jakóba?
— Tak, Teraz już jaśnie pan rozumie?
— Rozumiem. Musimy ten list dostać.
— Dostaniemy go. List ten pouczy nas dokąd dąży Castillan, a więc zarazem, gdzie znajduje się potrzebny nam dokument.
— Lecz — zauważył hrabia niespokojnie — czy w liście tym niema przypadkiem jakich szczegółów, odnoszących się do pisma mego ojca?
— Bergerac mówił wyraźnie, że treść ostatniego dowodu pozostać musi nie znaną zarówno temu, kto go posiada, jak temu, co odebrać go śpieszy.
— Bardzo dobrze — rzekł hrabia ucieszony. Zdobyć list nie będzie chyba rzeczą trudną; pisarek nie jest z ludzi, którzyby bronić go potrafili.
— Jeżeli spróbuje obrony—biada mu!
— Kiedyż wyrusza w drogę?
— Jutro o świcie.
— A ty?
— Podążę wślad za nim, albo też komu innemu śledzić go każę. Pan hrabia raczył obdarzyć mnie zupełnem w sprawie tej zaufaniem,nieprawda?
— Tak jest; najzupełniejszem.
— Mam zaszczyt przeto upraszać pana hrabiego o pozostawienie mi całkowitej swobody działania. Posiądę list Castillana i pismo hrabiego de Lembrat, choćby mi przyszło całą bandę opryszków z Nowego Mostu wyprawić naprzeciw Kapitana Czarta i jego sprzymierzeńca. Tymczasem — dodał słodko — będę prosił o nowy zasiłek.
Roland wysunął szufladę pełną złota.
— Zaczerpnij, ile ci trzeba, Na pieniądzach zbywać ci nie będzie.
Sługus zanurzył obie ręce w złocie, które iskrzyło się przy blasku świec,i napełnił niem długą jedwabną sakiewkę.
— Za kilka dni — rzucił — może nawet już jutro, wstąpimy na drogę, wiodącą bezpośrednio do celu.Pan hrabia dostanie nakoniec do rąk ów dokument tak pożądany i uwolni się na zawsze od swego wroga.
— Zalecam przezorność. Niech ani jedna kropla krwi nie będzie przelana niezręcznie.
— Jaśnie pan może być spokojnym.Jeśli Bergerac zostanie zabity, nastąpi to wówczas dopiero, gdy już nic zeń wydobyć się nie da. Co się zaś tyczy Castillana...
— O! z tym możesz zrobić, co ci się podoba.
— To drobna zwierzyna, Zegnam jaśnie pana.
Wkrótce mam nadzieję dać znać o sobie.
— Bądź zdrów, Rinaldo. Będę miał w pamięci twoje poświęcenie i we właściwej chwili nie zaniedbam go wynagrodzić.
Biła północ, gdy Rinaldo wrócił do zajazdu, aby stanąć na czatach przy upatrzonej zwierzynie.
Przebrał się, pozostawił część złota w mieszkaniu i niebawem opuścił izdebkę i zajazd.
Noc była nadzwyczaj ciemna, lecz Rinaldo, przywykły do nocnych wypraw, przedzierał się śmiałym krokiem przez ciemności, a wzrok jego, przenikliwy, jak u kota, zapuszczał się w każde zagłębienie murów, gdzie czaić się mógł zbój, pożądający nietyle krwi, co pieniędzy spóźnionego przechodnia.
Przebył Sekwanę, uniknąwszy szczęśliwie nieprzyjemnego spotkania, i stanął przy Domu Cyklopa, który w tej chwili, od fundamentów do szczytu, pogrążony był w głuchem milczeniu. Nie wszystko jednak spoczywało tam w letargu, gdyż skoro Rinaldo zakołatał do furty w pewien umówiony sposób, natychmiast otworzono i rozległ się głos Ben Joela:
— Czy to ty, Rinaldo?
— A któżby inny, o tej porze? Może Jego Królewska Mość Ludwik XIV-ty, któremu przyszła ochota złożyć ci pierwszą wizytę?
— Jesteś w dobrym humorze.Wszystko zatem idzie pomyślnie?
— Jak najpomyślniej. Wejdźmy do środka.
Przy blasku lampki, oświetlającej izbę noclegową, Ben Joel i Rinaldo przedostali się nie bez trudności, pomiędzy śpiącymi pokotem nędzarzami, na schody, i z pośpiechem podążyli na górę.
— Kolego! — rzekł Włoch, gdy już znaleźli się w kryjówce cygana — wypada teraz: mówić mało a szybko działać.Potrzebny nam jest na jutro, a raczej potrzebny nam jest natychmiast, gdyż niedługo już dzień się zrobi, człowiek zręczny, gotowy na wszystko, pełen obrotu i odwagi, jednem słowem majster nad majstrami. Czy masz takiego człowieka?
— Jakiż to ma być człowiek: od szpady, czy od noża?
— Od szpady. Na noże przyjdzie zapewne kolei później. Zależy mi na tem, aby dzieło zostało dokonane możliwie najszybciej i najprzezorniej.
— Poczekaj — rzekł Ben Joe!
Wyszedł z izby i po paru minutach powrócił. wiodąc z sobą osobistość wielkiego kalibru, której niezwykły wygląd wart szczegółowego opisu.
Był to człowiek chudy do niemożliwości, ale którego chudość zdradzała niezmierną siłę nerwową. Odgadywało się stalowe mięśnie i stawy pod, tą skórą. wygarbowaną przez wiatr i słońce. Stopy jego zdawały się zatapiać w ziemi na kształt szpon drapieżnego zwierza, a sztywny, naprzód wysunięty tors, wsparty na niezmiernie długich tyczkowatych nogach, owinięty był w wyszarzały płaszcz,oszyty zardzewiałym galonem.
Ciężki rapier podnosił ztyłu obszarpany kraj płaszcza, z pod którego ukazywały się spodnie z zielonawego, wypłowiałego aksamitu, pokryte plamami tłustemi, pełne dziur i zagłębiające się w buty o szerokich cholewach, o podeszwach podartych i klapiących.
Na tej ostrokańciastej figurze umieszczona była głowa drapieżnego ptaka. Nos był długi, cienki, haczykowaty i zakręcał się nad rudemi wąsami,starannie woskiem wysztywnionemi. Oczy, głęboko chowane pod brwią wystającą i nastrzępioną, rzucały blaski metaliczne, a czoło, wtył cofnięte, pobróżdżone gęstą siecią blizn i zmarszczek, ginęło pod zbitą masą włosów kędzierzawych, o barwie miedzianej.
Jednak w postawie i ruchach tego człowieka przebijał się jakby cień pewnej naturalnej szlachetności, dziwnie, co prawda, odbijającej od łachmanów, w które był przyodziany.
Ben Joel przedstawił go Włochowi, mówiąc:
— Oto pan Esteban de Poyastruc, szlachcic prowansalski, potomek dobrego, starego rodu, którego przeciwności losu i omyłki sprawiedliwości zmusiły do szukania schronienia pomiędzy nami.Już mu szepnąłem kilka słów o naszej sprawie. Objaśnij go z łaski swej o reszcie.
Pan Esteban wygiął swą długą postać nakształt znaku zapytania i czekał:
— Wstępne objaśnienia wziął na siebie Ben Joel — rzekł służący Rolanda — powtarzać ich więc niema potrzeby. Chodzi teraz oto, aby w sposób przyzwoity wszcząć sprzeczkę z pewnym młokosem, doprowadzić rzecz do walki i sprzątnąć go gładko.
Potrafisz to zrobić, mój zuchu?
— Najpierw — odezwał się Esteban głosem chrypliwym — nie jestem bynajmniej „pańskim zuchem“, rozumiesz pan? Kiedy kto ze mną rozmawia, nazywa mnie „panem“.
— Zgoda i na to! — potwierdził Rinaldo, bez żadnych uwag. — A zatem, panie! czy pan podejmiesz się...za wynagrodzeniem...honorowem rozumie się-uwolnić nas, możliwie najprędzej. od...
— Jeżeli ów człowiek będzie się bronić, to zgoda; w przeciwnym razie — nie.Nie jestem zbójcą; mam zasadę nacierać otwarcie i zabijać przeciwnika według wszelkich prawideł — odrzekł szorstko Esteban.
— To mi już wszystko jedno, byle rezultat był dobry.
— Gdzie pacjent? — zapytał krótko zbir, kładąc dłoń na rękojeści rapiera.
—Do kroćset! bardzoś pan prędki! Pokażę go panu jutro rano.
— A gdzie pieniądze?
Opalona, brunatna prawie ręka Estebana , podobna do łapy goryła, wyciągnęła się do Włocha, który położył na niej dziesięć sztuk złota.
—Dalej!-rozkazał szlachcic prowansalski.
—Do diabła!jesteś pan drogi, mój panie!
Pięć nowych dukatów zadzwoniło na dłoni bandyty,
— To zaliczka — oświadczył on spokojnie. — Po sprawie, wyliczysz mi panie trzy razy tyle.
A gdy Rinaldo przyglądał mu się z gniewnem zdziwieniem, Esteban dodał:
— Jak się podoba; wolno przyjąć lub nie!
—Nie mam czasu na targi — rzekł Rinaldo.—Zgoda zatem, ale niechże robota będzie porządna.
Straszny drągal wpatrywał się w Rinalda, nic nie mówiąc. Wzrok jego był tak przenikliwy, tak obojętnie na wszystko przygotowany, tak spokojnie okropny, że Włoch uczuł, jak dreszecz zimny przebiega mu po ciele.
— Nie powiedziałeś mi pan dotąd nazwiska mego przeciwnika — rzekł wreszcie zbir.
— Nazwisko? Naco panu nazwisko! Nazywa się Castillan. Podejmuję się urządzić panu spotkanie z nim w odległości kilku mil od Paryża. Do pana należy wynaleźć powód sprzeczki.
— Od tej chwili możesz pan uważać go za nieistniejącego.
— Ale! — porwał się z miejsca Rinaldo — potrzebne nam są konie i odzież podróżna. Poczekajcie tu na mnie. Za godzinę musimy być gotowi do drogi.
Służący hrabiego Rolanda zabrał się energicznie do dzieła i w tej samej chwili, gdy Sulpicjusz Castillan budził gospodarza zajazdu, każąc mu siodłać konia, trójka awanturników dołożyła wszelkich starań, aby wyruszyć wślad za nim i przygotować spotkanie w miejscu i czasie, które zawczasu obmyślił Rinaldo.
Była czwarta rano, gdy Sulpicjusz opuszczał Paryż,
Ani jedna chmurka nie plamiła nieba, wszystko w przyrodzie tchnęło spokojem i świeżością. Młody pisarz wciągał pełnemi piersiami czyste powietrze poranku. Czuł się lekkim i szczęśliwym. Rad był temu że żyje, i że świat taki piękny, i że może cwałować na koniu szerokim gościńcem, wśród pól i łąk okrytych zielonością, Przez drogę powtarzał sobie v myśli wszystkie zalecenia Cyrana. oraz poczciwe rady Zuzanny, która obficie wyposażyła go niemi przy pożegnaniu.
Młodzieniec, odważny jak zawsze i jak zawsze o nic się nie troszczący, nie zauważył, że jest śledzony, czy też wprost ścigany. W odległości jakichś pięciuset, czy sześciuset kroków za nim pędzili konno: Ben Joel, Rinaldo i pan Esteban.
Jedynie ten ostatni występował w swej własnej postaci. Zmienił tylko odzież; zamiast bowiem wczorajszych łachmanów, miał na sobie kaftan z bawolej skóry, nowe spodnie z zielonego aksamitu i długą, szarą opończę, wyglądającą wcale przyzwoicie, wszystko, naturalnie, dostarczone przez Rinalda.
Natomiast towarzysze zbira zmienili się nie do poznania.
Ben Joel nadał sobie powierzchowność uczciwego kupca, podróżującego w sprawach handlowych; obciążył on swego konia pakunkami, które pospolici wędrowni handlarze dźwigają zwykle na plecach.
Chytre oblicze Rinalda, przekształcone zapomocą zręcznej charakteryzacji, wychylało się do połowy tylko z pod szerokich skrzydeł kapelusza; sukienna jego odzież, mało efektowna, ale z dobrego materjału i starannie odrobiona, nadawała mu pozór jakiegoś zamożnego rządcy dóbr lub dzierżawcy, który o wczesnym ranku wybrał się na objazd folwarków.
Każdy z jeźdźców różnił się tak bardzo od towarzyszów, każdy nosił w całej swej postaci znamię tak odrębne, że kto spotkał tę trójkę, nie domyślał się z pewnością, że ma przed sobą ludzi jedną myślą związanych i do jednego celu podążających. Przypuszczać on mógł raczej, że jeźdźcy, spotkawszy się wypadkiem w drodze, postanowili przez czas pewien jechać w kompanii, aby podróż wydała im się mniej długą i nudną.
Starając się pozostawać w przyzwoitej odległości od Castillana, posuwali się oni nieco wolniej, niż on, szło im bowiem o to, aby nie zbudzić w ściganym podejrzeń.
Od chwili gdy opuścili Paryż, żaden z nich nie przemówił ani słowa, Esteban de Poyastruc rzucał tylko od chwili do chwili spojrzenie na Rinalda, jakby go chciał wybadać, Włoch jednak nie myślał ust otwierać..
Po godzinie jazdy zbir nie mógł już wytrzymać i zapytał, czy prędko zatrzymają się?
— Nieprędko — odburknął sługus.
— Tyle ceregieli o sprzątnięcie jednego człowieka! — zauważył pogardliwie Esteban.
