Kapitan Czart/Tom II/całość
<<< Dane tekstu | ||
Autor | ||
Tytuł | Kapitan Czart Tom II | |
Podtytuł | Przygody Cyrana de Bergerac | |
Wydawca | Bibljoteka Groszowa | |
Data wyd. | 1925 | |
Druk | Zakłady Graficzne „Drukarnia Bankowa“ | |
Miejsce wyd. | Warszawa | |
Tłumacz | Wiktor Gomulicki | |
Tytuł orygin. | Le Capitaine Satan | |
Źródło | Skany na Commons | |
Inne | Pobierz jako: EPUB • PDF • MOBI Cała powieść | |
| ||
Indeks stron |
LUDWIK GALLET
KAPITAN CZART
PRZYGODY
CYRANA DE BERGERAC
Przełożył
WIKTOR GOMULICKI
TOM II
WYDAWNICTWO „BIBLJOTEKI GROSZOWEJ“
Warszawa, E. Wende i S-ka. Poznań — Fiszer i Majew-
ski: Łódź i Katowice — Ludwik Fiszer: Toruń i Siedlce —
Tow. Wyd. „Ignis“ Odbito w Zakładach Graficzn.
„Drukarnia Bankowa“
Warszawa
1925
BIBLJOTEKA GROSZOWA
WYDAWNICTWO TYGODNIOWE
REDAKTOR LUDWIK FISZER
WYDAWCA „BIBLJOTEKA GROSZOWA“
Sp. z ogr. odp.
WARSZAWA. ul. MONIUSZKI 11.
|
Kilka kroków zaledwie dzieliło kancelarię starosty od furty więziennej. Szybko przebył tę przestrzeń Roland i stanął przed odźwiernym, pokazując mu kartę.
Furta otwarła się i hrabia wszedł swobodnie do środka.
W towarzystwie klucznika, który wskazywał drogę, przebył Roland kilka długich, mrocznych korytarzy. Przy końcu jednego z nich znajdowały się wąskie, ponure schody, wiodące do podziemi.
Zstąpili obaj w czarną głębię i przebyli w milczeniu około trzydziestu spadzistych stopni.
Następnie klucznik zatrzymał się przed ciężkiemi, dębowemi drzwiami i, potrząsając pękiem kluczy, rzekł:
— Tu.
Klucz obrócił się zwolna w zamku, zgrzytnęły zawiasy i przez napółodemkniętą zaporę, w mroku, który celę zalewał, dojrzał hrabia niewyraźne kształty istoty ludzkiej, siedzącej na kamiennej ławce.
Skrzypniecie otwieranych drzwi nie zbudziło więźnia z odrętwienia. Nie odwrócił nawet głowy w stronę wchodzących. Przyzwyczajony do codziennych odwiedzin strażników, przyjmował je obojętnie i ze stróżami więziennymi nie wdawał się nigdy w rozmowę.
Choć zamknięcie, młodzieńca nie trwało długo, zmienił się on już widocznie pod jego wpływem.
Twarz jego, dawniej, już nieco bladawa przybrała żółtawe tony kości słoniowej; policzki i skonie zapadły się, a oczy z głębi ciemnych dołów błyszczały silnie, jakby rozpalone gorączką lub obłędem.
Cierpiał on strasznie przez te kilka dni; cierpiał bardziej moralnie, niż cieleśnie, gdyż wszystko co się odnosiło do spraw materialnych, było mu najzupełniej obojętne.
Alboż nie wychował się w szkole nędzy i utrapienia?
Siłą wrogą, która pochylała mu czoło, pozbawiając go wszelkiego hartu, była myśl o Gilbertie, o hańbie, którą go okryto w jej oczach, o przepaści, która już na zawsze od niej go odgrodziła.
Siedział nieruchomo, z twarzą zakrytą włosami, które na nią w nieładzie spadały, obojętny zarówno na przygnębiające działanie ciągłego mroku, jak na wilgoć, która go przenikała do szpiku.
Widząc, że wcale się nie porusza, klucznik położył mu rękę na ramieniu. Manuel odwrócił się zwolna.
— Czy pan hrabia życzy sobie pozostać sam na sam z więźniem? — zapytał stróż.
— Tak — odrzekł zcicha Roland.
Usłyszawszy głos brata, Manuel zadrżał i podniósł oczy na przybysza, którego blado oświetlał blask, płynący z małego, okratowanego okienka.
— Pan tu? — wykrzyknął, zrywając się gwałtownie z ławki, jakby chciał podbiec ku hrabiemu.
Ten ostatni cofnął się instynktownie.
— O panie! — rzekł gorzko młodzieniec — nie lękaj się! Widzisz przecie, żem w kajdanach.
Roland dojrzał jedynie, że prawa noga Manuela przytwierdzona była krótkim, silnym łańcuchem do podłogi więziennej.
Skinął na klucznika, aby się oddalił i przystąpił do Manuela.
— Nie spodziewałeś się pan moich odwiedzin? — rzekł.
— Dlaczego? — odrzekł więzień z ironią. — Pragnąłeś pan może własnemi oczami upewnić się, czy jestem dobrze strzeżony.
— Mylisz się pan. Przybywam, aby się dowiedzieć, czy chcesz pan stąd się wydostać.
— Pan mówisz o uwolnieniu mnie! — pan!
— To pana dziwi?
— Nie, nic mnie już nie dziwi. I słyszysz pan, że nawet to słowo „uwolnienie“ wymawiam głosem spokojnym, bo wiem, że w ustach pańskich jest ono przynętą, którą się rzuca do sideł.
— Fałszywie sądzisz mnie, Manuelu!
— Czyż mogę sądzić inaczej! Racz pan przedstawić wyraźnie swe zamiary.
Roland wyciągnął z kieszeni kiesę.
— Mieści się tu — rzekł — suma znaczna, prawie majątek dla ciebie, coś dotąd żył w niedostatku a nawet w nędzy. Zgódź się, Manuelu, opuścić Francję, wynieść się stąd na zawsze, a ten majątek będzie twoim.
— Niezręczny to krok, mój panie — zaszydzi więzień. — I gdyby czcigodny starosta słyszał pańskie słowa, wystarczyłyby one do popsucia całej pańskiej sprawy.
— Nie rozumiem pana.
— Jakto? Poczytujesz mnie pan za fałszerza.
oskarżasz o podstępne przywłaszczenie imienia twego brata, posiadasz pan zupełną pewność potępienia mnie w oczach sprawiedliwości, i ofiarowujesz mi tak niedorzecznie pieniądze, abym cię tylko uwolnił od siebie! Ależ, mój panie, to znaczy poprostu, że pan uznajesz mnie za Ludwika de Lembrat i że obawiasz się oka sprawiedliwości.
Roland przygryzł usta. Rozumowanie więźnia proste a niezłomne niweczyło odrazu długo przygotowywaną kombinację, którą hrabia uważał za genjalną.
Zmusić Manuela do ucieczki byłoby to w istocie potępić go ostatecznie w oczach sędziów i świata całego. Człowiek pewny siebie i słuszności swej prawy nie ucieka się nigdy do takiego środka. Walczy on wytrwale do końca; ogłasza swą niewinność jeszcze na stopniach rusztowania.
Trzeba było odpowiedzieć cokolwiek na jadowitą uwagę Manuela.
Hrabia poprzestał na słowach:
— Tylko tacy, jak pan, obawiać się mogą sprawiedliwości.
Więzień wzruszył ramionami.
— Wynajdź-że pan — oświadczył spokojnie, wynajdź jakikolwiek pozór na usprawiedliwienie swej propozycji. Żaden nie przychodzi ci na myśl, nieprawda? Pozostawmy więc rzeczy, jak są, mój panie. Mojem największem przewinieniem, do którego przyznaję się otwarcie i za które odbywam właśnie pokutę — jest: że kocham kobietę, która już przedtem pan wybrałeś!
Sądzisz pan zatem?
— Sądzę, że obrażona miłość własna zniewoliła pana do odegrania niecnej komedii, które; ofiarą padłem. Z tego powodu budzisz pan we mnie więcej współczucia, niż nienawiści. Namiętność bywa szaleństwem, doprowadzić ona może do wszystkiego, nawet do pożądania zguby rywala.
Manuel wyświadczał bratu więcej zaszczytu.
niż on w rzeczywistości zasługiwał.
Szlachetna dusza młodzieńca nie mogła zniżyć się aż do tego, aby odgadnąć główną sprężynę jego działań, którą była najnędzniejsza chciwość.
Roland stał w miejscu, nieruchomy i milczący.
— Idź pan — zakończył więzień! — wracaj do swego pałacu bez obawy, ja nie jestem już w stanie wydrzeć ci narzeczonej. Ale i ty również siliłbyś się daremnie wydrzeć mi z serca tę miłość, tak jak wydarłeś już nazwisko. Kocham Gilbertę i zemstą moją jest myśl, że dusza tej czystej dzieweczki, na zawsze przed tobą zamknięta, stanęła raz przede mną otworem i ukazała mi skarby swej niezmiernej czułości.
— Nędzniku! — ryknął hrabia, ugodzony w najczulsze miejsce nie serca, lecz miłości własnej.
— Chcesz mnie uderzyć? — zapytał zimno Manuel. — Możesz to uczynić. Powiedziałem ci już, jak sądzę, że jestem skrępowany kajdanami.
Roland zapanował nad wściekłością.
Dowiedział się już zresztą o wszystkiem, co mu było potrzebne. Był teraz pewny, że Manuel wytrwa niezłomnie w swem postanowieniu i trwoga, którą wzbudziły w nim pogróżki Cyrana, zwiększyła myśl, że w ostatniej chwili śmiałość i przekonywające dowodzenia oskarżonego mogą zachwiać w umysłach sędziów tę pewność, którą sztucznie w me wszczepiono.
— Chodźmy — rzekł do siebie, opuszczając celę i nie zwracając już ani jednego słowa do więźnia. — Odwiedziny te wpłynęły ostatecznie na moje postanowienie. Manuel musi być usunięty.
Roland przed wyjściem z więzienia zwrócił się do odźwiernego.
— Z rozporządzenia starosty — oświadczył mu — wolno mi wprowadzić tu osobę, przeze mnie wybraną, która przybędzie dla wybadania więźnia w razie, gdybym osobiście dopełnić tego nie mógł.
— Tak jest, jaśnie panie.
— Być może, że osobę tę przyślę wkrótce, może jutro, może nawet dziś jeszcze wieczorem. W każdym razie będzie ona zaopatrzona w kilka słów, skreślonych moją ręką, proszę zaś obchodzić się z nią, jak ze mną samym.
— Jaśnie pan może być pewny, że jak najściślej spełniona będzie wola pana starosty i jaśnie pana.
Gdy hrabia wyszedł na świeże powietrze, głęboko odetchnął.
Silniej od zadusznego powietrza więzienia ścisnęły mu piersi doznane przed chwilą wrażenia.
— Pomyślmy — mówił do siebie, postępując drobnym krokiem, z miną wyrażającą wahanie się, co czynić wypada?
Nagle twarz jego rozjaśniła się.
— Zilla... — szepnął do siebie.
Przeszedł most i skierował kroki ku Domowi Cyklopa, gdzie od pewnego czasu Zilla przemieszkiwała sama, nie znając właściwych powodów nieobecności Ben Joela.
Cyganka zresztą bardzo mało kłopotała się o brata. Wszystkie myśli jej zajęte były Manuelem — Manuelem, którego ubóstwiała i którego porażka była najpomyślniejszem dla jej miłości zdarzeniem.
Czekała, rychło wróci, rozczarowany i pokonany, pod dach Ben Joela. Przygotowywała się pocieszać go, leczyć i zamiast rozwianych marzeń, obdarzać czułą rzeczywistością.
Czekała jednak i przygotowywała się napróżno. Manuel znajdował się wciąż pod kluczem. Nie miała od niego żadniej wiadomości; nie mogła zwrócić się do nikogo, co mógłby jej udzielić.
Po całych dniach przebywała w swojej komnatce, pogrążona w myślach, uczuwając niekiedy trwogę, gdy głos sumienia wyrzucał jej głośno samolubstwo i zdradę.
Żaden natręt nie zjawił się w tym czasie, aby zamącać ciszę jej samotności. Gdy zatem usłyszała, że stopnie zmurszałych schodów skrzypią pod czyjąś stopą, pobiegła ku drzwiom zdyszana, z ustami półotwartemi, ze wzrokiem rozpłomienionym namiętnością.
Myślała, że to wraca Manuel
We drzwiach, które niecierpliwą ręką odemknęła, pojawił się hrabia.
Cień smutku i rozczarowania padł na twarz cyganki.
Jednak ucieszyły ją te odwiedziny. Od hrabiego dowiedzieć się mogła o Manuelu. Kto wie, może przybywał on właśnie, aby zwiastować jej wypuszczenie na wolność młodzieńca.
— Ach, panie hrabio! — zawołała — pan mi nareszcie powiesz, co się dzieje z Manuelem, nieprawdaż?
— Posłuchaj, moja piękna — rzekł Roland, rozjadając się swobodnie. — Przybyłem umyślnie poto, aby z tobą pogawędzić; z całą chęcią zatem będę odpowiadał na twoje pytania.
— Gdzie Manuel?
— W Chatelet.
— Jego sprawa?
— Prowadzi się energicznie.
— Czy pamiętasz, panie hrabio, coś mi przyrzekł? Upewniłeś mnie, że ta scena nie będzie miała dalszych następstw i że odesławszy Manuela do więzienia... wypuścisz go stamtąd natychmiast.
— Prawda, przyrzekłem to wszystko, gdyż poznałem twe rzeczywiste uczucia. Na nieszczęście, staroście, który nie potrzebował nic nikomu przyrzekać, sprawa nie wydała się tak prostą, jak mnie i tobie. Żąda on procesu i — skazania.
Zilla zbladła.
— Pan żartujesz, panie hrabio — rzekła głosem drżącym. Złą chwilę wybrałeś do żartów.
— Jeśli żartuję, moja piękna, to tylko dlatego, że twemu... przyjacielowi nie zagraża niebezpieczeństwo.
— Sądzisz więc pan, że...
— Sądzę, że nie trzeba czekać na proces i że ptaszek dziś nawet jeszcze może najdoskonalej wyfrunąć z klatki.
— Gdzie znajdzie środki do tego? Chatelet jest silnie strzeżone. Któż mu otworzy bramy więzienia?
— Ja.
— Pan?
— Niezawodnie; wówczas jednak, jeśli ty nie odmówisz mi swej pomocy.
— O! mów pan, co mam czynić!
— Kochana Zillo — zaczął hrabia zwolna — nie potrzebuję przypominać ci, że ty właśnie jesteś pierwszą przyczyną uwięzienia Manuela. Ty uwiadomiłaś o jego podejściu, czyniąc to zresztą nie w moim, lecz w swym własnym interesie. Kochałaś go i przeraziła cię myśl, że może być na zawsze dla ciebie stracony.
— Dokąd pan zmierza? — przerwała Zilla krótko.
— Do tego: twoja ręka zgubiła go, twoja ręka winna go ocalić. Napisz do niego; wyraź w liście żal i skruchę; przyrzeknij mu wolność. Znajdę człowieka, który doręczy mu twój list i dopomoże do ucieczki. Trzeba, żeby pokładał on w tym człowieku nieograniczone zaufanie. Nie zapomnij napisać mu o tem.
— Tak, masz pan słuszność — odrzekła Zilla przekonana. — Ja tylko powinnam do niego napisać i jestem pewna, że mi uwierzy, gdyż wyznam mu szczerze całą prawdę.
— Miłość nie potrzebuje usprawiedliwiań się. Otrzymasz łatwo przebaczenie. Pisz zatem; ja zaczekam.
Zilla siadła przy stoliku i po chwilowym namyśle wzięła pióro do ręki.
Papier pokrył się wkrótce pismem gorączkowem, dziwacznem. Dziewczyna pisała w narzeczu cygańskiem, używanem przez pokolenia koczujące, które dla Manuela było od dzieciństwa rodowitym językiem.
Gdy hrabia zauważył, że cyganka zajęta jest całkowicie piśmienną rozmową z ukochanym i że ta rozmowa wszystkie myśli jej pochłania, jął przechadzać się zwolna po komnacie, zapuszczając badawczy wzrok w najtajniejsze jej zakątki.
Widoczne było, że czegoś upatruje.
Oczy jego zatrzymały się wkrótce na małym stoliczku, stojącym po prawej ręce Zilli i zastawionym mnóstwem drobnych przedmiotów różnego kształtu i użytku.
Zbliżył się zcicha, wyciągnął rękę i, niedostrzeżony przez cygankę, ściągnął ze stolika przedmiot jakiś, który ukrył starannie w kieszeni kaftana.
— Skończyłaś? — zapytał, podchodząc do wróżki.
— Tak. Oto list.
I podała mu kartę w kilkoro złożoną.
— Doskonale — rzekł, chowając list. — Za dwa dni nie będziesz już potrzebowała lękać się niczego. Manuelowi przestanie grozić wszelkie niebezpieczeństwo.
Zagadkowy uśmiech słowom tym towarzyszył.
Uśmiechu tego nie zauważyła Zilla.
Chwyciła się namiętnie tej nowej nadziei, a oczy jej, nawykłe do czytania w głębi dusz ludzkich, tym razem nic nie widziały, jakby olśnione blaskiem przyszłego szczęścia.
— Ta Zilla-rozmyślał hrabia, wracając do pałacu-złapała się w potrzask, jak najpospolitsza sikorka. Ani przypuszcza, że nią to właśnie posłużę się do uprzątnięcia Manuela.
I zwijając w palcach list cyganki, wszedł do swego gabinetu, gdzie przedewszystkiem wyjął z kieszeni kaftana i schował starannie drogocenny przedmiot, pochwycony u wróżki.
Przedmiotem tym był flakonik z trucizną.
Pewnego razu, gdy Roland i Ben Joel odbywali naradę w pokoju Zilli i rozmawiali o Cyranie, cygan, pokazując hrabiemu ten flakonik, oświadczył:
— Proszę spojrzeć, panie hrabio, oto broń stokroć groźniejsza od szpady Kapitana Czarta. Kropla płynu, zawartego w tej flaszeczce, w ciągu dwóch sekund uśmierca najsilniejszego.
W owej chwili Roland nie zwracał wielkiej uwagi na słowa Ben Joela, który szukał niejakiej chluby w wysławianiu groźnej mocy swego cygańskiego arsenału.
Patrzył na ów flakonik, brany z miejsca i stawiany napowrót bez najmniejszej myśli przywłaszczenia go sobie.
Ale w chwili, gdy opuszczał Chatelet, wspomnienie tego drobnego zdarzenia prze biegło mu przez głowę błyskawicą.
Zaraz też powziął myśl, która miała być bezzwłocznie uskuteczniona.
Idąc do Zilli, nie miał bynajmniej zamiaru kupować trucizny; byłoby to zbyt niezręczne.
Postanowił poprostu skraść flakonik i, jak wiemy, udało mu się to w zupełności.
List, który z jego porady pisała cyganka, był tylko pozorem, ułatwiającym mu kradzież przez odwrócenie uwagi Zilli: dziewczyna zatem, nie domyślając się tego, przyczyniała się bezpośrednio do zguby człowieka, który był jej droższym nad wszystko.
Cyganka aż do wieczora nie domyślała się, jaki cel miały w rzeczywistości odwiedziny Rolanda.
Wieczorem jednak, bardzo dbała o swą piękność, którą, jak wszystkie cyganki, umiała utrzymywać i podnosić zapomocą przeróżnych kosmetyków, zbliżyła się do stoliczka, aby wziąć słoik z jakimś opiatem i natrzeć nim usta i policzki.
Jedno spojrzenie, rzucone na liczny zbiór szklanych i metalowych naczyń, wystarczyło jej do spostrzeżenia, że flakonik z nie bezpieczną trucizną zniknął.
Zaniepokoiło ją to odkrycie.
Odsuwając na stronę kosmetyki, jęła przeglądać jak najstaranniej wszystko, co znajdowało się na stoliku, szukając tamtego flakonika i czyniąc sobie wyrzuty, że tak nieostrożnie pozostawiła go była na widoku.
Gdy poszukiwania okazały się bezskuteczne, niepokój cyganki wzrósł bardziej jeszcze.
Nagle rozjaśniło się jej w umyśle.
— Hrabia, — wykrzyknęła — hrabia ukradł truciznę! Ach, jakaż byłam szalona, wierząc w jego szczerość! On postanowił zabić Manuela, i do mnie! do mnie! do mnie! przyszedł po broń na niego. Podły zdrajca! Znałam go dobrze i pozwoliłam, aby mnie tak haniebnie oszukał!
Zilla, napółnieprzytomna, zarzuciła płaszczyk na ramiona, po których spływały rozplecione jej włosy, zbiegła z szybkością strzały po schodach i wypadła na ulicę.
— Dokąd, piękna panienko?- rzuciła jej w przejściu stara odźwierna — za późno już na przechadzkę.
Zilla nie słyszała nawet zapytania.
Zanurzyła się w mroku i jęła biec szybkim krokiem ku Nowemu Mostowi, gdzie już oddawna po zgiłku dziennym zapanowała cisza głęboka.
W zamku Colignac, w tydzień może po opowiedzianych wyżej wypadkach, Cyrano od dwudziestu czterech godzin przebywał gościną u właściciela tej pańskiej posiadłości.
Tent co gościł u siebie poetę, był również przyjacielem jego od dzieciństwa i nazywał się hrabia de Colignac.
Sawinjusz, jakkolwiek mu było bardzo pilno połączyć się z Castillanem, od którego nie miał wiadomości. nie chciał ominąć zamku bez pozdrwienia przyjaciela.
Tu zresztą naznaczył spotkanie Castillano i Szablistemu.
Nie zastał ich, lecz naturalnie wcale go to ni zdziwiło.
Podróż swą odbył z nadzwyczajną szybkość i mógł przypuszczać, że Castillan z powodu zawikłań, wywołanych przez Ben Joela, opóźni się z przybyciem.
Innych niepokojów Sawinjusz nie doświadczał.
Wiedział on, że jego przyjaciel Szablisty potrafi o własnej sile obronić przed cyganem drogocenny depozyt hrabiego de Lembrat.
Wesoło zatem spędzał czas w zamku hrabiego de Colignac, traktując z należnym szacunkiem obfite jadło, którem zastawiano tam stoły.
Od dnia poprzedniego Sawinjusz, zwykle skromny i wstrzemięźliwy. jak anachoreta, nie opuszczał swego miejsca przy stole. Hrabia, oraz jego sąsiad, margrabia de Cassan, wielcy myśliwi, a więksi jeszcze suszykufle, zmuszali go, aby im dotrzymywał towarzystwa.
Podczas gdy trzej przyjaciele pozdrawiali świtający ranek wesołemi toastami, człowiek jakiś przybył do Colignac i zatrzymał się w najlepszej oberży, jaka tam istniała.
Człowiekiem tym był Rinaldo.
Łotr, jak widzimy, nie tracił czasu. Od samego Paryża tropił Cyrana i starał się wyrównać przewagę czasu, jaką miał nad nim poeta.
Przybrał on teraz nową zupełnie postać. Zjawił się w oberży odziany od stóp do głów czarno, a mina jego, poważna i tajemnicza, dała wiele do myślenia oberżyście, przywykłemu do jowjalnych twarzy i swobodnego obejścia się okolicznych wieśniaków.
Rinaldo wziął go na stronę i szepnął mu kilka słów do ucha.
Oberżysta otworzył szeroko oczy, usłyszawszy to zwierzenie, a oznaki uszanowania, których nie szczędził przybyszowi, pouczyły gości, pijących przy wspólnym stole, że mają przed sobą wielce szanowną osobistość.
Niedługo potem Rinaldo kazał przygotować dla siebie oddzielny pokój, do którego zaprowadził go oberżysta.
Dopiero po upływie godziny ujrzano ich obu wychodzących stamtąd. Gospodarz powrócił do swych zajęć; podróżny wyszedł z oberży i udał się do domu wójta, urzędowego przedstawiciela sprawiedliwości.
Ciekawość pijących była silnie podniecona.
Kto był ten człowiek czarny i poco przyjechał do Colignac?
— Hej! Landriot! — zakrzyknął wreszcie jeden z wieśniaków niecierpliwszy, a może tylko śmielszy od innych, chodź-no tu do nas!
Jegomość Landriot, to jest oberżysta w swej własnej, mocno spasionej osobie, zbliżył się do stołu.
— Czego chcesz?-zapytał wołającego.
— Chcę dowiedzieć się, odkąd to ukrywasz tajemnice przed przyjaciółmi, z którymi bywałeś zawsze gadatliwy, jak sroka?
— Tajemnice?
— A tak, tajemnice. Kto jest ten śledziowy pan, skrzywiony jak piątek na sobotę, któremu wybijasz pokłony do samej ziemi, i który, jak węgorz, prześlizguje się między płotami, zmierzając do urzędu wójta?
— To do ciebie nie należy, mości ciekawski.
— Jedno z dwojga: albo język zrobił ci się dziś bardzo powściągliwy, albo też — sam nic nie wiesz.
— Ja nie wiem?!-zapytał gospodarz, w którego najczulszą strunę ugodziły widocznie te słowa. Gdyby nie to, żem zobowiązał się milczeć jak karp, zarazbyś dowiedział się, czy ja nic nie wierni.
To wyznanie, któremu towarzyszyła wielce znacząca mina, spowodowało, że cała kompania, wstawszy ze stołków, skupiła się dokoła oberżysty.
Wietrzono jakąś ciekawą historyjkę i za wszelką cenę usłyszeć ją chciano.
— Jeśli przyrzekłeś dochować tajemnicy — wyrwał się jeden z wieśniaków-my również możemy ci ją przyrzec. Co u diabła! nie trzyma się język za zębami przy kumach i sąsiadach! Dalej! gadaj nam tu zaraz, co wiesz o czarnym człowieku.
— Ależ...
— Gadaj! gadaj! niema rady! — jęła powtarzać chórem cała kompania, której ciekawość podniecona była do najwyższego stopnia zachowaniem się oberżysty.
—Przyrzekłem.
—Ależ, warjacie! zachowamy to przy sobie!
— Przysięgnijcie.
— Przysięgamy! przysięgamy!
— Bo to, widzicie, gdybyście mnie zdradzili, mogłoby to ściągnąć na mnie nieszczęście.
— No dalej! Gadasz, czy nie gadasz?
— Ha, kiedy przysięgliście, że będziecie milczeli...
—Więc?
—I że nie będziecie niepokoili podróżnego.
— A zatem?
— Zatem, opowiem wam wszystko. A! okropne to rzeczy, okropne!
Grupa wieśniaków zbliżyła się bardziej jeszcze do niewiernego powiernika Rolanda, który, przyciszając głos i zasłaniając dłonią usta, wyrzekł tajemniczo:
— Czy wiecie, moje dzieci,kto jest ten czarny człowiek?
— No, któż taki?
— Jest to ani mniej, ani więcej, jak-urzędnik do szczególnych poruczeń przy staroście paryskim!
— Ho, ho! to ciekawe!
— Ciszej! — upomniał oberżysta. Jeśli będziecie tak krzyczeli, nic więcej nie powiem. Taki urzędnik, jak wam wiadomo, jest figurą ważną, której zlecane bywają wielkie sprawy, dotyczące wymiaru sprawiedliwości. Ten, którego widzicie, przybył tu w pościgu za niesłychanym przestępcą, za kryminalistą pierwszego rzędu, za sługą Lucypera i całej jego świty, za...czarownikiem, jeśli mam już wszystko powiedzieć.
Ostatnie słowo rzuciło popłoch między słuchaczów.
Wieśniacy jęli spoglądać na siebie ze strachem i przerażone ich oczy zwróciły się mimowoli w ciemny kąt izby, jakby obawiali się, czy się zeń nie wynurzy straszna postać diabelskiego sługi.
W owym czasie, zwłaszcza na odleglejszej prowincji, czarownik był największym postrachem niewykształconej gawiedzi.
Obawiano się czarów, gorzej niż diabła we własnej postaci, na wszelki też sposób walczono z niemi i zabezpieczano się od nich.
— A ponieważ „strach ma wielkie oczy“, niewiele wówczas trzeba było, aby człowiek najniewinniejszy został posądzony o bezpośrednie stosunki z piekłem i uległ w następstwie ciężkiemu prześladowaniu.
Umysły oświeceńsze ulegały narówni z motłochem średniowiecznemu przesądowi, i nie należała wcale do osobliwości palenie żywcem na placu publicznym osób oskarżonych o czary.
Gdy wieśniacy ochłonęli cokolwiek z przerażenia, posypały się na nowo pytania.
— A ten czarownik...gdzież jest w tej chwili? Czyżby, broń Boże, przebywał w naszej okolicy?.
— Wszyscyście widzieli — rzekł Landriot — tego jeźdźca z zakrzywionym nosem, który przybył wczoraj w odwiedziny do naszego pana.
— Widzieliśmy-ozwał się czyjś głos nieśmiały. Ja nawet dobrze pamiętam, że gdy wymijał mnie, spojrzał mi w oczy takim strasznym wzrokiem, że ciarki przeszły mi po skórze.
—Otóż właśnie, ten jeździec, to on!...to czarownik.
— Ale kiedy bo...— zauważył starszy wieśniak z siwemi włosami-jeśli się nie mylę, ten jeździec z naszych stron pochodzi. Czyż nie nazywa się on Cyrano de Bergerac?
— Bergerac, czy nie Bergerac, człowiek, czy djabeł-zgromił go jespan Landriot-to wcale rzeczy nie zmienia. Dowiedziono, że zaprzedał się piekłu, że z czartami ma ciągłe stosunki i że ogłasza w Paryżu książki przeciw naszej świętej religji. Dlatego właśnie wysłano za nim pogoń, aby go schwytać i spalić żywcem, jak na to sumiennie zasłużył.
— Czyście zauważyli — wtrącił inny wieśniak—że zagrzmiało w chwili, gdy ten człowiek zatrzymał się na placu przed zamkiem? A jednak nie było ani jednej chmurki na niebie. To nie jest wcale naturalne.
— Gotów jeszcze rzucić czary na naszą wioskę!-odezwał się drugi.
— A cóż!-potwierdził oberżysta-o to nietrudno! Taki przyjaciel Lucypera spojrzy tylko na ciebie i już przepadłeś. Nic ci już odtąd nie będzie się wiodło; nieszczęście po nieszczęściu zacznie spadać na twoją głowę. Jemu niewiele trzeba, aby sprowadzić mór na cały inwentarz, wytłuc zboże gradem, pozbawić krowy mleka i skwasić wino w beczkach.
— Uwiężą go, co?...
— Dziś jeszcze. Właśnie w tym celu ten pan udał się do wójta. Da Bóg, że już wieczorem nałożą mu kajdany i odprowadzą do więzienia w Tuluzie. A niezadługo pójdziemy tam wszyscy przypatrywać się, jak go będą piekli.
— Ale — zapytał jakiś nieśmiały — kto go przytrzyma?
— My wszyscy, gdy będzie trzeba. Gdzie idzie o uwolnienie całej okolicy od takiej zarazy, nikt chyba nie odmówi pomocy.
— Dobrze mówi gospodarz! — zakrzyknęła gromada.-Pójdziemy wszyscy. I ciebie też, mości zakrystianie, weźmiemy z sobą; będziesz niósł za nami kubeł wody święconej.
Zakrystjan, mały staruszek o tłustej, bladej twarzy, który przysłuchiwał się rozmowie z miną niespokojną, odpowiedział na wezwanie ruchem wyrażającym największy przestrach.
— Tak, tak — powtórzył oberżysta — weźmiemy Guillemina.
— Wistocie...bezwątpienia...— bąkał zakrystian — woda święcona... Ale będziecie też mieli z sobą i widły, nieprawda?
— Widły i noże, do stu piorunów! — wykrzyknął wojowniczo Landriot, wyciągając z za pasa swój nóż kuchenny.-Poczekajmy tylko aż powróci nasz urzędnik do szczególnych poruczeń.
Podczas, gdy w ten sposób zagrzewały się głowy zwykłych gości Landriota-co doskonale przewidział i na co właśnie liczył przebrany Rinaldo, zalecając oberżyście najściślejszą tajemnicę — fałszywy urzędnik przybył do wójta.
Ten ostatni, przy pierwszych słowach nieznajomego-posadził go, na własnym fotelu, sam zaś, na znak szacunku i uniżoności, słuchał go w pozycji stojącej.
Wójt przedstawiał się zewnętrznie jako poczciwy tłuścioch, o twarzy kwitnącej zdrowiem, o silnie wystającym brzuszku. Bladoniebieskie, pozbawione blasku oczy, z długiemi, jasnemi rzęsami nadawały jego twarzy cechę niepewności i zalęknienia, która szkodziła niemało powadze jego urzędu. Pod względem umysłowym był to człowiek naiwny, przesądny i ciemny. Dbał on przedewszystkiem o własną spokojność i chętnie dawał się powodować innym, byle uniknąć osobistego prowadzenia wszelkich spraw, choć cokolwiek trudniejszych.
Jegomość ten wypełniał swe obowiązki z solenną głupotą i zawsze był gotów obejść prawo, gdy szło o człowieka, którego niełaski obawiał się, lub którego łaski potrzebował.
Wszystko, co miało choćby daleką łączność ze sprawiedliwością, było przedmiotem jego czci najwyższej. Pachołek policyjny wydawał mu się istotą doskonalszą od zwykłych śmiertelników; wpadał w zachwyt, ile razy, podczas rzadkich wycieczek do Tuluzy, udało mu się stanąć w obliczu najskromniejszego przedstawiciela wyższej władzy; a samo imię króla wywoływało w nim tyle uczuć bałwochwalczych, że najśmielsze porównania nie mogłyby dać o nich właściwego pojęcia.
Rinaldo spostrzegł odrazu, z jakim człowiekiem ma do czynienia, i z wielkiem zadowoleniem wewnętrznem pomyślał.
— Diabeł mi pomaga. Nie spodziewałem się tak dobrze trafić.
Gdy fałszywy delegat starosty, poważnie zasiadłszy w fotelu, wyczerpał już wszelkie niby urzędowe ogólniki, do okoliczności zastosowane, i gdy przekonał się, że i wójt również nie ma ich już więcej w zapasie, gdy wreszcie skłonił wójta, aby zabrał miejsce naprzeciw niego, przystąpiono do właściwej rozprawy.
— Czy wiesz pan, jakie uczyniłem w tej chwili spostrzeżenie? — zapytał Rinaldo.
— Domyślność moja nie sięga tak daleko-odrzekł wójt skromnie. — Proszę uniżenie, aby szanowny delegat był łaskaw domyślności tej dopomóc i—powiedzieć wyraźnie, o co idzie.
—A więc mości wójcie, pomyślełemem w tej chwili, że się pan urodziłeś pod szczęśliwą gwiazdą i że wielu ludzi zadrościłoby panu dzisiejszego stanowiska, gdyby wiedziało, jak ważną przysługę masz oddać królowi i sprawiedliwości.
— Królowi! sprawiedliwości! — powtórzył w zachwycie wójt, którego każde z tych słów przyprawiało o rozkoszne wzruszenie.
— Tak jest, królowi i sprawiedliwości — wyrzekł raz jeszcze przybysz.— Powiedziałem już pan że jestem delegatem starosty paryskiego; nie objaśniłem go jeszcze, jaką to misję powierzono mi, wysyłając do waszej wioski. Chodzi tu o rzecz wielkiej wagi, mości wójcie.
— A! a! o rzecz wielkiej wagi! — powtórzył tłuścioch, otwierając możliwie najszerzej swe oczy bez blasku.
— Sam to pan zaraz najlepiej osądzisz. Poruczono mi pochwycić wielkiego winowajcę, człowieka, co ośmielił się pisać i drukować dzieła przewrotne, poniewierające najszczytniejszemi zasadami naszej świętej religii: dzieła, mości wójcie, w których autor przyznaje się bezczelnie do swych pratyk diabelskich i w których bezwstyd czarodzieja łączy S1ę z bluźnierstwami heretyka.
— Boże! — krzyknął wójt, załamując ręce—
Ależ to zbrodniarz! zakała społeczeństwa! kryminalista!
—Wart stosu, mości wójcie. Dzięki swej piekielnej zręczności, potrafił on wymknąć się z Paryża i przez kilka dni z rąk się wyślizgiwać. Ale ścigałem go bez wytchnienia i — trzymam go teraz. Mówię: trzymam go — co znaczy w rzeczywistości,że wiem dokąd się schronił i że przedsięwziąłm środki,aby ujść nie mógł.
— Czyżby znajdował się on... w Colignac? — szepnął zmieszany wójt.
— Zgadłeś, mości wójcie. Od wczoraj tu się on znajduje.
— Wielki Boże! — wykrzyknął wójt, uważając za stosowne objawić święte oburzenie — ten wielki przestępca znajduje się pomiędzy nami, oddycha tem samem, co my, powietrzem, a jam jeszcze dotąd o tem nie wiedział! A! i cóż pan gotów jesteś pomyśleć o mojej urzędowej czujności, szanowny panie delegacie?
— Uspokój się pan, Pańska czujność nic tu nie ma do rzeczy. Nic z pierwszego wejrzenia nie odróżnia przestępcy od człowieka uczciwego, i mogłeś pan był przejść po sto razy obok człowieka, o którym mowa, nie podejrzewając na chwilę, czem on jest w rzeczywistości.