— Szaleńcze! — zgromił go Rinaldo. — Młody pisarz tyleż znany jest w Paryżu, co Kapitan Czart we własnej osobie. Są oni zawsze razem, jak święty Roch ze swym psem. Gdybyśmy go zabili dzisiejszej nocy lub też w tej chwili, nie upłynąłby dzień jeden, a już Bergerac byłby o tem uwiadomiony Otóż, jest rzeczą niezbędną, aby Bergerac sądził, że jego sekretarz znajduje się wciąż w drodze; inaczej może on sam wmieszać się do sprawy i szyki nam pokrzyżować. Musimy przydybać Castillana w jakim kącie odludnym, gdzie by nie wiedziano: kto on zacz, skąd przybywa i dokąd dąży. Zrozumiano?
— Najzupełniej — odrzekł szlachcic prowansalski. — Ale jeżeli rzeczy będą iść tą koleją, zaciągnie on nas do samego Orleanu.
— Tak pan sądzisz, panie Esteban? Otóż upewniam pana, że już w Estampes będziesz mógł puścić mu finfę pod nos. Po przebyciu pięciu lub sześciu mil, zarówno człowiek jak koń domagają się odpoczynku i muszą skręcić z gościńca do jakiej przydrożnej oberży.
— Znajduje się dobra oberża w Estampes? — zapytał zbir.
— Nie wiem; nigdy tam nie byłem. Zastosujemy się zresztą najzupełniej do gustu i wyboru młodzieńca. Mam nadzieję, że się na nim nie zawiedziemy.
— Och! — wtrącił Ben Joel — każda oberża będzie dla nas dobra na ten krótki przeciąg czasu!
— Przepraszam! — zaprzeczył Esteban. — Przecie nie wyprawimy młokosa na tamten świat, zlazłszy zaledwie z siodeł.
— Czemużby nie? — zapytał Rinaldo.
— Gdyż zajedziemy tam późno, gdyż ja jestem bardzo głodny, a zwłaszcza bardzo spragniony, i wreszcie, gdyż nie mam zwyczaju bić się na czczo, chyba gdy jestem do tego przymuszony.
— O, panie Esteban! — zaśmiał się drwiąco Rinaldo, mierząc wzrokiem kościstą figurę zbira — uważałem pana za istotę mniej cielesną.
— Czy to przytyk? — zapytał Prowansalczyk straszliwie marszcząc czoło.
— Nie gniewaj się —pośpiszył uspokoić go Rinaldo,-Będziesz pan mógł najeść się, napić i zabić swego człowieka jak najwygodniej. Ale cóż to? gdzież on się podział?-przerwał nagle sługus, wspinając się na strzemionach.
W istocie Castillan popędził konia i trójka straciła go z oczu.
Dano ostrogi koniom, które ruszyły galopem.
Młodzieniec ukazał się znów oczom ścigających.
Reszta drogi odbyła się bez żadnych ważniejszych zdarzeń.
Przewidywania Rinalda ziściły się: pierwszy popas odbył Castillan w Estampes.
Było samo południe, gdy młodzieniec zatrzymał się przed bramą zajazdu pod „Uwieńczonym Pawiem“ i rzucił cugle stajennemu, który doń podbiegł.
Zamierzał on posilić się tu i ruszyć w dalszą drogę dopiero za nadejściem nocy, ażeby dotrzeć do Orleanu o godzinie pierwszej dnia następnego.Podróż nocą nie przestraszała go, obliczał zaś, że w ten sposób zrobi dwa popasy, co dwanaście lieux, pierwszego dnia, to znaczy, odbędzie około ćwierci drogi do Saint-Sernin.
Świetny w normalnych warunkach apetyt Sulpicjusza wzmocnił się jeszcze dzięki jeździe wierzchowej i świeżemu powietrzu, to też młodzieniec, głosem instynktu kierowany, zwrócił się odrazu w stronę kuchni.
Godzina była jak najlepiej wybrana dla łaknących żołądków. Zegar kościelny wydzwonił właśnie dwunastą i ostatniemu uderzeniu zegara odpowiedział zgrzyt obracających się rożnów, nadzianych ptactwem, oraz różnemi pieczeniami, które żar o niska wspaniale jut przyrumienił.
—Przybywasz w samą porę, mój młody panie! — powitał Castillana oberżysta. —Jeszcze jeden obrót rożna, a pieczyste przypaliłoby się z pewnością. Czem mogę panu służyć?
— Daj mi pan co chcesz, byle prędko.
Kucharz zdjął szybko rożen i zsunął zeń różne rodzaje pieczystego do olbrzymiej brytwanny, pełnej masła roztopionego i soku z mięsa. Następnie jednym zamachem ręki nakrył stół, na półmisku fajansowym w kwiaty położył dymiącą pulardę i, przysuwając Castillanowi stołek, rzekł zachęcająco:
— Racz pan zasiąść. Na pierwszy ząb i to wystarczy.
Castillan usiadł i przypuścił bohaterski atak do pulardy. Izba tymczasem napełniała się ludźmi.
W tłumie, który pod „Uwieńczonego Pawia“ sprowadzała godzina obiadowa, przeważał żywioł wojskowy. Oberża, w której zatrzymał się Castillan, zaliczała do swych stałych gości sporą liczbę oficerów i kadetów z pułku imcipana de Castelialoux, który kwaterował właśnie w Estampes i w którym sam Cyrano służył był niegdyś w stopniu kapitana.
Prawie wszystkie miejsca były już zajęte, gdy otwarły się z hałasem drzwi i wkroczył do izby Esteban de Poyastruc, wiodąc z sobą Ben Joela i Rinalda. Było umówione, że w krwawej komedii, jaka się tu odegra, pierwsza rola przypadnie zbirowi, on też wysunął się odrazu na plac pierwszy.
— Hej! oberżysto! — krzyknął na gospodarza — trzeba mi tu zaraz kilku miejsc przy stole. Jednego miejsca dla mnie, a dwóch dla tych panów, których miałem honor spotkać w drodze i którzy,
jak ufam, zaszczycą mnie i przy obiedzie swem towarzystwem.
Dwaj zbóje skłonili się na znak zgody.
Gospodarz powiódł niespokojnym wzrokiem po sali, następnie, zwracając się do Estebana, rzekł z żalem:
— Sam pan, widzi, że wszędzie pełno.
Palec Prowansalczyka skierował się w stronę Castillana, który spokojnie dokończał swej pulardy.
— A ów-że stolik?
— Prawda! — z pośpiechem wyrzekł oberżysta. Jeśli ten młody pan pozwoli, będzie można nakryć panu obok niego.
— Jeśli pozwoli? Byłoby to dość zabawne, gdyby ośmielił się nie pozwolić, gdy ja tego żądam!
Mówiąc to Esteban wziął kapelusz do ręki, przywołał na swe wstrętne oblicze uśmiech, zastosowany do okoliczności i, podszedłszy do Castellana, któremu skłonił się z przesadną grzecznością:
— Panie! — zaczął.
Sulpiciusz podniósł głowę schyloną nad talerzem i, niezmiernie zdziwiony, zmierzył wzrokiem osobliwą figurę nieznajomego.
— Panie! — podjął zbir, z niezmąconą niczem krwią zimną — widzisz pan we mnie szlachcica, prześladowanego przez fatalność. Przybywam do tej oberży głodny jak wilk, przybywam w dodatku z dwoma innymi podróżnymi, których poznałem w drodze i których pragnąłbym z serca ugościć. Przybywszy, znajduję wszyskie stoły zajęte, z wyjątkiem tego, przy którym pan siedzisz. Ośmielam się przeto błagać pana, abyś naiłaskawiej raczył podzielić go z nami.
Wysłuchawszy cierpliwie tej oracji, Castillan obrócił wzrok na dwóch innych „podróżnych“ których Prowansalczyk przedstawił mu zaraz po przedstawieniu samego siebie i których miny dwuznaczne wcale mu się nie podobały.
Cokolwiek bądź, był on zbyt dobrym towaszem, aby odmawiać prośbie, którą Esteban przedstawił mu z tak wielką uprzejmością.
— Jestem szczęśliwy, że mogę przysłużyć się panom taką drobnostką — odrzekł. — Przy stoliku tym jest bardzo przestronnie jednemu; czterem może być cokolwiek za szczupło. Ale to nic, ściśniemy się odrobinę. Raczcie panowie usiąść, bardzo proszę.
— Jesteś pan dobrym kompanem — oświadczył Esteban — i z przyjemnością wypróżnię butelkę za pańskie zdrowie.
„Za jego zdrowie! — pomyślał Ben Joel. — Otóż co znaczy: wieńczyć swą ofiarę kwiatami.“
Gospodarz energicznie zakrzątnął się około nowych gości i na stole zjawiły się niebawem talerze, półmiski i butelki. Towarzysze Estebana de Poyastruc, widząc, z jakim zapałem zabrał się on do obiadu, przyszli do przekonania, że szlachcic ten nietylko nie potrafi bić się na czczo, lecz owszem, musi najpierw upić się, aby się bić dobrze.Odkrycie to zaniepokoiło ich nie żartem.
Ale postępowanie Estebana uspokoiło ich wkrótce. Tęgie łyki, które raz po raz powtarzał, zdawały się wpływać nań dobroczynnie, dodając bytsrości jego spojrzeniu i wymowy językowi. Zamiast mroczyć się, twarz jego stawała: się coraz jaśniejszą.
Gdy obiad zbliżał się do końca, mrugnął on znacząco na towarzyszów, jakby mówił: „Baczność! zabieram się do dzieła!“
Ten znak porozumienia nie uszedł uwagi Castillana. W umyśle jego zrodziło się podejrzenie.
Cyrano zbyt wymownie zalecał mu ostrożność przed możliwemi podejściami hrabiego i jego wysłańców, aby spostrzeżenie tego rodzaju nie skłoniło go do podwojenia czujności. Zresztą od samego początku uprzejmość Estebana wydała mu się podejrzaną.
Zrobił ruch, jakby zamierzał wstać i opuścić izbę. Prowansalczyk zatrzymał go, mówiąc:
— Spodziewam się, że nie porzucisz nas pan w ten sposób?
— Przepraszam — odrzekł młodzieniec — ale godziny moje są policzone.
— Ba! jakkolwiek miałoby to popsuć panu rachunek, musisz poświęcić nam jedną z tych godzin. Zanim się rozstaniemy, wypada uczcić znajomość naszą wypiciem butelki wina Kanaryjskiego.
— Zgoda!-rzekł Castillan, siadając napowrót.
Kiedy wino Kanaryjskie, rozlane w kieliszki, wzmocniło jeszcze zażyłość pomiędzy czterema biesiadnikami, Esteban wystąpił z nowym projektem.
— Ech! — wyrzekł — takie picie nic nie warte! Przy kieliszku trzeba czemś się zająć. Kubek i kości bardzoby się nam tu przydały. Co pan myślisz o tem?
— Myślę-oświadczył wyraźnie Castillan, zniecierpliwiony natręctwem, z jakiem Esteban narzucał mu swe towarzystwo — że już wielki czas myśleć o podróży. Zresztą, nie lubię żadnych gier i wskutek tego wcale grać nie umiem.
Prowansalczyk przygryzł wąsa i rzekł, marszcząc się:
— Czy to ma znaczyć, mój panie, że propozycję moją uważasz za niewłaściwą?
— Bynajmniej. Żałuję jedynie, że upodobania nasze różnią się. Oto wszystko.
— To znaczy jak najwyraźniej, że moje upodobania są, według pana, złe, i że jestem, — powiedziawszy wyraźnie — oszustem. To tak, mój panie? to ośmielasz się znieważać mnie? — zagrzmiał Esteban, podnosząc się, jakby go nagle wściekły gniew z miejsca podrywał.
— Nic podobnego w myśli mi nie postało — odparł spokojnie młodzieniec, niewiele sobie czyniąc z udanego dniewu zbira. — To przeciwnie, pan, jak mi się zdaje, szukasz rozmyślnie awantury!
— Awantury? Do diabła! Jeśli pan masz równy wstręt do szpady, jak ja do kości, awantury, których ludzie z panem szukają, mało obchodzić go muszą.
„Nie wątpię już — pomyślał Castillan, usłyszawszy to wyzwanie — że w tem wszystkiem tkwi hrabia de Lembrat. Nie bardzo to przyjemne rozpoczynać podróż od bójki, ale — tem gorzej! Ten drągal nie przestrasza mnie wcale swemi sępiemi ślepiami!”
Uczyniwszy w myśli tę uwagę, sekretarz Cyrana podniósł się, oparł obie ręce o stół i, patrząc śmiało w twarz zbira, zapytał tonem niezmiernie łagodnym:
— Kiedy pan raczysz nareszcie zakończyć ten żarcik?
— Jedno słowo! — rzekł tamten. — Grasz pan, czy nie grasz?
— Nie gram.
— A czy bijesz się?
— Zawsze!
Zbir skłonił się.
— Przykro mi — rzekł, — że nasz obiad w taki sposób się kończy, ale pan sam tego chciałeś.
Sądzę, że nic nie będziesz miał przeciw temu, abyśmy załatwili napoczekaniu tę drobną sprawę.
Czy masz pan sekundantów?
— Znajdę ich — odrzekł Castillan, przebiegając oczyma grupę oficerków, którzy nadbiegli na hałas wywołany sprzeczką.
— A panowie — zwrócił się Esieban do Ben Joela i Rinalda — czy nie odmówicie mi swych usług?
— Bezwątpienia — odpowiedział Rinaldo, — Obadwaj wprawdzie, jak sądzę, posiadamy mało doświadczenia w tego rodzaju sprawach, nie wypada nam jednak odmawiać.
— Chodźmy zatem,
— Jeszcze słowo — wtrącił Castillan, Czy pana co zmusza do takiego pośpiechu?
— Im prędzej, tem lepiej.
— Dla mnie byłoby lepiej odłożyć tę rzecz do wieczora. Chciałbym załatwić kilka spraw przed spotkaniem.
— Przystaję. Będziemy się bili przy latarni.
— Jeśli to panu dogadza, przystaję i ja.
I Castillan wyszedł z izby.
W pół godziny później miał już sekundantów.
Byli nimi dwaj oficerowie z pułku Casteljaloux, którzy na samo imię Cyrana pośpieszyli z ofiarowaniem swych usług.
Esteban, pozostawszy z towarzyszami, spojrzał na nich, czyniąc znaczący ruch głową.
— Wiecie-rzekł-com mu zaproponował?
— Cóż takiego?
— Pojedynek przy latarni.
— Cóż stąd?
— Nie byle kto, moi kochani panowie, może się bić w ten sposób. Trzeba do tego znać wszystkie subtelności szermierstwa. Myślałem, że mi dacie do zakłucia pisklę, tymczasem, jak mi się zdaje, będę miał do czynienia z opierzonym już dobrze kogutem.
— Do kroćset! — mruknął Rinaldo — a jeżeli on pana zabije?
Zbir uśmiechnął się lekceważąco.
— Bądź spokojny, kochany panie. Zobaczysz dziś wieczorem, jak to według wszelkich prawideł kładzie się swego zapaśnika tak, aby nie mógł się już podnieść.
Castilłan spędził resztę dnia w wynajętej izdebce, gdzie napisał długi list do Cyrana.
Pismo to dał do przechowania jednemu ze swych sekundantów, zalecając, żeby zawiózł je do Paryża na wypadek, gdyby pojedynek zakończył się dlań nieszczęśliwie. Oficer przyrzekł mu to solennie.
Młodzieniec ujął następnie szpadę, aby się rozruszać; po krótkiem egzercytowaniu się schował ją do pochwy, zadowolony z siebie. Uczeń Cyrana w sztuce szermierskiej mało sobie czynił z grożącego mu niebezpieczeństwa, a ów pojedynek przy latarni, którego zasady znał wybornie i na który Esteban tak wiele liczyć się zdawał, nie przysparzał mu najmniejszego kłopotu.
Gdy nadeszła godzina spotkania. Castillan zeszedł ze swymi sekundantami do izby gościnnej,
gdzie czekali już Esteban i jego kamraci.
— Zaopatrzyłem się już w potrzebne przyrządy rzekł zbir. — Gospodarz pożyczył ślepej latarki, a co do reszty, sądzę, że moja opończa jest dostatecznie szeroka, aby nam w tym wypadku usłużyć.
— Doskonale — rzekł Castillan, — Do dzieła zatem, panowie.
Ztyłu oberży znajdowało się małe podwórko, którego ziemia twarda i równo ubita, przedstawiała odpowiednie do zapasów miejsce.
Tu postanowiono rozprawić się,wszyscy bo wiem jednozgodnie osądzili, że nie należy nadawać sprawie rozgłosu, wtajemniczać w nią ludzi postronnych i budzić czujności straży.
Esteban położył na ziemi zapaloną latarnię, oraz swą opończę i rzekł do Castillana: I — Tym razem, niezleżnie od swych upodobań,
musisz pan zagrać ze mną w kości. Los musi roztrzygnąć:jakie każdemu z nas przypadną środki obrony.
—Gra zbyt jest piękna, abym dla niej nie zapomniał na chwilę o swych zasadach. Gdzie kości?
— Oto są. Proszę wyrzucie.
Sulpicjusz wziął kubek, potrząsnął kostkami i wysypał je na ziemię w miejscu oświetlonem przez latarnię.
— Szósta i dwójka! — wymienił głośno, schyliwszy się dla policzenia punktów.
— Dobre cyfry! — zauważył Esteban, zbierając kostki do kubka.
— Czwórka i szóstka! — zawołał, wyrzucając zkolei kości. — Jestem wygrany dwa punkty i mam prawo wyboru.
Po tych słowach pochwycił latarnię i zaraz też szpadę wydobył.
Castiilan wziął opończę i owinął ją sobie dokoła lewej ręki.
Pojedynek przy latarni, albo raczej: pojedynek z latarnią, należał do tych, w których walczy się, jak to mówią, pierś przy piersi. Wymagał on niezmiernej zręczności, przytomności umysłu, a zarazem podstępu, i nierzadko bywał śmiertelnym dla obu zapaśników.
Trzymający latarnię to olśniewał jej blaskiem przeciwnika, to zakrywał światło, pogrążając go w ciemności, Drugiemu płachta służyła najpierw z tarczę osłabiającą siłę ciosów; następnie posługiwać mógł, się nią, jak rzymski gladiator siatką,zarzucając ją na przeciwnika.
— Jestem na pańskie usługi — rzekł Castillan,stając na stanowisku, nie bokiem, lecz z wystawioną naprzód piersią, którą osłaniało pokryte opończą ramię.
— Zaczynajmy — odparł zbir.
W tejże chwili zrobiło się zupełnie ciemno.
Esteban schował latarnię za siebie.
Szalone natarcie, natychmiast zresztą odparowane, pouczyło Castillana, że ma przed sobą niepospolitego gracza.
Tymczasem jednak wzrok jego począł oswajać się z ciemnością. Rozeznawał już w mroku niepewną sylwetkę Estebana i czuł, że szpada jego jest jakby znitowana ze szpadą zbira. Wygiął ostrze, szarpnął niem gwałtownie i rozdzielił żelaza.
— Dobra! — rzucił Esteban, podbijając ruchem nerwowym szpadę młodzieńca.
W tejże chwili nagły rzut światła padł na twarz Castillana. Olśniony, skoczył wtył — mimo to jednak uczuł w piersiach szpadę przeciwnika.
Było to jednak tylko lekkie ukłucie. Opończa osłabiła siłę pchnięcia.
Esteban tak bardzo liczył na ów cios, że wykonawszy go, cofnął szpadę, v przekonaniu, że ujrzy już przeciwnika padającego.
— Jeszcze na nogach! — zadziwił się po krótkiej pauzie.
— Aby być gotowym na pańskie usługi! — odparł Castillan szydersko i rzucił się nań z wściekłością.
Latarnia rozpoczęła nowe sztuczki. Skakała ona teraz, jak błędny ognik w ręce zbira, myląc przeciwnika co do miejsca, w którem znajdował się Esteban, oświetlając go to od stóp do głowy to z jednego tylko boku, biegnąc wciąż za nim, prześladując go zajadle.
Wypadało odpowiedzieć w sposób właściwy na tę taktykę.
Castillan podniósł lewe ramię i ją machać rozwiniętą do połowy opończą, niby skrzydłem olbrzymiego nocnego ptaka.
Płomień latarni zachwiał się kilkakrotnie i zbir zląkł się nie żartem, że może zagasnąć.
Trzeba było kończyć.
Podniósł szpadę i pchnął silnie, jakby chciał przebić młodzieńca z góry na dół.
Castillan skorzystał z tej chwili.
Silnym ruchem opończy zgasił latarnię, która wypadła z ręki Estebana, jednocześnie zaś wbił mu ostrze szpady w gardło.
— A!... — zacharkotał zbir, padając ciężko na ziemię.
A gdy Rinaldo pochylił się nad nim, wybełkotał jeszcze:
— Mówiłem... mó... wiłem... że to nie... pisklę... lecz... kogut!
To było wszystko. Po chwili wielmożny Esteban de Poyastruc był już trupem.
Castillan zwrócił się do jednego ze swych sekundantów.
— Może mi pan teraz list mój zwrócić! Już niepotrzebny.
Sulpiciusz wybrnął z wielkiego niebezpieczeństwa; sądzonem mu jednak było wpaść natychmiast w drugie.
Zaledwie oddalił się z dwoma towarzyszącymi mu oficerami, Ben Joel i Rinaldo złożyli radę i nowy plan wylągł się w ich żywej wyobraźni.
Powróciwszy do oberży, zastali Castillana, wieczerzającego ze swymi sekundantami.
— Panie! — rzekł uprzedzająco do młodzieńca Rinaldo — to, co zaszło, nie narusza w niczem dobrego porozumienia, jakie panowało między nami dziś rano. Przeciwnik pański był dla nas człowiekiem obcym, z którym przygodnie spotkaliśmy się w drodze; wyznajemy też chętnie, że temu nieszczęsnemu sporowi on tylko jeden był winien, uparcie bowiem szukał z panem zaczepki. Upił się niezawodnie, przypłacił zaś to zbyt drogo, aby pan mógł pamiętać jeszcze o urazie. Bylibyśmy w rozpaczy, gdyby pan z tego powodu żywił do nas jakąkolwiek niechęć. Pragnęlibyśmy z całego serca, aby zapanowała między nami zupełna zgoda i skoro los zbliżył nas, abyśmy lepiej i dokładniej się zaznajomili.
Sulpicjusz, zanim odpowiedział, wpierw przez czas długi wpatrywał się w mówiącego i jakieś przypomnienia niejasne ponownie zbudziły w nim podejrzenie.
Rinaldo ucharakteryzował się z właściwym sobie talentem i był niemożliwy do poznania z twarzy i figury; nie mógł jednak zmienić całkowicie głosu. Otóż Castillan przypomniał sobie, że już kiedyś, w jakichś niezwykłych okolicznościach, głos ten słyszał.
Nie przedłużając w tej chwili swych spostrzeżeń, uznał jednak za konieczne postępować jak najostrożniej — odpowiedział też zimno:
— Wierzcie mi, panowie, że nie żywię żadnej urazy ani do tego zawadjaki, który padł ofiarą swej porywczości, ani też do żadnego z was; jednak znajomość nasza nie może mieć tych następstw, których żądacie. Za kwadrans odjeżdżam i to z pewnością nie w tym kierunku, co panowie.
— Kto wie?— wtrącił milczący dotąd Ben Joel.
— Czy nie jedzie pan wypadkiem w stronę Orleanu?
— Być może.
—W takim razie składa się to doskonale. My również do Orleanu dążymy. Wprawdzie zamiarem naszym było udać się w drogę dopiero jutro rano, gdyż podróż nocna nie jest dziś zbyt bezpieczna; jednak pod pańską opieką i dla przyjemności towarzystwa pańskiego, gotowiśmy jechać zaraz.
Było to powiedziane tak dobrotliwie i serdecznie, że młodzieniec złapałby się z pewnością, gdyby nie owe, wcześniej zrodzone podejrzenia.
Ściągnął brwi i tonem, niedopuszczającym już dalszego nagabywania, odparł:
— Jeszcze raz muszę podziękować. Radzę panom najżyczliwiej: połóżcie się spać i pozwólcie jechać mnie samemu. Nie potrzeba mi eskorty; lubię też nadewszystko samotność.
— Ach! widzę, niestety! — wyrzekł płaczliwie Rinaldo-że nie możesz pan nam przebaczyć mimowolnego współudziału w ostatnim wypadku. Musimy więc z żalem wyrzec się przyjemnego towarzystwa i życzyć panu szczęśliwej drogi! Niech Bóg ma pana w swej opiece!
— Dobranoc! — zakończył krótko młodzieniec, odwracając się plecami do podejrzanej osobistości, która żegnała go, zginając się do samej ziemi.
Zbóje wyszli — lecz, zamiast udać się na spoczynek, jak im doradzał Castillan, wemknęli się ostrożnie do stajni, osiodłali z pośpiechem konie i opuścili czemprędzej oberżę pod „Uwieńczonym Pawiem”.
— Straciliśmy sprzymierzeńca; wypada nam zmienić plan działania i oprzeć się wyłącznie na własnych siłach — oświadczył Rinaldo towarzyszowi. — Do tej chwili postępowaliśmy za śladem Castillana; teraz, jak sądzę, będzie korzystniej wyprzedzać go.
—Jaki jest twój projekt?
— Bardzo prosty, Zamierzam wyprawić sekretarza tam, dokąd dostał się już twój przyjaciel, Esteban.
— W jaki sposób?
— Przy pomocy tego oto.
I Rinaldo wyciągnął z olstrów dwa ciężkie pistolety.
Ben Joe! uzbrojony był tak samo. Nie pytał o więcej, zrozumiawszy odrazu plan kamrata; obaj też w milczeniu skierowali konie na drogę do Orleanu, którą oświetlała blado jasność wschodzącego księżyca.
Castillan, pomimo przełożeń oficerów, z którymi wieczerzał, uparł się postawić na swojem i wyruszyć w drogę z nadejściem wieczora.
Wierzchowiec jego wypoczął i miał dość siły do odbycia nowego etapu.Gdy wybiła dzisiąta, młodzieniec wskoczył na siodło i pomknął galopem przez milczące ulice.
W kwadrans później znajdował się w szczerem polu.Przed nim rozciągała się,nakształt nieskończonej białej wstęgi,droga,zawieść go miała prosto do Orleanu.
Księżyc wzniósł się wysoko i świecił pełnią swego blasku, co pozwalało jeźdźcowi odbywać drag równie swobodnie, jak wśród białego dnia.
Tak daleko, jak wzrok jego sięgał, okolica wydawała mu się zupełnie pustą. Cwałował bez obawy, przedstawiając sobie w myśli wypadki tego dnia jako rzeczy bardzo odległe, a obraz Estebana poczynał się już w pamięci jego zacierać.