— Ha, to co innego.
— Człowiek ten — ciągnął Rinaldo — ukrywa się w tej chwili u hrabiego de Colignac.
To nazwisko wywołało lekkie skrzywienie na twarzy wójta.
Obawiał on się hrabiego i nie mieszał się nigdy w jego sprawy osobiste; czuł jednak, że obowiązki urzędu zmuszają go do zapanowania nad wszelkiemi względami natury prywatnej.
Poprzestał na zrobieniu trwożliwej uwagi:
— Ośmielam się uprzedzić szanownego pana delegata, że pan hrabia de Colignac jest dobrym chrześcijaninem i wiernym sługą jego królewskiej mości.
— Cóż stąd! Alboż wilki obawiają się wchodzić do owczarni? Ale nie wymieniłem panu dotąd nazwiska mego zbiega.
— To prawda.
— Nazywa się on Cyrano de Bergerac.
— Bergerac! — wykrzyknął wójt. — Czy to nie ten, co ogłosił ohydny świstek, stek kłamstw i niegodziwości przeciwko najdostojniejszemu kardynałowi Mazariniemu?
— Ten sam, mości wójcie. Widzisz zatem, że nie zasługuje on na żadną względność. Gdyś już poznał człowieka, muszę ci udzielić zkolei kilku dotycząch go, poleceń.
— Poleceń?
— Tak; gdyż pan go uwięzisz.
— Ja? — zawołał wójt zmieszany.
— Czyżbyś chciał cofnąć się przed spełnieniem tego świętego obowiązku? A! mości wójcie! gdyby o tem król się dowiedział!
— Król! To prawda! Uwiężę go, panie delegacie, Ale jeśli zechce stawić opór?
— Tutejsi wieśniacy pomogą w tem panu zbrojną ręką. Wierz mi pan, że powierzając tobie tę piękną misję, powodowałem się głównie życzliwością, jaką od pierwszego wejrzenia wzbudzić pan we mnie potrafiłeś. Jesteś pan pierwszym urzędnikiem w tej okolicy, przedstawicielem sądów królewskich, wykonawcą sprawiedliwości-wypada zatem, abym panu odstąpił zaszczyt doprowadzenia do końca dzieła, w które włożyłem cały swój rozum i całą swą zręczność, Nie miałem-że słuszności twierdzić, że urodziłeś się pod szczęśliwą gwiazdą?
— Taki honor!...— wyjąkał wójt, wzruszony.Proszę mi wierzyć, szanowny panie delegacie, że... A czy jego królewska mość będzie wiedział, że to ja...
— Rozumie się. Wszakże obowiązkiem moim będzie złożyć szczegółowy raport i opisać w nim wszystko jak najwierniej.
— Król będzie wiedział! Ach! to jeden z najpiękniejszych dni mojego życia! Rinaldo wyciągnął z kieszeni i przesunął szybko przed oczami wójta pergamin, przy którym wisiała wielka pieczęć z herbem państwa.
Wójt skłonił się z uszanowaniem.
— Oto — wyrzekł mniemany delegat — rozkaz starosty, dający mi całkowite pełnomocnictwo w tej sprawie. To pełnomocnictwo tobie przekazuję, mości starosto.
Wójt zbyt był przejęty szacunkiem i uniżonością aby mógł ośmielić się na poddanie ściślejszemu badaniu przedstawionego sobie dokumentu.Widział herb państwa, to dość; domagać się innych jeszcze dowodów wydawało mu się czemś potwornem.
— Proszę wziąć zatem pergamin — ciągnął Rinaldo — i napisać własnoręcznie, wedle zwykłej, urzędowej formy, rozkaz uwięzienia, wszędzie gdziekolwiekby się znajdował, niejakiego Sawinjnsza de Cyrano, zwanego de Bergerac, oskarżonego o herezję i świętokradztwo. Ja rozkaz ten podpiszę.
Wójt zasiadł przy stole i niezbyt wprawną ręką jął pisać akt żądany.
Pot kroplisty występował na czoło poczciwcowi, tak wielkim przejęty był strachem, aby nie popełnić jakiej omyłki w urzędowej osnowie rozkazu.
Uciekając się do zwykłego autorskiego fortelu, to jest do gryzienia chorągiewki pióra, ile razy nie przychodził mu na pamięć wyraz potrzebny doprowadził on po pewnym czasie, z trudem niemałym, dzieło swe do końca.
Rinaldo, po skończeniu, wziął akt do ręki i odczytał go z wybornie odegraną powagą, następnie zwrócił wójtowi, nabazgrawszy u spodu: Klaudiusz Popelin, gdyż tem nazwiskiem postanowił posługiwać się w tym wypadku.
— Jesteś pan teraz w porządku — rzekł zachęcająco.—Za godzinę udasz się do zamku hrabi de Colignac, aby dopełnić uwięzienia Cyrana.
— A następnie?
— Następnie?...Czy macie tu gdzie dobry areszt?
— Rozumie się!
— A więc zamkniesz pan w nim więźnia i będziesz go trzymał pod kluczem aż do mego powrotu.
— Pan odjeżdża, panie — delegacie?
— Udaję się do Tuluzy, gdzie mam do załatwienia niecierpiącą zwłoki sprawę urzędową. Wracając, przyprowadzę z sobą oddział żandarmów, który odstawi więźnia do Paryża. Do tego czasu będziesz mi pan głową swą odpowiadał za niego.
— Jestem gotów, panie delegacie, ofiarą życia całego stwierdzić posłuszeństwo rozkazom jego królewskiej mości. Sam nie posiadam daru szybkie czynienia postanowień, ale gdy już mam w ręku rozkaz, sam diabeł nie powstrzyma mnie od wprwadzenia go w wykonanie.
— Pięknie powiedziane, mości wójcie. Tymczasem opuszczam pana, aby nie opóźniać na chwilę nawet załatwienia tak pilnej sprawy.
— A ja biegnę do oberży Landriota, gdzie spodziewam się znaleźć swego pisarza, oraz kilku dzielnych ludzi, których wezmę z sobą do pornocy.
—Zdaje mi się, że ich pan znajdziesz zupełni przygotowanych do dzieła. Jespan Landriot wygląda cokolwiek na gadułę, a ponieważ szepnąłem mu kilka słów o celu mego przybycia, przypuszczam że ich przy sobie nie zatrzymał.
— Stało się tak niezawodnie. A! panie delegacie,jesteś pan człowiekiem genjalnym!Najmniej szczegół uwagi pańskiej nie ujdzie!
Wyszli obaj i skierowali się ku oberży.
Podczas, gdy wójt umawiał się w izbie z zebranymi wieśniakami, Rinaldo kazał osiodłać konia i wyjechał, pozostawiając dalszy przebieg sprawy zabiegom swego pełnomocnika.
Przebiegły łotr cel swój osiągnął. Udało mu się przytrzymać Cyrana, a przynajmniej unieruchomić go na czas dość długi, aby nie mógł zjawić się w Saint-Sernin wówczas, gdy Rinaldo pospołu z Ben Joelem będą używali wszelkich środków, aby wydobyć od proboszcza drogocenny dokument.
Zgodnie z obliczeniami służącego Ben Joel znajdował się od dwóch dni w Saint-Sernin, i jeżeli tylko potrafił pozyskać zaufanie proboszcza, sprawa jego powinna znajdować się na drodze jak najlepszej.
Rinaldo przybędzie w samą porę, aby zebrać owoce długich trudów.
Posiadłszy za jaką bądź cenę pismo hrabiego de Lembrat, Rinaldo mało już będzie troszczył się o Cyrana.Powróci do Paryża, odda swemu panu skarb, w pocie czoła zdobyły, i otrzyma nareszcie upragnioną nagrodę.
Śmiały i niezwykły pomysł Rinalda nie był w gruncie rzeczy takiem dziwactwem, na jakie z pozoru wyglądał.
W owej epoce formy prawne były bardzo zawikłane i wymiar sprawiedliwości odbywał się nader opieszale.
Nierzadko, bez żadnej uzasadnionej przyczyny, pozbawiano wolności ludzi niewinnych, którzy tracili w więzieniu zdrowie, a niekiedy i życie, zanim przypomniało się komuś zbadać rzeczywisty powód ich przytrzymania i zdjąć z nich brzemię winy, narzucone im przez omyłkę, albo przez czyjąś złą wolę.
Byli uwięzieni i okoliczność ta wystarczała dla sędziów, aby ich uznać winnymi.
Zarzucenie komuś zmyślonego przez siebie przestępstwa bywało częstokroć dostatecznym powodem do pochwycenia go w szpony tak zwanej „sprawiedliwości”, a gdzie było oskarżenie, to domniemywano się zaraz i winy.
Przypuszczenia, domniemania, przeróżne prawne fantazje — i hypotezy gmatwały fakt, w gruncie rzeczy zupełnie prosty; a dochodzenie sądowe, zamiast rozjaśniać sprawę, pogrążało ją w nieprzejrzanej ciemności.
Niezmiernie zawikłany aparat sądowy czeka oskarżonego, odbierając mu siłę do bronienia się a następnie i wiarę w siebie, i niemal zawsze wkońcu osłabionego, zwątpiałego i zobojętniałego rzucał na pastwę czyhających nań oprawców.
Zdarzało się wreszcie, że wobec nierozwikłanej plątaniny dowodów i przeciw-dowodów, nie mogąc z zupełną słusznością ani potępić oskarżonego, go uniewinnić, o jęczącym w podziemiach więziennych poprostu — zapominano.
O tem wszystkiem wiedział bardzo dobrze Rinaldo i stwierdził znajomość ówczesnej procedury tem właśnie, że zaraz po urządzeniu pułapki najspokojniej stamtąd się oddalił.
Pozostać, znaczyłoby narazić się na stawianie sobie do oczu oskarżonego, na badania, objaśnienia, udowodniania i może wkońcu na wstydliwą porażkę.
Przeciwnie, wcisnąć w ręce wójta broń zaczepną, pchnąć go naprzód i pozostawić samemu sobie, wmówiwszy weń przedtem niezmierną ważność jego roli, było to: przygotować tajemnicze powikłania, wśród których wójt zakłopotany, a jedn do końca obowiązkom swym posłuszny, z zaciętym uporem będzie pilnował spełnienia powierzonego sobie aktu, w słuszność jego nie wchodząc i wchodzić nie ośmielając się nawet.
To też doświadczony łotr poprzestał na udzieleniu wójtowi ogólnych jedynie wskazówek, dotyczących zarzucanego Cyranowi przewinienia. Nacisk główny położył na jednem tylko: na konieczności uwięzienia.
Wprowadzony z zamkniętemi oczyma na tę krętą ścieżkę, dobroduszny przedstawiciel władzy miał już postępować nią sam, nie zbaczając, i stać się wkońcu nieświadomym wspólnikiem podstępów Rinalda, oraz nikczemności hrabiego de Lembrat.
Sawinjusz, hrabia de Colignac i margrabia de Cussan biesiadowali w najlepsze, gdy do wspaniałej jadalni wszedł intendent zamku i oznajmił swemu panu, że przybył wójt i chce się natychmiast z nim zobaczyć.
— Wójt! — zawołał wesoło hrabia. — I czegóż to żąda od nas sławetny Cadignan? Niech wejdzie.
Opowie nam swój interes przy kieliszku starego medoku.
Drzwi otwarto i zjawił się w nich sławetny Cadignan, mrugając oczami i wybijając niskie pokłony aż do nadwerężenia sobie boków.
— Bez tych ceregieli, kochany Cadignan — rzekł hrabia. — Jesteśmy w wesołem usposobieniu i wszelka ceremonialność śmiertelnie nas nudzi. Siadaj, kochanie, bierz kieliszek i, nie śpiesząc się, rozpowiadaj nam swoją historię.
Jak widzimy, hrabia de Colignac był człekiem wesołym, lubiącym żyć dobrze i swobodnie, wcale nie dumnym i gotowym każdej chwili do napełnienia kieliszka i wychylenia go za czyjeś zdrowie.
Wójt usiadł, nie pozbywając się jednak sztywnej i zagadkowej miny.
Prawdę rzekłszy, własna wielkość sprawiała mu niemało kłopotu wobec tak dostojnego towarzystw i nie śmiał podnieść oczu na trójkę wesołych biesiadników, zarumienioną od wina i oświetloną jaskrawo blaskiem licznych świeczników.
Zwłaszcza osoba Cyrana przejmowała go szczególnym strachem, nad którym napróżno starał się zapanować.
— I cóż, mości wójcie! — przemówił Sawinjusz litując się nad jego kłopotliwem położeniem — czyż nie przyznajesz hrabiemu słuszności? Twoje zdrowie, mości wójcie, choć zdrowie to, jak mi się zdaje znajduje się już w dostatecznie kwitnącym stanie. Na honor, jesteś pan najokazalszym z urzędników w granicach Francji i Nawarry.
Poeta wyciągnął rękę z kieliszkiem do wójta.
Ten ostatni nie śmiał odtrącić wyświadczonego sobie zaszczytu, lecz ręka jego od wielkiego wzruszenia tak silnie drżała, że rozlał na obrus część wina, którem mu kielich napełniono.
— Cóż to, czyś słaby? — zapytał hrabia. — Uważam, że jesteś czemś silnie wzruszony, Pij, to dobrze zrobi.
Cadignan spełnił wolę hrabiego, ale omal nie udusił się, pijąc, tak mu od dziwnego wzruszenia ścisnęło się gardło.
Mimo wszystko, nie zapomniał o celu swego przybycia.
— Panie hrabio — rzekł, — chciałbym pomówić z panem na osobności. Czy pan hrabia raczy wyświadczyć mi tę łaskę?
— Z ochotą. Czemu jednak nie chcesz mówić przy wszystkich? Ja nie mam żadnych tajemnic dla tych panów.
— Tu nie chodzi o tajemnice pana hrabiego.
— To co innego. Chodź zatem ze mną do ogrodu. Zresztą biesiada ukończona i świeże powietrze bardzo nam się przyda.
Hrabia wstał od stołu i, wiodąc za sobą wójta, zeszedł po kilku stopniach marmurowych, prowadzących wprost z sali jadalnej do ogrodu, urządzonego w przesadnym stylu owej epoki.
Obaj przeszli kilkanaście kroków w milczeniu.
Bergerac i margrabia de Cussan postępowali w pewnej odległości za nimi, żartując pocichu z ciężkiego chodu i śmiesznej postaci wójta.
Sławenty Cadignan czuł się tu bardziej jeszcze zakłopotanym, niż przy stole, i nie wiedział zupełnie, od czego zacząć swą przemowę.
— No, przyjacielu — odezwał się hrabia, — mów teraz; jesteśmy sami.
Nic już nie mogło usprawiedliwiać dłuższego milczenia, wójt przeto, przezwyciężając ostatnim wysiłkiem swą nieśmiałość, przystąpił do spełnienia ciężkiego obowiązku, przyczem jednak nie zapominał o oszczędzaniu hrabiego, którego łaska była mu bardzo potrzebna.
— Wiadomo panu hrabiemu — zaczął głosem ubolewającym — że między mieszkańcami Colignac niema ani jednego, któryby nie był powinowatym, kumem, przyjacielem lub wprost najuniżeńszym i najwierniejszym sługą pana hrabiego. Wynika stąd, że cokolwiek zdarzy się panu hrabiemu i nas wszystkich dotyka.
— Do pioruna! ten wstęp — jest bardzo groźny. Ale mów dalej, kochanie; zaczynasz mnie zaciekawiać.
— Powiedziałem zatem — podjął wójt, powtarzając się dla zyskania na czasie i oszczędzenia słuchaczowi zbyt silnego wzruszenia — powiedziałem, że nic nie może zdarzyć się panu hrabiemu pomyślnego, coby nas nie uradowało, i nic niepomyślnego, coby nas nie zasmuciło. Otóż dowiedzieliśmy się z najlepszego źródła, że pan hrabia...że u pana hrabiego...że...
Cadignan zaciął się i nie mógł żadną miarą dokończyć.
— Kończ-że, mój kochany — nalegał hrabia.—Mówisz zatem, że ja....
— Że pan hrabia gości w swym zamku heretyka i czarownika.
Powiedziane to zostało bardzo szybko; jednym tchem; i wójt uczuł nagle ulgę, jakby się pozbył niezmiernego ciężaru.
Hrabia zaczął się śmiać serdecznie.
— Czarownika? — powtórzył ze śmiechem.—
O bogi! i któż on „taki? Wymień tego przestępcę, natychmiast ci go wydam.Ale strzeż się, żebyś nie powiedział oszczerstwa.
— Nie, panie hrabio, to nie oszczerstwo. Bo i któż może lepiej znać się na czarach i czarownikach, jeśli nie trybunał paryski? A właśnie z samego Paryża otrzymałem rozkaz uwięzienia człowieka, który nadużywa uprzejmości pana hrabiego.
— Do diabła!— rzekł hrabia, wpatrując się bacznie w wójta, którego podejrzewał o małego bzika — to, ważniejsze, niż sądziłem, mój mości Cadignanie!
—Jego królewska mość wdał się w to, panie hrabio: i mam, przy sobie rozkaz, podpisany przez jednego z urzędników do szczególnych poruczeń przy staroście paryskim.
Colignac był tak zdumiony, że nic nie odpowiadał.
— Widzi pan hrabia — ciągnął wójt, którego śmiałość wzrastała, gdy się nie potykał o przeszkody — wiem bardzo dobrze, że to nie może być mu przyjemnem. Czarownik jest osobą, lubianą przez pana hrabiego. Ale proszę nie obawiać się; o ile tylko się da, będziemy oszczędzali spokoju pana hrabiego.Zrobi się wszystko gładko i pocichu.
Trzeba tylko, aby bez straty czasu zbrodzień został nam wydany. Upewniam zaś pana hrabiego honorem, że go każę spalić bez najmniejszego skandalu.
— Jesteś bardzo uprzejmy-rzekł hrabia z uśmiechem. — Nazwisko czarownika, jeśliś łaskaw?..
Wójt zniżył przezornie głos.
— Jest nim gość pana hrabiego — szepnął — niejaki Sawinjusz de Cyrano.
Tego już było za wiele.
Colignaca porwała taka szalona wesołość i jęły nim wstrząsać tak gwałtowne wybuchy śmiechu, że aż musiał ściskać sobie boki dla uspokojenia.
Sławetny Cadignan zbity z toru, spoglądał nań z miną obrażoną.
— Przybywaj, Bergeracu! przybywaj! — wołał hrabia, nie przestając dusić się od śmiechu.A! wyśmienite to rzeczy, ale niepożądane w czasie trawienia!
— Panie hrabio — rzekł wójt, usiłując przygryzać swe grube wargi — nie mogę podzielać pańskiej wesołości.
Sawinjusz i margrabia zbliżyli się.
— A! mój drogi! — odezwał się hrabia do poety — sam ucieraj się z naszym niezrównanym Cadignanem — ja już nie mogę! Zwyciężył mnie, powalił i uczynił niezdolnym do walki! Jesteś podobno, przyjacielu, heretykiem, czarownikiem, diabłem we własnej osobie. i nasz wójt przybywa, aby cię uwięzić!
— Oho! — rzekł Cyrano — lubią tu, jak widzę, żarciki!
— Nie mam nic z panem do mówienia —
oświadczył surowo sławetny Cadignan. — Spełniam jedynie obowiązek swego urzędu, W imieniu jego królewskiej mości, aresztuję pana!
— Sam jeden tylko? — zaśmiał się Sawinjusz
— Mam do pomocy powagę prawa — odparł wójt uroczyście.
— A co ważniejsza — wtrącił margrabia, — gromadę wieśniaków, gotowych poprzeć cię powagą swych pięści. Widziałem tę hołotę, stłoczoną na dziedzińcu zamkowym.
— O! tego już za wiele!-krzyknął Colignac.—
Słuchaj, mój mości Cadignanie! każę ciebie i twoich ludzi przez rózgi przeprowadzić, jeśli mi się stąd natychmiast nie wyniesiecie! Aresztować Sawiniusza! Przekracza to już najdalsze granice farsy!
Cyrano zamyślił się.
— Być może zresztą — rzekł, zwracając się do wójta — że polecono panu pozbawić mnie wolności. Bądź pan łaskaw pokazać mi rozkaz urzędowy.
„Jest rzeczą wielce możliwą — pomyślał — że to nowa sztuczka Rolanda de Lembrat, i że ten stary kretyn, Jan de Lamothe, dopomógł mu w niej, zadowolony, że będzie mógł podstawić mi nogę“.
Wójt rozwinął swój pergamin i podsunął go pod oczy Cyrana.
— Ech! — rzucił lekceważąco poeta — i cóż to jest? Rozkaz podpisany przez podwładnego? Odkądże to wysłańcy starosty mają prawo podpisywania takich rozkazów?
— Odkąd sam starosta upoważnił ich do tego!odparł dumnie Cadignan.
—Gdzież ów delegat? Dlaczego sam tu nie przyszedł?
— To już należy tylko do niego i do mnie, i pan nie masz potrzeby tem się zajmować. Dalej, proszę udać się za mną bez oporu, Będę miał na uwadze, że pan hrabia de Colignac wyświadczył panu zaszczyt ugoszczenia cię u siebie.
— Wójcie! — rzekł Cyrano, ściskając mu ramię jak kleszczami i zatapiając w nim oczy jak sztylety — wiedz, że w tej chwili ani Bóg, ani szatan nie byliby w stanie zatrzymać mnie!
— Czy słyszy pan hrabia? — zawołał płaczliwie Cadignan — bluźni! dalibóg bluźni!
— I możesz być najpewniejszy — ciągnął poeta — że gdybyś ty sam, lub kto z twoich ludzi dotknął palcem nawet poły mego płaszcza, posiekam was tak doskonale, że skóra pasami będzie się z was zwieszać. Sługa pański, mości Cadignan.
— Ależ!...— spróbował jeszcze wójt.
— Miljon miljonów diabłów! — wybuchnął hrabia — czy trzeba cię, mój panie, wypraszać stąd szpicrutą? Ale nie; szkoda jej na ciebie. Idź poprostu spać i nogi nakryj ciepło. Gdy ci mózgownica ochłodnie, wrócisz tu, aby mnie przeprosić za swą napaść dzisiejszą.
— Odchodzę, panie hrabio, ale od swych praw ani na krok nie odstępuję. Pragnąłem uniknąć skandalu. Pan hrabia go chce; będzie go miał. Dopóki ten jegomość będzie pod dachem pana hrabiego, uszanuję dom pański; gdy opuści zamek.
— Opuszczę go dziś jeszcze wieczorem, mości Cadignanie — przerwał Cyrano.— Teraz myślę, że dość już się dowiedziałeś.Możesz odejść, aby postawić swą armię na stopie wojennej i — zawczasu przygotować swe plecy.
Cadignan rzucił się z oznakami wściekłego gniewu, nacisnął kapelusz na oczy i wybiegł z zamku wielkiemi krokami.
—Oszalał poczciwiec!-zauważył spokojnie poeta wyglądając za odchodzącym.
—Nie lekceważmy tego zbytecznie-rzekł hrabia — Cadignan jest głupi jak gęś, ale uparty jak muł. Gdy się czepi jakiego głupstwa, trzyma się go, jak pijany plota. Zdolny on jest wypłatać ci jakiego niedorzecznego figla. Wierz mi, że najlepiej uczynisz, pozostając tu jeszcze przez jedną dobę. Przez ten czas rozjaśnię i załagodzę tę sprawę.
— Żartujesz, hrabio! Obecność moja w Saint—Sernin jest konieczna, i z pewnością nie wasz Cadignan przeszkodzi mi tam się dostać.
— Nareszcie: co znaczy ów rozkaz? Kto sprowadził ci na głowę ten cały kłopot?
— Ja sam nie wiem o tem dobrze. Napisałem „Podróż na księżyc”, w której głupcy dopatrzyli się wszelkiego rodzaju napaści na religię, oraz przeróżnych praktyk, stwierdzać jakoby mających moje bliskie pokrewieństwo z diabłem. Alboż nie nazywają mnie „Kapitanem Czartem?“ Wrogowie, a nie zbywa mi na nich, uznali bezwątpienia za właściwe dorzucić tę jednę jeszcze niedorzeczność do wielu innych, któremi mnie zasypują. Ale co tam! kpię z tych ludzi i ich wynalazków! Posiadając konia i szpadę, czuję się dość silnym do wywrócenia lub rozbicia wszystkich zawad, które mi na drodze stawiają. I dlatego to właśnie, mój drogi, wyruszam w drogę dziś, gdy tylko zmierzch zapadnie.
— Będziemy ci towarzyszyli.
— Nie ścierpiałbym tego.
— Ale jeśli spotka cię nieszczęście!
— Ech! co ma mnie spotkać! Ten zabawny Cadignan na sam widok mój trząsł się od strachu. Nie ośmieli on się z pewnością stanąć mi oko w oko na gościńcu publicznym, choćby miał nawet przy obie całą wiejską gromadę.
—Ha, może masz słuszność, Doznawszy porażki, wójt zwróci się pewno o posiłki do urzędu marzałkowskiego w Tuluzie. A podczas, gdy on będzie tracił czas na te wojenne kombinacje, ty zrobisz już potężny kawał drogi. Wieczorem wskażę ci pewien przejazd, którym wprost z parku dostaniesz się na gościniec, nie potrzebując przejeżdżać przez ulice naszej wsi.
— Ani myślę! — oświadczył Cyrano, zawsze gotów stawiać czoło niebezpieczeństwu. — Gdybym się wymykał kryjomo, znaczyłoby to, że się boję, a wiesz, do kroćset! że tak nie jest i nigdy nie bywało.
Złączywszy się ze swymi sprzymierzeńcami, to jest z oberżystą i jego przyjaciółmi, wójt okazał im twarz zafrasowaną i w kilku słowach opowiedział, co go spotkało.
Wszyscy powrócili do oberży, gdzie złożono walną radę, mającą obmyśleć najlepszy plan działania.
— Nie chciałbym narazić się na gniew pana hrabiego — rzekł Cadignan. — Sądzę przeto, że należy działać ostrożnie, w jak największej cichości, oszczędzając przedewszystkiem pana de Colignac.Byłoby najlepiej zebrać się na drodze do Cussan, w pewnem oddaleniu od zamku, i pochwycić czarownika, gdy tamtędy będzie przejeżdżał.
— Wezmę kropidło, aby go egzorcyzmować! — oświadczył zakrystian.
— To nie zaszkodzi — potwierdził Cadignan.
— A ja rusznicę — dodał Landriot.
— To jeszcze lepsze. Inni niech się zaopatrzą w grube kije, kosy noże i mocne sznury do skrępowania więźnia. Garisac, Piotr Cornu i Lescuyer staną na czatach wpobliżu zamku, i gdy tylko czarownik ukaże się, przybiegną natychmiast zawiadomić nas o tem. Będziemy czekali na prawo od figury.
— Zgoda, panie wójcie! — przytwierdzili trzej wymienieni wieśniacy.
— A teraz rozejdźmy się, aby się przygotować; za godzinę zaś przy figurze! Ja idę przekonać się, czy komórka przy mojej kancelarii jest dostatecznie opatrzona, aby można było zamknąć w niej więźnia.Na wszelki wypadek dodam dwie nowe zasuwy.
Była godzina piąta, gdy Cyrano opuścił, zamek.
Hrabia pospołu z margrabią odprowadzili go aż do głównego placu osady, gdzie na wyraźne żądanie poety pożegnali go, upewniwszy się jednak przedtem, że nigdzie wpobliżu nie widać niepokojącego zbiegowiska.
Sawinjusz z podniesioną wysoko głową i z piersią wystawioną naprzód przejechał zwolna przez osadę. Orli jego nos i oczy, ciskające błyskawice, napełniały niewymownym strachem wszystkie kumoszki, uprzedzone przez mężów o przygotowanej zasadzce i wystające przed domami umyślnie w tym celu, aby zobaczyć czarownika.
On tymczasem uśmiechał się w sposób iście szatański, jakby czynił sobie igraszkę z pomieszania łatwowiernych kobiecin.
Na drodze, którą przejeżdżał, nikt nie odważył się przemówić słowa.
Wreszcie dał koniowi ostrogę i szybciej pocwałował, aby wynagrodzić czas stracony na tej bohaterskiej paradzie.
Tymczasem przy figurze Cadignan z gromadą wieśniaków, około dwudziestu ludzi liczącą, wyczekiwał cierpliwie na swą ofiarę.
Oberżysta pełnił obowiązki adiutanta przy grubym wójcie, który nadto miał przy boku swego pisarza, gotowego do skreślenia w potrzebie urzędowego protokułu, oraz zakrystiana z olbrzymiem kropidłem, moknącem w wielkiem miedzianem naczyniu z wodą święconą.
Wieśniacy uzbrojeni byli w kosy, w cepy i stare rusznice. Arsenał środków rycerskich i kościelnych znajdował się w komplecie.
Prócz tego, oberżysta, jako biegły i przewidujący strategik, przeciągnął gruby sznur przez całą szerokość drogi.
Sznur ten, przymocowany do dwóch mocnych kołków dębowych i rozciągnięty w wysokości jednego łokcia od ziemi, przy zapadającym zmroku był prawie niewidocznym, barwa bowiem jego zlewała się w jedno z barwą piasku na drodze.Liczono wiele na ten środek, w razie gdyby Cyrano, wytrzymawszy pierwsze natarcie, chciał szukać następnie ocalenia w ucieczce.
Piotr Cornu — jeden z trzech szpiegów, wybranych przez wójta z gromady, przybiegł niebawem zdyszany na placyk pod figurą.
— Jedzie! już jedzie! — zawołał.
Wszyscy chwycili za broń. Zakręcająca się w tem miejscu droga nie pozwalała widzieć jeźdźca, usłyszano jednak jak najwyraźniej tętent kopyt jego wierzchowca.
Cadignan miał chwilę słabości. Nie trwała ona jednak długo. Przypomnienie słów starościńskiego delegata, myśl, że idzie tu o dobro społeczeństwa i religii, najbardziej zaś widok licznej uzbrojonej eskorty — słabość ową wprędce rozproszyły.
Rozproszyły nawet tak dalece, że w chwili, gdy Sawinjusz, w przekonaniu, iż pozbył się już niedorzecznych prześladowań wójta, wjeżdżał śmiało na placyk pod figurą, znalazł się twarz w twarz z zaciętym wykonawcą prawa.
Koń poety, przestraszony szczękiem broni, wspiął się,a następnie staną w miejscu jak wryty,i Cyrano dostrzegł natychmiast,że podczas, gdy około dziesięciu wieśniaków,z wójtem pośrodku,stawiało mu czoło,reszta gromady otoczyła kępę drzew, aby zająć mu tyły i odciąć odwtrót do Colignac.
—Hola mości wójcie! a to co? — wykrzyknął szlachcic nie racząc jednak jeszcze dobywać szpady dla utorowania sobie wolnego przejazdu.
— W imieniu jego królewskiej mości aresztuję pana — wrzasnął wójt, umyślnie głos podnosząc dla pokrycia wewnętrznego niepokoju.
I zwracając Się do wieśniaków, rozkazał:
—Wiązać tego człowieka!
Cyrano zaśmiał się.
— Radzono ci już, mości wójcie-rzekł, nie tracąc zimnej krwi — żebyś położył si do łóżka; pozwól, że ci nastręczę do tego okazję.
I przy tych słowach machnął kilkakrotnie szpicrutą, naznaczając dwiema, czy trzema pręgami pucołowatą twarz niefortunnego przedstawiciela sprawiedliwości. Zaraz też ścisnął kolanami konia i czyniąc bez trudności wyłom wśród zagradzającego mu drogę motłochu, pogalopował w stronę Cussan.
Niestety, o jakie dwadzieścia kroków stamtąd,biedny rumak zaplątał się w rozciągnięty sznur i wraz z jeźdźcem przewalił się na ziemię.
Upadając, Cyrano rzucił straszliwe przekleństwo, któremu odpowiedział z gromady dziki okrzyk triumfu, i w chwilę później szlachcic został otoczony, przemożony samą ilością przeciwników przygnieciony kolanami, rozbrojony i skrępowany.
Ponieważ koń przycisnął mu nogę, uniemożliwiając wszelką obronę, był więc chwilowo całkowicie bezwładnym.
Podniesiono go z ziemi, związanego wielokrotnie od stop do głowy mocnemi sznurami, zaplątanemi na niezliczone węzły, i w tej chwili uczuł,że mu spada na twarz deszcz kroplisty.
To występowało do dzieła wszechmożne kropidło zakrystiana.
— Satanus Diabolas! — wołał sługa kościelny, kalecząc swą łacinę — zaklinam cię w imię Boga żyjącego...
— Łotry! łajdaki! plugawe robactwo! motłochu nikczemny! — krzyczał Cyrano — zapłacicie drogo za zniewagę, wyrządzoną człowiekowi mego stanu! Ja was wszystkich...
— Satanus Diabolas! — przerwał mu zachrypły głos oberżysty, ciągnącego dalej egzorcyzm zakrystiana — zaklinam cię w imię Boga i świętego Jana, uspokój się i nie przeszkadzaj, bo jeśli ręką albo nogą poruszysz, niech mnie diabli porwą, jeśli ci tym nożem nie rozpruję wnętrzności!
I potrząsnął groźnie swem kuchennem żelazem.
Podczas tej rozprawy pisarz wójta przeglądał podróżne manatki poety, zawarte w małym, przytroczonym do siodła tłumoczku.
Znalazłszy w tłumoczku tom Dekarta, naślinił palec i jął przewracać kartki, a natrafiwszy na tablicę, gdzie filozof nakreślił koła, ruch planet przedstawiające, wykrzyknął triumiująco:br />
—Patrzcie-no, panie wójcie! oto figury magiczne, zapomocą których czarownik rzuca na ludzi zaklęcia!
Gdyby nie pożałowania godny stan, w jakim znajdował się poeta; jakże serdecznie uśmiałby się z tego.
Ale sławetny Cadignan, przykładający sobie wodę święconą do pokiereszowanego w tak szlachetnej okazji oblicza, wziął książkę z nadzwyczajną powagą, przyjrzał się figurom astronomicznym z miną wyrażającą wielką mądrość i znacząco potrząsnął głową.
— To okoliczno bardzo obciążająca dla oskarżonego! — wyrzekł po namyśle. — Muszę zawiadomić o niej niej szanownego delegata. Teraz, wiara! wziąć więźnia na plecy i — marsz do aresztu gminnego.
Orszak zwycięski ruszył w pochód.
Cyrano nie wydał ani jednej skargi. Wydawał się zrezygnowanym. W rzeczywistości, jednak, rozmyślał on tylko o sposobach wybrnięcia z tej głupiej przygody, do czego nie doprowadziłyby go z pewnością żadne układy z prowadzącą, go hołotą.
Wierzchowiec poety został na gościńcu, przez wszystkich opuszczony. Przypomniał sobie, o nim dopiero pisarz wójta, człek w porządku zamiłowany, który wziąwszy konia za uzdę, pociągnął, go zwolna do osady i zamknął w stajence wójtowskiej, w tym samym czasie, gdy drzwi więzienne zatrzasnęły się z łoskotem za poetą.
Dozorcą owego niezbyt groźnego w rzeczywistości więzienia był szewc, nazwiskiem Cabirol. Ponieważ nader rzadko zamykano kogoś do strzeżonej przezeń celi, poświęcał on prawie cały swój czas uprawianiu swego rzemiosła, w którem do szedł też do wyjątkowej doskonałości.
Czeladnik tegoż samego zawodu pełnił przy Cabirolu obowiązki stróża więziennego — w tych rzadkich jednak tylko wypadkach, gdy którego z mieszkańców osady, poróżnionego z prawem musiano pozbawiać osobistej wolności.
Żona Cabirola, i jego córka dopełniały czwórki wolnych mieszkańców budynku więziennego, który był, rodzajem piwnicy, łączącej się z większą izbą, służącą jednocześnie za rozmawialnię i za warsztat, i posiadającej małe pięterko, na trzy izdebki podzielone.
W piwnicy znajdowały się cztery ciasne celki, pozbawione światła i powietrza. Do najciasńiejszej wtrącono Cyrana.
— Pietrek! — krzyknął dozorca do swego pomocnika, gdy gromada przyniosła i na zimnej podłodze rozmawialni złożyła skrępowanego silnie Cyrana — zapal latarnię i poświeć mi. Trzeba tego czartowskiego syna zamknąć do komórki furiatów.
Pietrek wypełnił rozkaz, i Cabirol, wziąwszy na plecy swego nieruchomego i milczącego więźnia; zaniósł go do ciemnicy.
Tam rzucił go, bez wielkich zachodów, na barłóg, zbutwiały od wilgoci i, wiedząc dobrze, że poeta daremnie próbowałby stąd uciec, wziął się do rozwiązywania krępujących go sznurów.
Cyrano, odzyskawszy swobodę ruchów, rozejrzał się po swem więzieniu i przy słabem świetle latarni przekonał się, jak ohydną była cela, do której go zamknięto i którą Cabirol nazwał znacząco: komórką furiatów.
— Przyjacielu — odezwał się wówczas do dozorcy — jeżeli ten futerał kamienny ma służyć mi za ubranie, jest nazbyt obszerny, ale jeśli za grób, to zanadto ciasny.