Z tego stanu wyrwał go odgłos — daleklego rżenia.
W okolicy nie było widać żadnego domostwa.
Castillan zapytał sam siebie ze zdziwieniem: skąd mógł głos ten pochodzić?
Droga biegła w tem miejscu pomiędzy kępami drzew, które otaczały w przerwach gęste krzaki, zarośla te odcinały się ciemnemi plamami od sza rego tła ziemi.
Widocznie rżenie owo pochodziło z tych właśnie zarośli.
Może zbóje uczynili tu zasadzkę na przejeżdżających, a może Sulpiciusz spotka poprostu jakiegoś niewinnego jeźdźca, którego w tej chwili zakrywają przed nim zakręty drogi, wijącej się w tem miejscu wężowo?
Człowiek przezorny pomyślałby w każdym razie o środkach ostrożności, i albo zatrzymałby się w miejscu, albo też objechał miejsce to dokoła.
Ale Sulpicjusz, pchany naprzód wrodzoną sobie awanturniczością, oraz mając na uwadze nagłość powierzonej sobie misji, spiął konia ostrogami i postanowił, tak czy inaczej, przedrzeć się przez ten przesmyk zdradziecki.
Zaraz na pierwszym zakręcie huknął wystrzał i kula przeleciała ze świstem tuż przy uszach młodzieńca.
Castillan uznał za właściwe nie stawiać czoła niewidzialnemu wrogowi.
Zachowując męstwo swe na lepszą potrzebę, pochylił się na siodle i szalonym galopem pomknął naprzód.
W tej chwili zagrzmiał drugi wystrzał. Tym razem padł on z innego miejsca, o jakie pięćdziesiąt kroków stamtąd i jeśli Castillan został ugodzony, to w same piersi.
Hukowi wystrzału odpowiedział krzyk jeźdźca.
— Dostał!-krzyknął triumfująco Ben Joel, wychylający się z gęstwiny.
Nadbiegł też Rinaldo.
— Trafiłeś?-zapytał cygana.
— Jestem pewny, Wid2Jiałem doskonale, jak puścił cugle i upadł wtył. Koń uniósł go galopem i zrzucił pewnie na drodze.
—A więc trup?
— Bez żadnej wątpliwości.
— To dobrze-rzekł Rinaldo-lecz...list?
— Prawda. List potrzebny nam koniecznie. Szukajmy zatem zwierzyny. Musi ona być gdzieś niedaleko.
Zbóje poprawili się na siodłach i ruszyli śladem Castillana.
W ciągu dwóch godzin przeszukiwali nadaremnie przydrożne rowy, zarośla i pola.
Najmniejszy ślad nie wskazywał ani obecności, ani nawet przejazdu tego, który teraz tak bardzo był im drogi.
— Głupia historja! — zaklął Rinaldo — Wolałbym sto razy wiedzieć, że ten dudek żyje i że będę jeszcze mógł się z nim spotkać, niż trapić się przypuszczeniem, że wpadł w jakąś dziurę, gdzie zgnije, zanim go odszukamy.
— Wróćmy na drogę — doradził Ben JoeL.—Naco przedłużać bezużyteczne poszukiwania?
— Masz słuszność. Wypada nam, na wszelki wypadek, dotrzeć do samego Orleanu.
Niepowodzenie dwóch zkolei zamachów zaniepokoiło nędzników i pozbawiło ich dotychczasowej pewności siebie. Jechali obok siebie w milczeniu i bez zbytniego pośpiechu. Może chcieli opóźnić,chwilę, która przynieść miała ostateczne rozczarowanie...
W odległości mili od miejsca, w którem dokonany został ostatni zamach, ujrzeli nagle, na prawo od drogi, wielkie ognisko, przy którem kręciło się około dziesięciu ludzi.
W pobliżu tej grupy stał wóz, zaprzężony w parę silnych koni, Trzeci koń leżał w trawie, cokolwiek dalej.
Sylwetki wszystkich ludzi rysowały się czarno na krwawem tle płomienia. Jeźdźcy, przyglądając im się zdala, nie mogli odgadnąć, jakiego są rodzaju i co w tem miejscu czynią?
Tajemnicze obozowisko rozkładało się pod spadzistą ścianą wysokiego wzgórza, którego szczyt porosły był karłowatemi drzewami, boki zaś, wydrążone przez kopaczów, wybierających piasek i glinę, przedstawiały wygodne schronisko.
Ze szczytu wzgórza można było widzieć doskonale, co się działo w obozowisku, i rozpoznać w potrzebie osoby skupione przy ogniu.
— Kumie Rinaldo! — odezwał się Ben Joel — nie trzeba pomijać najdrobniejszych szczegółów. Radzę zwrócić poszukiwania w stronę tych tam ludzi.
— Miałem właśnie to samo na myśli.
— Baczność zatem!
Łącząc czyn ze słowami, Ben Joel zsunął się z siodła, owinął koniowi łeb opończą, aby nie mógł rżeć głośno, i zaprowadził go w gęstwinę, gdzie przywiązał go do opuszczających się nisko gałęzi jesionu.
Rinaldo uczynił toż samo.
— Zaczekaj tu na mnie — rzekł cygan.
I przekradając się między drzewami, dostał się niedostrzeżenie do złomów skalistych, oświetlonych słabo łuną ogniska, płonącego jakie sto kroków stamtąd.
Pod osłoną skał mógł już posuwać się bezpieczniej, okrążył więc wzgórze i, wdzierając się na nie od strony przeciwnej, dotarł i w kilka minut na wierzchołek, skąd wzrok jego padał już prostopadle w sam środek grupy.
Grupa ta otaczała kogoś, co siedział i, jak się zdawało, skupiał na sobie uwagę ogólną.
Ben Joel o mało nie krzyknął, poznawszy w siedzącym — Castillana.
Co przytrafiło się młodzieńcowi, opowiedzieć się da w kilku słowach.
Kula Ben Joela ugodziła go rzeczywiście w same piersi, natrafiła jednak szczęśliwie na szeroką, miedzianą sprzączkę, która rozpęd jej zniweczyła.
Uderzenie wszakże było tak silne, że młodzieniec stracił chwilowo przytomność i zemdlał.
Koń, jak już wiemy, uniósł go szalonym pędem, i biegł przez pola aż do chwili, gdy olśniony blaskiem ogniska, stanął w miejscu jak wryty i zrzucił zemdlonego na ziemię.
Sulpiciusz upadł w trawę.
Upadł nieprzytomny, a gdy przyszedł do siebie, ujrzał się przy ognisku, wśród dziwacznego towarzystwa mężczyzn i kobiet, w których, od pierwszego spojrzenia, poznał wędrownych linoskoków.
Ci dzielni ludzie obozowali pod golem niebem, aby oszczędzić sobie wydatku na nocleg w oberży.
Sulpicjusz, orzeźwiony kilkoma łykami wódki, wtajemniczył swych zbawców w szczegóły zajścia, a ponieważ sztukmistrze udawali się do Orleanu, umówiono się, że młodzieniec spędzi resztę nocy z nimi, nazajutrz zaś o świcie wyruszą wszyscy w dalszą drogę.
Ochłonąwszy ze zdziwienia, cygan jął przyglądał się kolejno członkom wędrownej bandy.
Nagle spojrzenie jego zatrzymało się na obliczu jednej z kobiet, która stała obok Castillana — i radość zabłysła w jego oczach.
— Marota! — szepnął mimowoli, posyłając pozdrwienie przyjacielskie tej kopiecie, która zresztą widzieć go nie mogła.
— Marota! — powtórzył raz jeszcze z radością. — O! tym razem jestem pewny powodzenia!
Zrobiwszy tę uwagę, opuścił swój posterunek i wrócił do Rinalda, któremu o wszystkiem opowiedział.
— Czy zechcesz na mnie polegać? — spytał następnie, nie dając mu czasu na oprzytomnienie. Jeśli chcesz, jutro już będziemy mieli w rękach list Bergeraca.
— Jakim sposobem?
— Do tej chwili, w celu pochwycenia wysłańca, używaliśmy gwałtu, i do niczego nas to nie doprowadziło. Wypada teraz użyć innych środków.
— To znaczy?
— To znaczy, że trzeba wprowadzić w wykonanie projekt, który obmyśliłem.
— Czy sądzisz, że doprowadzi nas to do posiadania listu?
— Jeżeli go nie posiądziemy, niech szubienica, na której spodziewam się kiedyś zawisnąć, stanie natychmiast przede mną i stryczek na szyję mi zarzuci!
— Czyń zatem, co chcesz. Od tej chwili zdaj się na twą łaskę i miłosierdzie, Dokąd jedziemy?
— Pozostajemy w tem miejscu. Przed rozpoczęciem łowów trzeba, aby na z ptak odzyskał siłę do lotu.
Łotry wyciągnęli się na trawie, aby uważać zdala na poruszenia bandy. Grupa wędrownych skoczków odstąpiła już od ogniska, rozpraszając się dokoła.
Po pewnym czasie, wszyscy, z wyjątkiem jednego człowieka, pozostawionego na czatach przy dogasającym ogniu, spali twardo, czekając hasła odjazdu.
— Wstawać! — krzyknął wartownik o pierwszym brzasku dnia.
Porwali się wszyscy na nogi i w mgnieniu oka złożono na wóz cały ruchomy inwentarz bandy.
Castillan, pomimo, że dolegała mu jeszcze wczorajsza kontuzja, dosiadł bez trudności konia i całe, towarzystwo udało się w kierunku Orleanu.
Ben Joel i Rinaldo wyruszyli cokolwiek później.
Sulpicjusz nie domyślał się bynajmniej ich obecności. Mimo niedawnych podejrzeń, przypuszczał, że pozostali w Etampes, nocny zaś napad był dziełem zwykłych rzezimieszków.
Na wstępie do Orleanu młodzieniec rozłączył się z nowym i przyjaciółmi, którzy, zatrzymawszy się w skromnej oberży na przedmieściu, wskazali towarzyszowi, jako godniejsze jego stanu miejsce, zajazd „pod Herbem Francji“, dokąd bronił im wstępu opłakany stan kieszeni.
Sekretarz poety wsunął kilka pistolów w rękę wodza tej trupy, jako nagrodę za okazaną mu życzliwość, poczem udał się na wielki plac, gdzie błyszczał złociście „Herb Francji”.
Zaledwie linoskoki rozgościli się w swem ubogiem schronieniu, zjawił się Ben Joel.
Cygan był sam. Doradził on przezornie Rinaldowi, aby trzymał się tymczasem nauboczu, obiecując sobie zniknąć zkolei, gdy już powodzenie dzieła będzie zapewnione.
Wsunąwszy się do szynkowni, ujrzał gospodarza nakrywającego długi stół, przeznaczony widocznie dla przybyszów.
— Hej! acanie! — zakrzyknął nań Ben Joel, bez dłuższych wstępów — czy acan znasz ludzi, którzy z jechali tu przed chwilą?
—Czy ich znam?-odrzekł szynkarz-Od dziesięciu lat odwiedzają stale mój zakład. Przybywają zawsze na święta.
— W takim razie nieobce ci jest pewnie imię Maroty.
— Tancerki! Śliczne ślepki ma ona, mój panie!
— Znasz ją zatem acan dobrze. Proszę mi powiedzieć: gdzie ona jest w tej chwili?
— W swoim pokoju. Chcesz pan z nią pomówić?
— Być może. A gdzież to ten pokój?
— A któż to pan jesteś, że tak bez żadnych ceregieli wybierasz się do pokoju panny Maroty?
— Nie obawiaj się, acan. Należę do przyjaciół tej panny i nie zamierzam bynajmniej czynić zamachu na jej cnotę...którą zresztą znam oddawna.
Na wspomnienie o cnocie szynkarz mrugnął dowcipnie i znacząco, jakby dawał do zrozumienia, że wie czego się trzymać w tym względzie.
— Pierwsze piętro, drzwi na prawo — objaśnił wreszcie, uważając, że wszelkie dalsze uwagi były by zbyteczne.
Ben Joel pobiegł szybko, przeskakując po dwa stopnie naraz i kierując się w stronę, skąd docho dził go śpiew kobiecy; stanął niebawem przed drzwiami panny Maroty.
Tancerka ubierała się właśnie i, zajęta nadawaniem połysku swym czarnym włosom, wyśpiewywała na cały głos jakąś bardzo swobodną piosnkę mało dbając o to, czy jej zbyt wygorsowane strofki zaniepokoją którego z sąsiadów.
Na pierwszy rzut oka poznawało się w niej, dziecko cygańskie.
Była brunetką, a wielkie, czarne oczy, wydatne i jak krew purpurowe wargi, drżące nozdrza statecznie ujawniały, jaka krew w żyłach jej płynie.
Gibką, choć wspaniale rozwiniętą, postać cyganki okrywał rodzaj wełnianego szlafroka, z pod którego wyglądał lekki kostjum tancerki.
Było to, razem wziąwszy, zachwycające stworzonko; i choć brakło jej poważnej, posągowej piękności Zilli, wynagradzała ten brak nieprzepartym urokiem ponętnego, dojrzałego owocu, który sam przymyka się do chcącej zerwać go ręki.
Ben Joel znał dobrze Marotę, jako córkę plemienia, do którego sam należał; wspólnie też z nią włóczył się przez czas jakiś w kompanii wędrownych komediantów.
Zatrzymawszy się na progu izdebki, przypatrywał się przez jakiś czas w milczeniu zaśpiewanej dziewczynie; potem wszedł do środka.
Marota, usłyszawszy kroki, odwróciła się.
— A! ty tu? — zaśmiała się wesoło.
— Tak, ale sza!...nie wymieniaj głośno mego imienia.
— Tajemnica? Skąd przybywasz? A Zilla? Od dwóch lat nie miałem żadnej o was wiadomości!
— Odpowiem ci później na wszystko, Tymczasem chodzi o co innego.. Jeżeli jesteś w usposobieniu dość rozsądnem, aby wysłuchać mnie, nie przerywając, powiem ci zaraz, co mnie tu sprowadziło.
— Zaczekaj, Zaraz skończę.
Podczas gdy Marota kończyła układanie swych bujnych włosów, Ben Joel zamknął starannie drzwi, opukał mury, jakby dla zapewnienia się, czy się w nich kto nie ukrywa, i zasiadł na stołku przy oknie.
— Już! — zawołała wesoło tancerka, rzucając ostatnie, zadowolone spojrzenie w stłuczone zwierciadełko, które powtarzało jej liczko uśmiechnięte.Teraz możesz mówić. Słucham cię z wytężoną uwagą.
Rozmowa Ben Joela z Marotą trwała przeszło godzinę.
Cygan opuścił pokój tancerki z miną człowieka, który doprowadził sczęśliwie do końca trudne i ryzykowne przedsięwzięcie.
— Dziś wieczorem — rzekł do dziewczyny na odchodnem. — A nadewszystko, nie zapomnij o sygnale.
— Bądź spokojny i zostaw mnie samą, jeśli chcesz, aby wszystko było we wskazanym czasie gotowe.
Ben Joel wyśliznął się zręcznie i poszedł szukać Rinalda. Marota tymczasem, zamiast siąść do stołu z kolegami, przygotowała się również do opuszczenia zajazdu.
Przed wyjściem rozmawiała przez kilka chwil ze swym dyrektorem; potem, zarzuciwszy na głowę duży szal, który prawie zupełnie twarz jej zakrywał, udała się do zajazdu „pod Herbem Francji“, gdzie, jak wiadomo, zamieszkał Castillan.
Przed bramą służący hotelowy siodłał konia, w którym Marota poznała odrazu wierzchowca Sulpiciusza.
Zwierzę, choć wzmocnione dwugodzinnym wypoczynkiem, nosiło jednak ślady wielkiego zmęczenia.
Kopyta jego pokrywało zeschłe błoto publicznych gościńców; szerść, choć sucha już zupełnie, sklejała się na bokach, nakształt szerokich połyskujących plastrów.
— Piękny rumak! — rzekła Marota, głaszcząc konia.
— Ładna dziewczyna! — odparł tym samym tonem służący, obejmując gorącem spojrzeniem twarz baletniczki.
— Prawdziwie pańska sztuka! — podjęła ta ostatnia, nie zważając na pochlebstwo sługusa.
—A w nogach jaka krzepka! — dorzucił pachołek, chcąc podtrzymać rozmowę. — Zrobiło to nie wiem ile drogi dziś rano i zdążyć ma na nocleg do Romorantin.
Marota westchnęła.
— Ja muszę tam iść pieszo! — wyrwała jej się skarga.
— Pieszo? Ależ to porządny kawał drogi, piękna panno!
— Wiem o tem dobrze, Może znajdę w drodze jaką dobrą duszę, co pozwoli mi przysiąść na swym wózku.
Po tych słowach cyganka udała się w dalszą drogę, przyśpieszając kroku, jakby chciała wynagrodzić czas, stracony na rozmowie ze służącym.
Przeszła bramę miejską, nie zatrzymując się nigdzie na chwilę i znalazła się na drodze do Romorantin.
Nadmienić wypada, że wychodząc z wielkiego placu, Marota otarła się o jakiegoś człowieka, stojącego z miną roztargnioną na rogu jednej z ulic, i szepnęła mu kilka słów głosem przyciszonym.
Tym człowiekiem był Ben Joel.
Tancerka znajdowała się już o pół mili za miastem,gdy Castillan wyjechał z niego.
Wybiła trzecia z południa. Sulpiciusz spodziewał się stanąć w Romorantin o zachodzie słońca.
Spodziewam się — myślał, jadąc — że skończyły się nareszcie moje utrapienia, Pojedynek i dwa strzały pistoletowe, to dość, aby kupić sobie spokój na resztę podróży.
Sekretarz pomacał ręką kaftan i uczuł pod palcami list Cyrana, za podszewkę zaszyty, którego od dwudziestu czterech godzin bronił przed niewidzialnymi wrogami.
Uczyniwszy tę pocieszającą uwagę, Castillan, o nic już się nie kłopocząc, pozwolił koniowui, aby niósł go krokiem dowolnym i, korzystając z tego, że wierzchowiec posuwał się noga za nogą, wydobył z kieszeni kawałek pergaminu, oraz, ołówek,i próbował, azali mu się nie uda dorobić zakończenia do rozpoczętego w Paryżu sonetu.
Gdy tak, biedzi, się nad chwytaniem wymykających mu się rymów, słyszy nagle że go ktoś dźwięcznym głosem pozdrawia po imieniu.
Odwraca głowę i spostrzega siedzącą na przydrożnym wzgórku ładną dziewczynę, w, której poznaje bez trudności tancerkę, spotkaną minionej nocy przy gościnnem ognisku.
Marota odrzuciła szal na plecy i głowa jej, niczem nie nakryta, kąpała się w pełnem świetle dnia. Drobne jej stopy, popielate od kurzawy, spoczywały na trawniku, zgrabnie skrzyżowane, cała zaś postać objawiała wielkie strudzenie, tłumaczące się pełnem kuszącego powabu zaniedbaniem.
Castillan wstrzymał konia.
— Dzień dobry, panie Castillan! — powtórzyła Marota, skłaniając powabnie główkę i posyłając mu uśmiech czarujący.
— Cóż się to stało, że panią tu spotykam?zapytał zdziwiony Sulpiciusz. — Czyżbyś pani porzuciła pana Aracan? Takie ma nazwisko, jeśli się nie mylę, pani dyrektor?
— Nie myli się pan, A więc tak, porzuciłam go.Jest to stary samolub. Chciał obciąć mi gażę, ażeby mieć więcej dochodu z przedstawień w Orleanie.
— I cóż?
— A no, ponieważ mam usposobienie żywe, a, języczek ostry, nazwałam go sknerą, dusigroszem i jakoś tam jeszcze, i rzuciłam mu na głowę swe tamburyno.
— Tym sposobem pozostałaś bez środków utrzymania?
— Niezupełnie. Mogę znaleźć miejsce w innem towarzystwie, a w potrzebie mogę też żyć i sama, mam bowiem przy sobie wszystko, co mi do zarobkowania potrzebne, mianowicie: kastaniety i ubiór tancerki.
— Jesteś pani, jak widzę, filozofką.
Marota uśmiechnęła się.
— Trzeba nią być w tem życiu. Gdy nie jest się niczem, gdy się nie ma nic za sobą i do niczego się nie dąży, jakżeby bez filozofii można znieść różne drobne nędze życia?
— Do licha. Wyznajesz pani zatem, żeś zupełnie wykolejona i że sama nie wiesz dobrze, co cię czeka!
— Tak jest rzeczywiście — nie w tym jednak stopniu, jak pan sądzisz. Teraz oto udaję się do Romorantin, a może i do Louches.
— Czy tak? — zawołał Castillan głosem, w którym przebijało się wyraźne zadowolenie.
— W jednem z tych miasteczek spodziewam się znaleźć towarzystwo komediantów i tancerzy, w którem zapewne potrafię się umieścić.Imię moje jest dość głośne, mój panie!
— Nazywają panią Marotą, nieprawda?
— Do usług pańskich, panie Castillan.
— I zamierzasz pani udać się do Romorantin pieszo?
— Rozumie się, gdyż nie mam środków na odbycie tej drogi powozem.
— A więc posłuchaj, piękna Maroto. Byłoby grzechem, gdyby mężczyzna, w dobrych zasadach wychowany, pozwolił, aby twoje nóżki wykonać miały tak ciężką pracę.Jeśli zgodzisz się, możemy odbyć tę drogę razem. Jest to przytem dobra sposobność odwdzięczenia się za troskliwość, okazaną mi nocy minionej.
— Myśl pańska bardzo mi się podoba, ale — jakże wprowadzić ją w wykonanie? — rzekła Marota, udając zakłopotanie, naprawdę zaś ciesząc się niezmiernie z tego obrotu rzeczy.
— Nic łatwiejszego. Nie mogę wprawdzie oddać pani konia, a sam iść pieszo,gdyż zależy mi na pośpiechu, siodło moje wszakże jest dość szerokie i mocne, abyśmy oboje siedzieć na niem mogli.
— Z całą chęcią, mój szlachcicu. Nigdym jeszcze dotąd tak wesoło nie podróżowała.
— Proszę zatem siadać.
Castillan zeskoczył lekko na ziemię i z rąk Maroty, która się doń zbliżyła, wziął małe zawinięcie.Zawinięcie to rozpłaszczył nakształt poduszki i przymocował do siodła.
— Wybornie! — rzekła Marota. — Będę siedziała jak królowa. Nie wiem tylko, w jaki sposób dostanę się na pańskiego wierzchowca, który jest wysoki, jak katedra. Chyba pan mnie uniesiesz.
— To nic trudnego, Proszę o rękę.
Zamiast podać jedną rękę. Marota zarzuciła mu na szyję oba ramiona. Młodzieniec uczuł na twarzy jej ciepły oddech, a jednocześnie z jej czarnych, do połowy przymkniętych oczów, wybiegało spojrzenie, przenikające go do głębi duszy.
Pomimo silnego wzruszenia Castillan uniósł Marotę lekko jak piórko i posadził na przygotowanej poduszce.
Podczas gdy awanturnica przytrzymywała cugle, młodzieniec zdążył przyjść do siebie.
— Ah! Jakiż ja niezręczny! — wyrzekł nagle.— Zapomniałem. że to mnie pierwszemu wsiąść wypada. Co teraz zrobimy?
— Czy mam zejść? — zapytała zalotnica, wyciągając ponownie ramiona.
— Nie trzeba. Postaram się oszczędzić pani tego kłopotu.
Castillan prawą ręką chwycił konia za grzywę, wykręcił się doń tyłem, a następnie, nie dotykając strzemion, uniósł się silnym skokiem w powietrze i spadł na siodło.
Zaraz też prawą nogą okrążył w powietrzu szyję konia i znalazł się w pozycji zwyczajnej.
— Wszystko w porządku! — rzekł do Maroty. — Teraz obejmij mnie pani mocno, jak najmocniej, gdyż pojedziemy ostro.
Ostatnie zalecenie było zbytecznem.
Castillan jeszcze nie zdążył objawić go, gdy już uczuł przy piersiach ramiona Maroty, opasujące go żywym pierścieniem. Niebezpieczne było to położenie dla zapalnego serca młodzieńca.
Odbywać długą drogę z przytuloną do siebie, młodą i piękną kobietą, czuć nieustannie przy uchu i szyi słodki jej oddech i mieć w dodatku przeświadczenie o kruchości tej cnoty, osłabionej warunkami życia i zawodu — stanowiło pokusę zbyt silną nawet dla większego, niż Sulpicjusz, stoika!
— Czemużby nie!...— rzekł młodzieniec do siebie po długich rozmyślaniach, w których rozbiór szczegółowy wdawać się tu nie będziemy.
— O czem pan tak dumasz? — spytała w tymże czasie Marota głosem zachęcającym. — Miałżebyś jaki powód do smutku?
— Skądżeby! Czyż można być smutnym w tak miłem towarzystwie!
— Pochlebca! Nieprawda, że ten sposób podróżowania jest zachwycający? Bieg konia, powietrze, słońce — wszystko do rozwesela duszę i napełnia ją niezmierną słodyczą. Chciałoby się tak jechać bez końca.
Rączki Maroty zacisnęły się silniej nieco na piersiach Sulpiciusza, przyczem posunęły się wyżej i znalazły o kilka cali zaledwie od jego ust
Młodzieniec nie mógł wytrzymać. Narażając się na ból w szyi, schylił głowę jak najniżej i ucałował szybko paluszki, znajdujące się pod samą niemal brodą.
— Aj! co pan robisz? — krzyknęła Marota, cofając ręce, jakby dla ukarania go za śmiałość.
— To trudno! — odparł coraz śmielej Castillan. — Gdy się ma tak blisko piękną rączkę, same usta do niej biegną!
— Nadużywasz swych przywilejów, mości szlachcicu. Jeśli nie przyrzeczesz poprawy i nie będziesz zachowywał się przyzwoicie, pozbędę się tego oparcia, choćbym miała spaść i potłuc się.
— Nie czyń pani tego, na Boga! Przysięgam, że będę rozsądny.
Ale to były tylko słowa. Czyny zaraz im zaprzeczyły, gdyż młodzieniec jął na nowo ocałowywać zgrabne paluszki tancerki.
— Widzę — rzekła Marota — że jesteś pan niepoprawny. Skoro więc nie można w żaden sposób uspokoić pana, muszę postąpić z tobą, jak z dzieckiem, któremu daje się, czego się napiera, aby zaspokoić jego kaprys.
Przy tych słowach prawa ręka Maroty podniosła się do ust Sulpicjusza, który pokrył ją gorącemi pocałunkami.