— To nic — odburknął mrukliwy — przyzwyczaisz się jegomość do niego.
I opatrywał z nadzwyczajną pilnością wszystkie kąty celi, co było zresztą zupełnie zbytecznem, gdyż te mury z gładkiego kamienia nie miały innego otworu prócz drzwi, te zaś zamykały się nadzwyczaj szczelnie.
Podczas tego przeglądu, równie pilnego, jak bezużytecznego, Sawiniusz, świadomy zwyczajów wieziennych, wsunął nieznacznie do obuwia wszystkie pieniądze, jakle miał przy sobie.
Okazało się zaraz, jak pożyteczną była ta ostrożność.
Cabirol zbliżył się do więźnia i bez ceremonji jął przetrząsać jego kieszenie.
— Co robisz? — obruszył się Cyrano, udając wielkie zagniewanie.
— To moje prawo — odparł dozorca. — Spodziewam się zresztą, że nie czynię jegomości nic złego?
— Przeciwnie: masz na celu moje dobro — zauważył Cyrano, zadowolony z dwuznacznika. — Szukaj, szukaj, przyjacielu! Jeżeli mam konszachty z djabłem, o co mnie oskarżają, to mieszka on nie gdzie indziej, jak właśnie w mojej kieszeni.
— O! rany boskie! — wykrzyknął wreszcie dozorca, stropiony i zły, gdyż nie zdybał nigdzie złamanego szeląga — a to prawdziwy czarownik! Goły bestia, jak jego patron Belzebub!
Podjął z ziemi swój, pęk kluczy, aby otworzyć zamknięte drzwi i wyjść dla zwierzenia się żonie z doznanego zawodu.
Sawinjusz korzystał z chwili, gdy dozorca był doń plecami i wydostawszy prędko trzy pistole z kryjówki, rzekł.
— Panie dozorco! pragnę przekonać cię, że diabeł nie tak czarny jak go malują. Oto dla pana.
Weź ten pieniądz i przyślij mi co do jedzenia; od południa nic w ustach nie miałem.
Cabirol otworzył szeroko oczy.
— Pistol? zdziwił się — A jegomość skąd go wziął.
— Oto jeden jeszcze, jako zapłata za trudy, które pan z mojego powodu poniosłeś.
— O! o! co ja widzę — wyrzekł Cabirol, od razu uspokojony i złagodzony. Ależ to jegomościa nikczemnie oszkalowano! Ja widzę, że jegomość jesteś szlachetnym i dostojnym panem!
Wyciągnął rękę po pieniądz i dodał:
— Zrobi się wszystko, czego będzie sobie wielmożny pan życzył.
— Zrób, przyjacielu, więcej jeszcze — i trze pistol błysnął pomiędzy palcami Cyrana — przyślij mi do towarzystwa swego pomocnika, gdyż nie lubię samotności.
Ręka dozorcy wysunęła się z większą jeszcze skwapliwością.
— Wielmożny pan znalazł się tu niezawodnie wskutek pomyłki — rzekł głosem rezolutnym. — Czyżby człowiek tak spokojny, tak szlachetny mógł być zdolnym do...Nie! nie mogę dokończyć. Wielmożny pan nie potrzebuje lękać się. W ciągu trzech dni podejmuję się zrobić go bielszym od śniegu.
Te zapewnienia nie przeszkodziły jednak Cabirolowi mocno zaryglować drzwi po wyjściu.
— Poznałem już czułą stronę poczciwca — rzekł sam do siebie Cyrano. — A ponieważ zwykle jaki pan, taki sługa, więc prawdopodobnie szczurza kompanja, która w tych murach przemieszkuje, nie będzie cieszyła się długo mojem towarzystwem.
Sawinjusz przepędził w swej celi nader nieprzyjemną godzinę.
Zaczynał już niecierpliwić się i powątpiewać o swej dobrej gwieździe, gdy brzęk kluczy, połączony ze zgrzytem odsuwanych zasuw wyprowadziły go z posępnej zadumy.
Światło, lampy przeniknęło do ciemnicy i zjawił się ten, którego nazywano Pietrkiem, niosąc dymiący garnuszek, który postawił tuż przy więźniu.
— Chwał Bogu! — rzekł do siebie poeta — nie okradają mnie tu zanadto.
— He, he! — odezwał się przybyły, którego twarz naiwną i bynajmniej nie okazującą pewności siebie rozszerzał uśmiech głupowaty — masz pan rację, że się nie frasujesz, Przyniosłem śliczności kapuśniaczek. Palce lizać, jak pana szanuję. Gospodyni sama gotowała go — na prawdziwem sadle, jak Bozię kocham.
Przy tych słowach zanurzył łyżkę, a z nią razem i palce w gorącej zupie, dając znak Cyranowi, aby poszedł za jego przykładem.
Szlachcicowi dokuczał głód szalony.
Zabrał się odważnie do tej grubej strawy, pochwycił łyżkę drewnianą, którą mu podsunął Pietrek, i zkolei zanurzył ją w garnku.
— Tak to lubię! — wykrzyknął stróż — dobry kum z waszeci! Niesprawiedliwie ogadują jegomościa, jakem Pietrek! Kpij pan zdrów z tych gadanin! No, dalej! zawijaj jegomość! wystarczy dla nas obu!
Cyrana pobudziła do śmiechu naiwność chłopca, i jął naprawdę współzawodniczyć z nim w opróżnianiu garnka, A nie było to zadanie łatwe, Pietrek bowiem, zanim zdążył jedną łyżkę przełknąć, już drugą niósł z pośpiechem do gęby.
Gdy już garnek został opróżniony, zabrano się do rozmowy.
Pietrek porozpinał bez ceremonii wszystkie guziki przy ubraniu, aby mu nic nie przeszkadzało w trawieniu.
Sawinjusz dostrzegł przy tej sposobności sznurek od szkaplerza, który Pietrek nosił na piersiach.
To odkrycie nasunęło mu pewną myśl, którą zaraz też wprowadził w wykonanie.
— Tyś biedny, kochanku, nieprawda? — odezwał się do Pietrka — i nie zarabiasz pewnie dużo przy tym areszcie?
—Ano, zgadłeś jegomość — odrzekł chłopak drapiąc się w głowę. — Nie przelewa mi się tu wcale!
— Masz tu zatem pistola; przyda ci się.
Pietrek wyciągnął rękę, ale drżała mu tak silnie, że omal nie upuścił pieniądza.
Nie zdziwiło to drżenie wcale Cyrana. Jednak zapytał.
— Dlaczego drżysz, mój chłopcze?
— To z wielkiego szczęścia, mój jegomość! Jeszcze nigdy nie miałem tyle pieniędzy na własność.
— Jeśli tak, to mógłbym cię uczynić bardzo szczęśliwym.
— Ciekawym jak?
— Gdybyś spełnił to, czego od ciebie zażądam, dosłałbyś dwadzieścia takich samych pistolów, które byłyby twoją własnością, jak ten oto kapelusz, co go masz na głowie.
— Co też jegomość wygaduje! Dwadzieścia pistolów? Alboż ja mógłbym tyle schować przy sobie?
— Przekonasz się, gdy zrobisz,o co cię po proszę.
— To niechże już jegomość powie raz, o co chodzi?
Cyrano przybrał minę tajemniczą.
— Dowiedz się zatem, przyjacielu, że niema jeszcze półgodziny, jak objawił mi się tu: anioł i oznajmił, że sprawa moja przybierze obrót korzystny dla mnie, jeśli jutro rano wysłucham mszy świętej w kościele Marji Panny w Castan, przed wielkim ołtarzem. Oświadczyłem aniołowi, że uczynić tego nie mogę, gdyż jestem zamknięty i pilnie strzeżony, ale anioł odpowiedział, że przyjdzie do mnie człowiek, przysłany przez dozorcę dla towarzystwa i że temu człowiekowi wystarczy objawić tylko wolę anielską, aby bez żadnego oporu zaprowadził mnie do kościoła. Sądzę, mój chłopcze, że tym człowiekiem jesteś ty właśnie.
— To jeszcze niewiadomo, mój jegomość! — odpowiedział Pietrek.
— Poczekaj, anioł oznajmił mi prócz tego, że z kościoła człowiek ten przyprowadzi mnie napowrót do więzienia, i że musi być mi posłusznym, bo inaczej w tym roku umrze.
— Nie; to napewno nie ja!-zaprzeczył ponownie wieśniak, któremu nie trafiły jakoś do przekonania myśli, podsuwane mu przez poetę.
— Nie wiem, czy to ty, czy kto inny, ale to wiem, że w razie wątpliwości wystarczy mi zapytać go, czy zapisany jest do bractwa szkaplerzowego? Więc zapytuję cię właśnie o to. Odpowiedź.
— No, no! to jegomość musi mieć podwójny wzrok, kiedy tak wie o wszystkiem. Należę do bractwa, nie zapieram się tego. Jak to jednak jegomość mógł taką rzecz odgadnąć, nie znając mnie wcale?
— Mogę wszystko zrobić, co zechcę. Czy wątpisz jeszcze o tem.?
— Oj nie! już nie wątpię! I zrobię, co anioł rozkazał, niema rady.
Cyrano odetchnął uspokojony.
— Ale — ciągnął Pietrek — to musi być zrobione jutro o dziewiątej rano. Mój pan będzie wtenczas w mieście, gdzie wyprawia zaręczyny swojej córce, którą wydaje za syna kata. A ten kat, to bogacz całą gębą. Mówię, że synek dostanie od niego taką kupę pieniędzy, ale to, mówię jegomości, taką kupę...
Sawinjusz przerwał to zajmujące opowiadanie uwagą:
— Nie zapomnij przynieść swego ubrania, które włożę aby mnie nie poznano, i które ci oddam, wróciwszy do więzienia.
—Przyniosę jegomości swój kaftan barchanowy.
— Oprócz tego, jutro z samego rana pójdziesz do zamku i zapytasz: czy pan hrabia wie o mojem uwięzieniu?
— Niech tam! I to zrobię.
— Teraz bądź zdrów! — zauważył Cyrano, odprawiając sprzymierzeńca, którego bezbrzeżna naiwność była mu tak bardzo na rękę w jego zamiarach. — Chciałbym przespać się cokolwiek.
Wyciągnął się na przegniłej słomie, porzuconej w kącie i, zamknąwszy oczy, starał się zasnąć.
Nazajutrz Pietrek przybył na długo jeszcze przed godziną oznaczoną. Trzymał on pod pachą ubranie, które miał przywdziać poeta.
Gdy już przygotowania zostały ukończone, młody stróż zapytał:
— Ale czy naprawdę prosto z kościoła powrócisz jegomość tu?
— Skoro jestem pod twoją strażą, jakże mógłbym nie powrócić? Zastanów się tylko.
— Bo to takie czarowniki, co z aniołami zapanbrat gadają, mogą robić, co zechcą. A jakbyś mi jegorność zniknął w ręku, jak kamfora, to co? Ale tymczasem zabierajmy się, bo to już dziewiąta.
—Na to tylko czekam, kochaneczku, Prowadź mnie, a uważaj, żeby nas nie odkryto.
— Niema strachu! Niech-no tylko jegomość lepie; nasunie kapelusz na nos, bo bez urazy jegomościa, trochę zanadto on wystaje.
Cyrano niebardzo lubił, gdy mu przypominano wyjątkowe rozmiary jego organu powonienia, Tym razem jednak okoliczności uczyniły go wyrozumiałym i pobłażliwym.
— Uwaga twoja — rzekł łaskawie — nie jest pozbawiona słuszności; zapomniałeś mi jednak powiedzieć o rzeczy znacznie ważniejszej
— O czemże?
— Czyś był w zamku i czyś spełnił, co ci zaleciłem?
— Ba! toć byłem, ale spełnić tom nic nie spełnił, bo pan hrabia, jak tylko świtało, wyjechał z panem margrabią na polowanie o dwadzieścia mil stąd.
— Tam do diabła! — zaklął Cyrano. — Ale cóż robić... chodźmy!
Zanim jednak przestąpili próg więzienia, Pietrek odezwał się z dziwną miną:
— Jeszcze jedno, z przeproszeniem jegomości.
Ja wiem, że jegomość jesteś osoba godna, muszę więc go po przyjaźni przestrzec. Pójdziemy do kościoła w Cussan, to już omówione! ale gdyby jegomości przyszła w drodze ochota drapnąć, to ten oto piesek zarazby jegomościa chwycił zębami za nogę...
I Pietrek wyciągnął przy tych słowach z zanadrza niezmiernie długi pistolet, pokazując go zdaleka Cyranowi.
— Bardzo dobrze — odrzekł poeta — jesteś chłopiec roztropny. Lubię takich. Ale pies twój zdechnie wpierw, zanim ja mu dam powód do szczeknięcia.
Tak rozmawiając wyszli z podziemia i dostali się o dużej izby posłuchalnej.
Dochodziło tu z zewnątrz świeże i wonne powietrze, które z roskoszą wciągał w płuca Cyrano.
— A! — wyrzekł — jakże rozkoszną rzeczą jest wolność!A teraz nadstaw rękę, chłopcze! muszę ci wypłacić twą należność.
I na nadstawioną dłoń chłopca wysypał dwadzieścia błyszczących pistolów, które zawczasu przygotował.
Pietrkowi wydało się, że ma przed sobą dwadzieścia słońc, które oślepiają go swemi promieniami; uczuwał też jakby wstyd przed przywłaszczeniem sobie tak wielkiej sumy.
Uważając za niedowierzanie to, co było tylko nieśmiałością, poeta rzekł:
— Bierz nie obawiaj się. To czyste złoto, i upewniam cię, że trzyma wagę przepisaną.
— Ech, proszę jegomościa, toć ja nie mam o to strachu!
— Bierz zatem, O czemże myślisz?
— Ja myśle, że gruby Jędrzej ma do sprzedania dom jak się patrzy, z polem i winnicą. Kupię to od niego za dwieście liwrów. Trzeba tygodnia na przybicie targu, więc bardzo proszę jegomości, mój jegomościuniu najdroższy, aby te pistole, dopóki je będzie trzymał w skrzyni Jędrzej, nie przemieniły się w suche liście — jak to zwykle bywa z pieniędzmi czarowników.
— Bądź spokojny; nie przemienią się — rzekł ze śmiechem Cyrano, zabawiony naiwnem samolubstwem chłopca. — Przyrzekam ci to.
Wyszli z budynku więziennego boczną furtką, prowadzącą na pole, i strażnik wiódł poetę przez czas długi wśród dojrzewającego zboża, które ich prawie całkiem zakrywało.
Potem wstąpili na ścieżkę, która wiodła ukośnie do głównej drogi, w odległości strzału muszkietowego od ostatnich domów w Colignac.
— Suma odprawia się o dziesiątej — rzekł wówczas do szlachcica, — Zbierajmy ostro nogi, jeśli chcemy zdążyć na Introit.
Cyranowi nie trzeba, było powtarzać tego zalecenia. Myśląc ze smutkiem o swym koniu zmuszonym pregryzać chudy obrok przy żłobie;pana wójta, a który tak bardzo przydałby mu się w tej chwili, stawia tak szerokie kroki, że towarzysz z trudnością mógł za nim zdążyć.
Dzwon kościelny w Cussan, wzywający na sumę, milknął już, gdy dwaj podróżni przybyli do wsi.
Prawie wszyscy wieśniacy znajdowali się w polu, przy robocie, gdyż był to dzień powszedni i proboszcz odprawiał nabożeństwo wobec szczupłej garstki wiernych.
Pietrek, nie odstępujący na krok więźnia, ukląkł razem z nim w ostatnim rzędzie modlących się,w chwili właśnie, gdy ksiądz przystępował do ołtarza.
Poczciwy chłopiec zaczął nabierać zupełnej wiary w pomyślne zakończenie tej sprawy ryzykownej. Spokojne zachowanie się Cyrana usuwało z jego umysłu wszelką obawę, i myślał już, z jakiem zadowoleniem zamknie go napowrót do wilgotnej celi i odejdzie do siebie nacieszyć się widokiem zarobionego złota. Nie mógł też wyjść z podziwienia, że istnieją na świecie tak przyjemni i wspaniałomyślni czarownicy.
Tymczasem nabożeństwo zbliżało się do końca. Przy Ofiarowaniu wszyscy zbliżali się do ołtarza, gdzie kolejno przyklękali dla ucałowania pozłacanej pateny, po wrzuceniu skromnej ofiary do miseczki,którą podsuwał im dziadek kościelny.
Sawinjusz wcisnął srebrny pieniądz do ręki Pietrka.
— Idź połóż to od siebie; ja ofiaruję następnie pistola.
— Niema co mówić — szepnął Pietrek — dobry z jegomości chrześciianin!
Gdy przyszła na niego kolej, wstał i ruchem ręki wezwał za sobą Sawininsza. Usłyszawszy kroki więźnia za sobą, posunął się,zupełni już spokojny ku ołtarzowi, i na stopniach ołtarza upadł na kolana, odmawiając krótką modlitwę.
Miseczka metalowa zjawiła się tuż przed nim.
Wrzucił do niej swój srebrny pieniądz, potem, ucałowawszy pobożnie patenę, usunął się na bok, robiąc miejsce Cyranowi.
Ale szlachcic nie śpieszył się jakoś z przybyciem.
Pietrek odwrócił się, powiódł wzrokiem po małym kościołku i wydał okrzyk przestrachu, który zgorszył niezmiernie wszystkich pobożnych.
Cyrano zniknął.
Skorzystał on z chwili, gdy Pietrek przebywał trzy stopnie wiodące do chóru, skupiając następnie całą uwagę na akcie uroczystym, i najpierw przystanął na chwilę, potem bez zbytniego pośpiechu przemknął się wzdłuż kraty, oddzielającej kapłana od modlących się, wreszcie w trzech susach przebiegł kościół i wypadł w pole.
Był już za ostatniemi kopcami wioski, gdy Pietrek spostrzegł jego nieobecność i gdy puścił się w pogoń za nim, bijąc się pięścią w czoło w przystępie bezsilnej rozpaczy.
Cyrano znał te strony równie dobrze, może nawet lepiej niż łatwowierny strażnik więzienny.
Nietrudno też mu było zmylić pogoń.
Po dwugodzinnem nadaremnem zbijaniu nóg po polach i lasach Pietrek ze zwieszoną smutnie głową, zawrócił do Colignac, wysilając rozum nad sposobami wytłumaczenia ucieczki czarownika, choć w głębi duszy ostatecznie pocieszony w tem strapieniu dwudziestoma pistolami, które ściskał z całej siły w garści z obawy zgubienia i które, wbrew jego obawom, nie zdradzały najmniejszej ochoty do przemienienia się w suche liście.
Przestrzeń, dzieląca Cusson od Tuluzy, jest niewielka, i zbieg mógł był ją łatwo przebyć w ciągu dwóch godzin. Szczęśliwa okoliczność, która nastręczyła się niespodzianie, pozwoliła mu dokonać tego w czasie trzykrotnie jeszcze krótszym.
Biegnąc manowcami, dla zmylenia tropu. Cyrano dostrzegł na pastwisku konia, którego puszczono samopas, nie przewidując, aby do tego kąta zabłąkał się złodziej, lub też awanturnik, któremu zależało na jak najprędszem oddaleniu się od przedstawicieli i wykonawców sprawiedliwości.
Szlachcic chwycił bez namysłu podjezdka, skoczył mu na grzbiet, jakkolwiek nie było tam ani siodła ani strzemion i, trzymając się obiema rękami grzywy, puścił się galopem po drodze do Tuluzy, dokąd przybył około południa.
Pod samem miastem zsiadł z konia i z całej siły uderzył go po biodrze, co wystarczyło, aby rumak pogalopował zpowrotem w stronę Cusson. Sam zaś wszedł skromnie na przedmieście, zamierzając bez straty czasu udać się pocztą do Saint-Sernin.
Jak wiemy, odzież Cyrana wyglądała w tym dniu bardzo niepokaźnie.
Kaftan i spodnie, pożyczone uprzejmie przez strażnika więziennego, były w rzeczywistości łachmanami, pełnemi łat i dziur, i z których zwieszały się dokoła strzępy ohydne.
Co gorsza, poeta, nie przywykły do żebrackiej odzieży, umieścił ją na sobie w sposób tak dziwaczny, że przy swej minie wyniosłej i dumnych ruchach, podobniejszy był do przebranego awanturnika, niż do żebraka.
Zaczynano też przyglądać mu się wzrokiewm poddejrzliwym, dziwiąc się, że mimo łachmanów szedł szybko, z głową podniesioną do góry i do nikogo z przechodniów ręki nie wyciągał.
Cyrano zrozumiał nareszcie, że wypada mu koniecznie przejąć się swą rolą, ile razy zatem zauważył, że mu się ktoś podejrzliwie przygląda, przezwyciężał wstyd i zbliżał się tam, prosząc głosem żałosnym o datek.
Dostał się w ten sposób na rynek, gdzie zaraz na samym rogu potrącił silnie jakiegoś człowieka, wychodzącego z wielkiej kamienicy.
Potrącony jegomość zaklął siarczyście.
— Litości!... — zajęczał natychmiast Cyrano, — Biedny żołnierz... raniony...chory...Co łaska, chrześcijańska osobo.
Przerwał mu tę żebracką litanię głośny okrzyk tamtego.
Podniósł oczy i zdrętwiał, poznawszy w potrąconym dozorcę więzienia w Colignac, który, jak wiadomo, udał się tegoż ranka do Tuluzy na zaręczyny swej córki.
Obaj przez chwilę przypatrywali się sobie, nie mogąc przyjść do słowa.
— A! przeklęty czarowniku! — wykrzyknął wreszcie dozorca. — Jestem przez ciebie zgubiony!.
Sawinjuszowi błysnęła w głowie myśl nagła Postanowił chwycić się środków ostatecznych.
— Na pomoc! na pomoc! — zawołał, zwracając się do ludzi, którzy otaczać go zaczęli. — Chwytajcie złodzieja! Ten łotr skradł brylanty hrabiemu de Colignac! Od trzech dni go szukałem!
Zaledwie zdążył to wygłosić, tłum rzucił się na biednego strażnika, którego poeta chwycił odważnie za kołnierz i ściskał mocno, aby nie dać przemówić.
— Chwytaj! łapaj! — wrzasnęli natychmiastowi przymierzeńcy poety. — Na ratusz łotra! na ratusz!
Tuzin rąk wyciągnął się z tłumu i wyrwał Cabirola z uścisków Sawinjusza. Dozorca począł wydzierać się i upadł na ziemię, pociągając za sobą swych prześladowców. Wszelkiego rodzaju obdartusy i chciwi przygód włóczęgi czepili się, jego, nóg, rąk i odzieży, jak gończe psy szczutego jelenia.
Zapanował na a chwilę zamęt niesłychany. Skorzystał zeń Cyrano i drapnął, rycząc na cały głos:
— Nie puszczajcie złodzieja! Trzymajcie go krzepko! Ja biegnę po pachołków!
I skoczył w ciasną uliczkę, która miała go doprowadzić do mniej ludnej dzielnicy, gdzie, spodziewał się znaleźć bezpieczne schronienie, przebrać się i zamówić konie pocztowe.
Tymczasem wkroczył na rynek oddział łuczników należących do straży starościńskiej. Przybywał on uśmierzyć popłoch i zbadać jego przyczynę.Dowódca, poznawszy Cabirola, polecił rozpędzić zbiegowisko i oswobodzić z rąk motłochu człowieka niewinnego.
Dozorca rozpowiedział wówczas wszystko i wskazał pachołkom rzeczywistego winowajcę.
Motłoch, zawsze gotowy iść za nowem, głośniejszem hasłem, zapragnął wywrzeć na zbiegu szlachetny zapał, którego ofiarą był dotąd dozorca.
Obdartusy i włóczęgi przyłączyli się do straży, aby z nią razem chwytać i więzić Cyrana.
Nie upłynęło pół godziny, a już cała Tuluza wiedziała, że przestępca w najwyższym stopniu niebezpieczny, czarownik na spalenie skazany, heretyk, bluźniący jawnie Bogu i wszystkim świętym, wyłamał się dziś z więzienia w Colignac i ścigany jest w tej chwili po tuluzańskich ulicach.
Powychodzili z domów mieszczanie, aby połączyć się z tłumem i żołnierzami, a w potrzebie dopomóc czynnie do schwytania i ukarania winowajcy.
Ożywiał wszystkich zapał tak wielki, że Cyrano, który sądził się już bezpiecznym wśród wężowiska ciasnych, ciemnych i prawie bezludnych uliczek, usłyszał nagle, o kilka kroków zaledwie od siebie, straszną wrzawę i zaraz też ujrzał zmierzający ku sobie oddział łuczników, prowadzony przez Cabirola we własnej osobie.
Zbieg, z chyżością prawdziwie jelenią, skoczył wbok i jął uciekać co siły.
Na nieszczęście, został już dostrzeżony.
Straż rzuciła się w jego ślady.
Łucznicy biegli szparko, ale Cyrano leciał jak na skrzydłach.
Dzięki tej nadzwyczajnej chyżości, potrafił oddzielić się od goniących kilkoma uliczkami, i spocony, zdyszany, prawie omdlewający, zatrzymał się na jakimś małym placyku.
Trzeba było w jednej chwili wymyśleć i wprowadzić w wykonanie jakikolwiek środek ocalenia, bo inaczej groziła natychmiastowa zguba.
Dzięki Bogu, poeta odznaczał się zawsze umysłem wynalazczym.
Czemprędzej unurzał sobie twarz błotem, osypał włosy piaskiem, ściągnął z siebie kaftan, zakasał spodnie i cisnął do otworu piwnicznego kapelusz.
Zrobił to wszystko w mgnieniu oka, poczem rozpostarł chustkę na bruku, przycisnął ją na rogach czterema kamykami. jak to czynili wówczas trędowaci żebracy, wyciągnął się przy niej na brzuchu i począł jęczeć rozpaczliwie żałosnym głosem.
Zaledwie to zrobił, ozwały się wpobliżu zażarte wrzaski goniących.
Na widok chudego, rozciągnionego na ziemi ciała, poczciwi tuluzanie przyśpieszyli bardziej jeszcze kroku i wyminęli żebraka, zatykając sobie nosy, przyczem wszakże wielu z nich sypnęło na chustkę obfitą jałmużnę.
Cyrano odetchnął swobodniej wówczas dopiero, gdy ostatnie odgłosy wrzawy ucichły w oddaleniu.
Podniósł się z ziemi, zawinął w chustkę miedziaki, które uważał za słuszne wynagrodzenie swej wielkiej zręczności, przeznaczając je dla prawdziwie biednego, i schował się do kąta, aby przywdziać napowrót odzież.
Po upływie kwadransa, nic już nie słysząc, postanowił wreszcie wychylić się na świat.
Ale w tej samej właśnie chwili, gdy opuszczał kryjówkę, druga banda, nie hałasująca nakształt tamtej, lecz przeciwnie, skradająca się w milczeniu kocim, zdradzieckim krokiem, zjawiła się niespodzianie naprzeciw niego.
Sam wpadł jej w ręce, nie przeczuwając tak bliskiego niebezpieczeństwa.
Potężny krzyk triumfu powitał ofiarę i łucznicy, pospołu z mieszczanami, rzucili się na Cyrana.
W jednej chwili został pochwycony przez kilkanaście rąk za włosy, za nogi, za odzież; poczem ciągnąć go zaczęto w stronę więzienia.
Pomiędzy ciągnącymi znaleźli się, jak zawsze, i tacy, których bardziej obchodziły jego pieniądze, niż osoba. W jednej chwili przeszukali oni kieszenie poety i przywłaszczyli sobie resztę jego pistolów.
— Do licha! — myślał Cyrano, stawiając daremny opór motłochowi trudno mi będzie, jak widzę, przybyć w porę do Saint-Sernin. I cóż się stanie z biednym Ludwikiem?
— Panowie łucznicy! — wyrzekł głośno — oddaję się pod waszą opiekę. Bądźcie łaskawi powstrzymać swawolę motłochu. Czynię was odpowiedzialnymi za całość swej osoby.
— Dalej, w drogę! — rozkazał jeden z żołnierzy.
Zaprowadzą cię do ratusza.
Wielka wrzawa, dochodząca z ulic wyżej położonych, dała się słyszeć w chwili, gdy Cyrano, otoczony pachołkami, powrócił na rynek.
Prawie w tejże chwili nadbiegł jakiś człowiek, i, zwracając się do straży, zawołał:
— Trzymajcie go mocno, bo nadchodzą łucznicy starosty, którzy twierdzą, że do nich wyłącznie ten więzień należy.
— Masz tobie! — rzekł Cyrano — zaczną teraz spierać się o honor posiadania mojej osoby.
— Pamiętaj — rzekł jeden z żołnierzy — że do nas tylko należysz. I strzeż się wpaść w szpony starościńskich, bo w ciągu dwudziestu czterech godzin możesz być osądzony i skazany, a sam król nawet nic ci wówczas nie pomoże.
Mimo tych słów, zapowiadających opór zacięty, miejscy łucznicy nie dotrzymali kroku ludziom starosty, którzy przybyli na rynek w pełnym szyku.
Dowódca krzyknął:
— Nacieraj!
I natychmiast łucznicy miejscy i łucznicy starościńscy zmieszali się razem, tworząc zbitą, krzyczącą masę, w której niepodobna było odróżnić jednych od drugich.
Podobne starcia powtarzały się często między temi dwiema strażami, wyobrażającemi dwie różne i współzawodniczące z sobą juryzdykcje: królewską i miejską.
Motłoch tuluzański, jak zwykle, wziął stronę miejskich łuczników. Mimo to zostali oni odparci z siłą i energią, które wprawiły w podziw Cyrana.
— Do kroćset! — pomyślał — oto ludzie umiejący czynić właściwy użytek z pięści. Jeśli jednak w podobny sposób obchodzą się oni ze swymi współobywatelami, cóż dopiero będzie, gdy się do mnie zabiorą!
Motłoch z pośpiechem ustępował placu.
Korzystając z zamętu, główny jego sprawca Cyrano wmieszał się pomiędzy tłum, który, nakształt wezbranego potoku, unosić go jął z sobą. I była chwila, gdy zdawało się poecie, że wybrnął z niebezpieczeństwa i że go już nie pochwyci ręka sprawiedliwości — tak bardzo w tym razie niesprawiedliwej!
Tymczasem straż starościńska nie przestawała nacierać na tłum; straż miejska zaś, z coraz groźniejszą energią, domagała się wydania sobie więźnia.
Cyrano biegł ciągle.
Jakiś grubas, pędzący tuż obok niego, zwrócił się nagle do towarzyszów.
— Schronienie! schronienie! — zawołał radośnie. Pakujmy się, bracia, a zje diabła starosta, jeśli nas stąd wykurzy.
I przy tych, słowach pobiegł do wielkiej, ciemnej bramy, w którą grzmotnął z całej siły pięścią, krzycząc:
— Otwierać! otwierać! Schronienia dla tuluzańczyków!
Bramę otworzono.
Cała banda, do której i Cyrano przyłączył się roztropnie, wdarła się z pośpiechem do wnętrza.
Tam dopiero poczciwi mieszczanie poczęli uspokajać się zwolna.
Natomiast Cyrano stawał się z każdą chwilą niespokojniejszym.
Poznał on nakoniec — za późno już niestety! — co to było za miejsce, do którego tak lekkomyślne wtargnął.
Owem schroniskiem, powitanem z taką radością przez mieszczan i łuczników, było poprostu więzienie miejskie, którego dozorca, oddany całkowicie municypalności, pośpieszył z otwarciem bramy, aby ocalić swych przyjaciół przed drapieżnością strony królewskiej.
Pomiędzy uciekającymi znajdowało się, jak tuż powiedzieliśmy, kilku łuczników.
Jeden z nich, odzyskawszy krew zimną i przeświadczony, że już mu nic nie zagraża, jął udawać zucha:
— Kamraci! — zawołał — będziemy się tu bronili. Zatarasujemy bramę, i biada temu, kto do niej atak przypuści!
Przyjęto tę myśl wojowniczemi okrzykami i ci, co, przed chwilą sromotnie podawali tył nieprzyjacielowi, rzucili się teraz bohatersko, za danem przez łucznika hasłem, do barykadowania wejścia.
Jeden tylko Cyrano nie dzielił i dzielić nie mógł ogólnego zapału, i dopadłszy kamiennej ławki, krokiem z niej się nie ruszał.
Biedny poeta gonił ostatkiem sił, i wielka, wrodzona mu energia z trudnością powstrzymywała go od zupełnego zwątpienia o sobie. Pokonany, zbity, okrwawiony, znękany myślą, że nie zdoła zapobiec szatańskiej intrydze wrogów, był bliski rozpaczy.
— Hej! przyjacielu! — krzyknął nań łucznik, nawołujący wszystkich do obrony — dlaczego pomagać nam nie chcesz?
Cyrano mimowoli podniósł głowę, czyniąc znak przeczący.
Na widok tej twarzy wybladłej, wilgotnych, przylegających do skroni włosów i dużego, znamiennego nosa, łucznikowi wróciła pamięć. W współtowarzysz poznał on ze zdziwieniem swego więźnia, którego obecności nie pozwalało mu dotąd zauważyć zajęcie się własnem bezpieczeństwem.
— Co u diabła! — zawołał — nasz więzień! Kamraci! a chodźcie-no zobaczyć wilka, co sam wlazł w żelazo! Dobry miał węch, że tu się skierował, bo już go starościńscy nie dostaną!
Następnie, zapominając o swych planach obrony, przyskoczył do Cyrana, mówiąc:
— W imieniu króla więźniem cię swym czynię!
— Czyń, co chcesz, przyjacielu — rzekł z obojętną uległością poeta, którego wypadki tego dnia uczyniły na wszystko już obojętnym.
Zaledwie też słowa te wymówił, uczuł jak rozhartowywa się nagle i duch jego i ciało. Nie mogąc użyć na swą obronę ani siły, ani podstępu, ugiął się pod ciosem, i ten najwaleczniejszy z walecznych upadł zemdlony, jak słaba niewiasta, na ręce stojącego przy nim łucznika.
Gdy Ben Joel, odbywający drogę pod nazwiskiem Castillana, zaopatrzony w list Bergeraca, przybył do Saint-Sernin i zapukał do drzwi plebanii, proboszcz wstał już od wieczerzy i zamyślał udać się na spoczynek.
Cygan, wprowadzony przez Joannę, wszedł do pokoju, z kapeluszem w ręce, i ruchem szlachetnym a powściągliwym podał księdzu pismo Cyrana.
Jakób Szablisty rozerwał kopertę i szybko przebiegł list oczami.
Ale, zamiast objawić wielką serdeczność i zasypać przybysza grzecznościami — czego Ben Joel spodziewał się — proboszcz zwrócił nań wzrok pytający i jął badać go z odcieniem podejrzliwości.
Ksiądz Jakób nie zapomniał zaleceń swego przyjaciela Cyrana. Poeta z taką pilnością starał się zabezpieczyć depozyt swój od wszelkiego rodzaju podstępów, tak wielką ostrożność nakazał proboszczowi, że poczciwy Szablisty, nawet wobec świadectw najwiarogodniejszych z pozoru, nie śmiał pójść za popędem swego dobrego serca i wyciągnąć rękę do nieznajomego, który przybywał doń od mlecznego brata.
Instynktownie przytem odczuwał jakąś niechęć do niego.
Proboszcz inaczej przedstawiał sobie Sulpicjusza, tego żywego, roztropnego, ale zarazem pełnego poświęcenia sekretarza poety, o którym Cyrano niejednokrotnie mu wspominał.
Sniada twarz przybysza, jego ciemne oczy i fałszywy uśmiech, do którego zdawał się przymuszać, nie zgadzały się z obrazem, jaki ksiądz Jakób w pamięci przechowywał.
— Być może zresztą — pomyślał wreszcie proboszcz-że chłopiec ten wyrósł i postarzał się, może chorował...a w każdym razie od czasu, gdy Sawinjusz mówił mi o nim, mógł z młodzieniaszka stać się mężczyzną. Źle robię, niechęć mu okazując.
I pragnąc błąd swój naprawić, poczciwy ksiądz Jakób podał rękę gościowi i dłoń jego uprzejmie uścisnął.
— Kochany panie Castillanie — rzekł, przybierając minę życzliwą — wybacz, że nie przyjąłem cię odrazu z należną serdecznością, ale Cyrano uprzedził cię zapewne, że w tej sprawie podejrzliwość musi być najpierwszą zasadą postępowania. Nie znałem pana dotąd osobiście, więc.
— Więc-dokończył bezczelnie Ben Joel, uprzedzając domysł księdza — podejrzewał ksiądz proboszcz przez chwilę, że nie jestem tym, za kogo się przedstawiam.
— Tak jest, rzeczywiście.
— Na szczęście — prawił dalej cygan z zadziwiającą krwią zimną — podróż moja odbyła się bez żadnego wypadku. Nikt nie domyślał się, że wiozę list tak ważny, a wrogowie mego mistrza obdarzeni są widocznie złym węchem, bo żaden tropu mego nie zwęszył.
— Wiem, kochany Castillanie, żeś rozumny i ostrożny — rzekł proboszcz, stając się z każdą chwilą uprzejmiejszym.— Ale przepraszam, zapomniałem o wieczerzy dla ciebie.Musisz być niezawodnie głodny.Zasiądź-no bez ceremonii przy stole; a choć kuchnia moja skromna bardzo, gdy nikogo z gości nie oczekuję.Joanna dołoży starań, aby cię zadowolnić.