Następnie, nie poprzestając na tem pierwszem zwycięstwie i czując ocierające się o jego twarz czarne włosy Maroty, odwrócił szybko głowę i cmoknął ustami na los szczęścia...
Ten całus, rzucony na ślepo, musnął brzeżek gorących warg baletnicy, która szarpnęła się wtył, krzycząc:
— Ach! ach! panie zdrajco, to w ten sposób płacisz mi za moje dobre serce? Kiedy tak, poczekaj — ponieważ chciałeś posiąść wszystko, wszystko ci odbiorę!
I ponownie ramiona Maroty osunęły się niżej, na kaftan bawoli, zajmując stanowisko w równem oddaleniu od pasa i od kołnierza.
— Jesteś pani zachwycająca — rzekł Castillan czemuż jednak chcesz nią być tylko w połowie? Przyznaj, że podróż stałaby się wkrótce nadzwyczaj nudną, gdybyśmy jej czemś przyjemnem nie urozmaicili. Gdybym więc naprzykład oświadczył pani bez żadnych wstępów, że panią ubóstwiam, cobyś na to odrzekła?
— Rzekłabym, że chcesz pan zbałamucić biedną dziewczynę i że źle wybrałeś się ze swemi zalotami, gdyż, choć jestem ostrożną, mam jednak w tych rzeczach doświadczenie.
Powiedziane to było głosem naiwnym.
Ale Castillan posunął się już zbyt daleko, aby miał zmieniać ton rozmowy. Nie zwracając też uwagi na odegrane znakomicie zmieszanie awanturnicy, zawołał w odpowiedzi:
— Najdroższa Maroto! gdybym nie był zwrócony do ciebie plecami, lub też, gdybym miał oczy ztyłu głowy, przekonałabyś się z mojej twarzy i spojrzenia, jak okropnie cię kocham!
— Nic mi do pańskich spojrzeń, panie umizgalski. Schowaj je dla innych!
— Przeklęte położenie! — zaklął Sulpicjusz. — Pomyśleć tylko, że pani jesteś tam, tuż przy mnie, a jednak za mną, i że nie mogę upajać się twoją pięknością
— Tracisz napróżno czas i piękne słówka, mości Castillanie! Gdybyś naprawdę życzył sobie tak bardzo wpatrywać się w twarz moją, mógłbyś doświadczać tej wielkiej rozkoszy, nic nie ryzykując, gdyż dostrzegam już w oddaleniu wieżę kościoła w Romorantin i — tu opuszczam już pańskiego wierzchowca i pana.
— A! do kroćset diabłów! — wykrzyknął Castillan, pozbywając się wszelkiej powściągliwości języka — trzeba mi było najpierw o tem pomyśleć, A więc, moja piękna, ja zatrzymuję się również w Romorantin, gdzie spożyjemy sam na sam smaczną kolacyjkę.
— Mam go! — pomyślała tancerka, zadowolona z odniesionego tak łatwo triumfu.
I rzekła głośno:
— Kolacyjka może nie grozić niebezpieczeństwem, gdy się zachowa pewne ostrożności.Zresztą na miejscu dopiero będzie można ocenić dokładnie, co warta pańska propozycja.
— Mam ją! — szepnął do siebie Castillan, powtarzając bezwiednie myśli towarzyszki.
Zapominając chwilowo, dla przelotnej miłostki, o ważnem posłannictwie, którem go obciążono,uspokajał się Castillan uwagą, że żadnej szkody nie poniesie ono na tej zwłoce.
Te kilka godzin — myślał — są jego wyłączną własnością i rozporządzać może niemi dowolnie, gdyż w każdym razie dopiero nazajutrz mógłby wyruszyć do Louches.
Żadnych przytem nie uczuwał obaw, ani podejrzeń.
Mógł był nie dowierzać Estebanowi i jego dwom towarzyszom, ale jakże podawać w wątpliwość niewinną duszę dziewczęcia, spotkanego wypadkiem i któremu nic zgoła nie mogło zależeć na wyprowadzeniu go w pole?
Młodzieniec oddał się więc bez żadnych skrupułów słodkiemu marzeniu i, wypuściwszy konia galopem, w ciągu niecałych dziesięciu minut przebył przestrzeń, dzielącą go od pierwszych domów w Romorantin.
Pierwszym budynkiem, na który padło spojrzenie Castillana, była właśnie oberża, postawiona w tem miejscu jakby umyślnie poto, aby na wstępie do miasta rzucać podróżnym wesołe pozdrowienie.
Oberża miała pozór miły i zachęcający. Nad bramą kołysała się zielona gałęź, w progu zaś stała świeża, pucołowata służąca, jako ponętna próbka miasteczkowych piękności. Ze wszystkich oberży, które Sulpiciusz spotykał w drodze, począwszy od samego Paryża, ta wydała mu się najpowabniejszą i najporządniej utrzymaną, może dlatego, że trafił na nią w chwili, gdy szukał bezpiecznego schroniska dla swej świeżo wyklutej miłostki.
Zatrzymał konia tuż pod wiechą, zeskoczył z siodła i nadstawił ramiona Marocie, opuszczającej zkolei swe miejsce. Przytrzymał też dziewczynę silnie, jakby obawiał się, by mu nie uciekła.
— Czy ci się tu podoba, moja piękna? — zapytał i czy wyświadczysz mi zaszczyt zjedzenia ze mną wieczerzy?
Marota zrobiła minę, jakby głęboko nad tem rozmyślała, potem rzekła nagle z uśmiechem:
— Ha, cóż robić; zgadzam się.
Spodziewam się, że pan jesteś młodzieńcem przyzwoitym i że w towarzystwie pańskiem nie zagraża samotnej kobiecie żadne niebezpieczeństwo. Zresztą — dodała, wesoło potrząsając główką, — nie obawiam się go. Wszakże sądzą powszechnie, że my nie mamy nic do stracenia.
— Zawinęliśmy nareszcie do przystani— zakończył Castillan, upewniając się coraz bardziej o swym triumfie. — Wypada nam teraz jedynie zająć się ucztą, która powinna być możliwie najświetniejsza i uczcić jak się patrzy piwnicę tego oberżysty: która musi być dobrze zaopatrzona.
Podczas gdy Sulpicjusz odsyłał konia do stajni i dopilnowywał osobiście, aby mu właściwą porcję obroku przygotowano, Marota podjęła kawałek czerwonej dachówki, która spadła z dachu, i na zewnętrznej ścianie oberży nakreśliła nim tak szybko, że służąca tego nie dostrzegła, bardzo wyraźny znak. Znak ten, miał kształt trójkąta, przeciętego strzałą, której ostrze zwrócone było w stronę dachu.
W chwili, gdy młodzieniec wszedł do oberży, tancerka siedziała przy stole. W jednym z kątów obszernej izby gościnnej i wygładzała manatki swe, silnie w podróży zgniecione.
— Panienko — rzekł Sulpicjusz do tłustej służącej — jakkolwiek jasny dzień na dworze i właściwa godzina wieczerzania jeszcze nie nadeszła, trzeba, żeby kucharz puścił w ruch rożny i pokazał nam, co umie. Jak prędko będziemy mogli zasiąść do stołu?
— Gdy się ściemni, to znaczy za godzinę.
— Wyśmienicie! Nic weselszego, jak uczta przy świetle. W łunie zatlonych świeczników kryształy, wino i piękne oczy nabierają najsilniejszego blasku. Co o tem myślisz, Marotka?
— Myślę, że za wiele hałasu o zwykłą wieczerzę podróżnych.
— Proszę mnie to zostawić, A! panienko! przerwał sobie, przytrzymując za ramię oddalającą się służącą — będziemy wieczerzali w moim pokoju. Gdzie jednak, u licha, mój pokój?
— Niech pan pozwoli zaprowadzę — odrzekła tłuściocha.
— Proszę i dla mnie przygotować mały pokoik. Muszę poprawić trochę ubranie, aby nie zrobić wstydu amfitrionowi.
Młodzieniec i tancerka zamienili uśmiechy i ukłony i rozłączyli się,czekając na godzinę wieczerzy.
Potężny ogień płonął w kuchni, skwierczał tłuszcz w przystawionych doń rondlach i rozchodzili się dokoła zapachy najmilej w świecie łechcące powonienie, gdy dwaj ludzie podejrzanej powierzchowności zatrzymali się przed dornem.
Jeden z tych ludzi zauważył natychmiast czerwony znak na czołowej ścianie oberży. Padały nań właśnie ostatnie promienie zachodu i czyniły tem wyraźniejszym.
— Są! — rzekł przyciszonym głosem do towarzysza. - No, tym razem mogę już ręczyć, że ptaszek nam się nie wymknie!
I obaj, przez nikogo niedostrzeżeni, cofnęli się na drogę, którą przyszli. Nieopodal oberży był mur, do połowy rozrzucony; pod osłoną tego muru u siedli i czekali.
W kilka chwil później, gdy już szary mrok padać zaczął na ziemię, jeden z ludzi wytknął głowę z kryjówki, popatrzył w stronę oberży i wydał krzyk, podobny do wołania puszczyka w pierwszych godzinach nocy.
Jedno z okien oberży otworzyło się. Mignęła w niem niewyraźna sylweta Maroty.
Cyganka zrobiła jakiś szczególny ruch ręką w kierunku, skąd głos się dobywał; potem zamknęło się okno i wszystko zapadło napowrót w ciszę.
Marota kończyła właśnie ubierać się, gdy do drzwi zapukała służąca, wołając.
— Pani pani! wieczerza na stole! proszę się spieszyć!
— Idę — odrzekła cyganka, rzucając ostatnie spojrzenie w zwierciadło, aby upewnić się, że rynsztunek wdzięków i zalotności w komplecie.
I przeprowadzona przez służącą, weszła do pokoju, gdzie zastawiono wieczerzę i gdzie Castillan oczekiwał z nietajoną niecierpliwością.
Marota miała na sobie tęż samą luźną suknię, zakrywającą kostium baletowy, całe zaś gotowalniane upiększenia ograniczyły się na umyciu twarzy i rąk, oraz efektownem upięciu włosów, które były skędzierzone na skroniach i podtrzymywane diademem ze złocistych cekinów.
— Do stołu, moja królowo!-wykrzyknął wesoło młodzieniec, pośpieszając na powitanie wchodzącej i, wziąwszy ją za rękę, przyprowadził do przeznaczonego dla niej miejsca.
Sam zasiadł naprzeciw i zabrano się do jedzenia.
Oboje podróżni mieli doskonały apetyt. Oboje też zapomnieli chwilowo o swych dalej sięgających zamysłach i oddali się całą duszą temu, co mieli przed sobą.
W połowie uczty, gdy na stole zjawiła się para kuropatw, okolonych wianuszkiem pieczonych skowronków, wzrok Sulpicjusza, roziskrzony od obfitych libacyj, zwrócił się ku towarzyszce z płomienistą wymową uczucia i pożądania.
Młodzieniec osądził, że nadeszła chwila ponowienia ataków.
Pod tym względem Castillan był w zupełne; zgodzie z pewnym filozofem, który, utrzymuje, że serce ulega w stopniu wysokim wpływom żołądka i że wykwintne jadło jest najlepszem przygotowaniem do miłosnych batalij.
Nie zaniedbał też niczego, aby przedewszystkiem skusić Marotę do powszedniego grzeszku łakomstwa, który poza katechizmem nosi mniej groźne miano smakoszostwa.
Tancerka zdawała się podzielać poglądy i zamiary swego amfitriona: jadła i piła z zapałem, godnym uznania i zazdrości. Ta wszakże była między nimi różnica, że gdy Sulpicjusz stawał się z każdą chwilą bardziej ożywiony i gorętszy, cyganka nie traciła zimnej krwi i złośliwy, choć powabny uśmieszek, nie opuszczał kącików jej ust.
— Czy nie uważasz, śliczna Marotko — odezwał się Castillan, odprawiwszy służącą, która pospołu z wetami postawiła na stole butelkę wina barwy topazu — czy nie uważasz, że jesteśmy bardzo daleko od siebie?
— Daleko? — zaprzeczyła Marota, — Żartujesz pan chyba. Wszakże ten stół nie jest wcale szeroki: czuję też, dalibóg, pańskie kolano tuż przy mojem.
— Prawda, ale stół, choćby najwęższy, stanowi zawsze przegrodę. Pozwól zatem, że zmienię cokolwiek porządek miejsc.
Mówiąc to, przeniósł swe krzesło na drugą stronę stołu i usiadł obok cyganki.
Ta ostatnia uczyniła ruch, jakby chciała cofnąć się, ale ramię Castillana zdążyło już otoczyć jej kibić, usta zaś szukały odpychającej go ręki, którą chciały okryć pocałunkami.
— Ach, dzieciaku! — zawołała cyganka, wybuchając śmiechem, -Pocóż przemocą i podstępem dostawać tego, co...
Zatrzymała się i obrzuciła młodzieńca spojrzeniem upajającem, które już samo zdolne było odebrać mu rozum.
— Kończ! kończ!-wykrzyknął Sulpicjusz z zadyszaną piersią.-Dostawać...dostawać tego, co...
— Co dobrowolnie dać pragną.
I ujmując w obie dłonie głowę młodzieńca przyciągnęła go do siebie i pozwoliła wycałowaĆ się, ile tylko pragnął.
— Ach. Maroto! kochasz mnie zatem? — zawołał Sulpicjusz, rzucając się przed nią na kolana.
— Dopiero teraz dostrzegłeś to, nieznośniku? Czyż doprawdy mogłeś przypuszczać, że ja zgodziłabym się na podróż wspólną, na wieczerzanie przy jednym stole, bez świadków, gdybyś był pierwszym lepszym i obojętnym mi człowiekiem? Boże, jacyż ci mężczyźni są ślepi!
— Boże! jakież te kobiety zachwycaiące!—zawołał Castillan rozpromieniony, całując jej piękne i jak skrzydło kruka połyskujące włosy.
Po chwili cyganka, jakby otrząsając się ze znużenia, które ją ogarniało, wskazała towarzyszowi pełną butelkę i nienapoczęte wety.
— Teraz-rzekła-gdy usłyszałeś już moje wyznanie, nie potrzebujesz już obawiać się, abym ci się wymknęła. A więc, kończmy wieczerzę i pijmy za naszą miłość.Sądzę, że uciecha nasza nic na tem nie straci.
— Pijmy! — wykrzyknął Castillan, oddany już z duszą i ciałem pięknej kusicielce.— I na honor,
choćbym miał się upić, nic mnie to nie obchodzi! Czyż zresztą nie upoiłaś mnie już swe mi cudnemi oczami, swym uśmiechem, swym głosem przesłodkim? Jesteś demonem, nie wątpię o tem; ale demonem, który ma w ręce klucze do raju!
— Musisz mieć wzrok doprawdy oczarowany,
skoro moja prosta postać budzi w tobie tyle zapału.Cóżby dopiero było, gdybym naprawdę starała się uwieść ciebie?
—Nie staraj się, Cały płonę, mój aniele; czegóż żądasz jeszcze więcej?
— Czy chcesz, abym zaśpiewała dla urozmaicenia naszej samotności, lub też, abym zatańczyła segedillę?
— Taniec-myśl zaprawdę wyśmienita! Ale jakże tańczyć będziesz w tej powłóczystej sukni, która czyni cię podobną do mniszki?
— Nie kłopocz się o to. Czyż zapomniałeś, że mam z sobą swój kostium teatralny? Skocz-no tylko do mego pokoiu po tamburyno; ja tymczasem rozleję wino w kieliszki
Podczas krótkiej nieobecności Castillana, Marota napełniła szybko kieliszki, następnie do kieliszka Sulpicjusza wpuściła kilka kropel z małego, kryształowego flakonika, który wyjęła z za gorsu.
Gdy Sulpicjusz powrócił, cyganka pochwyciła z jego ręki tamburyno; postawiła na niem pełny kieliszek i podając mu, rzekła:
— Za zdrowie naszej miłości, panie mój i królu!...
Jednocześnie wzięła ze stołu swój kieliszek i wyciągnęła rękę, aby trącić się z kochankiem.
Temu ostatniemu myśl zalotna przebiegła przez głowę.
— Chwilkę jeszcze, królowo! Na stwierdzenie naszego związku i naszej jedności, chciałbym, jeśli pozwolisz, przemienić nasze kieliszki, aby moje usta dotykały miejsca, na którem twoje spoczęły.
Marota zbladła; szkło zadrżało w jej ręce, Ale nie była ona z tych, co łatwo głowę tracą.
Prawie natychmiast przyszła do siebie i z czarującym uśmiechem odrzekła:
— Myśl twoja zachwyca mnie. Bądź pewny,
że zachowam ją w pamięci. Na nieszczęście...
Co na nieszczęście?
— Objawiłeś ją za późno.
— Za późno?
— Tak, gdyż tę samą myśl powzięłam już przed chwilą, i kieliszek, który ci podaję, jest właśnie moim kieliszkiem.
O! Maroto! jeśli nie przestaniesz osypywać mnie łaskami, wybuchnę jak zapalona mina!
Nie wybuchaj i pij!
Masz słuszność. Za naszą miłość!
— Za naszą miłość!
Castillan wychylił kieliszek jednym łykiem. Po chwili brzękowi trącanego szkła odpowiedział odgłos pocałunku.
Biedny Sulpiciusz znajdował się już całkowicie w pętach czarodziejki.
Marota pochwyciła tamburyno.
— Teraz, władco mój — rzekła wesoło-siądź i patrz.
Pod palcami tancerki zadrżał i zahuczał pergamin na bębenku, ona zaś sama jęła śpiewać jakąś przeciągłą, monotonną melodię, próbując jednocześnie ruchów tancerskich, a raczej wykonywając coś nakształt uroczystego marsza, przeplatanego pełnemi wdzięku i dostojności pozami.
Sulpicjusz z rozszerzonemi oczyma, z ustami półotwartemi, wpatrywał się w cygankę z takim zachwytem, jakby miał przed sobą jakieś nadprzyrodzone zjawisko.
Niebawem głos tancerki ożywił się.
Poważna i powolna miara pieśni ustąpiła miejsca lekkiemu i wesołemu rytmowi; dzwonki tamburyna żywiej zadźwięczały.
Nagle,cyganka stanęła w miejscu i za jednem poruszeniem zrzuciła z siebie powłóczystą szatę, która do stóp jej spadła.
Sulpicjusz doznał jakby olśnienia.
Zniknęła gdzieś Marota; przed sobą miał jakąś indyjską „peri” jakąś czarodziejkę ze wschodniej baśni. Zjawiła mu się taka, jaką widział w marzeniu: lekka jak puch, lotna jak ptaszę, pożądliwa jak bachantka.
Marota spostrzegła odrazu jakie wrażenie wywarła na młodzieńcu.
I zaczęła swój taniec cygański...
W rytmie tanecznym okrążała Sulpicjusza, poruszając nagiemi ramionami, niby parą białych skrzydeł, tuż nad jego głową, zaledwie muskając podłogę lekką i drobną stopą; przypadając do kolan młodzieńca i zrywając się natychmiast, aby odskoczyć w przeciwny koniec pokoju; zamykając swą ofiarę w czarodzieiskiem kole wyzywających ruchów, upajających spojrzeń, wabnych uśmiechów...
Wreszcie skończył się ten taniec zawrotny, Marota z dysząceru łonem, z drżącemi powiekami, uklękła przed młodzieńcem.
Dopóki Sulpicjusz widział przed sobą uroczą postać tancerki, ulatującą nakształt motyla dokoła siebie, nie ruszał się z miejsca, jakby.zaklęciem do niego przykuty.
Lecz gdy wróciło mu poczucie rzeczywistości, gdy nadziemskie zjawisko u stóp swych ujrzał, ramiona jego instynktownie wyciągnęły się i powstał, aby ją chwycić w objęcia, jako należną sobie zdobycz.
Marota przewidziała to.
— Hola!-krzyknęła, zanosząc się śmiechem szalonym — nie skończyłam jeszcze! Byłby szaleńcem, ktoby mnie teraz chciał pochwycić!
Przy tych słowach, jak. ptak spłoszony, ’odfrunęła na środek pokoju, lżejsza jeszcze i lotniejsza.
Castillan postanowił ją pochwycić.
Pobiegł za tańczącą z wyciągniętemi przed Siebie rękoma, ale zaledwie wydało mu się, że ją trzyma za koniec szarfy, już śmiech jej, odzywający się w przeciwnej stronie pokoju, wskazywał mu że uleciała daleko.
Po chwili Sulicjusz uczuł, że nogi, jego stają się ciężkie, jakby silny, magnes przyciągał je do ziemi; szczególne odrętwienie spętało mu członki, i spostrzegł że już nietylko Marota tańczy i ucieka’ przed nim: wszystkie naczynia na stole i wszystkie meble w pokoju, i wszystkie ściany nawet, wślad za cyganką kręciły się, wirowały, porwane jakimś huraganem szalestwa.
Wydało mu się nagle, ze Marota niknie w różowym obłoku, poczem błysnęła mu na chwilę w umyśle świadomość doznanej porażki.
Dźwięczny śmiech cyganki nie przestawał dobiegać doń to stąd, to zowąd, drażniąc go i szydząc z niego. Przeklinał swą bezsilność, wytężał wszystkie siły, aby oderwać stopy od ziemi i pobiec za tancerką: bił powietrze rękoma, jak ptak postrzelony, i głuche przekleństwa wyrywały mu się z ust, wykrzywionych kurczowo.
Walka nie mogła trwać długo. W chwilę później Castillan spał wyciągnięty na łóżku, gdzie upadł, jak człowiek pijany.
Marota usiadła, przyglądając mu się w zamyśleniu, a od chwili do chwili dłoń jej wyciągała się pieszczotliwym ruchem, dotykając wilgotnego czoła młodzieńca.
Około północy wstała, wzięła ze stołu świecznik i postawiła go w oknie.
W jakiś czas później suchy chrzęst rzuconego w szybę żwiru zbudził senną ciszę panującą w całej oberzy.
Marota otworzyła zcicha okno, zgasiwszy wpierw świecę,i dwaj ludzie uczepieni u grubego sznura z węzłami, który cyganka przymocowała do poręczy ganku, weszli do pokoju.
Byli to: Ben Joel i Rinaldo.
Ten ostatni trzymał ślepą latarkę, której światło skierował wprost na łóżko.
— Śpi?-zapytał jednocześnie Ben Joel.
— Od dwóch godzin blisko — odrzekła Marota.
— Dobrześ nam usłużyła. A teraz wyjdź stąd.
I Ben Joel wyciągnął z za pasa wielki otwarty nóż.
— Chcesz go zamordować?-spytała Marota ze drżeniem.
— Dobre pytanie! Cóż cię to zresztą może obchodzić?
— Ja na to nie pozwolę — oświadczyła głosem stanowczym.
— Mówisz od rzeczy. Trzeba sprzątnąć młokosa. Przeszkadza nam. A zatem usuń się i pozwól nam czynić co do nas należy.
— Nie!
— Uparta dziewka!-mruknął cygan.
Rinaldo nic nie mówił, ale chwycił Marotę za ramię.
Tancerka wyśliznęła mu się w jednej chwili, pobiegła do łóżka i dobyła z za gorsu sztylet, z którym się nigdy nie rozłączała.
— Spróbujcie teraz zbliżyć się! — zawołała groźnie.
— Szkoda czasu!-zauważył Rinaldo.
— Nie zbliżajcie się-ostrzegała Marota, widząc, że służący Rolanda chce przystąpić do łóżka mój sztylet zatruty; najlżejsze draśnięcie śmierć sprowadza.
— Słuchaj-no, Maroto-rzekł Ben Joel, — czyżbyś się zakochała w tym paryżaninie?
— Kto wie? — odparła tancerka. — Tymczasem odejdźcie stąd, zbrodniarze, jeśli nie chcecie, abym dotrzymała więcej, niż przyrzekłam.
— Stanowczo zatem żądasz jego życia?
— Stanowczo.
— Ona nie ustąpi! — westchnął Ben Joel. — Dalej. Rinaldo, weźmy się do rzeczy najpilniejszych.
............
Gdy wschodzące słońce oświetliło twarz Castillana, przebudził się on z trudnością i, odurzony jeszcze przez narkotyk, którym uśpiła go Marota, z trudnością starał się zebrać rozpierzchłe myśli.
Wspomnienia tej dziwnej nocy, rozpoczętej przy stole biesiadnym, zakończonej męczącym snem leta;giznym, zwolna i ociężale wracały mu do pamięci.
Jednak przypomniał sobie wreszcie główne zdarzenia i uniósłszy się na posłaniu, jął szukać wzrokiem Maroty, która znikła w różowym obłoku.
Jedynie kawałek wstążki na podłodze wskazywał niedawny pobyt w tem miejscu tancerki.
Castillan zerwał się z łóżka na równe nogi i postanowił wybiec natychmiast dla zasięgnięcia wiadomości, leżał bowiem na pościeli w ubraniu.
Gdy poprawiał kaftan, który przy wieczerzy rozpiął, aby móc swobodniej oddychać, krzyk zdziwienia i wściekłego gniewu wyrwał mu się z piersi.
Ruchem instynktownym pomacał miejsce, gdzie Zuzanna zaszyła list Cyrana do proboszcza w SaintSernin, i poczuł, że miejsce to-puste.
Podszewka była przecięta i drogocenne pismo znikło.
To odkrycie pogrążyło Sulpicjusza w rozpaczy i wprost — odrętwiło go. Oprzytomniawszy, postanowił w łeb sobie strzelić wymierzając sobie samemu karę za niewierność.
Nabił jeden z pistoletów i jął podnosić go zwolna do czoła.
Broń zatrzymała się na chwilę w drodze i Sulpicjusz, rozmyśliwszy się widocznie, położył ją napowrót na stole.
— Jakiż ja głupi!-mruknął. — Gdybym umarł, sprawa nicby się przez to nie polepszyła.Przeciwnie! Lepiej żyć i starać się głupotę swą naprawić.
Pierwszą jego myślą było powrócić do Paryża. Ale zaraz zrozumiał, że go to do niczego nie doprowadzi. Podczas, gdy on dążyłby do stolicy, wrogowie pośpieszyliby jak najszybciej do Saint—Sernin i staćby się mogło nieszczęście niczem niepowetowane.
Zaczynał właśnie z tego punktu rozpatrywać sprawę, gdy służąca zapukała lekko do drzwi.
Sulpicjusz otworzył z pośpiechem.
Gdzie ona?-zapytał wchodzącej.
Kto taki, proszę pana?
Marota; dama, z którą wieczerzałem.
O! już kawał czasu, jak oddaliła się, proszę pana.
Oddaliła się. A w jakim kierunku?
W kierunku Orleanu.
— Przeklęta oszukanica!-zaklął młodzieniec.Ona to okradła mnie! Ale — dlaczego? Nic nie rozumiem.
Służąca wyciągnęła z kieszeni kartkę w kilkoro złożoną i podała Sulpicjuszowi.