— O! nie jestem wcale wybredny w jedzeniu.
Wiadomo zresztą księdzu proboszczowi, że czasu mamy mało; aby więc go nie tracić, przy wieczerzy zaraz poproszę księdza dobrodzieja, aby przedstawił mi łaskawie,jakie powziął postanowienie.
— Postanowienie? Ależ wiadomo panu dobrze, co pisze Bergerac.
— Bezwątpienia. Mistrz mój żąda, aby ksiądz proboszcz udał się razem ze mną do Colignac, gdzie oczekiwać będzie, aby z rąk księdza otrzymać ów ważny depozyt. Chcę więc tylko zapytać, czy ksiądz dobrodziej gotów jest udać się ze mną w drogę jutro rano.
— Jutro? — zapytał zdziwiony Jakób — co też pan mówisz! Alboż ja mogę porzucać tak nagle swych parafjan? Zresztą — dodał, ponownie przebiegając list wzrokiem, podczas gdy Ben Joel zabierał się do jedzenia — z tego, co pisze Cyrano widzę, że mamy jeszcze dwa dni przed sobą. Przyjaciel mój ma wyruszyć z Paryża dopiero w cztery dni po panu, nie mamy więc żadnej potrzeby, uprzedzać go w przybyciu do Colignac. Dość będzie, gdy znajdziemy się tam jednocześnie z nim,a przez ten za wypoczniesz pan po podróży.
Nie uśmiechało się to wcale cyganowi.
Obawiał się, aby lada chwila nie odkryła się jego zdrada; śpieszno mu było kończyć.
W każdym razie jednak nie zaniedbał odrzec z uniżonością:
— Jak się podoba księdzu proboszczowi. Zastosuję się w zupełności do jego rozporządzeń.
Mówiąc tak, pocieszał się myślą, że jeszcze przed upływem owych dwóch dni uda mu się, podstępem lub siłą, zdobyć dokument, którego rzeczywistej ważności bynajmniej księdzu nie wyjawiał.
W tej samej godzinie, w której ksiądz Jakób i gość jego siedzieli przy stole, gawędząc po przyjacielsku, do Saint-Sernin przybył zkolei prawdziwy Castillan.
Wypada wyjaśnić okoliczności, w jakich odbył się ten przyjazd, do tego zaś konieczne jest małe cofnięcie się w opowiadaniu.
Nic takiego, o czem byłoby warto wspominać, nie przytrafiło się Castillanowi w drodze aż do Fontaines, dokąd przybył tak samo wściekły na swych wrogów, tak samo chciwy pochwycenia Ben Joela i tak samo dyszący pragnieniem zemsty, jak w pierwszej chwili po przebudzeniu się.
Ale w Fontaines czekała nań niespodzianka.
Gdy przy zapadającym zmroku wjeżdżał w jedyną ulicę wioski, postać jakaś, niewidoczna pod murem, wynurzyła się z cienia i skierowała ku niemu.
Sulpicjusz rozpoznał chłopca wiejskiego, którego długie włosy, nakryte dziurawym kapeluszem, spływały na bluzę z ciemnego płótna.
— Hola, chłopcze! co to znaczy? — wykrzyknął młodzieniec, widząc, że tamten chwyta za uzdę jego konia.
— Chcę zaprowadzić wielmożnego pana do oberży — odrzekł wieśniak — jeżeli wielmożny pan życzy sobie tego.
Na dźwięk tego głosu Castillan mimowoli zadrżał. Wydało mu się, że już ten głos słyszał kiedyś, choć teraz brzmiał on nieco inaczej.
—Bardzoś uprzejmy, mój chłopcze, Prowadź zatem, gdy masz ochotę.
Chłopiec pobiegł przed koniem, wskazując drogę i nieopodal stamtąd zatrzymał się przed wrotami stajni.
— Janie! — zawołał — poświeć-no wielmożnemu panu i zaprowadź konia do żłobu.
Gdy stajenny wyszedł z latarnią, Sulpicjusz wziął ją do ręki, chcąc skierować światło na twarz swego przewodnika.
Ale chłopiec zniknął.
— Co też mi się roi!— pomyślał Castillan.
I zwrócił się z zapytaniem do służącego.
— Czy tu można wieczerzać?
— Wieczerza wielmożnego pana już gotowa odrzekł zapytany.
— Moja...wieczerza..gotowa! — wyskandował sekretarz poety.
— Rozumie się! Oczekują tu na wielmożne pana już od południa.
— Do diabła! — jął rozmyślać Castillan — sprawa zaczyna się coraz bardziej wikłać. No, w każdym razie zbadać ją trzeba! W tej chwili nie mam już nic więcej do stracenia.
Skierował się instynktem ku drzwiom, z których wpadała do stajni smuga światła.
— To tu — objaśnił Jan, który szedł za nim,
wskazując pokoik, łączący się z izbą wspólną.
— Dziękuję — rzekł młodzieniec, postanawiają nie dziwić się już niczemu.
I odchylił zasłonę, dzielącą go od pokoju, w którym czekać nań miała niezamawiana przezeń wieczerza.
Stół był nakryty: przy stole stał ten sam chłopiec wiejski, którego głos w sposób tak szczególny oddziałał na Sulpiciusza.
Zaledwie spojrzał nań przy świetle, gwałtowny rumieniec twarz mu rozpłomienił.
Wściekły gniew napędził mu falę krwi do mózgu.
— Marota!... A! nędznico! — krzyknął, chwytając za ramię cygankę, którą natychmiast poznał pod wieśniaczem przebraniem.
Marota ani drgnęła, czekając na przejście tego pierwszego wybuchu.
Była bardzo blada i spuściła oczy pod piorunującym wzrokiem Sulpiciusza.
Młodzieniec sięgnął machinalnie po rękojeść szpady; potem nagle, zmieniając zamiar, potrząsnął silnie ramieniem cyganki, krzycząc:
— Mój list!...Oddaj mi mój list!...Coś zrobiła z moim listem, przeklęta!..... Niedość, żeś mnie podle zdradziła, jeszcze przybywasz tu, aby naśmiewać się ze mnie, aby mi urągać!...
Marota podniosła oczy i przez długą chwilę wpatrywała się w młodzieńca w milczeniu. Wreszcie rzekła głosem drżącym od szczerego wzruszenia:
— Panie Sulpicjuszu! możesz mnie zabić; masz do tego prawo. Popełniłam podłość przyznaję. Co jednak dziwić się temu! Nie nauczono mnie odróżniać złego od dobrego. Skrucha objawiła się we mnie zbyt późno, abym mogła cię ocalić, ale dość jeszcze wcześnie, abym stała się użyteczną dla ciebie i dopomogła ci do odzyskania tego, coś stracił.Czy chcesz mieć we mnie sprzymierzeńca? Nie gardź memi usługami; przysięgam, że żałować tego nie będziesz!
Castillan wpatrywał się z niedowierzaniem w tę dziwną istotę.
— Hm, pięknie mówisz! — wtrącił. Szkoda, że inaczej postępujesz.
— Nie dowierzasz mi? — rzekła Marota silnie wzruszona. — Wierz mi — źle czynisz!
I przybierając nagle swój zwykły ton, uprzejmie wesoły, mówiła dalej:
— Jedno słowo, mój panie, skrupuły twoje rozproszy. Nie wiem, czego chcą od ciebie, Ben Joel jest daleko; gdybym zechciała, nigdy byś już mnie nie zobaczył.Podaj mi rękę i siądźmy do wieczerzy. Powiem ci następnie, co mogę dla ciebie zrobić.
Czarujące spojrzenie słowom tym towarzyszyło.
Ale Castillan nie myślał już o miłości. Pilno mu było znaleźć się jak najprędzej w Saint-Sernin i krzywdę swą pomścić.
— Jesteś czarodziejką, wiem o tem — rzekł surowo, choć uśmiech cisnął mu się gwałtem na usta.
— Robisz, co chcesz i urządzasz wszystko w sposób dla siebie najdogodniejszy. Ale strzeż się, tym razem już ci się nie uda oszołomić mnie i uśpić sztuczkami diabelskiemi.
Jednak trzeba dodać, że mówiąc to, ściskał rączakę, którą mu cyganka podała.
Pokój został zawarty — warunkowo, rozumie się.
W połowie uczty, która była tak prawie obfita, jak wczorajsza, Castillan, który nie przestawał rozmyślać nad swą dziwną przygodą, zwrócił się nagle do Maroty z zapytaniem:
— Czemu przypisać, że stosunek twój do mnie uległ tak zupełnej przemianie? Wiesz, w jaki sposób rozstaliśmy się, a teraz oto chce z odegrać względem mnie rolę dobroczynnej wróżki.
— Czy ja wiem,jak się to słało? — odrzekła
z uśmiechem cyganka. — Czy takie rzeczy dadzą się wytłumaczyć? Gdym cię zobaczyła po raz pierwszy, byłeś dla mnie, doprawdy, zupełnie obojętny. Potem zgodziłam się na to, aby cię zdradzić. Potem znów przyszedł namysł, zaczęłam myśleć o tobie, o twym prawym, szlachetnym charakterze, o twych słowach, o twych spojrzeniach. Doprowadziło mnie to do tego, żem się spostrzegła nagle zupełnie inną istotą, że zbudziło się we mnie coś, co mną nie było. Zapragnęłam gwałtownie zobaczyć cię, służyć ci, kazać ci zapomnieć, czem byłam, okazując ci, czem być mogę. Widzisz doskonale, że to wszystko nie da się wyrozumować i wytłumaczyć. Dość zresztą, że tak jest, a już mniejsza o to, dlaczego! Przysięgam ci, że we dwoje potrafimy spłatać porządnego figla Ben Joelowi. Uczyń mnie swą niewolnicą, psem swoim — więcej nie żądam. Nic zbywa mi na odwadze i zręczności. Pragnę pojechać z tobą do Saint-Sernin.
Cała ta wymowa niewieścia, której dziwnej mocy dodawał urok spojrzenia i słodycz głosu, oddziaływała w szczególny sposób na młodzieńca.
— Przekonałaś mnie — wyznał nareszcie — choć przygody w Romorantin zapomnieć nie mogę. Jedź zatem ze mną; dwie głowy zawsze więcej warte, niż jedna, zwłaszcza w okolicznościach tak wyjątkowych.
Stało się zatem, że Marota, przebrana za chłopca wiejskiego, znów zajęła miejsce przy Castillanie, na tym samym wierzchowcu, który niósł ich oboje z Orleanu do Romorantin, i że niebawem oboje po Ben Joelu do Saint-Sernin przybyli.
— Idzie teraz o to — rzekł Castillan do swej sojusznicy, gdy już znajdowali się w wiosce — gdzie szukać plebanii, proboszcza i łotra, co mi skradł list i nazwisko?
—Sama rozum wskazuje, że plebania musi być przy kościele, a znajdujemy się właśnie przed dzwonnicą.Zresztą ja znam Saint-Sernin. Pozwól, że będę twą przewodniczką.
— Niema więc nic takiego, czego byś nie znała!
— Co znów! Ale znam Seint-Sernin, a tym razem to nam wystarczy.
— Śpieszmy zatem!
— Jesteś zbyt prędki. Czyż chciałbyś tak od razu wejść do mieszkania proboszcza?
— Rozumie się!
— Jakaż nieroztropność! Postawionoby cię na oczy z Ben Joelem, który naturalnie nazwałby cię oszustem. Mimo twych zapewnień, ksiądz wahałby się z uznaniem w tobie prawdziwego Castillana i być może nawet wyrzuciłby cię za drzwi, gdyź Ben Joel ma tę wyższość nad tobą, że przybył wcześniej i że posiada w ręce list Cyrana.
— Cóż więc czynić?
— Nie pokazywać się nieprzyjacielowi i natarciem obserwować go z ukrycia.
— Obserwować! — mruknął Sulpicjusz — to łatwo powiedzieć! Ale co i kogo obserwować? Na tym placu czarno, jak w piekle.
— Prawda, ale tam, na końcu tego placu, błyszczy jedno jasno oświetlone okno.
— Więc cóż?
— Jest to okno plebanii. Pański człowiek tam się właśnie znajduje, mości Sulpicjuszu!
— To bardzo możliwe.
— Chodzi teraz o to, aby wiedzieć, co on porabia.
— Widzisz, że wyszło na moje. Trzeba, żebym poszedł do proboszcza.
— Broń Boże! Chodź za mną; pokażę ci, co masz czynić.
Koń został przywiązany do drzewa, na miękkim, świeżym trawniku, który dostarczał mu zarazem i miękkiej podściółki i pożywienia, i para sprzymierzeńców udała się w kierunku oświetlonego okna.
Okno znajdowało się na wysokości ośmiu stóp od ziemi.
— Oprzyj się o mur — szepnęła Marota — i nadstaw mi, z łaski swej, plecy.
Castillan wsparł się obiema rękami o ścianę i plecy nadstawił.
W dwóch skokach tancerka znalazła się na jego ramionach i stanęła na nich, jak na szczeblu drabiny.
— Czy widzisz co? — spytał cicho Sulpiciusz.
— Tak — szepnęła Marota. — Są obadwaj w pokoju..
W ten sposób zostało podpatrzone przez cygankę pierwsze spotkanie się Ben Joela z księdzem Szablistym.
Nie mogła dosłyszeć, o czem z sobą rozmawiali, lecz z postawy, miny i całego obejścia się tak gospodarza, jak gościa, łatwo odgadła, że panowała między nimi najdoskonalsza zgoda i że cygan przyjęty został przez proboszcza za prawdziwego Castillana.
Dobrze więc uczyniła, doradzając młodzieńcowi przezorność.
Spór pomiędzy Ben Joelem i Sulpicjuszem mógł był popsuć całą sprawę, gdyż wzbudziłby podejrzliwość w księdzu, który najpewniej obu posłańców wyrzuciłby za drzwi.
Trzeba było postępować z jak największą ostrożnością. Zrozumiał to dobrze Castillan, gdy cyganka, opuściwszy swe stanowisko, zdała mu dokładną sprawę ze swych spostrzeżeń.
—W tej chwili — rzekła — myśleć trzeba o tem tylko, aby zapewnić sobie na jutro rano tajemne widzenie się z proboszczem. Niłatwa to sprawa, gdyż w wiosce trudno nawet przez godzinę pozostać niedostrzeżonym.
Sulpicjusz nic na to nie odpowiedział. W głowie jego dojrzewał nowy plan działania.
— Posłuchaj — rzekł nareszcie. — Dostatecznie już cię poznałem, aby pozbyć się dawnego niedowierzania: wiem już teraz, żeś gotowa słuchać mnie ślepo we wszystkiem. I ty również, spodziewam się, nie uważasz mnie za dudka, jakkolwiek w Romorantin... Ale dajmy pokój wspomnieniom, już ci przebaczono. Otóż, kochana Maroto, chcę zażądać od ciebie wielkiej przysługi.
— Mów, jakiej?
— Ben Joela i proboszcza biorę na siebie. Dziś jeszcze wynajdę sposób załatwienia się z nimi. Ale ponieważ mogą zajść okoliczności nieprzewidziane i cała sprawa przybrać może obrót niepomyślny, byłoby najlepiej sprowadzić tu do pomocy mego mistrza.
— Twego mistrza?
— Tak, imci pana Cyrana de Bergerac. On przetnie odrazu węzeł intrygi w razie, gdybym ja podołać temu nie mógł.
— Ale, wnosząc z tego, coś mi mówił, twój mistrz znajdować się musi w tej chwili w Paryżu.
— Zawiodła cię tym razem pamięć. Według mego obliczenia, pan de Bergerac powinien w tej chwili dojeżdżać do Colignac lub nawet już się tam znajdować.
— Chcesz zatem...
— Chcę prosić cię, abyś się udała o świcie do Colignac i sprowadziła tu mego mistrza.
— Alboż mi on zaufa?
Kartka, w którą cię zaopatrzę, usunie wszystkie jego wątpliwości. Czy umiesz jeździć wierzchem?
— Jak amazonka.
— Wybornie! siądziesz zatem na mego wierzchowca, z którym zresztą nie wiedziałbym nawet, co tu czynić. Ja zajmę się przygotowaniem wszystkiego do twego powrotu. Upomnij jednak pana de Bergerac, aby przybywał bez najmniejszej straty czasu i rozpowiedz mu wszystko, co tu zaszło.
— Czy i to nawet, co się mnie dotyczy?
— Nawet i to. Jest to zacne serce. Potrafi on ocenić, jak należy, twoją skruchę i twoje poświęcenie.
— Czy twój mistrz jest kochliwy, mości Sulpicjuszu?
— Tego rodzaju zapytania są wzbronione, mościa panno Maroto!
— Spodziewam się, że nie jesteś zazdrośny.
— Hm! kobietki!...Wreszcie nie chodzi w tej chwili ani o miłość, ani o zazdrość. Mamy na głowie inne kłopoty.
— Pojadę zatem, skoro taka twoja wola, panie mój i królu — rzekła Marota z uległością.
— Wyruszysz o pierwszym brzasku.
— Poco zwlekać? Czy sądzisz, że się lękam nietoperzy i puszczyków? Czas długi, a przez tę trzy godziny nocy, które nam jeszcze pozostają, można kilka mil zrobić. Pisz więc, co masz pisać.
— Ciemno tu, choć oko wykol!
— Poczekaj.
Marota wydostała z kieszeni maleńką, ślepą latarkę i zapaliła ją, zapewniając Sulpicjuszowi dość światła do pisania. Nakreślił on szybko kilka słów na karcie wyrwanej z notatnika, złożył ją w kilkoro i wręczył cygance.
— Jesteś doprawdy nieocenioną dziewczyną rzekł, załatwiwszy się z tem — i wielkie to szczęście, że mam cię przy sobie.
— Czułości na później, a teraz — bądź zdrów.
Castillan wycisnął dwa tęgie całusy na śniadych policzkach cyganki i Marota, której męskie przebranie zapewniało zupełną swobodę ruchów, wskoczyła na siodło ze zręcznością zawodowej woltyżerki.
— Widzę, że to nie były przechwałki — zauważył Sulpicjusz, — Jesteś prawdziwą amazonką.
Przy tych słowach wyprowadził konia na drogę i podał uzdę Marocie.
— Pamiętaj być ostrożnym! — upomniała go jeszcze, kłaniając się szpicrutą.
— Pamiętaj pośpieszać! — odrzekł młodzieniec.
Koń, uderzony silnie po boku, pomknął, jak wicher.
Gdy ucichł już tętent kopyt, Castillan wsparł się plecami o drzewo i w tem położeniu spędził resztę nocy na czatach, wpatrując się w oświetlone okno plebanii i zważając, czy nie wymknie się z niej Ben Joel.
Nie ukazało się jeszcze na niebie słońce, gdy Castillan wskroś mgły porannej ujrzał jakiegoś człowieka, zmierzającego prędkim krokiem do kościoła w Saint-Sernin.
Był to zakrystian.
Spieszył on otworzyć drzwi kościelne i zrobić przygotowania do Ofiary świętej, gdyż ksiądz Jakób, w dnie powszednie zwykł był odprawiać mszę bardzo wcześnie.
— Los mi sprzyja — pomyślał Sulpicjusz, — Będę mógł porozumieć się z proboszczem w sposób zupełnie naturalny i nie wzbudzający w nikim podejrzenia. Pójdę do niego spowiadać się, i jestem pewny, ze ta moja spowiedź zajmie o więcej, niż wyznanie pół tuzina grzechów śmiertelnych.
Wieśniacy nie powychodzili jeszcze z domów.
Castillan mógł wejść do kościołka, niespostrzeżony przez nikogo. Wewnątrz panowała jeszcze ciemność zupełna i bez słabego odblasku światła, płonącego w zakrystii, młodzieniec nie mógłby nawet drogi znaleźć przed sobą.
Uklęknął przy barierce, odgradzającej chór od głównej nawy, Gdy zakrystian umieścił na ołtarzu mszał i ampułki. Castillan tak niespodzianie wynurzył się przed nim z cienia, że sługa kościelny nie mógł powstrzymać się od krzyknięcia.
— Nie lękaj się pan — rzekł młodzieniec łagodnie.— Nie masz żadnego powodu do trwogi. Jestem biedny podróżny i pragnę, aby po skończonej mszy, wasz świętobliwy proboszcz przypuścił mnie do trybunału pokuty.
Czy można lękać się człowieka, który objawia tego rodzaju zamiary?
Uspokojony zakrystjan wskazał przybyszowi zakątek kościołka, w głębokim mroku pogrążony, i rzekł:
— Tam oto konfesjonał, mój dobry panie. Za godzinę,zasiądzie w rum ksiądz Szablisty, szanowny nasz proboszcz. Dziś odprawia on tylko mszę cichą.
— Bóg zapłać. Polecam się modłom waszym, mości zakrystianie.
Przy tych słowach Castillan wcisnął w rękę sługi kościelnego srebrny pieniądz.
— Dla biednych — dodał i odszedł w stronę konfensjonału, gdzie wsunął się po chwili, zatopiony z pozoru w rozmyślaniach religijnych.
Niebawem ksiądz Jakób wyszedł ze mszą.
Pozostawił on Ben Joela w plebanii, ale pomimo ufności, jaką potrafił natchnąć go fałszywy poseł, nie zaniedbał na wychodnem zamknąć jak najstaranniej komnatę, w której od lat dwóch przechowywał tajemniczy depozyt Cyrana.
Gdy ksiądz, po odprawieniu mszy, powrócił do zakrystji, sługa kościelny zawiadomił go: — -
— Oczekują na księdza proboszcza przy konfesjonale.
— A! — wyrzekł Jakób — czyżby który z moich parafjan zgrzeszył ciężko, że o tak wczesnej godzinie oskarżać się przybywa?
— To nie z naszej parafii, proszę księdza proboszcza. Jakiś obcy człowiek, podróżny.
— Idę. Któżby to był jednak? Nikt wczoraj wieczorem nie przybył do naszej wioski, prócz SuIpicjusza Castillan, sekretarza naszego kochanego Sawinjnsza.
— Nie wiem. Nie mogłem dojrzeć twarzy tego człowieka, a głos jego jest mi zupełnie obcy.
— Wszystko jedno. Daj mi komżę. Nie trzeba, żeby czekał ten dobry chrześcijanin.
I proboszcz, budząc echa pustej świątyni łoskotem swych ciężkich kroków, poszedł do konfesjonału. Zanim zasiadł, obrzucił szybkiem spojrzeniem klęczącego tam człowieka.
Castillan odetchnął z uczuciem ulgi niezmiernej.
— Nareszcie jestem u celu! — rzekł do siebie prawie na głos.
— Co mówisz, moja duszo? — zapytał proboszcz, zdziwiony tym wykrzyknikiem, — Odmów modlitwę,wznieś duszę do Boga i zbierz myśli swoje.
— Przebacz mi, wielebny ojcze. Spowiedź, którą mam odbyć, nie jest wyłącznie religijną. Idzie tu o sprawy światowe, i jeżeli pozwoliłem sobie wezwać czcigodnego księdza, to dlatego jedynie, aby nikt nie mógł się domyślać rzeczywistego celu naszej rozmowy.
Ksiądz Szablisty, niezmiernie zaciekawiony tym wstępem, osądził za stosowne uczynić uwagę nieznajomemu i, porzucając ojcowski ton spowiednika, rzekł poprostu:
— Ależ mogłeś pan, dla swobodnego pomówienia ze mną, zgłosić się wprost do plebanii. Niktby tam panu nie przeszkodził.
— Do plebanii właśnie najbardziej obawiałem się przybyć, nie uprzedziwszy wpierw księdza dobrodzieja o wszystkiem. Proszę więc, aby mi wolno było w tem miejscu powód mego przybycia wyłożyć.
— Zgoda. Słucham pana.
— Pierwszem z mych wyznań będzie: wyjawienie swego nazwiska. Nazwisko to sprawi niezawodnie księdzu proboszczowi wielką niespodziankę.Nazywam się Sulpicjusz Castillan.
Proboszcz aż podskoczył na siedzeniu.
— Powiesz mi z pewnością, mój ojcze — ciągnął młodzieniec, nie dając księdzu przyjść do słowa — że masz już u siebie w domu jednego Sulpiciusza Castillan. Ale który z dwóch jest nim naprawdę?On, czy ja? Otóż przybyłem tu poto głównie, aby dopomóc księdzu proboszczowi w rozwikłaniu tej ciemnej zagadki. Proszę wysłuchać uważnie i z dobrą wolą tego, co powiem, a wątpliwości łatwo się rozjaśnią.
Castillan opowiedział wówczas szczegółowo i z zupełną otwartością wszystkie przygody, których był bohaterem od chwili wyjazdu z Paryża — nie opuszczając nawet epizodu z Marotą.
— Panie — odrzekł ksiądz Jakób, wysłuchawszy z niezmierną uwagą opowiadania. — Bardzo być może, iż to wszystko, co mi pan mówisz, jest szczerszą prawdą,mimom to nic nie mogę w tej sprawie postanowić pewnego,dopuki nie będę miał w ręce dowodów materialnych.
— Ach, tak! nie taję przed tobą trudności mego położenia i nie dziwię się nawet,że ktoś wahać się może w przyznaniu mi mojej własnej osobistości! Złodziej był dość zręczny, aby zdobyć sobie zaufanie szanownego księdza. Pozwól mi jednak,ojcze, prosić cię o jedną łaskę.
— O jaką?
Według tego, co mistrz, mój pisze,ksiądz dobrodziej połączyć się ma z nim w Colignac?
— Tak, rzeczywiście!
— Otóż, proszę cię, mój ojcze;zaniechaj tego i oczekuj na pana de Bergerac u siebie w domu.
— Jakto? Cóż to mi pan doradzasz?
— Doradzam rzecz bardzo roztropną. Kto wie, na jak wielkie niebezpieczeństwo narażasz się, księże dobrodzieju, wybierając się w drogę sam na sam,z nieznajomym ci człowiekiem. Któż może zaręczyć, czy nie targnie się on na twoje życie, aby za wszelką cenę zdobyć ów dokument, będący jedynym celem jego zabiegów?
— Za daleko posuwasz się pan w obawach, Nie jestem dzieckiem, mój panie, i umiem się bronić!
— Nie wątpię o tem, zauważę jednak, że ten cygn ma wspólników i że ksiądz proboszcz, który z nim samym łatwo dałby sobie radę, może ulec, gdy o obskoczy cała banda zbirów. Wreszcie, w każdym razie wypada ci, ojcze, pozostać w Saint-Sernin
gdyż ja wezwałem już mistrza, aby z jak największym pośpiechem przybył do Saint-Sernin.
— Pan to zrobiłeś?
— Tej nocy jeszcze i to za pośrednictwem tej samej Maroty, która była przyczyną mego pierwszego niepowodzenia.
—Ach, panie! jeśli tak, to muszę zauważyć, żeś złożył losy tej sprawy w ręce wielce podejrzane!
— Bądź spokojny, mój ojcze. Dziś już jestem jej pewny. Jeszcze słowo. Czy potrafiłem zdobyć sobie u księdza dobrodzieja choć odrobinę zaufania?
— W głosie pańskim przebija się szczerość—wyznał ksiądz Jacek. — Jednakże, jak to już panu mówiłem, nie mam jeszcze wystarczających dowodów, abym mógł gościa swego poczytywać za oszusta.
— Niech i tak będzie.Wypada więc księdzu dobrodziejowi czekać na nowe odkrycia i wyjaśnienia. Tymczasem, spodziewam się, że treść naszej rozmowy pozostanie tylko wyłącznie pomiędzy nami dwoma?
— Wszakże uprzedziłeś mnie pan, że to spowiedź...
— Prawda; jestem więc co do tego spokojny. Pozostaje mi jeszcze udzielić szanownemu księdzu ostatnie zalecenie.
— Mów pan.
— Radzę oświadczyć gościowi wręcz, zaraz za powrotem z kościoła, że postanowiłeś, ojcze, nie wyjeżdżać, gdyż dowiedziałeś się, że Cyrano jest w drodze do Saint-Sernin. Zobaczymy, ojcze, jakie wrażenie sprawi na nim ta wiadomość. Oprócz tego zalecam mieć się na baczności, gdyż jest rzeczą prawdopodobną, że Ben Joel zapragnie przywłaszczyć sobie siłą lub podstępem ów drogocenny dokument.
— Zastosuję się do tych rad. Wszystko to napełnia mnie niepokojem, i widzę, że jest tu niezbędną jak największa ostrożność.
— To, są, słowa bardzo, roztropne. Jeśli na plebanji znajduje się wypadkiem,jaka stara szpadzina, otrzej ją, ojcze, ze rdzy i miej pod ręką; jeśli, co lepiej jeszcze, jest tam para pistoletów, wpakuj w nie dwie porządne kule i nasyp uczciwą porcje prochu. Wszystko to, prędzej lub później, bardzo przydać się może. A teraz, spełniwszy, com miał do spełnienia, oddalam się i pozostawiam księdzu proboszczowi odpowiedzialność przed mistrzem mym za wszystko, co teraz nastąpi.
Sulpicjusz powstał z zamiarem odejścia.
Równocześnie z młodzieńcem i ksiądz Szablisty opuścił konfesjonał.Ujął on za ramię młodzieńca, wyprowadził go na światło i przyjrzawszy się twarzy jego dokładnie, rzekł:
— Wyglądasz, mój panie, na człowieka uczciwego. Twierdzisz zatem, że Cyrano uprzedzony został o tem, co się tu dzieje?
— Przysięgam na duszę swą, że posłaniec z listem wyruszył przed świtem jeszcze — odpowiedział Castillan.
— Bardzo dobrze. Co teraz czynić zamyślasz?
— Będę czekał.
— Czy zatrzymałeś się w jakiej oberży?
— Nie! Strzegę się być na widoku. Pragnąłbym znaleźć w bliskości plebanii jaki punkt mniej widoczny, do czynienia spostrzeżeń.
— Tam właśnie najprędzejby cię odkryto. Ale posłuchaj. Nie chciałbym zaniedbać niczego, co może być w sprawie tej użytecznem, gdyż zgaduję, że w tem, co mi mówisz, jest dużo prawdy i uczciwości. Otóż, zajdź na tyły plebanii i otwórz małą furtkę, która prowadzi na pole. Niedaleko stamtąd znajduje się szopa, do mnie należąca. Po drabinie, stojącej w środku szopy, dostaniesz się na strych, dość ciasny, ale wysłany słomą. Tam się ukryj. Będę ci sam przynosił pożywienie, objaśniając zarazem o przebiegu sprawy. Zgadzasz się pan na to?
— Najzupełniej. Teraz, jak sądzę, dojdziemy do porozumienia. Czy powiesz, ojcze, Ben Joelowi, com doradzał powiedzieć?
— Powiem wszystko; przyrzekam.
— Ach! dzięki ci, księżę proboszczu. Nie obawiam się już teraz niczego.
— Pozwól pan, że wyjdę pierwszy. Ale trzeba, żebyś już za dwie minuty był na swojem stanowisku.
Castillan zastosował się jak naściślej do poleceń proboszcza. Upatrzył chwilę odpowiednią do przebycia pustego placyku przed kościołem i znalazł bez trudności wskazaną sobie kryjówkę.
Znajdował się tam od pięciu minut zaledwie, gdy zjawił się ksiądz Szablisty, niosąc wino, chleb i trochę zimnego mięsiwa.
— Mój gość śpi jeszcze — rzekł, częstując młodzieńca. — Skorzystałem z tego, aby przynieść ci ranny posiłek, panie... Jakże mam pana nazywać?
— Jakżeby inaczej, jeśli nie mojem własnem nazwiskiem Castillan!
— A tamtego?
— Tamtego wypada mianować samozwańcem, gdyż jest nim w samej rzeczy.
— Wstrzymajmy się w tej chwili od wszelkich sądów. Wkrótce już wszystko ostatecznie się wyjaśni.
I pozostawiając Castillanowi osobiste załatwienie się z obfitem śniadaniem, ksiądz Jakób powrócił do plebanii przez małe podwórko, pełne kur i kaczek.
Ben Joel był już na nogach i oczekiwał księdza w jadalni.
— Jakże się panu spało? — spytał uprzejmie gospodarz.
— Wybornie. Postanowiłem wyspać się dobrze, aby nabrać sił do czekającej nas podróży.
Proboszcz przybrał minę dobroduszną i, pa.
trując się pilnie w twarz gościa, wyrzekł dobitnie:
—Dobrześ uczynił, kochany panie Castillan.
Ale jutro, pojutrze i dni następnych będziesz mógł równie dobrze wywczasować się, gdyż— nie pojedziemy wcale do Colignac.
— Nie pojedziemy wcale do Colignac? — zawołał Ben Joel. — I dlaczegóż to, książe proboszczu?
— Dlatego, że mój przyjaciel Cyrano doniósł mi dziś rano, iż lada chwila przybędzie osobiście do Saint-Sernin.
Śmiertelna bladość powlokła twarz cygana; głos uwiązł mu w gardle.
Proboszcz, nie spuszczając go z oka, zauważył tę nagłą przemianę. Ale łotr, uczuwszy ciążący na sobie wzrok gospodarza, opanował szybko wzruszenie i, przywołując na usta uśmiech, odpowiedział głosem swobodnym:
— Na honor, księże proboszczu nic w świecie nie mogłoby zadziwić mnie tak przyjemnie, jak wiadomość ktorą usłyszałem. Mistrz mój przybywa! Chwałaż Bogu!Widocznie zdrowie jego poprawiło się. A taki biedak był słaby,gdym się z nim żegnał w Paryżu! Zdaje mi się, że już mówiłem o tem księdzu proboszczowi?
— Tak, mówiłeś pan odrzekł ksiądz Jakób, zdziwiony tem zachowaniem się gościa,a zarazem skłonny do wątpliwości względem prawdziwego Castillana.— Widzę z zachowania się pańskiego,że jesteś szczerze przywiązany do swojego mistrza.
— O tak! — wykrzyknął Ben Joel z uczuciem—kocham go jak ojca!
I uczynił wysiłek, aby przywołać do oczu łzę rozrzewnienia.
Proboszcz wyciągnął doń rękę,zadając sobie w myśli pytanie:
— Któryż z nich dwóch jest oszustem?
—Dziś jeszcze wieczorem — myślał jednocześnie Ben Joel — będę na drodze do Paryża z dokumentem w kieszeni. Kapitan Czart może sobie przyjeżdżać, Kpię sobie z tego.
Ksiądz Jakób, wierny danemu przyrzeczeniu, udał się do szopy, aby Castillanowi zdać sprawę z wrażenia, jakie wywołała na Ben Joelu wiadomość o przyjeździe Cyrana.
— To sztuka przebiegła — rzekł Sulpicjusz — umie znaleźć się w każdej okoliczności. Byłem prawie pewny, że odegra komedię radości i rozczulenia. Ma on czujny wzrok na wszystko.Ale poczekaj, ojcze, do nocy — poczekaj do nocy!
Ben Joel, jak łatwo domyśleć się, na pierwszą wieść o przybyciu Cyrana obmyślił nowy plan działania, który tej zaraz nocy miał być wykonany.
Przez cały dzień nie wychodził krokiem z plebanii i oznajamiał się dokładnie z urządzeniem mieszkania proboszcza.
Dostawszy się do sypialni, gdzie ksiądz Jakób przepędził większą część popołudnia, dojrzał natychmiast swym wzrokiem ostrowidza dębową szafkę, umieszczoną w głowach łóżka.
— To tam! — pomyślał, wiedziony właściwym zawodowemu złodziejowi instynktem.
Od tej chwili wiedział już, czego się trzymać. Należało poprostu: albo skorzystać z chwilowej nieobecności proboszcza i otworzyć szafkę wytrychem, albo też, gdyby taka sposobność nie nastręczyła się, wejść nocą do sypialni, zasztyletować księdza i wykraść tajemniczy dokument.
Ben Joel nie cofał się przed niczem. Gdy już powziął postanowienie, myślał tylko o tem, jakby je spełnić w sposób najdogodniejszy dla siebie.
Przy wieczerzy, proboszcz, który również wiele rozmyślał o wypadkach tego dnia i podobnie jak Ben Joel, nakreślił sobie plan działania, rzekł obojętnie do gościa:
—Przyjacielu Castillanie, dziś, jeśli pozwolisz, udamy się wcześniej na spoczynek.O świcie muszę być na nogach,czeka mnie bowiem wczesna msza w kościółku. Pan jednak będziesz mógł wysypiać się choćby do południa.
—Skorzystam z pozwolenia — odrzekł z uśmiechem cygan. — A teraz, jeśli ksiądz dobrodziej chce odejść, proszę nie robić żadnych ze mną ceremonij.
—O! nie śpieszy mi się znów tak bardzo, abym nie mógł przed odejściem poczęstować pana kieliszkiem wódki miejscowego wyrobu. Nie jest ona tak dobra, jak ta, którą wyrabiają w Cognae, ale pan znasz przysłowie: w braku jegomości...
— Dobry i pan podstarości — dokończył wesoło Ben Joel.
Po wypiciu małego kieliszka, proboszcz pożegnał gościa pozostawiając go na opiece gospodyni.
W jakiś czas później, cygan, w przekonaniu, że ksiądzz zasnął już twardo, wziął świecę i udał się o swego pokoju.
Pzechodząc mimo sypialni proboszcza zauważył, że klucz nie tkwił jak zwykle w zamku.Nacisnął klamkę i spróbował otworzyć drzwi.
Stawiły one opór.
— Spróbował raz jeszcze i przekonał się,że były od środka zaryglowane.
— Do djabła! — mruknął zbój.— Klecha zaczyna być podejrzliwy. Ale to nic;zaczekam do jutra.Bergerac,choćby najbardziej pośpieszał,nie przybędzie tu prędzej,niż za dwa dni.
I przemknął się korytarzem,pocichu i nieznacznie,jak cień.
Nie rozebrał się jednak lecz w ubraniu przyległ na łóżku, i z wytężonym słuchem czatowal na sprzyjającą sposobność.
Ale choć wszystkie siły skupiał, aby być czujnym i przytomnym, około północy zwarły mu się powieki, głowa na poduszkę opadła i zbój zasnął głęboko.
Na wieży kościelnej biła trzecia, gdy ocknął się i zerwał szybko na nogi.
—Bydlę jestem! — zaklął głucho.— Zaspałem.
Może już właśnie najlepsza pora minęła.
Przez okno przedzierało się trochę przedporannej jasności. Cygan wyjrzał w stronę kościołka.
Drzwi kościelne były jeszcze zamknięte; na ulicy nie było widać nikogo.
W chwilę później w sypialni księdza dał się słyszeć szmer.
Zbój odetchnął i nadstawił uszu.
Szmer, zpoczątku niewyraźny stał się następnie głośniejszym i Ben Joel usłyszał niebawem skrzypienie otwieranych i zamykanych drzwi od ulicy.
Zbliżył się ponownie do okna i ujrzał księdza,który przeszedł placyk, minął drzwi kościelne i skręcił w małą uliczkę z lewej strony kościołka, zamierzając pewnie wejść drzwiami do zakrystii.
Cygan nie tracił czasu na tworzenie nowych domysłów.
Zrozumiał, że należy działać jak najszybciej.
Z najwięszm pośpiechem wydostał z podróżnej torby krótki kawałek zaostrzonego żelaza oraz kilka wytrychów, następnie wziął w zęby sztylet i skierował się do sypialni proboszcza.
Drzwi były wciąż zamknięte.
Ale dla Ben Joela otwarcie zamku było igraszką.
Po małej chwili pokój stał już otworem.
Cygan rzucił się do środka z pośpiechem i zwinnością tygrysa, i najpierw dla ścisłości, przeszukał szybko wszystkie szuflady, komody i biurkka, następnie zabrał się do dębowej szafki, w której od początku domyślał się zamkniętego skarbu.
Zbadawszy wprawną ręką zamek, podsadził pod drzwi kawał żelaza i nacisnął go całym ciężarem ciała. Drzwi trzasnęły, ale zamek nie ustąpił.
Ben Joel, zajęty całkowicie swem dziełem, zabrał się natychmiast, bez jednej chwili odpoczynku, do powtórzenia próby.
W tej chwili, za plecami jego, rozległ się donośny głos proboszcza:
— Hola! mości Castillanie!— mówił ksiądz Szablisty, stojąc na środku pokoju spokojnie, z założonemi napiersi rękomoa cóż to tam waćpan porabiasz.
To szydercze zapytanie było dla cygana jakby pchnięciem noża. Odskoczył od szafki i zwrócił się do proboszcza, zuchwale stawiając czoło niebezpieczeństwu.
Złapany na gorącym uczynku, nie mógł zapierać się, i szukać ocalenia w wykrętach. Ściskając ostry nóż w ręce i przybierając groźną postawę, rzekł drwiąco:
—Zanadto pośpieszyłeś się, ojcze ze mszą. Tem gorzej dla ciebie!
—Nętdzniku!—zagrzmiał ksiądz Jakób — Jak śmiesz to zrobić?
Cygan rzucił się z podniesionym nożem.
W chwili, gdy ręka jego opuszczała się,aby zadać cios śmirtelny,proboszcz pochwycił ją w powietrzu i ścisnął silnie.
—Rzuć nóż! — rozkazał jednocześnie.
Rozkaz był zbyteczny.Zdrętwione od żelaznego uścisku palce zbója same się otworzyły, wypuszczając zabójcze żelazo,które upadło z brzękiem na podłogę.
Ben Joel nie miał widocznie szczęścia do zasadzek.
Chciał mówić uspokoił się i wężowem pełzaniem całość skóry swej ocalić; chciał, słowem, powtórzyć komedię, odegraną niegdyś z powodzeniem na drodze do Fougerolles — ale ksiądz Jakób nie dał mu na to czasu.
— Gdyby Stwórca nie zabronił rozlewu krwi bliźniego — wyrzekł silnym, ale spokojnym głosem byłaby to dobra sposobność do uwolnienia społeczeństwa od łotra i zbója. Podziękuj Bogu, żeś dostał się w ręce dobrego chrześcijanina.
Ben Joel za całą odpowiedź szarpnął się silnie, aby odzyskać wolność.
— A! toś ty taki! — rzekł ksiądz groźniej. — To nie lubisz słuchać nauk moralnych! Idźże, łotrze, wieszać się gdzie indziej. Szczęście twoje, że tu niema Cyrana!
To mówiąc, proboszcz, bez dłuższych ceregieli, chwycił cygana za kołnierz i za spodnie i zaniósł w powietrzu, nie śpiesząc się, do okna, które otworzył pchnięciem ramienia.
— Nie zabijaj, ojcze wielebny! — zajęczał przerażony Ben Joel — nie zabijaj.
— Skacz, złodzieju! — krzyknął ksiądz, wystawiając go za okno i trzymając oburącz w powietrzu.
— Łaski! — wołał łotr. dusząc się.
— Skacz! — powtórzył proboszcz. — Okno jest na siedem stóp od ziemi. Cóż-to, lękasz się, zuchu?
Ben Joel spojrzał wdół i dostrzegł ziemię bardzo blisko.
— Abym mógł skoczyć, proszę mnie puścić — wybełkotał pokornie.
— A zdecydowałeś się nareszcie? To dobrze. No, dalej w drogę Szczęśliwej podróży, kochanku.
Ale radzę nie powtarzać sztuki. Na drugi raz nie wykręcisz się tak łatwo!.
Ręce księdza puściły zdobycz, i cygan, który, widząc, że mu już nic nie zagraża, krew zimną odzyskał, z kocią sprężystością skoczył na trawnik.
Zaraz też wziął nogi za pas i jął zmykać jak zając — nie bez obawy jednak, czy nie dogoni go w biegu kula wypuszczona z muszkietu.
Po tej egzekucji, ksiądz Jakób pobiegł czemprędzej do kryjówki Castillana, który nie spał już i czekał niecierpliwie na wiadomości.
Na widok proboszcza, przybywającego z otwartemi rękoma,młodzieniec domyślił się, że zaszło coś stanowczego.
— Kochany chłopcze! — przywitał go ksiądz Jakób, całując w oba policzki. — Życie mi ocaliłeś.
— A! a!— rzekł Sulpicjusz, — Nasz gość...
— Nasz gość — przerwał proboszcz — jest już daleko. Dostał krzyżyk na drogę!
I w kilku słowach wtajemniczył młodzieńca w cały przebieg sprawy.
— Jakto? — wykrzyknął Sulpicjusz, wysłuchawszy do końca — pozwoliłeś mu, ojcze, uciec?
— Nieinaczej. Przestał już być szkodliwym chwili, gdy go zdemaskowano.
— Ach, jakiż błąd! Stało się jednak, Wszystko,co czynisz, ojcze, musi być dobre, bo wszystko wypływa z niezmiernej dobroci serca. Przyjazd pana de Bergerac położy kres niepokojom księdza proboszcza i zabezpieczy go od wszystkiego.
— Amen! — zakończył, uśmiechając się ksiądz Jakób.— Ale trzeba, żebyś wyszedł z tej dziury i zasiadł do uczciwego śniadania, mój chłopcze,
a raczej: mój prawdziwy Castillanie tym razem.
Dwaj nowi przyjaciele udali się do plebanji,gdzie Joanna zastawiła już smaczny i obfity posiłek. Niemałe było zdziwienie poczciwej gospodyni, gdy ujrzała siadającego do stołu nowego biesiadnika i gdy przekonała się, że tamten zniknął w sposób dla niej niepojęty.
Bliski przyjazd Cyrana stał się teraz głównym przedmiotem trosk i zajęcia dla proboszcza.
Oczekiwał przyjaciela z radością prawie dziecięcą i niecierpliwością, którą napróżno starał się ukrywać.
Pilno mu było najpierw ucałować kochanego Bergeraca, następnie złożyć w jego ręce depozyt, który od dwóch lat nabawiał go tylu niepokojów.
Przed opowiedzeniem dalszych przygód Ben Joela, oraz trzymanego w szponach tuluzańskiej sprawiedliwości Cyrana, wypada powrócić do Zilli.
Odgadłszy zbrodnicze zamysły hrabiego Rolanda, cyganka wybiegła nocą sama z Domu Cyklopa, a wzruszenie jej było tak wielkie, że dochodziło niemal do obłędu.
Dokąd zmierzała?
W pierwszej chwili trudno jej było znaleźć odpowiedź na to pytanie.Przybiegłszy aż do Nowego Mostu, przebyła go krokiem prędkim, nie zatrzymując się na chwilę, a wiatr chłodny, wiejący od rzeki, uśmierzył cokolwiek gwałtowną gorączkę, która ją pędziła naoślep przez pogrążone w mroku ulice.Zatrzymała się przed więzieniem Chatelet i jęła rozmyślać.
Myśli jej zaczęły zwolna przychodzić do porządku; podniosła głowę z miną wyrażającą stałe postanowienie i znów iść zaczęła.
Zilla miała już w tej chwili cel przed sobą.
Puściła się prawym brzegiem Sekwany, weszła w splątaną sieć wąskich zaułków; sąsiadujących z ulicą Św. Pawła, i po pewnym czasie stanęła przed bramą pałacu hrabiego de Lembrat.
Ujęła drżącą ręką młotek i zapukała.
Hrabia Roland był w domu od godziny; prócz niego, wszyscy w pałacu spali. Zilla poczekała pół minuty. Potem ujęła powtórnie ozdobną kołatkę z kutego żelaza i uderzyła nią kilkakrotnie w bramę.
Zrobił się ruch na dziedzińcu pałacowym; dały się słyszeć ciężkie kroki i jakiś szorstki głos zapytał:
— Kto tam?
— Chcę pomówić z panem de Lembrat — odrzekła Zilla niecierpliwie.
— Pan hrabia śpi. To nie pora na rozmowy.
— Raz jeszcze proszę, aby mi otworzono. Chodzi tu o sprawę wielkiej wagi.
— Ruszaj precz, włóczęgo! A nie kołataj, cię każę sprzątnąć pachołkom miejskim. Słyszane to rzeczy, budzić ludzi o pierwszej po północy!
Po tej przemowie odźwierny zawrócił, stukając mocno podkutem obuwiem po kamieniach.
Cyganka zrozumiała,że wszelkie dalsze pokuszenia były by daremne.
Zresztą uspokoiła ją myśl, że przez te kilka godzin żadne niebezpieczeństwo nie będzie groźne Manuelowi.
Postanowiła nie wypuszczać hrabiego z pałacu, bez rozmówienia się z nim i w tym zamiarze usiadła na ławce nieopodal bramy, owinęła się szalem i zapadła w półsen, szepcąc do siebie:
— Poczekam.
Noc wydała się jej długą, jak rok cały. O świcie przejął ją nawskroś chłód wilgotny i nabawił dreszczów.Trzęsła się cała od zimna, a jednocześnie głowę miała w ogniu, i ta gorączka wewnętrzna podtrzymywała sztucznie jej siły, pozwalając zapominać o bólu i o znużeniu.
Weszło słońce i zastało ją na tem samem miejscu z twarzą bladą, a okiem pełnem płomieni, drżącą, ale silną i gotową do walki.
Gwar, odzywający się w różnych punktach pałacu, wskazywał, że miasto budzi się. Na końcu ulicy zjawiło się kilku przechodniów: o kilka kroków od cyganki rozległ się zgrzyt żelaza.
Otworzono bramę wjazdową pałacu hrabiego de Lembrat i wzrok Zilli przeniknął do wnętrza pańskiej siedziby, gdzie na przestronnym dziedzińcu poczynała już uwijać się służba pałacowa.
Zmuszona zachowywać ostrożność, cofnęła się o kilka kroków dalej, nie spuszczając wszakże oka
z bramy, którą miał hrabia wyjechać.
Wpobliżu był już otwarty szynk. Cyganka wstąpiła do niego, aby ogrzać się, potem poprosiła o wodę, którą obmyła twarz, i poprawiwszy cokolwiek ubiór na sobie, udała się zpowrotem przed pałac.
Opryskliwy odźwierny, który niedawno obszedł się z nią tak po grubijańsku, zapomniał o tem widocznie, lub też wziął za senne marzenie rzeczywiste wypadki nocy, gdyż nie okazał ani zdziwieni, ani gniewu, gdy Zilla przed nim stanęła.
Zresztą nie po raz pierwszy widział on cygankę, a z plotek lokajskich wywnioskował, że u jego pana znajduje się ona w pewnem poszanowaniu.
Nie wiedziano, jakiego rodzaju stosunki łączyły hrabiego z tą śniadą dziewczyną,pewnem jednak było, że stosunki te istniały. Wystarczało to, aby oszczędzić cygance szorstkiej odprawy.
Zwróciła się do służącego, który podbiegł do wchodzącej, wymieniła swe imię i żądała, w tonie prawie rozkazującym, aby ją wpuszczono do hrabiego.
— Jaśnie pan jeszcze nie wstał — zauważył lokaj.
— Proszę zawiadomić go o mojem przybyciu — nalegała Zilla.
— Obudzić pana hrabiego! O!nigdybym się na to nie odważył. Jeśli pani chce, niech zaczeka.
— Zgoda!
I cyganka, na znak dany przez służącego, poszła za nim do pałacu.
W przestronnym i pięknie przybranym przedpokoju kazano jej czekać, uprzedzając, że ma być cierpliwa.
Trzy długie, jak wieczność, godziny upłynęły jej na tem oczekiwaniu. Wreszcie do uszu jej dobiegł głos znajomy.
Hrabia był już na nogach, a dźwięk jego głosu wskazywał, że miota nim gniew straszny.
Po krótkiej chwili stał już przed nią. Dziewczyna nie wątpiła, że ona to była przyczyną gniewu, który widniał jeszcze we wzroku Rolanda i którego wybuchy z wnętrza pokojów pałacowych przedostawały się aż do niej.
Wstała, postąpiła kilka kroków ku niemu i, nie,czekając na zapytanie, rzekła tonem prawie szorkim:
— Chcę z panem pomówić.
— O tak wczesnej godzinie? — zapytał hrabia, starając się opanować głos i nadać mu odcień żartobliwy.
— Godzina nic tu nie znaczy. Oddal pan służbę.
— Przemawiasz, moja piękna, tonem iście królewskim. O cóż to idzie?
Odprawił gestem postępujących za sobą lokajów i z miną zniecierpliwioną rzekł:
— Śpieszy mi się. Mów, czego żądasz?
— Zaraz to zrobię, Przyszedłeś pan do mnie wczoraj wieczorem pod kłamliwym pozorem i zabrałeś mi przedmiot, po którego zwrot zgłaszam się właśnie. Oddaj mi go.
Powiedziane to było nie dwuznacznie. Śmiały i stanowczy ton głosu cyganki nie pozwalał o tem wątpić.
Hrabia przybrał minę zdziwioną i rzekł:
— Wyrażasz się zbyt ogólnie, Przedmiot?.. jaki przedmiot?,.. Zabrałem jedynie ze sobą list, który napisałaś do Manuela. Czy to o tym liście mówisz?
—Pan dobrze wiesz, że nie!
—W takim razie zupełnie cię nie rozumiem.
—Wejdźmy do pańskiego gabinetu, panie hrabio.
—Poco?
—Aby zabrać flakonik z trucizną, który wyniosłeś wczoraj pokryjomu z mego mieszkania!
Hrabia, jakkolwiek przygotowany do tych słów, usłyszawszy je, zadrżał lekko.
Nie uszło to uwagi Zilli.
— Widzisz pan, że sprawa ta nie jest dla ciebie tak obcą, jak utrzymywałeś.
— Poprostu jestem tylko zdziwiony i gdybym posądzał cię o jakiś chwilowy obłęd lub też ukryte wyrachowanie, mniej cierpliwie słuchałbym twych żądań i zniewag.
— Oddaj mi, o co cię proszę, jaśnie panie!
— Nie zaprzestajesz zatem swych niedorzeczności? Ależ, moja kochana — rozśmiał się hrabia, którego głos stawał się łagodniejszym, w miarę, jak w głosie cyganki objawiało się silniejsze rozdrażnienie — zróbże mi tę łaskę i powiedz, w jakim celu miałbym ci zabierać truciznę? Gdybym jej zresztą potrzebował, to czyż niema w Paryżu włoskich perfumiarzy, którzyby mi jej dostarczyli?
— Być może — znalazłszy jednak pod ręką broń, która była ci potrzebna, pochwyciłeś ją pan. To było bezpieczniejsze od tamtego.
— Posłuchaj, Zillo. Co tobie się roi? o co mnie posądzasz?
— Posądzam pana, żeś zamierzył pozbyć się Manuela i że mnie za pośredniczkę do tego użyłeś.
— Ani mi w głowie ten tam Manuel! Gdybym chciał pozbyć się go, jak ty pleciesz niedorzecznie, nie jeden, ale tysiąc miałbym sposobów do tego.Najpierwszym i najprostszym byłoby dopuścić do skazania go, a ty wiesz właśnie, że pracuję nad wydobyciem go z więzienia.
Było to powiedziane tonem niezmiernie naturalnym i z pewną dobrodusznością, która zachwiała na chwilę podejrzenia Zilli.
Hrabia zauważył sprawione przez się wrażenie.Przelotny uśmiech przebiegł po jego ustach.
— Przekonałem się nareszcie? — dorzucił, chcąc zwycięstwo swe uczynić pewniejszem.
— Mnie przekonać można jedynie dowodami.
— Jakichże żądasz dowodów?
— Ułatw mi pan wstęp do Chatelet. Chcę pomówić z Manuelem.
— To rzecz niemożliwa.
— W takim razie, oddaj mi list, który pisałam do niego wczoraj, z pańskiej namowy.
— Nie chcesz już zatem ocalić Manuela?
— Odpowiem na to później Tymczasem proszę o list.
— Chętniebym to zrobił — odrzekł hrabia z niezmąconym spokojem, gdyby nie to, że, na nieszczęście, albo raczej... na szczęście — bo rozsądniej traktuję twoje sprawy, niż ty sama — listu tego już nie mam.
— Gdzież on?
—— W tej chwili już zapewne w rękach Manuela, któremu poleciłem go oddać.
—Kiedy?
— Dziś rano.
— Fałsz!-wykrzyknęła Zilla. — Przepędziłam noc przed bramą pańskiego pałacu — nie wyszła stamtąd ani jedna osoba.
Hrabia uczynił szybki ruch zniecierpliwienia i gniewu. Powściągnął go jednak w tejże chwili.Musiał oszczędzać Zillę. Jedno jej słowo mogło było jeśli nie zgubić go, to przynajmniej podać w silne podejrzenie.
— Jesteś kobietą — rzekł, opanowując wzruszenie — przebaczam ci zatem zuchwalstwo, z jakiem śmiesz kłamcą mnie czynić. Jednak upewniam cię, Zillo, że nic niema prawdziwszego nad to, com ci powiedział. Przyszłość pokaże ci, jak bardzo błądziłaś, mając mnie w podejrzeniu. A teraz, żegnam cię, Obowiązek powołuje mnie do Luwru.
Pożegnał Zillę ruchem ręki, przeszedł koło niej i zniknął, pozostawiając oburzoną i bezradną na środku wielkiej izby przedpokojowej.
Prawie w tejże chwili pięciu, czy sześciu lokajów wbiegło do przedpokoju, i Zilla zrozumiała, że nie ma tu już nic do czynienia.
— Ten człowiek oszukuje mnie — myślała, odchodząc. — Ale moja silna wola odniesie nad nim zwycięstwo. Manuel będzie ostrzeżony o zastawionej na niego pułapce.
Co się tyczy Rolanda, odwiedziny Zilli nie zachwiały w niczem jego postanowień. Miał on w rękach list cyganki, przed którą skłamał, że posłany był Manuelowi. Jeśli nie oddał go Zilli, jakkolwiek, z chwilą zdobycia flakoniku z trucizną był mu już niepotrzebny, uczynił tak dlatego jedynie, aby oszczędzić cyganki i odegrać rolę swą do końca.
Zilla udała się do Chatelet. Powzięła ona zamiar zwrócenia się do prześwietnego Jana de La—
mothe z prośbą o dopuszczenie jej do więzienia.
Woźny wprowadził ją, nie bez pewnych trudności, przed oblicze starosty.
Ten ostatni przyjął cygankę z miną surową.
W jego oczach Zilla była spólniczką mniemanej zbrodni Manuela i wolność swą zawdzięczała jedynie wspaniałomyślności hrabiego.
Sam on, co prawda, uważał za wystarczające wynagrodzenie popełnionej winy zeznania, złożone przez Ben Joela i Zillę, w głębi serca jednak nie
mógł pozbyć się szlachetnego wstrętu względem tych przestępców, przekształconych w donosicieli i świadków oskarżających. Czcigodny Jan de Lamothe z wielką łatwością dał się wywieść w pole Rolandowi i jego sojusznikom, i z zupełnie dobrą wiarą poświęcał swój czas i zdolności rozpatrywaniu sprawy Manuela.
Zilla nie stropiła się srogą miną starosty; miłość dla Manuela czyniła ją zdolną do wszystkich poświęceń i do wszystkich poniżeń.
Zbliżyła się do dużego stołu, założonego aktami, za którym królował Jan de Lamothe, i głosem spokojnym, powolnym, zapytała:
— Czy pan mnie poznaje?
— Bezwątpienia. Czy przybywasz, aby mi złożyć jakie nowe zeznanie, dotyczące wiadomej sprawy?
— Nie. Przybywam w celu proszenia o przysługę.
— Jaką?
— O pozwolenie widzenia się z Manuelem?
— Co? — zadziwił się przedstawiciel sprawiedliwości. — Chyba nie mówisz tego poważnie.
— Pan posiada możność udzielenia mi tej łaski.
—Tak, lecz ty nie posiadasz prawa żądania jej, Zilla podniosła głowę.
— I dlaczegóż to? — spytała.
— Jesteś zbyt ciekawa.Czyż trzeba ci mówić, że nie jestem jeszcze zupełnie pewny twego nawrócenia i że nie mogę nastręczać ci sposobności porozumienia się z oskarżonym.
— I cóż ja mogę przedstawiać groźnego dla sądu?
— Czyż ja mogę wiedzieć? Odejdź w pokoju,
dziewczyno, i nie grzesz więcej.
— Błagam pana, wysłuchaj mnie.Idzie tu może o życie Manuela! Pozwól mi widzieć się z nim.
— Tracisz czas nadaremnie.
— Pozwól przynajmniej napisać do niego.
— Dość już. Nie mam czasu na rozmowy z tobą. Łzy twoje wcale mnie nie wzruszą. Gdy raz powiem; nie, to — nie! Bądź o tem jak najmocniej przekonana.
Starosta zadzwonił.
Zjawił się woźny.
— Jeżeli ta kobieta — rzekł doń, wskazując Zillę — jeszcze raz zjawi się,tu, nie puszczać jej.
W tejże chwili powstał i, ponawiając scenę, która odegrała się niedawno w pałacu Lembrat, otworzył drzwi w głębi komnaty i zniknął.
Z piersi Zilli wyrwał się okrzyk gniewu i oburzenia. Chciała wszystko wyjawić, wyznać całą prawdę, tymczasem wcale słuchać jej nie chciano.
Nadzieja, którą łudziła się, idąc najpierw do hrabiego, następnie do starosty, zgasła już w jej sercu na zawsze.
Siostra Ben Joela zrozumiała, że odtąd już tylo na siebie samą liczyć może.
W tej chwili napółnieprzyłomna od znużenia, gorączki i strapień moralnych miała straszne widzenie.
Ujrzała Manuela, wijącego się z bólu na kamiennej posadzce więzienia. Wypił truciznę, którą, wlała mu do napoju ręka przekupiona przez hrabiego, i umierał, przeklinając. Zillę.
— Nie, tego nie będzie! — zawołała, przecierając oczy.— Ja nie chcę tego! Ja do tego nie dopuszczę!
I nie wiedząc jeszcze, w jaki sposób weźmie się do dzieła, aby odsunąć zbliżające się niebezpieczeństwo, znalazła się zpowrotem na tych samych szerokich schodach, wiodących do starosty, na które wstępowała przed chwilą tak pełna otuchy.
Kilka kroków tylko dzieliło ją od furty więziennej,
Łucznicy starościńscy nie zaniedbali uczęstować jej w przejściu kilkoma zalotnemi żarcikami; lecz podniosła na nich oczy pełne tak wyniosłej dumy, a zarazem niezmiernego smutku, że niebawem zamilkli.
Postała przez chwilę w zamyśleniu przy okutej żelazem furcie, którą jedno słowo czcigodnego de Lamothe’a mogło było przed nią odemknąć, i pomysł prawdziwie szalony przyszedł jej nagle do głowy.
— A gdybym zgodziła się za sługę do dozorcy więziennego? — pomyślała.
Gorzki uśmiech wykrzywił jej usta. Zrozumiała odrazu niewykonalność tego zamiaru.
Trzeba było wynaleźć coś lepszego. I wówczas, jakkolwiek z bólem śmiertelnym w sercu, cyganka wyprostowała swą smukłą postać, przywołała na twarz wyraz sztucznego ożywienia i, podszedłszy do grupy próżniaków, którzy od kilku chwil przyglądali się jej ciekawie, jęła nucić jakąś piosenkę. wesołą.
W mgnieniu oka otoczono ją. Łucznicy starosty, opuściwszy ławę, przyłączyli się do ciekawych; wślad za nimi zjawiło się kilku pachołków stanowiących przyboczną służbę dozorcy. Na tych ostatnich zwróciła Zilla szczególną uwagę. Jeden z nich był bardzo młody i widocznie ze służbą, którą pełnił, niedostatecznie jeszcze obeznany, twarz jego bowiem miała wyraz otwartości i wewnętrznej pogody.
Ciężka atmosfera więzienia nie zmroczyła dotąd jego czoła, a obraz nędzy ludzkiej nie zgasił jeszcze blasku jego źrenic.
Zilla zbliżyła się nieznacznie do niego. Jakieś przeczucie tajemne wskazało jej, żeby szukała pomocy u tego młodzieńca, który niedawno dopiero przesłał być chłopięciem.
Przestała śpiewać i, ujmując rękę jednego z łuczników, spytała:
— Czy chcesz pan poznać swą przyszłość? Odczytać ją mogę z linij, znajdujących się na pańskiej dłoni.
Łucznik cofnął rękę, przestraszony nieco tą niespodzianą propozycją. Śmiech drwiący ozwał się w grupie widzów.
— Tchórz! — ozwał się jakiś głos.
Cyganka nie nalegała. Wzrok jej pytający obiegł zgromadzenie, i dziesiątek rąk zaraz do niej wyciągnięto.
Odgrywała przez jakiś czas rolę wróżki, której ją od dzieciństa wyuczono, a gdy wyróżniony przez nią młodzieniec zdawał się wahać z żądaniem wróżby, uśmiechnęła się doń i dała mu znak, aby się przybliżył.
Usłuchał bez namysłu i otwartą dłoń podał dziewczynie. Zilla dotknęła palcem „linij życia”, a jednocześnie swój wzrok płomienny zatopiła w oczach młodzieńca.
— Szczęśliwy chłopiec rzekła głosem tajemniczym. — Kocha... i jest kochany.
To odkrycie, łatwe do zrobienia, gdy pytający jest przystojnym, dwudziestoletnim chłopcem, wywołało silny rumieniec na twarz sługi więziennego.
— I... — szepnął — wiesz pani, że...
Nie dokończył. Obawiał się może powiedzieć za wiele i chciał pozostawić Zilli odgadnięcie wszystkich tajemnic swego serca.
— To, co mam wyjawić — rzekła tajemniczo może być wysłuchane tylko przez pana samego.
Tłum rozstąpił się przed cyganką.
Nie puszczała ona ręki młodego sługi, którego odciągnęła o kilkanaście kroków stamtąd.
— Jak się pan nazywasz? — zapytała wówczas.
— Johann Műller — odpowiedział.
— Posłuchaj mnie, panie Johann. Jesteś młody, zakochany, a łagodny wyraz pańskiej twarzy wskazuje mi, że masz serce dobre i czułe na cudzą niedolę.
— Dlaczego pani mówi mi o tem? — szepnął młodzieniec, zdziwiony tonem, jakim słowa te zostały wypowiedziane.
— Dlatego, że potrzebuję pańskiej pomocy i że od pierwszego spojrzenia odgadłam, że prośby mej wysłuchasz.
— Tej, co odgadła tak szybko, że kocham, i która mi zwiastowała radosną wieść, że jestem kochany, nie odmówię niczego, jeśli tylko żądanie jej będzie możliwe do spełnienia.
— Dziękuję ci, dobre dziecko — rzekła Zilla.
I ręka jej ścisnęła silniej dłoń młodzieńca, a oczy błyszczące rozrzewnieniem i wdzięcznością podniosły się na twarz jego.
—Spojrzyj pan na ten grób olbrzymi—ciągnęła, wskazując ręką wysokie mury więzienia. — Zamyka on w sobie, co mam na świecie najdroższego,gdyż i ja również kocham, a ukochany mój może życie postrada w tem zamknięciu.
Cudownym instynktem, właściwym kobietom, Zilla odgadła, że na tę duszę czułą i szlachetną, która wyzierała z oczu chłopca, silniej oddziała głos szczerego uczucia, niż pospolita zalotność lub przekupstwo.
Mogła była ofiarować mu pieniądze — wolała zawierzyć poczciwym instynktom młodzieńca, zrobić go powiernikiem swych tajemnic sercowych, zająć go swym losem i potrącić w jego duszy struny delikatniejsze, niż samolubstwo i chęć zysku.
Patrzył na nią zdziwiony, lecz nie przerażony zbytecznie tym wstępem, który jednak pozwalał mu zgadywać, że Zilla zamierza prosić go o coś, co może narazić jego stanowisko, a przynajmniej pozbawić go spokoju.
Twarz cyganki promieniała wyrazem tak gorącej nadziei, że nie miał odwagi nakazać jej milczenia, lub też opuścić jej poprostu.
— O kim chcesz pani mówić? — zapytał wreszcie,rzuciwszy dokoła szybkie spojrzenie, aby upewnić się, że nikt słyszeć go nie może.
— Słyszałeś pan zapewne o młodzieńcu, którego oskarżają o przywłaszczenie sobie cudzego nazwiska i tytułu?
— Czy nie nazywa się on przypadkiem Manuel? — przerwał Johann.
— Tak właśnie. Czy pan go znasz?
— O tyle, o ile można znać więźnia, którego widziało się przy świetle latarni, w ciemnościach więziennego lochu.
— Biedny Manuel, cierpi bardzo, nieprawda?
— Jeśli cierpi, cierpień swych nie ujawnia.. Nigdym nie słyszał, aby się skarżył.
Johann, powiedziawszy to, poruszył się niespokojnie i dodał: — Ale przepraszam panią, już pora wracać do Chatelet, i jeśli to o tego Manuela idzie pani, tom powiedział już wszystko, co mi o nim było wiadome.
Powiedziawszy to, wyciągnął z kieszeni mały, srebrny pieniążek i chciał go wcisnąć w rękę cyganki.
Zilla odsunęła łagodnie jego rękę.
— Jeszcze chwilkę — rzekła. — Ja nie powiedziałam jeszcze wszystkiego. I jeżeli od pana nic już więcej dowiedzieć się. nie mogę, prosić go będę wzamian zato o jedną wielką łaskę.
— Powiedziałem już, że będę szczęśliwy, mogąc przysłużyć się pani czemkolwiek. Proszę jednak mówić prędko, gdyż jeśli dozorca zobaczy, że rozmawiam z panią, nie minie mnie kara.
— Nie! Bóg uchroni pana od tego, gdyż jesteś dobry i zacny. Temu Manuelowi, którego znasz i którego ja kocham, zagraża wielkie nie bezpieczeństwo. Ma on potężnych wrogów. Przypomnij pan sobie: czy nie zdarzyło mu się co niezwykłego?
— Odkąd?
— Odkąd przebywa w Chatelet. Zwłaszcza od dzisiejszego ranka.
— Nie, nic mu się nie zdarzyło. Odwiedzał go tylko starosta, w celu indagacji, oraz pewien szlachcic, który miał upoważnienie do widzenia się z nim. Po za tem, nie przypominam sobie nic godnego uwagi.
— A ten szlachcic?...Czy przychodził wczoraj wieczorem?
—Nie!
Zilla odetchnęła.
—Poczekaj pani — dodał prawie natychmiast Johann, — Omyliłem się, mówiąc, że odwiedzali więźnia tylko starosta i szlachcic...
— Któż był więcej? — spytała z gorączkową niecierpliwością cyganka.
— Człowiek jakiś, który przed chwilą przybył do Chatelet-służący, jak się zdaje...
—Czego chciał ten człowiek?
— Przyniósł dla więźnia posiłek.
— Posiłek! wykrzyknęła Zilla,bledniejąc.
— Tak. Widocznie jakaś poczciwa dusza użaliła się nad dolą tego Manuela i, wiedząc, jak nędznie karmią więźniów, zapragnęła pożywić go czemś smacznijszem.
— A! wszystko, wszystko stracone!— wykrzyknęła Zilla z najwyższą boleścią,załamując ręce ruchem rozpaczliwym, — W ciągu tego czasu, który ja zmarnowałam bez pożytku u starosty, nędznik doprowadził swój zamiar zbrodniczy do skutku.
Dla Johanna ten nagły wybuch boleści był zgoła niezrozumiały. Starał się on nadaremnie uspokoić Zillę. Nie słuchała go. Straszne widzenie, które przeraziło ją przed godziną tam, w izbie starosty, znów stanęło jej przed oczami, i z zatrzymanym w piersiach oddechem, z nieruchomą żrenicą, całą duszą w niem zatonęła.
Wreszcie powróciła jej świadomość rzeczywistości.
— Johanie!-przemówiła z trudnością — ja muszę go ocalić, słyszysz? muszę! Ale trzeba koniecznie, abyś ty mi do tego dopomógł.
— Czego się pani obawia?
— Aby nie uśmiercono Manuela, Przysięgam ci wdzięczność dozgonną, zacny chłopcze, jeśli usuniesz grożące mu niebezpieczeństwo. Stanę się twoją niewolnicą: należeć będę do ciebie, jak pies do swego pana.
— Cóż trzeba czynić?-zapytał Johann, porwany tonem tego przemówienia.
Zdjęła z ręki srebrną bransoletę i ostrzem maleńkiego sztylecika nakreśliła na niej kilka znaków, niezrozumiałych dla Johanna i dla innych, ale które Manuelowi, obeznanemu z hieroglifami cygańskiemi, mówiłyby wyraźnie o zamierzonym zamachu na jego życie i o potrzebie jak największej ostrożności.
Zaledwie skończyła to niezwykle pisanie, młody sługa podjął na nowo:
— Co trzeba czynić?
— Doręczyć to więźniowi — odrzekła, podając bransoletę — ale doręczyć nie jutro, nie dziś nawet wieczorem, ale—natychmiast.
„Boże! — pomyślała z boleścią — żyjeż on aby jeszcze?“
Johann wziął bransoletę; jednak zdawał się namyślać.
— Nie jestem pewny — rzekł nieśmiało — czy będę mógł zrobić to tak prędko, jak pani pragnie.
Schodzę do lochów dopiero około południa.
— Idź jak najśpieszniej biegnij, pędź! Bóg da ci natchnienie i Bóg cię wspomoże!
Młodzieniec odszedł.
— Czekać będę na ciebie!— zawołała za nim. — Powracaj, aby powiedzieć mi wszystko, nawet najstraszniejszą wieść, której się obawiam!
I złamana zarówno ciałem, jak duszą, upadła na bruk, podczas gdy Johann podążał szybkim krokiem do gmachu więziennego.
Gdy zniknął jej z oczu, zatonęła w tej mglistej otchłani marzeń niejasnych, a dręczących, które tyle ucisku wewnętrznego sprawiają, gdy czyje życie wisi na włosku i gdy jedna chwila stanowi o śmierci lub ocaleniu.
Przez długi czas nie wychodziła z tego odrętwienia, obojętna zarówno na współczucie, jak i na urągania przechodniów.
Jedną tylko rzecz widziała przed sobą: wielką, groźną, w dziwaczne linje powyginaną bryłę gmachu więziennego, która wykreślała się twardo na ciemniejącem stopniowo niebie.
Po pewnym czasie ta bryła stała się już tylko plamą, a plama zlała się w jedno z całkowicie już ciemnem tłem nieba, poczem jasny srebrzysty promień oświetlił szczyty murów.
Zapadła już noc, a Zilla wciąż oczekiwała.