— To do pana-rzekła.
— Od kogo?
— Od pięknej damy, proszę pana.
— A! zobaczmy, Otworzył mały liścik, skreślony niepewną ręką, i wyczytał te słowa:
„Ben Joel udał się do Saint-Sernin. Przebacz mi z całego serca żałuję.”
— Ben Joel! A! teraz już wszystko rozumiem! — wykrzyknął młodzieniec.
Potem z wybuchem gniewu:
— Ona żałuje! żmija! Dobrą chwilę wybrała do żalów! Chwyta mnie, jak dudka, w sidła, drwi ze mnie, upaja mnie, okrada, a potem wszystkiem prosi o przebaczenie! Ktoby się był jednak spodziewał! Marota w przymierzu ze zbójami! A! plemię cygańskie! zdeptałbym cię teraz nogami! Wybrnąłem ze wszystkich zasadzek, zwalczyłem wszystkie przeszkody, tymczasem jedna samiczka wyprowadziła mnie tak fatalnie w pole! Ale do diabła i wszystkich sług jego! to się tak nie skończy! Odbiorę swój list, choćbym miał rozpruć tego Ben Joela od brzucha do gardła! Dalej, panienko, każ osiodłać mego konia i wynajdź mi jak najśpieszniej, kogo, co mógłby wyruszyć natychmiast do Paryża. Dostanie dwadzieścia pistolów, jeśli,stanie na miejscu jutro przed wieczorem.
— Znajdzie się taki, proszę pana — odrzekła służąca.—Podejmie się tego Piotr Morel
— Biegnij więc i sprowadź go tu zaraz.
Podczas gdy służąca śpieszyła spełnić rozkazy niecierpliwego gościa, ten ostatni przygotował list do Cyrana i opowiedział w nim w krotkości wszystko, co zaszło.
Nie próbował nawet usprawiedliwiać się. Znał Cyrana i wiedział, że jest nawzajem znany; nie wątpił, że poeta jego dobrej wiary podejrzewać nie będzie.
Gdy list był już gotowy, młodzieniec zeszedł na dół, gdzie czekał już Piotr Morel.
Umówiono się prędko o warunki. Posłaniec ruszył w drogę przy Sulpicjuszu, który uspokoiwszy się z tej strony, dosiadł zkolei swego wierzchowca i popędził wyciągnetym galopem, aby ścigać Ben J oela i nie dopuścić, za wszelką cenę, aby dostał się on do Saint-Sernin.
. | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . |
Marota, jak się zdaje, uczuła naprawdę żal i wstyd-spóźnione, co prawda. Samym słowom jej możnaby było nie ufać; poparła je wszakże czynem, wyjawiając Castillanowi w ostatniej chwili. nazwisko wspólnika i jego zamiary.
Pozostała ona w towarzystwie zbójów dotąd tylko, dopóki nie podchwyciła ich tajemnicy; zaraz potem skreśliwszy naprędce kartkę do Sulpicjusza, udała się zpowrotem do Orleanu, żywiąc skrytą nadzieję, że spotka się jeszcze kiedyś z romansowym młodzieńcem i zniewoli go do zapomnienia wypadków tej nocy.
Co się tyczy Rinalda i Ben Joela, rozłączyli się oni, porozumiawszy się wpierw co do planu najbliższych działań.
Ben Joel wyruszył w kierunku Loches; Rinaldo pojechał wprost do Paryża, gdzie, nie spiesząc się zbytecznie, stanął dopiero trzeciego dnia rano.
Gdy łotr zjawił się w pałacu hrabiego de Lembrat, dzień nie zaczął się tam jeszcze, jakkolwiek była już godzina jedenasta.
Roland był tej nocy na balu i położył się spać bardzo późno, silnie rozdrażniony obojętnością: okazywaną mu przez Gilbertę.
Wejście służącego, który go przebudził, zbudziło w nim gniew wielki, gniew ten wszakże natychmiast ustąpił, gdy hrabia usłyszał wymówione przyciszonym i tajemniczym głosem imię Rinalda.
— Rinaldo tu? — zawołał, zrywając się z pościeli. — Cóż się stało? Niech wejdzie natychmiast!
Rinaldo nie czekał na pozwolenie: stał już przy drzwiach.
— I cóż? — spytał niecierpliwie Roland spostrzegając wysłańca. — List?
— Mamy go.
Hrabia odetchnął.
— Daj — rzekł, wyciągając rękę.
— Jaśnie pan żąda listu?
— Rozumie się.
— Ja listu nie mam.
— A gdzież on, gamoniu?
— U Ben Joela?
— A Ben Joel?
— W drodze do Saint-Sernin.
— To wymaga wyjaśnień.
— Przybyłem właśnie poto, aby ich jaśnie panu udzielić.
Rinaldo opowiedział wówczas szczegółowo o wszystkiem, co zaszło.
Gdy opisywał zkolei scenę nocną w oberży i rozpowiadał, jak Marota broniła Castillana, wskazując zarazem miejsce, gdzie list był zaszyty, hrabia zapytał.
— Więc ta dziewczyna rozkochała się tak napoczekaniu w sekretarzu Cyrana?
— Kobieta jest tak osobliwem stworzeniem, jaśnie panie! Ja i Ben Joel zadaliśmy sobie również to pytanie, ale nie było już czasu na sprawdzanie.
Mało nas to zresztą obchodzi, co znajdowało się w liście? Do kogo był adresowany!
— Do wielebnego Jakóba Szablistego, proboszcza w Saint-Sernin.
— Rozumiem! To jakiś przyjaciel Cyrana.
— Jego brat mleczny, jaśnie panie. List zawierał dłuie zapenienia przyjaźni i kończył się kilkoma zleceniami, dotyczącemi pisma hrabiego—ojca.
—Mów dokładnie.
— Według zaleceń Cyrana, probszcz powinien był okazać jego sekretarzowi zupełne zaufanie, wydobyć z ukrycia, powierzony sobie depozyt i udać się zraz z Castillanem do Colignac, gdzie spotkać się miał z nimi Bergerac.
—Ileż ostrożności!...A czy w liście-dodał po chwili wahania się — nie było jakich napomknień o treści pisma mego ojca?
— Nie, jaśnie panie.
— Dobre i to-rzekł do siebie hrabia,—że Cyrano zachowuje tajemnicę przy sobie.
— Jaśnie panie-kończył Rinaldo — dalszy ciąg sprawy jest już zupełnie prosty. Ben Joel, na którym w zupełności polegać można, znajduje się w tej chwili na drodze do Saint-Sernin. Proboszczowi przedstawi się on pod imieniem Castillana. Wobec listu Bergeraca ksiądz nie będzie mógł mieć żadnych podejrzeń, a gdy tylko Ben Joel ujrzy choćby rożek koperty, zamykającej w sobie drogocenny papier, w bardzo krótkim czasie potrafi przyjść do jej posiadania. O tem na chwilę nawet wątpić nie można. Tu kończy się moje sprawozdanie. Czy jaśnie pan ze mnie zadowolony?
— Jesteś dobrym sługą, Rinaldo. W dniu, gdy dzieło nasze doprowadzimy ostatecznie do końca, grunta, dotykające do mego zamku, w Gardannes, które twój ojciec dzierżawi, przejdą na zupełną twoją własność.
— O! jaśnie pan po królewsku, wynagradza! — wykrzyknął sługus, któremu oczy zaiskrzyły się płomieniem zaspokojonej chciwości.
— Teraz idź i staraj się dowiedzieć, co porabia Cyrano, który już się podobno wylizuje ze swej rany.
— Za dwie godziny będzie miał jaśnie pan wiadomość.
Gdy Rinaldo udał się na wywiady, hrabia de Lembrat przywołał służącego i kazał się ubierać; następnie polecił, aby zaprzężono do karety, miał bowiem zamiar udać się w odwiedziny do margrabiego.
Zaledwie jednak zdążył zasiąść do śniadania, Rinaldo zjawił się niespodzianie zpowrotem.
Upłynęło niecałe pół godziny od jego wyjścia.
Twarz łotra objawiała wielkie pomieszanie.
Roland odgadł, że przybywa on ze złą wieścią.
— Ach, jasny panie! — wykrzyknął sługus w progu jeszcze. — Gdyby jasny pan wiedział, co się stało!...
— Żadnych wstępów, proszę cię! Mów odrazu wyraźnie.
— A więc, jaśnie panie,powracam właśnie od Bergeraca.
— Dalej?
— Ptaszek wyfrunął z gniazda,
— Kiedy?
— Ostatniej nocy,
— A!
— Wypytywałem jego gospodarza, który jest wielkim gadułą. Powiedział mi, że...
— Że co?
— Że jakiś wieśniak z Romorantin zjawił się u poety wczoraj wieczorem i oddał mu list bardzo pilny, Cyrano natychmiast po przeczytaniu listu, nie słuchając żadnych uwag, dosiadł swego konia i z największym pośpiechem wyjechał z Paryża. Udał się on bez żadnej wątpliwości na pomoc Castillanowi, gdyż ja w tem wszystkiem znów wietrzę tego przeklętego pisarka!
— Tak jest niezawodnie, ale to tylko z twojej winy, gamoniu! Gdybyś był uprzątnął sekretarza, nie mielibyśmy w tej chwili na karku poety!
— Ależ, jaśnie panie...
— Milcz, Wyjazd Cyrana niweczy wszystko, cośmy dotąd zdziałali, i kto wie, czy nie ja padnę teraz ofiarą twojej głupoty, oraz czy pismo mego ojca nie będzie dla nas na zawsze stracone!
— Pismo to dostaniemy; przysięgam jaśnie panu.
Roland cokolwiek się uspokoił i odprawił służącego, mówiąc mu w ostatniej chwili:
— Jedź zatem i czyń co trzeba. Powierzam ci załatwienie się z Cyranem. Ja ze swej strony zajmę się Manuelem. On to, prawdę rzekłszy, jest głównym i jedynym powodem tych wszystkich utrapień. Gdyby umarł, niczym już sobie nie robił z prześladowania i rycerskich sztuczek Bergeraca. Muszę o tem pomyśleć, Niech sobie potem Cyrano dokazuje — mniejsza o to!
Zostawszy sam, dodał jeszcze:
— Mogą zmusić mnie do uznania w Manuelu brata; nie przeszkodzą mi jednak dziedziczyć po nim. Na diabła się zdały wszelkie skrupuły! Gdybym był wcześniej o tem pomyślał, Manuel, zamiast murów więziennych, miałby dziś cztery deski za schronienie...
Utwierdziwszy się w postanowieniach, hrabia zapomniał o swym pierwszym projekcie, aby oddać się wyłącznie myśli o zgładzeniu Manuela, Podczas gdy Rinaldo z pośpiechem opuszczał Paryż, aby podążyć za Cyranem i gdy Castillan ścigał Ben Joela, hrabia de Lembrat postanowił również nie próżnować.
Przedewszystkiem udał się do czcigodnego starosty, Jana de Lamothe, który z właściwą sobie zaciekłością prowadził sprawę Ludwika.
Ten ostatni, w oczekiwaniu ostatecznych wyników procesu, liczył długie i bolesne godziny samotności w jednej z najmroczniejszych celek więzienia Chatelet.
— I cóż tam, kochany starosto? — zapytał hrabia. — Daleko już posunęliśmy się ze sprawą?
— Posuwamy się zwolna, lecz sprawiedliwość im powolniejsza tem pewniejsza, Co porabia Cyrano.
— Nie wiem — odparł Roland z udaną obojętnością. — Jesteśmy trochę na bakier od czasu, gdy wyszło na jaw oszustwo jego protegowanego.
— Rozumiem to dobrze. Bergerac poczytuje się za nieomylnego i rzuca się wściekle na wszystkich, co próbują wyleczyć go z zarozumialstwa!
— Osądziłeś go, starosto, nadzwyczaj trafnie, Ale zapomniałem, że mam do pana małą prośbę.
— Jaką?
— Chciałbym zobaczyć tego Manuela.
— Osobliwa fantazja!
— Nie; upewniam pana, że to nie fantazja, Czy trwa on dalej w swym uporze i pretensyj swych nie chce się wyrzec?
— Bardziej, niż kiedykolwiek.
— Otóż pochlebiam sobie, że potrafię uczynić go skromniejszym, Czy możesz mi, panie starosto, udzielić upoważnienie, o które proszę? I czy zezwolisz łaskawie, aby to upoważnienie mogło być w potrzebie przekazane innej osobie?
Starosta nakreślił kilka słów na karcie i podając ją Rolandowi, dodał:
— Z tą kartą w ręce dostaniesz się pan bez trudności do celi Manuela. Zapewni też ona wolny wstęp do więzienia osobie. którą wskażesz odźwiernemu.
— Jestem ci szczerze wdzięczny, kochany starosto, i dziś jeszcze z pozwolenia twego korzystać, będę.
— Spodziewam się, że przy pomocy Boskiej w ciągu tygodnia ukończę tę sprawę, Ogrom dowodów, które mam już w rękach, wystarczy, jak sądzę, do wymuszenia z obwinionego przyznania się. Na wypadek jednak, gdyby zaciął się w swym uporze, przygotowałem środek, który mu usta niezawodnie rozwiąże.
— Jakiż to środek, sędzio niezrównany?
— Tortury, kochany hrabio, Mocne, żelazne śruby do ściskania nóg, albo też trzy tęgie miary wody, wprowadzone lejem do żołądka — oto argumenty, przywodzące do upamiętania najzatwardzialszych grzeszników, Do widzenia.