Spędziła pół dnia na twardych kamieniach ulicy, zatopiona w myślach i nieruchoma, chwilami tylko budząc się z odrętwienia, aby podnieść głowę i zobaczyć, czy Johann nie powraca.
Ale nikt się nie zjawiał.
Noc stawała się coraz ciemniejsza i cichsza; wpobliżu ozwała się grzechotka nocnego stróża, wzywającego do gaszenia światła, i Zilla musiała wyrzec się nadziei otrzymania wiadomości, od której szczęście jej całego życia zawisło.
Wszystkie sprężyny jej duszy poczęły rozhartowywać się i rozluźniać.Podniosła ręce do piersi, którą przeszywał ból ostry, a gdy chciała podnieść się, uczuła nagły zawrót głowy i ponownie upadła na ziemię.
Ta krzepka, wytrwała cyganka została nareszcie pokonana. Nie pokonały jej wzruszenia, nie pokonała boleść — zwycięstwo odniosła nad nią natura.Uczuła głód i despotyczna władza potrzeb fizycznych, zmuszająca do zajmowania się sobą tych nawet, co innym życieby oddać chcieli, zwróciła chwilowo myśli jej w inną stronę.
Od poprzedniego wieczora Zilla nic w ustach nie miała. Ostatnim wysiłkiem podniosła się z miejsca i, wspierając się o mury kamienic, które chwilami zdawały się z pod ręki jej usuwać, zwróciła kroki ku Domowi Cyklopa.
— Aj! skądże to, panienko, powracasz? — powitała ją stara odźwierna, ujrzawszy taką bladą, wynędzniałą i chwiejącą się na nogach.— Cóż to za nieszczęście przytrafiło się panience?
Cyganka nic na pytanie to nie odrzekła i zebrała resztę sił, aby prze być spadziste schody, wiodące do jej mieszkanka. Spodziewała się, że wypocząwszy cokolwiek i posiliwszy się, odzyska siły i będzie mogła stanąć do walki z tem samem, co poprzedniego dnia, męstwem i z tą samą dzielnością.
Była to złudna, niestety, nadzieja. Zilla odzyskała wprawdzie nieco sił, ale dreszcze poczęły wstrząsać jej ciałem.Te dreszcze były zpoczątku powierzchowne — później jednak przeniknęły do środka i zlodowaciły ją całą.
Rzuciła się na łóżko, nakryła całym stosem kołder i odzieży i zamknęła oczy, licząc na to, że sen sprowadzi jej zapomnienie, a więc i ulgę.
Cios jednak, który otrzymała, był zbył głęboki, aby dać jej mógł choćby chwilę spokoju.
Przez całą noc rzucała się na pościeli, dręczona nieopisanem cierpieniem.
Równocześnie z temi zapasami ciała z ogarniającą ją słabością, straszniejszą jeszcze walkę toczyła jej dusza.
Zilla myślała że miłość skłoniła ją do popełnienia wielkiego błędu; dla ocalenia tej miłości, dla dogodzenia własnemu tylko szczęściu, przyczyniła się ona do uwięzienia Manuela — a kto wie, czy nie stanie się nawet przyczyną jego śmierci.
Czyż namiętność, choćby najsilniejsza i najgłębsza jest w stanie usprawiedliwić taki postępek?
Zamiast szukać hrabiego, zamiast próbować zmiękczyć kamienne serce starosty, zamiast, jednem słowem, chwytać się środków zawodnych i upokarzających, Zilla mogła wystąpić do jawnej walki, uzbrojona przekonywującym dowodem, i ogłosić przed światem śmiało i z podniesionem czołem niewinność Manuela.
Wszakże posiada księgę Ben Joela, a przynajmniej wiedziała, gdzie jej szukać i na której karcie znaleźć dowód, ocalający ukochanego.
Ale chwycić się tego środka, znaczyło: wyrzec się na zawsze Manuela, zwracając mu jego właściwe imię, tytuły i stanowisko, a egoizm Zilli, egoizm każdej kobiety zakochanej, nie pozwalał jej zdobyć się na tak wielką ofiarę.
Teraz widziała już jasno, że jej namysły i wahania się pozwoliły Rolandowi zabrać się swobodnie do dzieła i rozwinąć jak najszerzej swój plan nikczemny.
— Jeśli Manuel nie żyje — powiedziała sobie — to ja go zamordowałam!
Ta straszna myśl okropnem brzemieniem uciskała jej duszę. Napróżno usiłowała bronić siebie samej przed oskarżającym głosem sumienia — nie udawało się jej to zgoła.Przygniatała ją logika faktów.
— Stało się! — wykrzyknęła wreszcie nagłos, jakby całe grono sędziów miało usłyszeć jej rozpaczliwe wyznanie — Manuel będzie żył, żyć musi! Zniweczę zdradzieckie dzieło Rolanda, powrócę Ludwikowi de Lembrat nazwisko i majątek jego ojca, oraz miłość tej, która w jego sercu zajęła miejsce przede mną.
Brzask poranny rozjaśnił wielkie, szklane „oko Cyklopa” które oświetlało komnatę cyganki.
Postanowiła nie zwlekać dłużej z wykonaniem swego postanowienia.
Z trudnością otworzyła powieki i usiłowała podnieść się z łóżka, na które rzuciła ją niemoc i cierpienie.
Głowa ciężyła jej jak z ołowiu. Mimo wysiłku musiała opuścić ją ponownie na poduszkę, a jednocześnie pulsa w jej skroniach zaczęły uderzać gwałtownie. Doznała uczucia, jakby obręcz żelazna ściskała jej głowę i jakby w oczach miała gorące zarzewie.
Powieki ie] zamknęły się ponownie.
Postanowiła przeczekać paroksyzm.
Jakiś lęk dziwny trzymał ją w miejscu, nie pozwalając poruszyć się. Obawiała się, że najlżejszy ruch sprowadzi nowy napad choroby, która ją torurowała.
Jednak w tem ciele złamanem czuwała jeszcze dusza, i dusza ta mówiła ciału, aby podniosło się i szło pełnić swoją powinność, Cyganka porwała się z łóżka i jednym skokiem stanęła na nogach.
W tejże chwili wydało się jej, że jakiś cios gwałtowny uderzył ją w samo czoło.
Przez chwilę stała w miejscu, jak ogłuszona piorunem; potem wyciągnęła przed siebie ramiona i chciała dojść, lub choćby dowlec się do miejsca, gdzie była zamknięta księga Ben Joela.
Był to ostatni już wysiłek....
Zilla uczuła się pochwyconą przez jakiś wir zawrotny, przestała słyszeć i upadła ciężko na podłogę, wydając jęk stłumiony.
Gdy stara odźwierna Domu Cyklopa usłyszała.
że bije południe, zdziwiło ją, że nie widzi dotąd wychodzącej ze swego mieszkania Zilli.
Minionej nocy uderzył ją wyraz cierpienia w pobladłej twarzy cyganki, Jakkolwiek nie odznaczająca się bynajmniej sercem czułem, zaniepokoiła się i poszła na górę, aby dowiedzieć się o zdrowie swej mieszkanki.
Zilla wciąż jeszcze leżała na podłodze nieruchoma i nieprzytomna.
Starucha dotknęła jej rąk i czoła. Ręce były lodowate, czoło rozpalone.
Z energią, której niełatwo było domyśleć się w niej, podźwignęła cygankę obiema rękami i zaniosła, a raczej zaciągnęła na łóżko.
Potem pobiegła po dzbanek z wodą i, sądząc, że to proste omdlenie, skropiła obficie twarz Zilli.
Po tym zimnym, kroplistym deszczu chora wstrząsnęła się febrycznie, ale nie otworzyła ani oczu, ani ust.
Odźwierna, nieżarłem już przestraszona, zbiegła nadół, wzywając pomocy.
Niebawem zjawił się lekarz, którego sprowadzili cyganie, znajdujący się w izbie noclegowej, Z trudnością przywołał on Zillę do przytomności.
Odzyskała ją wszakże na krótko, gdyż nowy napad gorączki zmógł ostatek jej energii. Wpadła w malignę i lekarz oświadczył, że obawia się o jej życie.
Trzeba było czuwać bez przerwy przy chorej.
W nieobecności Ben Joela, podjęła się tego odźwierna.
W tymże czasie Johann Müller, wierny danemu przyrzeczeniu, wyczekiwał powrotu Zilli, aby zdać jej sprawę z tego, co zaszło w więzieniu. Poprzedniego dnia obowiązki służby trzymały go na miejscu, nie pozwalając ruszyć się krokiem z więzenia.
Znużyło go wreszcie tak długie oczekiwanie i postanowił wrócić do domu, dziwiąc się szczególnemu postępowaniu dziewczyny, która objawiała naprzemian tak wielką troskliwość i tak wielki brak pamięci.
Szczegóły, dostarczone Zilli przez młodego strażnika więziennego, były najzupełniej dokładne.
Aż do owego dnia w celi Manuela nie pojawił się nikt zgoła, prócz hrabiego Rolanda,który przybył tam w wiadomych nam okolicznościach, oraz prześwietnego starosty Jana de Lamothe.
Czas upływał więźniowi bez trwogi, choć i bez nadziei; czuł się tak przygnieciony świadomością nieuniknionego nieszczęścia, że nie był w stanie o losie swym rozmyślać.
Jednostajny żywot więźnia urozmaicały jedynie codzienne odwiedziny dozorcy, który przynosił zwykłą porcję chleba i wody.
W godzinę po bytności Zilli u hrabiego i w tym właśnie czasie, gdy próbowała ona bezskutecznie uzyskać żądaną łaskę u starosty, jakiś człowiek, nigdy tam przedtem nie widywany, przybył do Chatelet.
Człowiek ten okazał odźwiernemu i dozorcy kartę, wydaną hrabiemu Rolandowi przez starostę, — poczem puszczono go bezzwłocznie do środka.
Miał on z sobą koszyk, a w nim dwie butelki wina, świeży chleb i pasztet.
Wprowadzono go bez żadnych trudności do celi Manuela, z którym pozostał sam na sam.
Zbyteczne byłoby nadmieniać, że był to wysłaniec hrabiego Rolanda.
Otrzymał on od swego pana wskazówki jak najbardziej szczegółowe i tego rodzaju, że nie dopuszczały żadnych podejrzeń.
W chwili gdy ten człowiek wszedł do Monuela,młodzieniec, według zwyczaju, siedział zatopiony w myślach. Na wchodzącego nie zwrócił on żadnej uwagi, nie odwrócił nawet głowy, usłyszawszy otwierane w niezwykłej godzinie drzwi.
Po kilku chwilach jednak,gdy przybysz stał wciąż przed nim, nie odzywając się, Manuel podniósł oczy i jął przyglądać mu się, o ile pozwalała na to ciemność, panująca w podziemiu.
— Czego pan chcesz ode mnie? — -zapytał wreszcie.
— Osoba, której los pana obchodzi — odrzekł wysłaniec hrabiego — poleciła mi doręczyć to panu.
Przy tych słowach postawił na ziemi, tuż przy Manuelu, swój koszyk i dodał:
— Jutro rano i dni następnych będą dostarczane świeże zapasy. Starosta raczył łaskawie zezwolić na to.
— Czy ta posyłka pochodzi od hrabiego de ’Lembrat?
— Nie, panie — zapewnił służący, odpowiednio pouczony.
— Od Cyrana?
— Nie, Proszę nie dopytywać nadaremnie. Osoba, która to przysyła, pragnie pozostać nieznaną.
Nagła myśl przebiegła przez głowę Manuela.
— Czyżby Gilberta? — pomyślał.
I pilniej jął wpatrywać się w posłańca, którego twarz była mu zresztą najzupełniej obca.
— Nacóż ta tajemnica? — zauważył. — Wyjawiając mi imię tego lub...tej, co o mnie pamięta, cóż pan ryzykujesz? Czy to dama?
— Być może, Powtarzam jednak, niech pan nie żąda ode mnie, abym powiedział, czego mi mówić nie wolno. Żegnam pana. Do jutra. Nie będzie panu odtąd zbywało na niczem, co może złagodzić przykry pobyt w więzieniu.
Gdy Manuel ujrzał się znów sam, próbował rozwiązać zagadkę.
Któż to mógł o nim pamiętać?
Bezwątpienia Cyrano. Ale czyż nie oświadczono mu wyraźnie, że szlachetny poeta nie miał żadnego w sprawie tej udziału?
Gilberta? Przez chwilę myślał o niej, a tajemniczość, którą otaczał się posłaniec, mogła była z łatwocią usprawiedliwić to przypuszczenie — teraz jednak,gdy rozważył wszystko na zimno, zrozumiał że był to naizupełniej niemożliwe.
Gilberta była zbyt pilnie strzeżona i zbyt lękająca się surowego ojca, aby mogła się odważyć na tego rodzaju dowód pamięci i życzliwości.
Pozostawała Zilla, Manuel wiedział, że jest winna, podejrzewał, że zazdrosna. Jednak nie mógł zaprzeczyć, że zdolna byłaby do czynu szlachetnego, zwłaszcza, gdyby dopomagał on jej pośrednio do osiągnięcia celów egoistycznych.
Manuel, którego zresztą objaśniły o tem słowa Ben Joela, był w prawie zawierzyć życzliwości Zilli, i jeśli nie było już dlań tajemnicą, dlaczego cyganka przyczyniła się do jego zguby, łatwo też pojmował, z jakich pobudek mogłaby starać się o ulżenie mu w ciężkiej niedoli.
Wogóle chciał on rozwiązać w ten sposób, lub inny, tajemnicę zagadkowej przesyłki i w braku innego do niej klucza zatrzymał się na ostatniem przypuszczeniu, przypisując doznaną uprzejmość zakochanej cygance.
Zdjęła o wówczas ciekawość zajrzeć do koszyka, gdzie pomiędzy przysmakami spodziewał się znaleźć starannie ukryty liścik,a w tym liściku ostateczne wyjaśnienie wszystkiego.
Rozłamał chleb, przetrząsnął cały koszyk i nic nie znalazł.Hrabi powstrzymał się przezornie od dołączenia listu Zilli.
Wówczas zawiedziony, prawie gniewny, odsunął z niechęcią pożywienie, które zresztą, mimo zachęcającego pozoru, wcale go nie nęciło.
Około południa jednak, gdy nadeszła zwykła godzina posiłku. wyciągnął rękę po ten chleb biały i pachnący, który mógł mu zastąpić miejsce zapleśniałego razowca więziennego, ułamał kawałek i zjadł.
Następnie zabrał się do pasztetu, którego połknął już kilka kęsów, gdy wtem drzwi od celi ponownie się otworzyły.
Wszedł Johann Müller.
Przynosił on więźniowi chleb i wodę.
Młody strażnik postawił latarnię swą na wystającym kamieniu, pożywienie umieścił na ławie wpobliżu więźnia i rzekł:
— Dzień dobry panu. Widzę z przyjemnością, że pan nie potrzebował czekać na mnie z obiadem.
— Dziękuję ci, przyjacielu — odrzekł Manuel ze smutnym uśmiechem. — Czy nie mógłbyś mi powiedzieć, komu zawdzięczam...
— Nie wiem, Ale czy pan to zna?...
Ujął latarnię i przy jej świetle zabłysnął przed czarni Manuela srebrną bransoletą Zilli.
Z łatwem do pojęcia zdziwieniem radosnem
młodzieniec pochwycił klejnot, który zresztą znany był mu doskonale.
Ta bransoleta zdawała się potwierdzać wszystkie jego przypuszczenia.
— A więc tak, to Zilla! — rzekł do siebie na głos.
— Jest tam co napisane — objaśnił strażnik.Niech pan czyta prędko i jeżeli mogę być panu w czem użyteczny...
Wówczas dopiero Manuel dojrzał znaki, nakreślone na srebrnej obrączce.
Odczytał je bez trudności, zbladł cokolwiek i szepnął:
—Jeśli to prawda. jestem zgubiony.
Co panu? — zapytał Johann.
Nic...nic mi nie jest — rzekł więzień, odczytując raz jeszcze pism? cyganki.
W piśmie tem znajdowały Się rzeczy przerażające.
Zilla uprzedzała Manuela, aby się miał na ostożności donosiła mu o skradzionej przez hrabiego truciźnie i błagała, aby nie dotykał jedzenia, które tego rana przyniesie mu służący Rolanda.
Otóż właśnie jedzenia tego Manuel już skosztował.
— Jestem zgubiony! — powtórzył.
Jednak nie uczuwał jeszcze żadnych cierpień, trucizna zaś, o której mu donoszono, działa piorunująco.
Oczy jego padły wówczas na koszyk, w którym spoczywały nietknięte jeszcze dwie butelki wina.
Wziął jedną, utrącił szyjkę o kamień, umaczał w płynie palec i dotknął nim warg.
Uczuł natychmiast jakby sparzenie i cisnął daleko od siebie butelkę, która rozbita się na kamiennej posadzce.
Zaraz potem chwycił dzbanek i napił się wody.
Johann przyglądał się temu wszystkiemu z niezmiernem zdziwieniem i ciekawością.
— Cóż się to tu dzieje? — ośmielił się wreszcie zapytać.
— Nic wielkiego!-zaśmiał się gorzko więzień.—Stwierdzono raz jeszcze, mój przyjacielu, że jestem w samej, rzeczy wicehrabią Ludwikiem de Lembrat.Proszę cię, powtórz to człowiekowi, który przychodził tu dziś rano, i niech słowa te zaniesie swemu panu. Będzie to dostateczne, aby tu już więcej noga jego nie postała. A co do ciebie bądź pewnny, że nie, zapomnę do końca życia przysługi, jaką mi wyświadczyłeś, przynosząc tę bransoletę.
To była przysługa?
— Ocaliłeś mi poprostu życie.
— Więc to wino?...
— Zachowaj to wszystko w najgłębszej tajemnicy. Poprzestań jedynie na wypełnieniu zlecenia, które ci daję.Później, być może, zażądam twego świadectwa. A gdy wydostanę się na wolność, bo mam nadzieję, że to prędzej lub później nastąpi, potrafię wynagrodzić ci okazaną mi życzliwość.
Po odejściu strażnika Manuel wyjął z kosza pozostałą butelkę i ukrył ją w kącie swej celi.
Następnego dnia poseł hrabiego de Lembrat przybył do Chatelet — z próżnemi rękoma.
„Przybywał poto tylko — oświadczył niepytany aby dowiedzieć się, co słychać nowego“.
Odpowiedzi na to pytanie udzielił mu Johann, wedle wskazówek, otrzymanych od Manuela.
Człowiek ten, który naturalnie o niczem nie wiedział, zaniósł ją zkolei swemu panu.
Hrabia wydał pomruk wściekłego gniewu.
— Wymieniłeś zatem przed więźniem moje nazwisko? — zapytał.
— Bynajmniej. Jaśnie pan zabronił mi tego surowo.
— Jakże więc... Ale dość. Idź precz!
Służący, przerażony straszną miną Rolanda, spełnił czemprędzej ten rozkaz.
— Któż to mnie zdradził? — zadał sobie pytanie hrabi, pozostawszy sam. — Manuel żyje i z głębi swego podziemia wygraża mi. Jutro, być może, oskarży mnie. Wielki już czas położyć koniec przewlekłej procedurze sądów starościńskich.
Zadzwonił gwałtownie, kazał zaprzęgać do karety i udał się do prześwietnego Jana de Lamothe.
Wszystkie te wypadki odbyły się w tym czasie, gdy Cyrano więziony był w Tuluzie, gdy Castillan upędzał się po gościńcach i gdy Ben Joel dokonywał zamachu na dokument, powierzony czujności proboszcza-zamachu, który, jak wiemy, całkowicie mu się nie udał.
Gdy cygan, szczęśliwy, że wywinął się bez szwanku z groźnego uścisku księdza Jakóba, znalazł się już dość daleko, aby czuć się bezpiecznym, usiadł nad drogą i jął rozmyślać nad swem położeniem.
Nie przedstawiało się ono w tej chwili wesoło.
Przedewszystkiem nie miał prawie wcale pieniędzy. Rinaldo nie dawał żadnej wieści o sobie, a zresztą, choćby się z nim połączył, to poto jedynie, aby słuchać wymówek za niezręczność.
Nic zresztą nie wiedział o obecności prawdziwego Castillana w Saint-Sernin.
Gdy już narozmyślał się dosyta, przyszedł w ostatecznym wniosku do przekonania, że najlepiej uczyni, jeśli uda się do Paryża i postara się — jeśli to będzie jeszcze możliwe — o nowy sojusz z Rolandem.
Roztropny służący hrabiego Rolanda przed rozstaniem się z Ben Joelem pozostawił mu dokładną wskazówkę, dotyczącą drogi, którą miał się udać. Tą drogą sam też miał pośpieszyć, gdyby okoliczności zmusiły go zawrócić do Perigord.
Ben Joel ruszył więc szparko we wskazanym sobie kierunku, nie przewidując, że o mały kęs drogi stamtąd czeka go przyjemna niespodzianka.
Szedł od dwóch godzin zaledwie, gdy na skraju horyzontu ukazał mu się jeździec, pędzący co koń wyskoczy. Tknięty przeczuciem, cygan zatrzymał się. Gdy jeździec, powściągając nieco rozpęd wierzchowca, przybliżył się na pół strzału pistoletowego, Ben Joel wydał okrzyk radości.
Poznał Rinalda.
Pełnomocnik hrabiego de Lembrat, po odegraniu w Colignac sławnej roli delegata starościńskiego, odbywał dalej swą drogę z pośpiechem.
Zamiarem jego było najpierw udać się do Saint—Sernin, aby dowiedzieć się o powodzeniu Ben Joela, następnie dotrzeć aż do Gardony, gdzie ciągnęła go chętka przyjrzenia się oczyma właściciela tej pięknej posiadłości, którą hrabia Roland przyrzekł mu w nagrodę usług.
Radosnemu okrzykowi Ben Joela odpowiedział takiż okrzyk Rinalda.
Jeździec zsiadł z konia i wyciągnął rękę do sprzymierzeńca.
— Spodziewam się, że już wszystko skończone? — rzekł.
Ben Joel skrzywił się.
— Skończone? — powtórzył. — Zdaje mi się, że jeszcze nie.
I wysuwając na pierwszy plan wszystko, co mogło stanowić dlań okoliczności łagodzące, opowiedział Rinaldowi wypadki dzisiejszego rana.
— Ach niedołęgo!-zawołał Rinaldo z gniewem.
— Popsułeś wszystko przez zbyteczny pośpiech!
—Wypadało koniecznie śpieszyć się. Proboszcz oczekiwał z dnia na dzień Cyrana.
— Poczeka na niego długo!
Zkolei zdał sprawę ze swych czynności Rinaldo.Opowiedział krótko o wielkich dziełach, dokonanych przez się, a Ben Joel, wysłuchawszy opowiadania, musiał przyznać, że w istocie zanadto się pośpieszył.
— Jednakże — oświadczył w zakończeniu — nie mam sobie nic do wyrzucenia, nie wiedziałem bowiem, że Bergerac jest przez ciebie unieruchomiony.Z drugiej strony obawiałem się przybycia Castillana.
— Mistrz, jak sądzę, jest nam w tej chwili tak samo niegroźny, jak jego sługa. A zatem wykonać nam trzeba jeszcze jedno natarcie i raz wreszcie położyć sprawie tej koniec. Dziś wieczorem wyruszymy do Saint-Sernin.
Wspólnicy weszli do pobliskiej oberży i kazali podać sobie obfity posiłek.
Siedzieli za stołem długo, tak długo, aż światło dnia przygasło i wieczór zapadł.
Gdy już ściemniło się zupełnie, postanowili udać się w drogę.
W tej chwili dwa konie przebiegły gościńcem w pełnym galopie i zwróciły ich uwagę.
W mroku dojrzeli niewyraźne kształty jeźdźców, pochylonych i prawie leżących koniom na karkach.
— A to im pilno! — zauważył obojętnie Rinaldo, dopijając swego kieliszka. — Idźmy za ich przykładem, kolego Ben Joelu, i nie traćmy drogiego czasu. Wyłożę ci w drodze w jaki sposób zamierzam zakończyć tę całą awanturę.
Sługa hrabiowski posadził cygana za sobą i ruszyli obaj drogą do Saint-Sernin.
Trzeba im było godziny, aby, nie spiesząc się zbytecznie, mogli drogę tę przebyć.
Jadąc, rozmawiali.
— Jakiż jest twój plan? — zapytał Ben Joel.
— Bardzo prosty. Czy znasz dom proboszcza?
— Od piwnicy do strychu, i w najdrobniejszych szczegółach.
— Wiesz, gdzie przechowuje się pismo hrabiego de Lembrat?
— W dębowej szafie, za łóżkiem księdza.
— Doskonale! Otóż należy jedynie wywabić klechę tej nocy pod jakimkolwiek pozorem z domu i podczas jego nieobecności przetrząsnąć dobrze ową kryjówkę.
— Wywabić go z domu? To nie będzie łatwe do zrobienia.
— Dlaczego? Alboż nie jest ojcem duchownym swych parafjan, i gdy go wezwą do łoża jednego z nich, czyż będzie mógł odmówić?
— Aby go wziąć na tę wędę, trzeba znać kogo w Saint-Sarnin, a my nie mamy tam żadnych znajomości.
— Jest tam jakaś oberża.
— Tak; nie widzę jednako.
— Przed przybyciem do oberży — ciągnął, nie słuchając go Rinaldo — owinę ciebie szczelnie swym płaszczem. Od tego czasu nie będzie ci wolno otwierać ust, chyba tylko dla wydania żałosnego jęku.Po przybyciu położę cię natychmiast w łóżko. Powiem gospodarzowi, żem cię znalazł na drodze, niedaleko stamtąd umierającego, i zażądam, aby sprowadzono księdza do wyprawienia cię na drogę wieczności.
— Rozumiem-rzekł Ben Joel.-Proboszcz przybywa z pośpiechem, aby wypełnić swój święty obowiązek; my czekamy na niego zaczajeni za drzwiami ze sztyletami w rękach, i gdy się zjawi — kładziemy go trupem.
— Poczekaj no jeszcze. Ten klecha jest podobno krzepki w sobie?
— Istny Herkules!
— W takim razie nie trzeba nożów. Moglibyśmy chybić i wszystko byłoby stracone, Trzeba w pierwszej chwili zaraz uniemożliwić mu wołanie o pomoc i czynienie jakiegokolwiek hałasu. Tę czynność mnie pozostaw. Nie chciałbym zresztą psuć dzieła, rozlewając krew, z czego prędzej lub później musiałbym się tłumaczyć. Nabawiłoby mnie to niepotrzebnych kłopotów i byłoby dla mnie wcale nie pożądane,tu zwłaszcza, gdzie zamyślam zczasem osiąść na stałe.
— Niech i tak będzie! — zgodził się Ben Joel, ustępując towarzyszowi cały zaszczyt prowadzenia dzieła.
Była dziewiąta wieczorem, gdy sprzymierzeńcy dotarli do Saint-Sernin.
— Gdzie oberża? — było pierwsze pytanie Rinalda.
— Na placu przy kościele.
— To znaczy zarazem bardzo daleko i bardzo blisko. Daleko dla potrzebujących prędkiego wypoczynku; blisko dla tych, którym pilno do proboszcza.Wolałbym coś pośredniego.
Ben Joel nie odpowiedział. Oczy jego zagłębiły się w ciemności, usiłując ją przeniknąć.
—Patrz!—rzekł po chwili, wskazując małe światełko, które drżało woddaleniu.
— Widzę, cóż z tego?
— To światło pali się w małym, samotnym domku, na końcu tej drogi. Nie jedźmy dalej.
Rinaldo usłuchał rady i wstrzymał konia. Zsiadł następnie, aby zrobić przygotowania do komedii, która miała być za chwilę odegrana.
Ben Joel został zawiniety w płaszcz towarzysza i położony na koniu, którego Rinaldo ujął za uzdę i pociągnął w stronę owego domu.
Była to lepianka, nader skromnej powierzchowności, niziuchna, porosła mchem i w ziemię zapadła.
Rinaldo zapukał silnie do drzwi, wołając:
—Jeśliście dobrzy chrześcijanie, otwórzcie, otwórzcie jak najprędzej!
Mieszkaniec lepianki był zbyt wielkim biedakiem, aby obawiać się złodziejów. Wezwanie, choć bardzo gwałtowne, wcale go nie zaniepokoiło.
Otworzył bez namysłu i, podnosząc do góry swą kopcącą lampkę, zapytał:
— Czego chcecie?
— Schronienia na tę noc. Jadę do Fougerolles; na gościńcu, o pół mili stąd, znalazłem tego biedaka dogorywającego. Jeżeli jeszcze nie umarł, należy mu się z pewnością niewiele.
— Wejdźcie — rzekł poprostu wieśniak.
I zbliżył się do konia, aby dopomóc Rinaldowi w przeniesieniu chorego, który niebawem złożony został w izbie na niskiem, liśćmi wysłanem, łóżku.
Ben Joel, przejmujący się dokładnie każdą rolą, wydał w tej chwili słabe westchnienie.
— Jeszcze żyje — zauważył wieśniak. — Trzeba go ratować, Czy wiecie, co mu jest? Może raniony?
— Nie — odrzekł Rinaldo. — Myślę, że to uderzenie krwi do głowy. Już to podobno niewiele mu się należy, i najlepiej byłoby sprowadzić do niego księdza.
I rozglądając się po izbie, dodał:
— Czy nie masz, przyjacielu, nieco lepszego łóżka dla tego biedaka? Wynagrodziłbym cię za nie.
— Nie, mam tylko to jedno. Ale je chętnie odstąpię w takiej potrzebie.
— Zgoda. Będziesz zapłacony za swą poczciwość. Teraz pomyślmy o zbawieniu tej duszy chrześcijańskiej.
— Słusznie. Skoczę duchem po księdza proboszcza.
— Zrób to jak najprędzej — rzekł Rinaldo.
Pochylił się nad leżącym Ben Joelem i dodał:
—Bardzo z nim źle. Śpieszyć się trzeba.
Wieśniak wyszedł.
Gdy się drzwi za nim zamknęły, Ben Joel usiadł na posłani i rzekł:
— Obawiam się, przyjacielu Rinaldo, że przedsięwzieliśmy rzecz wielce ryzykowną.
— Tak sądzisz?
— Bezwątpienia. Ten wieśniak zwróci się przeciw nam i będzie bronił księdza.
— Postaramy się oddalić go w chwili stanowczej.Połóż się i bądź cicho.
W kilku słowach Rinaldo przedstawił towarzyszowi swój plan; następnie jął przygotowywać jego wykonanie.
Dwaj zbóje znaleźli wkrótce wszystko, co im było potrzebne.W ciągu pół godziny, po odejściu wiesniaka, zdążyli skończyć całkowicie przygotowania.
Oczekiwali teraz na przyjście proboszcza.
Aby przedsięwziąć rzecz tak zuchwałą i niebezpieczną, trzeba było być przygotowanym na wszystko i posiadać dokładną znajomość sztuki zbójeckiej.
Zbóje mieli przeciw sobie niepospolitą siłę księdza Jakóba: jedyną zaś okolicznością, sprzyjającą im, było zaufanie, jakie prawdopodobnie bajka ich potrafi zbudzić w proboszczu.
Przedewszystkiem jednak mieli wiarę w powodzenie zamachu.
Rinaldo odemknął nieco drzwi i jął nadsłuchiwać.
Niebawem dały się słyszeć głosy nadchodzących ludzi.
— Udało nam się! — szepnął z radością. — Kolego Ben Joelu, nie zapomnij swej roli.
I nie mogąc już opanować niecierpliwości, otworzył drzwi na całą szerokość i wyszedł na spotkanie wieśniaka i księdza.
— I cóż? — spytał, zwracając się doń proboszcz, uprzedzony już o wszystkiem — jakże się miewa chory?
— Nie mówi i nie porusza się, sądzę jednak, że jeszcze słyszy. Niech mi ksiądz proboszcz wybaczy łaskawie, żem go trudził o tak późnej godzinie.
— Mniejsza o to, bylebym nie spóźnił się.
— Proszę wejść — rzekł Rinaldo. — Ty zaś, przyjacielu — zwrócił się do wieśniaka, wciskając mu w rękę złoty pieniądz — bądź łaskaw zająć się moim koniem. Widziałem niedaleko stąd jakąś opuszczoną szopę; będzie mu tam dobrze. Trzeba go tylko rozkiełznać i napoić.
— Zrobi się wszystko jak najlepiej-oświadczył wieśniak, olśniony hojnością nieznajomego.
I odszedł, pozostawiając księdza sam na sam ze zbójem.
Proboszcz bez żadnej obawy wstąpił do chaty.
Przy niepewnem światełku lampy widać było nieruchome ciało cygana, spoczywające na posłaniu z liści.
Czarne, gęste włosy zasłaniały mu górną połowę twarzy; reszta niknęła pod naciągnionym wysoko płaszczem. Widoczne były tylko ręce, leżące na wierzchu i gotowe do pochwycenia ofiary.
W ciemnicy tej ksiądz Jakób zaledwie rozróżniał przedmioty.
Rinaldo wskazał mu łoże.
— Oto ten nieszczęśliwy, księże dobrodzieju.
Jakób Szablisty ukląkł i pochylił się nad leżącym, zapytując ilnym głosem:
Czy słyszysz mnie, mój bracie?
W tejże chwili, z błyskawiczną szybkością, cygan cygan pochwycił księdza za gardło, a Rinaldo rzucił się nań ztyłu.
Zbój, korzystając z zupełnej bezwładności napadniętego, zarzucił nań sznur mocny w rodzaju lasso, i podczas gdy Ben Joel ściskał mu gardło jakby żelazne mi kleszczami, skrępował silnie ręce i nogi proboszcza.
Gwałtowne miotania się, wywołane chęcią obrony, wstrząsały co kilka chwil tymi trzema ludźmi, jakby w jeden silny węzeł splątanymi, cygan jednak nie puszczał ofiary, a Rinaldo w związywaniu jej nie ustawał.
Ruchy skrępowanego stawały się coraz słabsze i wolniejsze; gałki oczów, krwią nabiegłe, zdawały się wychodzić mu z głowy, a krtań, zbyt długo uciskana, przestała już chwytać i przepuszczać powietrze.
Wówczas też dopiero Rinaldo zakneblował mu silnie usta.
Walka nie trwała dłużej nad minutę.
Ksiądz ulegl.
Ben Joel i Rinaldo rzucili go na łoże. Już go się wcale obawiać nie potrzebowali.
— Teraz zajmijmy się tamtym — rozkazał Rinaldo.
Wyszli obaj. Wieśniak powracał właśnie do chaty.
Z tym mieli znacznie mniej kłopotu. Był o zresztą starzec, bronić się niezdolny. Rinaldo, nic nie mówiąc, zarzucił mu swój płaszcz na głowę, przewrócił go na ziemię i wcisnął mu w usta knebel; jednocześnie Ben Joel związał mu ręce i nogi.
Zaniesiono następnie starca do szopy i położono na słomie tuż przy koniu Rinalda.
—Nie potrzebujesz niczego obawiać się— szepnął mu ten ostatni do ucha, odchodząc. — Śpij sobie spokojnie do jutra.
Pozostawił w szopie wierzchowca, który w tej chwili byłby mu tylko zawadą, i rzekł do Ben Joela:
— Pole oczyszczone. A teraz — żywo do plebanii!
Najgłębszy spokój panował dokoła Saint — Sernin.W samej wiosce wszystko również spoczywało w śnie i milczeniu. W żadnem oknie światło nie płonęło, a że i na chmurnem niebie nie świeciły ani gwiazdy, ani księżyc, trzeba więc było dobrze znać miejscowość, aby nie zbłądzić wśród ciemności.
Ben Joel służył towarzyszowi swemu za przewodnika.
Dostali się obaj nie bez trudności na plac przed kościołkiem, nie spotkawszy żywej duszy na drodze. Kilkadziesiąt kroków zaledwie dzieliło ich od plebanii.
Przed wykonaniem zamachu, który w ich przekonaniu miał już być ostatnim i wieńczącym całe dzieło, zbóje odbyli małą naradę.
Dwiema drogami mogli byli dosłać się do mieszkania księdza: przez drzwi i przez okno.
Drzwi były krzepkie, z podwójnych desek dębowych i prawdopodobnie stawiłyby silny opór. Mogli byli w ostateczności zapukać do tych drzwi, poczem otworzyłaby je gospodyni, z którą łatwoby im przyszło załatwić się.
Ale krzyki służącej zbudziłyby sąsiadów i sprowadziły im na kark całą ludność wioski.
Pozostawało okno.
To okno Ben Joel znał dobrze. Tędy właśnie owego ranka wyszedł, a właściwie został wyrzucony z gościny u proboszcza.
Przystęp do okna nie był trudny. Co więcej, wejście niem przedstawiało tę ważną korzyść, że wprowadzało ono odrazu do sypialni księdza.
— A więc oknem! — postanowił Rinaldo, gdy mu towarzysz okoliczności te przełożył.
— Potrzebne światło!— zauważył cygan.
— Już o tem pomyślałem.
— Masz latarkę?
— Nie, lecz mam krzesiwo; z chaty zaś wieśniaka wziąłem trochę pakuł, Wystarczy nam to, zanim odszukamy lampę.
— A więc dalej! Ja wejdę pierwszy.
Podsunęli się pod sam mur plebanii.
Rinaldo oddał wówczas Ben Joelowi też samą przysługę, jakiej niedawno w tem miejscu zażądała Marota od Castillana. Nadstawił plecy, po których tamten wspiął się do okna.
Cygan, trzymając się muru, stanął w zagłębieniu framugi i całą siłą nacisnął ramę okna, która nacisku nie wytrzymała, gdyż osłabiło już ją niedawne pchnięcie — potężnego księżowskiego ramienia.
Okno otworzyło się na całą szerokość.
W tejże chwili dał się słyszeć w pokoju ruch jakiś, którego cygan, zajęty swą robotą, nie zauważył.
— Dalej — hop! — zawołał przyciszonym głosem,wyciągając rękę do Rinalda.
Ben Joel był bardzo silny i sługa Lembrata bez obawy sile jego zaufał. Pochwycił jego rękę i, szarpnięty silnie wgórę, wsparł się stopami o mur. Następnie cygan wciągnął go obiema rękami do pokoju.
— Do roboty! — rzekł Rinaldo, gdy tylko poczuł grunt stały pod stopami.
Podczas dy Ben Joel błądził po sypialni, szukając poomacku lampy, Rinaldo zatlił przy pomocy krzesiwa pakuły.
Po chwili znaleźli i zapalili lampę, a gdy tylko płomień jej zabłysnął, rozejrzeli się instynktownie dokoła siebie.
Firanki nad łóżkiem były zasunięte i lekki podmuch — zapewne wiatru, wpadającego przez otwarte okno — zdawał się nieznacznie je poruszać.
Ben Joel wskazał towarzyszowi palcem szafę dębową.
— Tam? — zapytał Rinaldo.
— Tak.
Ben Joel wziął lampę i skierował się w stronę łóżka, Rinaldo postępował zaraz za nim.
Nagle obaj stanęli w miejscu, skamieniali z przerażenia.
Firanki poruszyły się żywiej i widoczne było, że już tym razem nie od wiatru.
Jednocześnie w głębi pokoju dał się słyszeć suchy trzask — trzask odwodzonego kurka od pistoletu.
Rinaldo stanął, zatrzymując Ben Joela, i wyciągnął do połowy z pochwy sztylet.
Z ręką na głowicy sztyletu zatopił w łóżku wzrok przenikliwy — wzrok strzelca, badającego oczyma krzak, w którym domyśla się ukrytej zwierzyny.
Ale w pokoju zapanowała napowrót cisza głęboka.
I jak myśliwy, omylony w przewidywaniach, Rinaldo szepnął pogardliwie:
— Nic tam niema.
W chwili, gdy zabierał się iść dalej, firanki przy łóżku rozsunęły się gwałtownie i wychyliła się z pomiędzy nich postać groźna.
— I cóż, panowie? — przemówiła ta postać — decydujcie się! Już od kwadransa obserwuję was, chcąc dowiedzieć się o celu waszych miłych odwiedzin!
Przy tych słowach zeskoczył z łóżka Cyrano, zupełnie ubrany, ze szpadą w jednej ręce, z pistoletem w drugiej i postąpił śmiało ku zbójcom.
Nie mogąc wymówić ani jednego słowa groźby lub tłumaczenia, takim strachem śmiertelnym przejęło ich to zjawisko, cofnęli się w przeciwny koniec pokoju.
— Jakóbie! Jakóbie! — zakrzyknął na cały głos Cyrano.
Rinaldo i Ben Joel odzyskali w jednej chwili krew zimną.
— Nie wzywaj pan daremnie księdza proboszcza — odezwał się szydersko cygan — zajęty jest w tej chwili gdzie indziej.
— A! — zawołał jednocześnie sługa hrabiego Rolanda — bardzo nam przyjemnie spotkać tu pana, panie Cyrano.
I wydobywszy nieznacznie pistolet, zmierzył prosto w poetę i wystrzelił.
Długa krwawa kresa wystąpiła na policzku Cyrana.
Śmierć zajrzała mu w same oczy.
Rzucił się w stronę okna, aby przeciąć łotrom odwrót, a jednocześnie, nie celując prawie, nacisnął cyngiel pistoletu.
Straszny krzyk wściekłości, przytłumiony w tejze chwili głuchym jękiem, odpowiedział na huk jego wystrzału.
Jednocześnie rozległ się łoskot padającego na podłogę ciała.
Zanim Cyrano mógł rozpoznać, który to z wrogów poległ od jego kuli, lampa została zrzucona na ziemię i— zagasła.
Szlachcic przybrał postawę obronną i czekał.
W mroku nic się nie poruszało i najlżejszy głos me wychodził znikąd — prócz słabych westchnień, wydawanych przez ranionego.
— Poddaj się! — zawołał rozkazująco poeta.
Szmer oddalających się szybko kroków był odpowiedzią na to pytanie.
Kroki te zmierzały w stronę drzwi.
Cyrano uderzył kilkakrotnie z całej siły nogą w podłogę.
Głos jakiś odpowiedział mu zdołu, a w chwilę później drzwi otworzyły się i stanął w progu Castillan z lampą w ręce.
— Długo budzić cię trzeba! — rzekł z gniewem poeta.
Sulpicjusz nie miał czasu odpowiedzieć.
Ben Joel rzucił się na niego z podniesionym nożem, torując sobie przejście.
Castillan w braku broni przytknął mu do samej twarzy płonącą lampę.
Olśniony i oparzony cygan rzucił się wtył i wprost upadł w ramiona Cyrana, który ścisnął go krzepko, przywołując Castillana do pomocy.
Sulpicjusz postawił lampę na stole i zabrał się również do Ben Joela, który w mgnieniu oka został rozbrojony i związany, i nie mógł już niczem przeciwnikom swym zagrażać.
Wówczas dopiero Cyrano zajął się Rinaldem. Leżał on z twarzą zwróconą do ziemi; na podłodze przy nim połyskiwała kałuża krwi.
— Nie żyje! — rzekł poeta. — To byłaby szkoda. Zmusilibyśmy go do mówienia.
Raniony głucho zajęczał.
Cyrano uniósł go i rozpiął mu kaftan na piersiach.
Rinaldo ugodzony został w lewą stronę piersi.
— Zgubiony! — szepnął do siebie poeta, który znał się na ranach, — Próbujmy jednak przywrócić go do przytomności.
Złożono umierającego na łóżku; poczem Cyrano przypomniał sobie księdza i zaniepokoił się o niego.
— Gdzie Jakób? — zapytał.— Czyżby piekielny hałas, który tu czyniliśmy, nie był w stanie go przebudzić?
Castillan pobiegł do małej izdebki, gdzie proboszcz udał się na spoczynek, odstępując swego łóżka przyjacielowi.
Wiemy już, że nie mógł znaleźć w niej nikogo.
Cyrano w jednej chwili zrozumiał, czy też domyślił się, co się stało.
Pochwycił drugi pistolet, nabił go i, przystąpiwszy do Ben Joela, który leżał związany na podłodze, rzekł zimno:
— Gdzie ksiądz? Jeżeli nie odpowiesz, zanim zmówię „Ojcze nasz“, daję słowo szlachcica, łeb ci roztrzaskam!
Ben Joel znajdował się w położeniu, w którem trudno odmawiać. Wzrok Cyrana wyraźniej jeszcze, niż jego słowa, upewniał go, że ta pogróżka nie jest czczą.
Wyznał zatem wszystko.
Gospodyni i Marota, które prawie od samego początku tej sceny znajdowały się w sąsiednim pokoju, otrzymały natychmiast polecenie, aby razem z Castillanem pośpieszyły na pomoc księdzu Jakóbowi.
Cyrano pozostał sam na straży więźnia i ranionego, uważając za obowiązek zaopiekowania się tym ostatnim.
W tem miejscu wyjaśnić należy zagadkę nie spodziewanego powrotu Sawinjusza.
Wtrącony w Tuluzie do więzienia, mógł był tam siedzieć bardzo długo z przyczyny nadzwyczajnej opieszałości ówczesnej procedury sądowej,gdyby nie to, że pierwszy akt tej tragikomedii rozegrał się przed oczyma hrabiego de Colignac.
Ten ostatni, zaraz za powrotem do zamku, nie omieszkał zasięgnąć u wójta wiadomości o przebiegu całej sprawy.
Sławetny Cadignan, dumny ze swej zdobyczy, opowiedział z przechwałkami o wszystkiem, nie wyłączając ucieczki z pod klucza.
Ostatni szczegół uspokoił hrabiego, który w ciągu trzech dni nie kłopotał się o przyjaciela, wiedząc, że po odzyskaniu wolności łatwo da sobie radę...
Ale czwartego dnia rano przybył do zamku wójt i z nadzwyczajną radością, której nie starał się nawet pokrywać, oświadczył:
— A widzi wielmożny pan, że miałem słuszność, przestrzegając wielmożnego pana przed tamtym gościem. To jest wielki przestępca, wielmożny panie! Dowiodą tego wielmożnemu panu sędziowie z Tuluzy!
— Co pleciesz, mości wójcie! Cyrano potrafił zadrwić z was i dziś już nie dosięgnie go wasza głupota.
— Nieprawda! Drapnął z Colignac, ale go przyłapali w Tuluzie, gdzie siedzi za kratą i czeka na spalenie.
— Niech diabli spalą ciebie razem z twymi przyjaciółmi! — zaklął nieżartem już rozgniewany hrabia.
I nie zwlekając, zaraz po wyproszeniu za drzwi wójta, kazał zaprzęgać i pośpieszył do Tuluzy.
Stosunki miał tam wielkie, dzięki czemu w ciągu dwóch dni potrafił naprawić, co nabroił głupi wójt, i uzyskał uwolnienie Sawinjnsza.
Doznane przeciwności w najwyższym stopniu rozdrażniły tego ostatniego, który cierpiał najbardziej z tej przyczyny, że tyle czasu traci nadaremnie.
Hrabia dobrze nabił kiesę, którą tuluzańscy przedstawiciele sprawiedliwie do dna wypróżnili, podarował przyjacielowi jednego ze swych najlepszych koni i wyprawił go do Saint-Sernin.
Marota spotkała Cyrana na drodze, nietrudno zaś jej przyszło poznać go z portretu, jaki nakreślił jej Castillan.
Zresztą, z wrodzoną sobie śmiałością, zapytała go o nazwisko, a okazawszy kartkę Sulpicjusza, łatwo skłoniła do pośpiesznej jazdy. Poeta i cyganka przybyli jeszcze tego samego dnia wieczorem do Saint-Sernin. Ich to właśnie spostrzegli, ale nie poznali, Ben Joel i Rinaldo, gdy kończyli ucztować w przydrożnej oberży.
W tej chwili Ben Joel leżał skrępowany i bezwładny, Rinaldo zaś dogorywał: Cyrano przeto miał prawo nazywać się panem położenia.
Nie zapomniał on jednak, że walka niezakończona jeszcze i że Manuel przebywa w więzieniu, a Roland triumfuje.
Teraz już nie lękał się zapasów. Alboż nie miał w rękach pisma hrabiego de Lembrat, tej najstraszniejszej broni przeciwko hrabiemu Rolandowi?
. | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . |
Była pierwsza po północy, gdy Castillan powrócił, prowadząc z sobą księdza Jakóba.
Proboszcz był niezmiernie zawstydzony swą porażką; pozwolił, aby dwaj nędznicy wywiedli go w pole, jak dziecko.
Cyrano pocieszał go, jak mógł i oznajmił mu wreszcie, że licha komedia, której padł ofiarą, zmieniła się w rzeczywistość.
Przed kilku godzinami wzywano księdza do umierającego, który okazał się naprawdę zdrowym i silnym; teraz będzie świadkiem chwil rzeczywiście ostatnich jednego z autorów owej zasadzki.
Ben Joela zamknięto w małej, pozbawionej okien piwniczce, gdzie miał czekać cierpliwie zmiłowania Bergeraca; trzej zaś przyjaciele, to jest: Sawinjusz, Jakób i Castillan skupili się przy łożu, na którem spoczywał Rinaldo.
Już od kilku chwil służący odzyskał przytomność i przerażone jego oczy błądziły dokoła, przenosząc się z jednego na drugiego z obecnych. Niewątpliwie umysł jego, zmieszany zbliżającą się śmiercią, nie pozwalał mu zdawać sobie dokładnej sprawy z tego, co miał przed sobą.
Zdawało mu się może, iż marzy, i brał za wytwór sennej wyobraźni rzeczywiste istoty, które stały przed nim i przemawiały do niego.
Cyrano hypnotyzował go bystrym, utkwionym weń wzrokiem, ale pod siłą tego wzroku umierający odzyskał chwilowo świadomość obecności.
Źrenice jego zabłysły, brwi ściągnęły się, zdradzając wysiłek myśli, z piersi wydarło się głębokie, przeciągłe westchnienie.
Cierpiał, a razem z cierpieniem powróciła mu przytomność.
— Panie Cyrano! — odezwał się głosem tak słabym, że w uszach słuchaczów brzmiał jak szmer niewyraźny.
Sawinjusz przystąpił i, kładąc dłoń swą na jego ręce, jakby dla przekonania go, że ma do czynienia z człowiekiem żyjącym, nie z cieniem, przemówił uroczyście:
— Stoisz w obliczu śmierci, Rinaldo. Pojednaj się z Bogiem. Pozostawi ci on, spodziewam się, dość czasu, abyś mógł naprawić wyrządzone innym krzywdy.
Teraz przyszła kolej na księdza Jakóba, który przystąpił do umierającego, spełniając obowiązek kapłański.
Castillan i Sawinjusz usunęli się chwilowo na stronę i kapłan mógł wysłuchać spowiedzi Rinalda.
W tej strasznej i wzniosłej chwili, gdy nędznik czuł że ma ziemię opuścić i że czeka nań groźna otchłań wieczności, duch jego ugią się pod ciężarem spóźnionych wyrzutów sumienia.
Usta jego, przywykłe. do bluźnierstwa, szeptały instynktownie słowa modlitwy i wpatrywał się wzrokiem winowajcy, który oczekuje od sędziów wolności lub potępienia.
Gdy Rinaldo dał już odpowiedź na wszystkie pytania spowiednika, gdy usta księdza odmówiły nad nim ostatnią modlitwę i udzieliły ostatniego błogosławieństwa, Castillan i Sawinjusz przywołani zostali zpowrotem do pokoju.
— Człowiek ten — oświadczył im kapłan — umiera skruszony, żałujący za grzechy i rozgrzeszony. Co chcecie, aby dla was jeszcze uczynił?
— Czy jesteś w stanie pisać? — zapytał Sawinjusz umierającego.
Rinaldo uczynił głową znak przeczący.
— A podpisać się potrafisz? — zadał poeta nowe pytanie.
— W takim razie spiszemy przy tobie twój testament, twą wolę ostatnią.
Rinaldo roześmiał się gorzko.
— Chyba moje wyznanie — szepnął.
— Tak, wyznanie. Zanim staniesz przed potężnym sądem Boga, pozostawisz w naszych rękach świadectwo, stwierdzające występne knowania, których hrabia de Lembrat był twórcą, a ty wykonawcą; poświadczysz istnienie dowodów, okazujących niewinność Manuela, tych dowodów, które hrabia zniszczył, czy też ukrył, i odejdziesz z tego świata z sumieniem czystem, z duszą z brudów ziemskich omytą, z przeświadczeniem że pozostawiasz nam środek naprawienia krzywd i niesprawiedliwośc, do których spełnienia pośrednio się przyczyniłeś.
Rinaldo zebrał siły, aby dopełnić żądanego aktu.
Opowiedział jak najwierniej wszystko, co zaszło od chwili, gdy w pałacu hrabiego de Lembrat zamieszkał Manuel; odsłonił wszystkie podstępy i wyjawił wszystkie tajemnice swego pana.
W miarę jak mówił, Cyrano wyznania jego spisywał.
Gdy skończył, poeta odczytał raz jeszcze głośno ten akt i podsunął papier Rinaldowi, który u spodu położył drżącą ręką swój podpis.
— Przyprowadź Ben Joela — rzekł Cyrano do swego sekretarza.
Castillan wyszedł i powrócił po chwili, popychając przed sobą związanego cygana.
— Czytaj to — rozkazał Sawinjusz, podsuwając mu pod oczy wyznanie Rinalda.
— Przeczytam wszystko, czego jasny pan ode mnie zażąda — wyjąkał pokornie zbój, z tą uległością dobroduszną, którą objawiał zawsze, ile razy znalazł się w rękach silniejszego.
I przeczytał.
— Teraz podpisz.
— Podpiszę wszystko, co jasny pan rozkaże — powtórzył tym samym, co poprzednio, tonem.
— Masz — rzekł wówczas Cyrano do księdza Jakóba — zachowaj to pismo. Przyda się nam ono w odpowiedniej chwili.
Proboszcz, który wykonywał ze ślepą ufnością wszystkie zlecenia przyjaciela, wziął podany sobie akt, złożył go i, nic nie mówiąc, wsunął do kieszeni w sutannie.
— Jasny panie!-zwrócił się Ben Joe! do Cyrana-co jasny pan zamierza zrobić ze mną?
— Posłać cię na szubienicę!
Nędznik począł drzeć i nogi ugięły się pod nim. Jakby zamierzał rzucić się do stóp szlachcica.
— Podły tchórzu!— wykrzyknął Cyrano z najwyższą wzgardą. — Tak bardzo zatem lękasz się o swą skórę? Uspokój się; możesz ją jeszcze ocalić.
— W jaki sposób?-zapytał prędko cygan, czepiając się rozpaczliwie słabego promyka nadziei.
— Oddając mi swą księgę rodzinną.
— Dam ją jasnemu panu — zapewnił cygan.
— Dobrze. Jest ona w Paryżu, nieprawda?
— Tak, jasny panie.
— Udamy się tam zatem jutro, w twojem zaszczytnem towarzystwie, Castillanie, odprowadź tego człowieka.
Potem, zbliżając się do księdza, który czuwał przy Rinaldzie, zapytał:
— Czy masz jaką nadzieję?
— Mam nadzieję, że Bóg mu przebaczył — odrzekł kapłan głosem poważnym.
Sawinjusz spojrzał na Rinalda. Leżał nieruchomo z głową na piersi opadłą, Nie żył już.
Pochowano go nazajutrz na małym miejskim cmentarzyku, nieopodal od pięknego folwarku, którego właścicielem zostać się spodziewał.
Ben Joel, któremu było bardzo niewygodnie w ciemnej i ciasnej piwniczce, rozmyślał w czasie swej samotności o ostatnich przeciwnościach losu i próbował tworzyć nowe plany.
Nigdy jeszcze nie dokuczało mu w tym stopniu, co teraz, pragnienie zemsty. Nawet chciwość ustępowała w jego duszy przed nienawiścią, jaką żywił do Cyrana.
— Kochany Jakóbie — rzekł Cyrano do proboszcza, uprzedzając go o swym bliskim odjeździe zapraszam cię na ślub Ludwika de Lembrat z paną Gilbertą de Faventines, a co więcej, proszę cię, aby z twoich rąk otrzymali oni błogosławieństwo na drogę życia. Urządź zatem w ten sposób swoje interesa, abyś mógł za dwa tygodnie udać się do Paryża. Zkolei ja tobie ofiaruję gościnność u siebie.
Ksiądz Szablisty trochę się wymawiał; ale wkońcu przyjął zaproszenie, i Cyrano odjechał, zadowolony z tego obrotu sprawy.
Ben Joel został przywiązany do wierzchowca Rinalda. Straż nad nim powierzono Castillanowi, i mała karawana skierowała ku Paryżowi.
Nie zapomnijmy dodać, że w orszaku znajdowała się również Marota.
Zwróciła się ona do Cyrana z prośbą, aby pozwolił jej towarzyszyć sobie, i poeta, któremu podobała się jej pustacka wesołość i który cenił ją za oddaną wspólnej sprawie przysługę, z chęcią na to przystał.
Ben Joel, dostrzegłszy w chwili odjazdu Marotę, cisnął jej jedno z tych wściekłych spojrzeń, które wyrażają więcej niż długie przemowy.
Tancerka poprzestała na wzruszeniu ramionami, oraz na przesłaniu Castillanowi spojrzenia i uśmiechu, które sekretarzowi poety kazały ostatecznie zapomnieć o wstydzącej roli, jaką odegrał w Romorantin.
Cyrano odzyskał w zupełności swój świetny humor.Postanowił obrócić drogę na Colignac. Nie przedłużało to jej zbytecznie, jadąc zaś tamtędy, mógł był poeta podziękować czulej i swobodniej przyjacielowi swemu za wyświadczoną sobie przysługę, oraz pokłonić się raz jeszcze sławetnemu Cadignanowi, swemu najserdeczniejszemu — wrogowi.
Pomiędzy podróżnymi jeden tylko był ponury i zamyślony: Ben Joe!.
Jegomość ten myślał o jednem tylko, a mianowicie, w jaki sposób wywinąć koziołka i porzucić bez pożegnania tę wesołą kompanię.
Dla dokuczenia Cyranowi najlepiej było w jego przekonaniu poszukać raz jeszcze sojuszu z Rolandem.
Liczył na to, że mimo wszystko, to jest mimo zupełnej porażki, jakiej doznali wysłańcy jego w Saint—Sernin, znajdzie tego ostatniego w usposobieniu życzliwem dla siebie.
Hrabiemu niezbędna była taka zatracona dusza, a po śmierci Rinalda cygan mógł śmiało ubiegać się o to stanowisko.
— Duża jeszcze przestrzeń dzieliła Cyrana od więzienia, w którem zamknięty był Manuel.
Można było przy odpowiedniej zręczności i umiejętnem korzystaniu z czasu popsuć szyki poecie i za porażkę zapłacić mu porażką.
Ben Joel powtarzał sobie to wszystko, unoszony w niewygodnem położeniu przez konia, przyczepionego do wierzchowca Castillana; do spełnienia zaś tych zamysłów trzeba mu było przedewszystkiem odzyskać — wolność, To ostatnie zaimowało go najbardziej.
Widząc, że Cyrano zamierza przejeżdżać przez Colignac, odkładał na tę chwilę swą ryzykowną próbę; tymczasem zaś starał się pozyskać zaufanie jak największą pokorą i uległością.
Castillan, zupełnie co do niego spokojny, a przytem zajęty Marotą, zaczął spuszczać o trochę z oka i niewolę jego czynić mniej surową, z czego wynikło, że gdy orszak wjeżdżał do Colignac, sekretarz poety i zbójca, czyli więzień i jego strażnik,wyglądali z pozoru na dwóch dobrych towarzyszów, podróżujących razem w jak najlepszej zgodzie.
W zamku bawiło wesołe towarzystwo, zaproszone przez hrabiego na wielkie łowy. Cyrano trafił dobrze; został też przyjęty po królewsku.
W osadzie o niczem nie mówiono, jak tylko o przybyciu „czarownika“. Wszyscy miejscowi głowacze zgromadzili się w oberży Landriota, a sławetny Cadignan, obawiając się zemsty Cyrana, zaryglował i zabarykadował drzwi swego domu, oraz przygotował zapas pożywienia w piwnicy na wypadek, gdyby mu przyszło wytrzymywać oblężenie.
Wszystkie te obawy były bezzasadne; Cyrano miał w głowie zupełnie co innego, niż wywieranie na kimkolwiek zemsty.
Sawinjusz przejechał przez osadę i wyminął jej więzienie z taką miną, jakby nie pamiętał zgoła o wypadkach, które go tu przed kilku dniami spotkały.
Gdy panowie rozgościli się w komnatach hrabiowskich, Ben Joel oddany został pod nadzór służby zamkowej, której Cyrano zagroził stryczkiem, jeśli więźniowi ujść pozwoli.
Castillan, uwolniony od ciężkich obowiązków dozorcy, korzystał obficie z gościnności hrabiego.
Zasiadł razem z innymi przy stole biesiadnym, mając przy sobie Marotę, która zdobyła sobie łaski dostojnych panów niezwykłą urodą i której świetny humor ożywiał całe towarzystwo.
Cyrano, podobnie jak hrabia de Colignac, nie żywił żadnych przesądów względem tej rasy koczującej, do której należała tancerka. Byle kobieta była piękną, obaj oni nie żądali od niej legitymacyj szlacheckich.
Ben Joela zamknięto w małej komórce, skąd chcąc wydostać się, musiałby przechodzić przez kuchnię pełną służby. Bez krat zatem i drzwi okutych, dobrze był strzeżony.
Ponieważ nie było, zamiarem Cyrana zamorzyć więźnia swego głodem, posłano Ben Joelowi obfitą wieczerzę. Razem z cyganem zasiedli do niej i służący. którym zlecono straż nad nim.
Gdy pojawiły się wety i gdy wino rozgrzało głowy, podniecając wesołość całej kompanii, Ben Joel postanowił zaskarbić sobie łaski u nowych towarzyszów.
Na różny sposób brał się do tego. Pokazywał służącym sztuki z kubkami, opowiadał im wesołe dykteryjki, wymyślał gry przeróżne, słowem, zabawiał ich wyśmienicie.
Ludzie ci dawno już w ten sposób nie ucztowali.
Życie w tym starym, gęstemi borami otoczonym zamku było nadzwyczaj jednostajne, rozrywka przeto każda nabierała tam podwójnej wartości.
To też służba hrabiego oddała się zabawie całą duszą, a burgrabi a, który był jej wyrocznią, oświadczył poważnie, że „pan Ben Joel“ nie może być złym człowiekiem, za jakiego uważają go, skoro potrafi porządną kompanię uczciwie zabawić i rozweselić.
— To prawda — odrzekł na tę uwagę cygan, przybierając minę uciemiężonej niewinności — nie wiem, dalibóg, dlaczego pan de Bergerac tak mi nie dowierza? Towarzyszę mu w drodze do Paryża, gdzie mam mu oddać pewną małą przysługę, i z powodu, ześmy się tam kiedyś z sobą trochę posprzeczali, obawia się, że go mogę porzucić!
— Jestem pewny, że to panu nawet przez głowę nie przejdzie — oświadczył burgrabia.
— Rozumie się. Byłbym zresztą skończonym głupcem, gdybym chciał uciekać. Dano mi dobrego konia, nakarmiono pyszną wieczerzą, i to, wszystko za darmo. Gdyby mi nawet podobna niedorzeczność, jak porzucenie pana.de Cyrano, do głowy przyszła, poczekałbym ze spełnieniem jej do Paryża. Nie głupim zrobić to wcześniej. Za dużo kosztowałaby mnie ta zabawka!
— Ma zupełną słuszność — zadecydował burgrabia, zwracając się do obecnych.
— Możecie zatem panowie być jak najspokojniejsi — dodał cygan z dobrodusznym uśmiechem, wodząc po zgromadzeniu wzrokiem życzliwym— mojej przyczyny z pewnością wisieć nie będziecie.
Zabawa przeciągnęła się do późnej godziny.
— Basta! — odezwał się wreszcie burgrabia. — Pan de Bergerac ma bardzo rano wyruszyć w dalszą drogę. Każda przyjemność musi mieć swój koniec, Trzeba iść spać.
— Czy ja tu pozostanę? — spytał skromnie cygan.
— Nie; nie jesteśmy przecie, do licha, barbarzyńcami. Będziesz pan nocował przy mnie, w małym pokoiku, obok mojej sypialni; jestem zaś przekonany, że zachowasz się rozsądnie i nie zechcesz wypłatać mi figla, wynosząc się kryjomo.
— Przysięgam na honor! — oświadczył z godnością niezmierną Ben Joel, którego nic nie kosztowały tego rodzaju zaklęcia.
— Chodź pan zatem.
Cygan udał się ze swym przewodnikiem do jednej z oficyn zamkowych, gdzie burgrabia zajmował mieszkanie z trzech izb złożone.
Pierwsza izba była rodzajem przedsionka, z którego prowadziły drzwi do przestronnego pokoju,
ten ostatni zaś łączył się bezpośrednio z gabinetem, o którym właśnie mówił uprzejmy gospodarz.
W gabinecie tym burgrabia rozesłał materac i rzekł uprzejmie do gościa:
— Zdaje mi się, że nie będzie tu panu najgorzej. Życzę dobrej nocy i przyjemnych marzeń.
Po tych słowach wyszedł i Ben Joel usłyszał lekkie zakręcenie klucza w zamku.
Był więc zamknięty. Zaufanie, jakie potrafi zbudzić W umyśle burgrabiego, nie przekraczało jednak pewnej granicy.
Zamiast wyciągnąć strudzone członki na
wygodnym materacu, Ben Joe! usiadł na zydlu i czekał.
Niezadługo donośne chrapanie, rozlegające się w obocznej izbie, upewniło go, że burgrabia twardo zasnął.
Wówczas wstał i zbliżył się do drzwi z lampą, przy której świetle obejrzał dokładnie zamek.
Wielką radością napełniło go odkrycie, że zamek przybity był z tej właśnie strony.
Na śruby, przytrzymujące go, napuścił trochę oliwy z lampy, aby ułatwić sobie delikatną operację, do której się zabierał, następnie, z niesłychaną ostrożnością i zadziwiającą lekkością ręki przystąpił do dzieła.
Sztylet z krótkiem i mocnem ostrzem posłużył mu za dłuto.
Chrapanie rozlegało się coraz głośniej, co było bardzo na rękę cyganowi.
Cztery śruby zostały niebawem wykręcone.
Ben Joel zbliżył lampę do klucza. Klucz był wyjęty.
Odetchnął. Ten drobny szczegół, o którym w pierwszej chwili nie pomyślał, zakłopotał go nieżartem, mógł był bowiem całe dzieło, tak pięknie zapowiadające się popsuć, przeszkadzając w odjęciu zamku.
Po chwili żelazny mechanizm uwolniony od przytrzymujących go śrub, znajdował się już w rękach cygana, który złożył go ostrożnie na podłodze,
Cygan był, wolny — mógł był przynajmniej. opuścić swobodnie swą celę. Zanim pchnął drzwi. raz jeszcze przyłożył do nich ucho, nasłuchując. Żaden jednak głos podejrzany nie dochodził z zewnątrz, prócz potężnych chrapań, do których już przywyknął.
Ben Joel nacisnął ostrożnie drzwi, które wykręciły się lekko na zawiasach, przebiegł na palcach przez pokój następny i znalazł się przy drugich drzwiach, wiodących do przedsionka.
Te ostatnie zamknięte były poprostu na klamkę. Klucz tkwił z przeciwnej strony.
Baczny na wszystko cygan, zaraz po wyjściu, zakręcił klucz i na dwa spusty zamknął burgrabiego w jego własnem mieszkaniu.
Ale wykraść się z celi, to jeszcze nie wszystko. Trzeba było nadto wykraść się z zamku.
Mury zamkowe były wysokie; otaczał je zaś głęboki rów, napełniony wodą. Na tyłach zamku rozciągał się ogród, w takiż sam sposób broniony. W tę stronę skierował się Ben Joel, licząc, że tędy łatwiej wymknąć się potrafi.
Noc była bardzo widna i światło księżyca pozwalało rozpoznawać przedmioty, tak prawie, jak przy pełnym blasku dnia.
Skradając się ostrożnie w cieniu, rzucanym przez rozłożyste drzewa, cygan dostał się na sam koniec ogrodu.
Widać stąd było w oddaleniu białe ściany domów wiejskich, oraz połyskującą, nakształt srebrnej wstęgi, rzeczułkę.
Ben Joel, rozglądając się pilnie dokoła, zauważył w jednem miejscu szluzę, biegnącą w kierunku prostopadłym do muru, a zatem przecinającą fosę przez całą szerokość.
Gdyby udało mu się postawić stopę na pierwszym kamieniu tej szluzy, potrafiłby, z wrodzoną sobie kocią zwinnością, przedostać się suchą nogą na brzeg przeciwny.
Rzeczą najważniejszą było: dostać się za ów pierwszy kamień.Mur był zupełnie gładki, pozbawiony wszelkich szczerb i wszelkich wyskoków. Nie rosło też przy tym murze żadne drzewo, którego gałęzie mogłyby posłużyć wdrapującemu się za oparcie.
Ben Joel zmierzył oczyma przestrzeń, dzielącą go od szluzy. Wynosiła ona co najmniej dwadzieścia pięć stóp, cygan zaś zanadto dbał o całość swych kości, aby chciał się narazić na skok tak niebezpieczny.
Cofnął się w głębię ogrodu. Niecierpliwość i niepokój dokuczać mu zaczęły, Jął znów rozmyślać, szukać i — znalazł, co mu było potrzebne.
W kącie ogrodu, pod samym murem, potknął się o leżące na ziemi drzewo jodłowe, które musiało być świeżo ścięte, gdyż kora była jeszcze zupełnie świeża. Drzewo to było przepiłowane w całej długości na grube żerdzie.
Cygan zmierzył długość żerdzi. Liczyła ona około piętnastu stóp, a więc o jakieś dziesięć stóp mniej, niż cyganowi było potrzeba.
— Do djabła! — zaklął — widzę, że mi będzie trudniej wydostać się stąd, niż sądziłem.
Wziął jednak z sobą znalezioną żerdź i wyciągnął ją na środek ulicy.
Następnie przywlókł drugą takąż samą żerdź i próbował przymocować ją do tamtej. Ale nie miał rzeczy najkonieczniejszych do tego: sznura i gwoździ.
Na szczęście, znalazł trochę dość mocnego łyka. Przyłożywszy żerdzie do siebie i wzmocniwszy je dębowemi gałęziami, zabrał się do związywania ich owem łykiem, próbując co chwila wytrzymałości spoidła.
Praca nad tem zabrała mu około dwóch godzin czasu.
Gdy ją skończył nareszcie, odpoczął przez chwilę, następnie podniósł obie żerdzie, wsparł je o mur i raz jeszcze mocy ich spróbował.
Zadowolony z próby, zaciągnął ten rodzaj drabiny aż do miejsca, w którem znajdowała się szluza. Tam przesunął ją na drugą stronę muru, tak, że dolny jej koniec dosięgnął błotnistej fosy, zanurzając się na jakieś dwie, czy trzy stopy. Koniec górny zaledwie cokolwiek ponad mur wystawał.
Ben Joel wyrwał kamień z muru i w powstałej stąd szczerbie osadził końce żerdzi, aby zapobiec chwianiu się swego przyrządu w chwili, gdy będzie wdół po nim schodził.
Zabezpieczywszy się w ten sposób, dostał się jednym skokiem na szczyt muru, chwycił się obiema rękami swej drabiny i ześliznął się po niej do fosy, gdzie stanął zaraz na szluzie.
Szluza była zbudowana z belek dębowych sześciocalowej grubości.
Cygan, który dla ocalenia życia podjąłby się przejść nawet po ostrzu szpady, puścił się odważnie tą drogą wąziutką, z rozstawionemi, jak akrobata, ramionami, i dostał się bez szwanku na brzeg przeciwny.
Tym razem czuł się już zupełnie bezpiecznym.
Nie miał wprawdzie ani szeląga w kieszeni, to wszakże najmniejszego nie sprawiało mu kłopotu.
Ben Joel pewny był, że przy swej odwadze i zabiegliwości łatwo zdobędzie wszystko, co mu było potrzebne, aby dostać się prędko do Paryża.
Tymczasem zaczęło świtać, i goście hrabiego de Colignac przebudzili się.
Sawinjusz wyskoczył pierwszy z łóżka, zastukał do drzwi Castillana i zawołał:
— Wstawaj, śpiochu! Ubierz się i idź po cygana. Jedziemy!
Sekretarz poety miał bardzo niewyraźne pojęcie o tem, gdzie znajduje się więzień i jak się dostać do niego.
Jął wypytywać służbę, która wskazała mu mieszkanie burgrabiego.
Udawszy się tam, usłyszał dobywające się z głębi przekleństwa.
— A zdrajca! łotr! szubienicznik! — wykrzykiwał służący hrabiego. — Oczarował mnie z pewnością, psiawiara!
— Proszę otworzyć! — zawołał Castillan.
— A jakże mam otworzyć, skoro sam jestem zamknięty, To pan raczej wypuść mnie na wolność!
Sulpiciusz otworzył drzwi z klucza. Ukazał się w nich wściekły od gniewu burgrabia.
— Więzień? — spytał młodzieniec.
— Uciekł, panie, zniknął! ziemia się pod nim rozstąpiła! Ach, dola moja nieszczęsna! Zgubiony już jestem bez ratunku!
Straszny był gniew Cyrana, gdy mu o ucieczce cygana doniesiono.
Cała służba zamkowa dosiadła koni i popędziła na wszystkie strony, upatrując zbiega.
Cygan, zamiast pędzić naoślep przed siebie, jakby to zrobił na jego miejscu każdy nowicjusz, oddalił się zaledwie o jakieś dwie lub trzy wiorsty od zamku i ukrył się w trzcinie, nieopodal od drogi.
W godzinę później widział z kryjówki swej całą przebiegającą mimo niego kawalkadę, na czele której galopowali: Sawinjusz i hrabia Colignac. Towarzyszyła też im Marota.
— Wybornie — rzekł do siebie Ben Joel. — Odrazu trop zgubili. Mogą sobie teraz pędzić na koniec świata, jeśli im się podoba.
Jakkolwiek dręczony głodem i przejęty nawskroś wilgocią, nie prędko odważył się wyjść z kryjówki.
Nareszcie, około południa, pogoń zjawiła się zpowrotem i pocwałowała do zamku. Nie powrócili jednak wszyscy; Ben Joel dojrzał tylko hrabiego i jego służbę.
— Otóż pościg skończony — rzekł cygan. — Jedni zmęczyli się i wracają odpoczywać; drudzy pojechali prosto do Paryża. Mogę już wyjść bez obawy.
Otrząsnął zmoczoną odzież i szybkim krokiem puścił się wślad za Sawinjuszem i jego towarzyszami.
Nie było wszakże jego zamiarem odbywać tej drogi pieszo.
Obiecywał sobie, że niebawem nastręczy mu się sposobność zdobycia dobrego konia, oraz tak potrzebnych w drodze pieniędzy.
Nad wieczorem, wyszedłszy z jakiejś chaty podróżnej, gdzie wyżebrał kieliszek wina i kawałek chleba, bez których nie byłby już w stanie iść dalej, spotkał na drodze handlarza koni, który prowadził sześć przepysznych rumaków.
— Otóż mam, czego mi trzeba — rzekł do siebie.
— Hej! przyjacielu! — krzyknął na handlarza.
— Czego chcesz? — zapytał tamten, zatrzymując się.
— Czy można, bez urazy waszej, dowiedzieć się, dokąd jedziecie?
— Niema w tem żadnej tajemnicy. Jadę, kochanku, prosto do Paryża.
— Do Paryża? A to wybornie się składa.
— Dlaczego?
— Chcecie wziąć mnie za towarzysza?
— Ech! — rzekł filuternie handlarz — czemużby nie! Droga jest przecie dla wszystkich.
— Droga jest dla wszystkich, to prawda; ale konie są tymczasem tylko dla was. Ładne sztuki, na honor?
— To się wie! Przeznaczone do królewskiej stajni, paniczu.
— Zanim jego królewska mość lub który z dworskich dostojników zaszczycą ich grzbiet swą osobą, czy ubliżyłoby im, gdyby poniosły takiego, jak ja, biedaka?
— Idziesz do Paryża?
— Miałem jut honor oznajmić wam to. Co ważniejsze, upadam ze znużenia i nie mam w kieszeni ani jednej pobielanej blaszki. Mógłbym być użyteczny wam w drodze, gdybyście chcieli....
— I owszem. Mój stajenny zachorował i jeżeli zgodzisz się zastąpić jego miejsce, dostaniesz po przybyciu do Paryża kilka pistolów.
Ben Joelowi nie trzeba było tego powtarzać.
Dosiadł natychmiast jednego z koni idących luzem, i handlarz poznał odrazu ze sposobu, w jaki cygan obchodził się z koniem, że powierzył swą własność w dobre ręce.
W taki to sposób brat Zilli dostał się do Paryża, pozwalając o pół dnia tylko wyprzedzić się Cyranowi.
Gdy próba z otruciem nie powiodła się hrabiemu Rolandowi, udał się on do starosty.
Czcigodny Jan de Lamothe był nadzwyczaj zajęty.
Śledztwo w sprawie Manuela znacznie posunęło się naprzód i skrupulatny urzędnik, chcąc zdać sobie dokładną sprawę z najdrobniejszych szczegółów, postanowił sprawdzić osobiście, jeden po drugim, wszystkie akta procesu.
Na widok wchodzącego Rolanda podniósł się i postąpił kilka kroków, aby się z nim przywitać.
— Panie de Lamothe — rzekł hrabia, — wybacz mi łaskawie, że cię odrywam od ważnych zajęć, lecz...
— Lecz — przerwał starosta, uprzedzając myśli gościa — jesteś pan niecierpliwy dowiedzie się o obecnym stanie naszej sprawy.
— Nieinaczej. Zaciekawia mnie niezmiernie ten proces, nie dlatego, bym pożądał zemsty lub jakiegokolwiek osobistego zadowolenia, lecz że pragnę dojść, jakie pobudki kierowały w rzeczywistości tymi, co ten niecny podstęp wymyślili.
— Gdybyśmy chcieli wierzyć temu, co mówi oskarżony, nie było tu żadnego podejścia.
— Wciąż zatem zaprzecza? — wykrzyknął Roland z doskonale udanem zdziwieniem.
— Jest niesłychanie zacięty w swym uporze. Badałem go przed chwilą właśnie.
— I cóż?
— Utrzymywał najpoważniej w świecie, że nazwisko i tytuł, które przybrał, należą mu się z prawa, i że pan hrabia wie o tem lepiej, niż ktokolwiek inny!
— Ja!
— Tak, panie hrabio. Twierdzi on nawet rzecz niesłychaną doprawdy, a jednak prawdziwa — że sędziom przedstawi dowód...materialny dowód słuszności swych zeznań.
— Dowód... materialny? — powtórzył Roland niespokojnie. Cóż takiego ma on na myśli?
— Nie wiem. Odmówił bliższych wyjaśnień.
— A pan starosta nie domyśla się o co idzie?
— Nie, nie domyślam się. Jedna tylko rzecz mnie uderzyła. Podczas poprzednich przesłuchiwań Manuel był smutny, przygnębiony nawet. Na zadawane sobie pytania odpowiadał z widocznym wysiłkiem, świadczącym o upadku ducha, Dziś stanął przede mną, jakby całkowicie przetworzony. Przyczynia mi to wiele kłopotu.
— Czy nie rozporządzasz pan środkami, które pozwalają sięgnąć aż do samego dna jego sumienia? Zręczny to człowiek; odgrywa zapewne komedię czelności.
— Niema takiej komedji, którą by można odegrać przed groźnemi narzędziami, jakiemi posługuje się prawo.
— Sądzisz pan zatem, że przemówi?...
— Tak, za kilka dni. Wspomniałeś pan o środkach, które przyśpieszają wahające się postanowienie. Najlepszym z tych środków i ostatecznym, gdyż używam go jedynie w wypadkach tak wyjątkowego uporu, jak ten właśnie, o którym mówimy — jest...
— Jest?...
— Tortura...
— Prawda — rzekł zimno hrabia — zapomniałem o tem.
Niezmierna radość napełniła serce Rolanda.
Otrzymał rzecz, której żądał, nie będąc zmuszonym prosić o nią wyraźnie. Wiedział on, że najodważniejsi nawet, gdy się ich weźmie na męki; mają chwilę słabości, liczył więc, że ból fizyczny wyciśnie z ust Manuela wyznanie, które zgubi go ostatecznie.
—Panie hrabio — odezwał się nagle starosta — czy nie posyłałeś kogo do Manuela?
— Posyłałem służącego, aby mu zaniósł trochę pożywienia. Mimo — wszystko, ten Manuel obchodzi mnie, i chciałem mu choć w ten sposób osłodzić pobyt w więzieniu — odparł bezczelnie Roland.
— Doprawdy, panie hrabio, jesteś zanadto dobry. Tego rodzaju nędznik nie zasługuje na żadne współczucie.
— Czy to on wspominał panu o tem?— spytał Roland zaniepokojony.
—Nie! Dowiedziałem się, o tem od dozorcy.
Hrabia uspokoił się.
— Poleciłem służącemu — dodał — aby nie wymieniał osoby, która prowjanty posyła. Manuel, jak się zdaje, domyślił się czegoś, bo już nazajutrz nie chciał przyjąć posłańca.
— Tak — szepnął starosta w zamyśleniu — i z pewnych słów oskarżonego wnioskuję, że owa szczególna nadzieja,która go ożywia w tej chwili, pozostaje w związku z temi właśnie odwiedzinami.
I znów niepokój opanował hrabiego. Pocieszył się jednak myślą, że jego stosunek do więźnia i ta wyższość, jaką posiadał występując pierwszy z o skarżeniem,popieranem, jak dotąd, przez fakty, czyniły go z tej strony nietykalnym.
Pożegnał starostę, o nic już więcej nie dopytując, i udał się do margrabiego de Faventines.
Od czasu uwięzienia Manuela Gilberta znosić musiała bez oporu narzuconą sobie wolę swego ojca.
Znikąd nie przybywały dowody, uniewinniające Manuela, poczynała już zatem wątpić, czy sprawa ta zakończy się pomyślnie dla niego i dla niej.
Po raz drugi strącono ją ze szczytu marzeń...
Manuel okazał się rzeczywistym cyganem; pannie szlacheckiego rodu nie wolno było o nim myśleć.
Ale czyż mogła rozkazywać swemu sercu, które niezwalczoną mocą ciągnęło ją do młodzieńca? czy mogła rozkazać myślom swym. bezustannie osobą jego zajętym, aby w innym pobiegły kierunku?
Nie! G11berta kochała; nie była w stanie oprzeć się temu uczuciu, i — nie mogła uwierzyć w zarzucaną Manuelowi niegodziwość.
W ciągu tych kilku dni niezapomnianych, w których los pozwolił młodzieńcowi zbliżyć się do niej i rozmawiać z nią, jak z równą sobie, potrafiła ocenić właściwie delikatność jego uczuć i wartość jego rozumu.
Tracąc swe stanowisko w świecie, nie stracił on jednak uroku w oczach panny de Faventines.
Wolny — czarował ją; uwięziony — olśniewał, otaczała go bowiem aureola niezasłużonego męczeństwa.
W braku dowodów materialnych, stwierdlzających niewinność ukochanego, wystarczało Gi bercie — przeczucie. Gotowa byłaby w ostateczności przyjąć jego ciemne pochodzenie, ale na charakter nieszlachetny nigdyby nie przystała. Uparcie też powtarzała sobie, że jest on raczej ofiarą, niźli w inowaicą.
Czuła tę prawdę i w głębi duszy była o niej przeświadczona; na nieszczęście, nie mogła jej udowodnić faktami!
Nikogo też nie dziwi, że, mimo zupełnego przeświadczenia o swej bezsilności i o nieuchronnej prawie zgubie Manuela, powzięła ostateczne i niezłomne postanowienie względem swego małżeństwa z Rolandem.
Postanowiła nie zaślubiać hrabiego.
Niezależnie od tego z najwyższą obojętnością zezwalała na całą krzątaninę przygotowawczą, na cały ten gwar powszedni a często i trywialny, który poprzedza tego rodzaju uroczystości rodzinne, wiedziała bowiem zgóry, że to wszystko na niczem się skończy.
Powziąwszy niecofniony zamiar zerwania, za wszelką cenę, nienawistnego sobie związku, pozwalała Rolandowi odwiedzać się, słuchała cierpliwie i z zimną uprzejmością jego czułych wyznań, a następnie, niczem wymaganiom światowej uprzejmości nie ubliżywszy, zamykała się w swym pokoju, oddając się smutnym, choć i słodkim zarazem rozmyślaniom.
Ale jednocześnie prawy jej charakter nie pozwalał jej ukrywać rzeczywistych myśli i uczuć.
Ile razy margrabia mówił jej o przyszłem małżeństwie, odpowiadała poprostu:
— Nie zostanę nigdy żoną pana Rolanda de Lembrat.
Ojca przyprawiała zpoczątku ta odpowiedź o gniew wielki. Następnie zaczął zwolna oswajać się z nią i poczytywać niechęć córki za pewien rodzaj panieńskiego kaprysu, który w ostatniej chwili sam przez się ustąpi.
Roland przybył do pałacu Faventines w takiem usposobieniu, że Gilberta odgadła natychmiast, iż walka będzie nieuniknioną.
Hrabia,zamiast narzeczonej,zastał w bawialni tylko jej rodziców.
Uwikłany w przeróżne sprawy, które sam wywołał, ale których ostatecznego wyniku nie mógł być jeszcze pewnym, chciał przynajmniej zapewnić sobie posiadanie Gilberty.
Kochał on pannę de Faventines z namiętnością, której przeszkody dodawały coraz większej mocy.
Pragnął ją posiąść, nawet wbrew jej woli, i wbrew wszystkiemu na świecie, a żar krwi młodej nie pozwalał mu zastanowić się nad stanem duszy Gilberty.
Gdy tylko znalazł się w obecności margrabiego i jego małżonki, zaraz po wyrażeniu ubolewania z powodu nieobecności panny przystąpił śmiało do rzeczy.
— Mości margrabio-rzekł,-jakkolwiek szczerze żałuję, że nie dano mi pozdrowić panny Gilberty, szczęśliwy jestem znajdując sposobność wyjawienia państwu swych nadziei i swych pragnień. Oddawna już posiadam dane mi przez was słowo. Kiedy pozwolicie mi zażądać jego spełnienia?
— Kochany hrabio — odrzekł stary margrabia— wiesz, że jestem zupełnie ci oddany. Jeśli nie oznaczyłem dotąd jeszcze dnia ślubu, to przyczyną tego były jedynie, jedynie wypadki, które wstrząsnęły silnie umysłem naszej córki, i nas w równym stopniu przeraziły, wpływając na opóźnienie tego, co-możesz mi zawierzyć — jest celem najgorętszych naszych pragnień.
— Sądzę, że wspomnienie przykrego wypadku, o którym mówisz, panie margrabio, powinno już było zatrzeć się w pańskiej pamięci i nie stać na przeszkodzie memu szczęściu.
— Nigdym wypadku tego nie uważał za przeszkodę. Przestrach i żal, jakierni napełniło nas w pierwszej chwili uwięzienie pańskiego brata...wybacz pan! tego Manuela chciałem powiedzieć, już z umysłów naszych ustąpiły. Rozmówmy się zatem, jeśli życzysz sobie tego, o tym związku, którym dom nasz zaszczycasz.
— Ale powiedz nam, panie hrabio — przerwał sobie nagle margrabia-czy, nie wiesz, co się dzieje z Cyranem.
— Nic nie wiem o Cyranie.
— Jesteś wszakże z nim w stosunkach przyjacielskich.
— Niezupełnie. Cokolwiek bądź, niepokoi mnie jego postępowanie-dodał z dziwnym uśmiechem.Nie wiem, gdzie się znajduje, wiem jednak, że wyjechał z Paryża.
— Na długo?
— Bergerac lubi przygody i ubiega się za niemi, sam też pewnie nie umiałby przepowiedzieć zgóry ani wyniku, ani końca swej podróży.
— Zajmował się on bardzo pańskim...tym Manuelem-potknął się po raz drugi margrabia, z trudnością widocznie zapominający o miłej znajomości, zawartej z wicehrabią Ludwikiem de Lembrat.
Tak jest; bardzo.
— Czemuż go tak nagle porzucił?
— Cyrano ma dużo miłości własnej. Nie chce przyznać się do tego, że był chrzestnym ojcem oszusta, i być może, osądził za rzecz najlepszą czekać w ukryciu, aż go sądy uwolnią na zawsze od nieprzynoszącego mu zaszczytu pupila.
— Jest najpewniej tak, jak pan hrabia utrzymujesz.
— Zapomnijmy o Bergeracu, panie de Faventines, i jak sam tego pragnąłeś, pomówmy o mojem małżeństwie. Długo nad tem rozprawiać nie potrzebujemy. W tej chwili pozostaje nam już tylko oznaczyć dokładnie termin.
— Zapytam Gilberty.
— O! pannom nigdy się nie śpieszy. Trzeba w ich imieniu powziąć postanowienie, przeciw któremu nigdy one prawie nie zakładają opozycji. Za dwa tygodnie, jeśli pozwolisz, panie margrabio, mogę zostać pańskim zięciem.
Margrabia zwrócił pytający wzrok na żonę, która, zagłębiona w pracowitem wyszywaniu kwiatów kolorowemi jedwabiami, zdawała się obcą tej całej rozmowie. Nie dojrzawszy w wyrazie jej twarzy zaprzeczenia, odrzekł:
— Zgoda, kochany hrabio; za dwa tygodnie.
Przy tych słowach podał rękę Rolandowi, który ją energicznie uścisnął.
Do uścisku dołączyłby też zapewne kilka oświadczeń wdzięczności, lecz w tej chwili weszła Gilberta.
Ostatnie wzruszenia i troski odbiły się wyraźnie na twarzy panny de Faventines. Pobladła i zeszczuplała, a oczy jej nabrały niezwykłego i niepokojącego blasku.
W spojrzeniu jej, które nadaremnie usiłowała ukryć pod długiemi rzęsami, widniało silne wewnętrzne podniecenie i coś w rodzaju groźby — czego jednak, ani ojciec, ani matka, codziennie z nią obcujący, dotąd nie zauważyli.
Roland dostrzegł tę szczególną przemianę w twarzy narzeczonej. Ale wydała mu się teraz jeszcze piękniejszą, i goręcej, niż kiedykolwiek, pożądał przyśpieszenia terminu, w którym skarb ten na własność posiądzie.
Gilberta podeszła automatycznym krokiem do środka salonu, i na pozdrowienie hrabiego odpowiedziała sztywnym ukłonem, przyczem czoło jej nie straciło na jedną chwilę swego marmurowego chłodu.
— Pani była cierpiąca? — ośmielił się zapytać Roland.
Narzeczona spojrzała nań zimnym wzrokiem.
— Nie, panie hrabio — odrzekła. — Skąd to zapytanie?
— Zdało mi się... mówiono mi...— jąkał Roland, zmieszany tym wzrokiem szczególnym, w którym nie było nic więcej, prócz obojętności — może nawet nienawiści.
— Otoczenie moje zanadto się mną niepokoi — mówiła Gilberta tym samym zimnym i śmiałym głosem.— Ale cokolwiek panu mówiono, możesz być spokojny, Nie byłam cierpiącą i nie jestem nią.
Przeszła mimo narzeczonego i usiadła przy matce.
Roland przeciągnął odwiedziny swe aż do nocy, nie usłyszał jednak od Gilberty ani jednego słowa więcej, prócz tych, które, wyrzekła przy wejściu do salonu. Margrabina, równie jak córka milcząca, przyglądała mu się z pod oka.
Z pozoru Gilberta wydawała się zupełnie spokojną; pomagała pilnie matce w wyszywaniu kwiatów i słuchała rozmowy Rolanda z margrabią, nie objawiając wszakże niczem, aby ją ona choć cokolwiek obchodziła.
Ta rozmowa, obracająca się przez czas długi dokoła zwykłych światowych ogólników, zeszła nareszcie na przedmiot, o którym obaj chętnieby zapomnieli, a który mimowoli pociągał ich ku sobie.
Rozmawiali o Manuelu..
Gilberta dowiedziała się w ten sposób, że starosta tego samego dnia właśnie badał ponownie jej ukochanego, i że nie przestawał on stać silnie przy swoiem.
Takie zachowanie się więźnia, które oburzało margrabiego, odpowiadało najzupełniej pojęciu, jakie wytworzyła sobie Gilberta o charakterze Manuela.
Była dumną swej miłości i wybiegała myślą ku owym strasznym podziemiom, w których zamknięto wszystkie jej nadzieje i marzenia dziewicze.
Po odejściu hrabiego, pan de Faventines zbliżył się do córki i rzekł:
— Moje dziecię, dużo mówiliśmy dziś o tobie z hrabią de Lembrat. Prosił on mnie o udzielenie stanowczej odpowiedzi w sprawie ślubu i musiałem prośbę jego spełnić.
— Dokończ, ojcze — odezwała się Gilberta, widząc, że margrabia zatrzymał się, jakby czekając jakiejś uwagi, a przynajmniej zapytania.
— Zostało postanowione — ciągnął margrabia że twój ślub odbędzie się za dwa tygodnie.
— Czy to termin stanowczy i czy to twoja, ojcze, niezłomna wola?
— Alboż nie mówiłem ci już o tem?
— A ja, mój ojcze, alboż nie mówiłam ci, że nie zostanę nigdy żoną pana de Lembrat?
— To kaprys, do którego nigdy wiary nie przywiązywałem. Małżeństwo to jest konieczne, Gilberto. Ze związku tego spływa honor na naszą rodzinę.Pozwól mi dodać, że podług mego mniemania, przyniesie on i tobie szczęście, i nie sprawiaj mi boleści odmową, która postawiłaby mnie w położeniu bez wyjścia.
— Czy to twe ostatnie słowo, ojcze?
— Ostatnie — odrzekł margrabia, brwi ściągając.
— Niech cię Bóg ma w swej opiece, mój ojcze! — Zakończyła Gilberta, skłaniając się przed starcem.
Następnie, ucałowawszy matkę, odeszła do swego pokoju, — odprawiła Paketę, która czekała, aby ją rozebrać, i otworzyła okno, chcąc odetchnąć chłodnem powietrzem nocy.
Wprost niej wykreślały się na niebie czarne sylwety domów, stojących na wybrzeżu. O kilka kroków od niej, prawie pod samem oknem, o które się wsparła, toczyły się w mroku, z szeptem melancholijnym, głębokie fale Sekwany.
— Nie! nie w ten sposób! To zbyt straszne! — szepnęło dziewczę, odchodząc od okna.
Stanęła na środku pokoju głęboko zamyślona, i nagle, prawie mimowoli, imię Zilli znalazło się na jej ustach.
Oczy jej silniejszym jeszcze zapłonęły blaskiem.Znalazła widocznie czego szukała.
Gdy minął pierwszy, najsilniejszy napad choroby, który Zilię zmógł i na ziemię powalił, znalazła ona w młodości swej i w energicznej, zahartowane; naturze siłę odporną, oraz skuteczny lek, którego sztuka lekarska — w tej epoce bardzo zresztą niedojrzała — nie była w stanie wymyśleć.
Nie mogła jeszcze wychodzić z mieszkania, zaledwie miała siłę przejść się niekiedy po swej komnatce, wróciły jej już wszakże władze umysłowe.
Odzyskała zatraconą czasowo pamięć przebytych zdarzeń i myślała z boleścią głęboką, że tyle już czasu upłynęło od chwili, gdy wykonała niepomyślną prośbę dostania się do więźnia i ocalenia go od śmierci.
Spytała o brata. Ben Joel dotąd jeszcze nie powrócił. Wobec tego, nie mając sposobów bezpośredniego zbadania przyczyn jego nieobecności, zamilkła, unikając rozmyślnie zbyt natarczywych wypytywań. Wolała też nic zgoła nie wiedzieć o losie ukochanego człowieka.
— Manuel nie żyje...
To zdanie dźwięczało — jej nieustannie w uszach i drżała na myśl, że któregokolwiek dnia wymówi je głośno odźwierna, jedyna istota, która odwiedzała ją w tej samotni.
Z nadzwyczajną też niecierpliwością wyglądała chwili, gdy będzie mogła wyjść na świat
Przyszła jej kiedyś myśl, aby wysłać odźwierną do Chatelet i dać jej zlecenie do Johanna; wiedząc jednak, jak jeśt niezręczna i przez ciągłe obcowanie z włóczęgami zdziczała — odstąpiła od tego zamiaru.
Niebawem jednak zdarzenie, którego przewidzieć nie mogła, pozwoliło jej dowiedzieć się o losie Manuela.
Na drugi dzień po tem, gdy Gilberta uległa pozornie woli swego ojca, Zilla, smutna i samotna, rozmyślała o bracie i Manuelu — o bracie, który nie zasługiwał wprawdzie ani na przywiązanie jej, ani na troskliwość, lecz mógł był stanowić wielką pomoc w tej sprawie; o Manuelu, którego skryta nadzieja pozwalała jej widzieć jeszcze żyjącego i bliskiego uwolnienia.
Zilla, jak wszystkie kobiety zakochane, była przesądna. Wychowała się zresztą w otoczeniu, które dokonywało wielu praktyk zabobonnych. Przeczytała dużo ksiąg magicznych, i horoskopy, stawiane w nich, niejednokrotnie — za sprawą zwykłego przypadku — sprawdzały się.
Tego wieczora umysł jej bardziej niż kiedykolwiek skłaniał się do rzeczy nadprzyrodzonych. Rozmyślając też o przeznaczeniu Manuela i swem własnem, rzekła do siebie:
— Ach! któż uchyli zasłonę, skrywającą przyszłość.Jeśli ta sztuka wróżbiarska, której mnie uczono, nie jest zbiorem kłamstwa i fałszów, mogłabym przy jej pomocy zbadać dręczącą mnie tajemnicę.
Podniosła się z trudnością, wydostała z ukrycia i postawiła na stole dużą czarę kryształową, którą napełniła wodą.
Następnie odsunęła lampę, ustawiła przed czarą srebrne zwierciadło, a przed zwierciadłem zapaliła knot,napuszczony siarką.
Niebieskawy płomyk siarki,odbity w zwierciadle, zabarwił natychmiast wodę w kryształowem naczyniu.
Zilla z natężoną uwagą jęła badać tę grę świateł.
Nagle knot zaskwierczał i zagasł.
Wróżka zadrżała.
— Ach! — szepnęła w przerażeniu — krew, krew i ciemności. Życie jakiejś istoty ludzkiej ma zgasnąć, jak płomień odbity przez to zwierciadło, zaświeciwszy przedtem żywym, jak on, blaskiem.
Któż to ma umrzeć: Manuel, czy — ja?
W tej chwili lekko zapukano i drzwi zaraz się otworzyły. W półmroku, zapełniającym komnatę, Zilla dojrzała zamaskowaną kobietę. Za tą kobietą, w postawie pełnej uszanowania, stał człowiek jakiś, widocznie zaufany służący.
Przed przywitaniem Zilli nieznajoma zwróciła się do towarzysza i rzekła:
— Pilnuj drzwi, kochany Wilhelmie. Dopóki będę tu bawiła, nikt wejść nie może.
Wilhelm wyszedł i obie kobiety zostały same.
— Pani jesteś Zilla? — spytała nieznajoma.
— Tak. Czego pani żąda ode mnie?
— Powiem to zaraz. Przysięgnij mi jednak, wpierw, że w najgłębszej tajemnicy zachowasz moje odwiedziny.
— Jakąż mam potrzebę przysięgania? Nie znam pani.
— To nic. Cokolwiek tu zajdzie, musi pozostać między nami.
— A więc dobrze, Przysięgam, że pani nie zdradzę.
Zamaskowana kobieta zauważyła wówczas dopiero, że Zilla jest bardzo blada i że z trudnością trzyma się na nogach.
— Pani jesteś słaba! — rzekła ze współczuciem.— Proszę cię spocznij.
Zilla osunęła się na łóżko i wsparła się o poduszki w pozycji siedzącej; nieznajoma stała w miejscu.
— Zillo — przemówiła po krótkiej chwili milczenia — zajmujesz się przepowiadaniem przyszłości z linii rąk; niekiedy także śpiewasz z towarzyszami na placach publicznych?
— Ci, co mówili pani o mnie, znają mnie.
Nieznajoma zdawała się przez chwilę namyślać: potem podjęła:
— Ale to nie wszystko jeszcze, nieprawda? Posiadasz także inne umiejętności.
— Nie. Nic więcej nie umiem, Co znaczy to pytanie?
— Nie chcesz mnie zrozumieć. Czy mam tłumaczyć się wyraźniej? Rasa, do której należysz, posiada tajemnice praktyk wszechmocnych, strasznych zaklęć, innym ludziom nieznanych. Czyż i ty sama nie odziedziczyłaś po ojcach jednej z tych tajemnic, stanowiących o czyjemś życiu lub śmierci?
Zilla starała się wyczytać myśl nieznajomej w oczach, resztę bowiem twarzy skrywała przed nią maska.
— A! — rzekła — chodzi pani zapewne o napój miłosny?
— Nie! — zaprzeczyła tamta, potrząsając głową nie cierpliwie.
— W takim razie...
Teraz zkolei zawahała się Zilla.
— Obawiasz się zgadnąć, czy też być zrozumiana? — spytała maski.
Pochyliła się i szepnęła coś wróżce do ucha.
— Trucizny! — wykrzyknęła cyganka. — Przyszłaś pani do mnie po truciznę?
— Ciszej...Nie wymawiaj tego słowa, jeśli cię przeraża.
— Nie słowo przeraża mnie, ale rzecz sama! Nie chcę przyjmować udziału w zbrodni.
— Alboż wspomniałam ci, Zillo, o zbrodni?rzekła wyniosłym tonem nieznajoma.
— I bez tego mogłam się była domyśleć.
— Uspokój się — rzekła tamta z goryczą w głosie. — Jeżeli kto ma umrzeć od tej trucizny, to tylko ja sama.
— Pani chcesz umrzeć? pani? tak młoda, tak bogata, tak kochana niezawodnie!
— Co cię to obchodzi. Nie po współczucie tu przyszłam. Musi nadejść-wkrótce już może-dzień taki, że śmierć będzie jedyną dla mnie ucieczką. Nad tą śmiercią muszę mieć władzę. Czarna toń Sekwany pod memi oknami zanadto mnie przeraża; drżę również przed ostrzem stali, przenikającej do samego serca. Potrzebna mi trucizna, która daje sen spokojny i uśmierca odrazu, jak piorun.
Zilla zerwała się na nogi.
— W słowach i w myślach pani panuje zamęt.
Proszę pokazać mi rękę.
Nieznajoma spełniła polecenie.
— A! — rzekła cyganka, przyjrzawszy się, tej białej, delikatnej, wypieszczonej rączce, która bez obawy do niej się wyciągnęła — te linie,... tak, znam te linje! Miłość!... zawód!... walka!....Zwycięstwo lub śmierć!
— Przypominam sobie — zakończyła, cofając się z krzykiem — pani jesteś Gilberta de Faventines!
— Kto ci o tem powiedział? — szepnęła nieznajoma wzruszonym głosem.
— Zdejmij pani swą maskę. Zbyteczna jest teraz. Znaki twych przeznaczeń czytałam raz już na tej dłoni...tam, u ojca pani. Po nich panią poznaję.
Instynkt nie zawiódł cyganki.Była to w istocie Gilberta.
Córka margrabiego zdjęła maskę. Twarz jej miała wyraz energii i silnego postanowienia.
— A więc — rzekła — skoro poznałaś mnie, Zillo, udziel mi tego, o co proszę, gdyż i tobie zapewne wiadomy powód, dlaczego chcę umrzeć.
Ciemny płomień zatlił się w oczach cyganki wolnym głosem spytała;
—I pani zatem kochasz go bardzo?
—O kim mówisz?
— O Manuelu! O tym Manuelu, którego kochałam i którego pani odebrałaś mi poto, aby go zgubić.
— Nieszczęście!
Obie kobiety badały się przez chwilę wzrokiem.W zachowaniu się każdej z nich widniała podejrzliwość. Na usta Gilberty, oświeconej nagle wyznaniem cyganki, cisnęły się słowa nienawiści i pogardy; Zilla czuła otwierające się w sercu wszystkie rany, które zadała jej miłość i zazdrość.
Cyganka, silniejsza duchem od Gilberty, przytłumiła prędko ogień swych źrenic i z innego punktu na wszystko spojrzawszy, pośpieszyła z zapytaniem:
— Więc Manuel żyje?
— Żyje — potwierdziła Gilberta. — Czyż nie wiedziałaś o tem?
Niewymownem szczęściem rozpromieniła się twarz cyganki.
W pierwszej chwili, znalazłszy się w obliczu swej pięknej rywalki, myślała jedynie o swej nieszczęsnej miłości, nie badając nawet, czy nie jest już ona w tej chwili przedmiotu czci swej pozbawioną.
Ale teraz to ostatnie pytanie usunęło wszystko na stronę.
Uspokojona przez wyraźną odpowiedź panny de Faventines, wróżka uległa ponownie podszeptom swej niespokojnej natury.
— Pani kochasz go! — powtórzyła.
— Gdybym nie kochała, czyż byłabym tu w tej chwili? — oświadczyła otwarcie. — Nacóż mam osłaniać serce swe tajemnicą, gdym się już całkowicie w ręce twe oddała! Ojciec mój żąda, abym poślubiła hrabiego de Lembrat. Nienawidzę tego człowieka i pogardzam nim. Jeśli zechcą upierać się przy tem małżeństwie, spokojnie poczekam na godzinę stanowczą, gdyż zanim ręka moja dotknie ręki hrabiego, zanim kapłan wygłosi błogosławieństwo — będę już trupem.
— Trwasz więc pani silnie w swem postanowieniu?
— Silniej, niż kiedykolwiek!
— I wciąż liczysz na mnie, że ci w niem do pomogę?
— Czemużby nie! — odrzekła Gilberta szczególnym głosem.
Skryta myśl, przebijająca się w tych dwóch prostych słowach, nie uszła uwagi Zilli.
Panna de Faventines, nie mogąc myśleć o przekupieniu cyganki pieniędzmi, zdawała się mówić do niej spojrzeniem, ruchem, dźwiękiem głosu:
— Nienawidzisz mnie, gdyż ci zabrałam miłość Manuela. Jeśli Manuel odzyska kiedyś wolność, nie do ciebie zwróci się, lecz do mnie. Daj mi więc broń, której od ciebie żądam. Z chwilą mojej śmierci nikt już nie zdoła wydrzeć ci tego, dla którego ja się poświęcam.
Słowa te, z których ani jedno nie zjawiło się na ustach Gilberty, dźwięczały wyraźnie w uszach i w sercu Zilli.
Zły duch powtarzał jej te słowa nieustannie, i czuła, że sumienie zaczęło słabnąć nieznacznie pod ich naciskiem.
Widziała miłość swą, odnoszącą zwycięstwo nad miłością Gilberty, widziała zapadające w przepaść wszystkie przeszkody, które dzieliły ją od Manuela.
Jedna kropla trucizny wystarczała, aby widzenie to stało się rzeczywistością, a ta trucizna była w jej rękach, w jej mocy.
Podczas gdy stała w milczeniu, pogrążona w myślach, walcząc z szatańskiemi pokusami, Gilberta położyła dłoń swą na jej ręce.
To nieme zapytanie wyrwało cygankę z zadumy.
Ostatni skrupuł ustąpił z jej duszy: demon zazdrości owładnął nią niepodzielnie.
Zwróciła się do Gilberty i głosem lodowatym rzekła:
— Masz pani słuszność.
Następnie, otworzywszy stojącą w pobliżu szkatułkę, wydobyła stamtąd naszyjnik bursztynowy i podała go jej, mówiąc:
— Proszę. Ten naszyjnik należy do pani.
— Nie rozumiem... — szepnęła Gilberta, wahając się, czy go przyjąć.
— To są kulki bursztynowe — objaśniła cyganka.— Ta oto, która wisi tuż przy srebrnym amulecie, niczem z pozoru nie różni się od innych, tymczasem..
— Daj! rozumiem już! — wykrzyknęła Gilberta w gwałtownem podnieceniu. — Ta ostatnia kulka jest zatruta.
— Da się ona rozpuścić w wodzie, nie pozostawiając żadnego śladu, i sprowadzi śmierć szybką, bez cierpień i bez konania.
— Dziękuję ci, Zillo. Zrozumiałaś mnie. Jeśli umrę, nic sobie nie wyrzucaj. Oskarżaj jedynie przeznaczenie. I jeśli Manuel wróci do ciebie, bądź szczęśliwą. Wspomnij mu niekiedy o mnie. O zmarłą nie będziesz przecie zazdrosna.
Te słowa, wymówione głosem łagodnym i lekko drżącym, w szczególny sposób oddziałały na Zillę. Z oczu jej spadła nagle zasłona.
Pojęła w jednej chwili całą ohydę zamierzonego czynu: zawstydziła się i przelękła samej siebie, i rzucając się do Gilberty, zawołała:
— Byłam szalona i niegodziwa! Oddaj mi pani ten naszyjnik! oddaj!
— Nie, Zillo! Oddać ci go, znaczyłoby nietylko wyrzec się lękliwie raz pbwziętego postanowienia, ale nadto skazać siebie samą na śmierć powolną, a więc boleśniejszą. Dowidzenia, Zillo, Odchodzę z ufnością w Bogu.
—Nie! pani nie odejdziesz!
Cyganka, jakkolwiek słaba i wycieńczona sceną która wzmogła jej gorączkę, znalazła w sobie dość siły, aby stawić opór wychodzącej.
Osunęła się do nóg Gilberty i, obejmując je rękoma, za wołała:
— Jesteś pani lepsza i godniejsza miłości odemnie! Tracąc Manuela, postanowiłaś umrzeć. Ja, w tem samem położeniu, myślałam tylko o zemście.
Przebacz mi i — żyj!
— Podnieś się, Zillo, i daj mi rękę. Wspólna boleść uczyniła nas siostrami, lecz nie spodziewaj się, że mnie przemożesz. Z rąk twych otrzymałam wielki skarb, bo — spokój; za żadną cenę skarbu tego ci nie oddam.
— Na kiedy naznaczony ślub pani? — spytała nagle Zilla.
— Za dwa tygodnie.
— Czy pan de Cyrano w Paryżu?
— Zdaje się, że wyjechał. Ale naco te pytania?
— Pytam, bo mam wiele błędów do odpokutowania, bo sprzykrzyła mi się niego dna rola, którą dotąd odgrywałam, bo wreszcie pragnę ocalić panią i zwrócić jej Manuela!
— Ty, Zillo?
— A któż, jeśli nie ja, jest przyczyną jego zguby?
— Ależ...
— Słyszałaś pani o księdze, w której znajduje się świadectwo, stwierdzające pochodzenie Manuela?
— Więc?
— Tę księgę, której nie wydano ani hrabiemu Rolandowi, ani też panu de Cyrano, ja posiadam i — pilnie jej strzegę.
— A brat twój?
— Brata nie potrzebuję się obawiać, Jest on daleko stąd. Zresztą, cóż brat mógłby postawić przeciw temu świadectwu, oraz przeciw memu osobistemu zeznaniu? Dotąd niegodna uczciwego serca nadzieja powstrzymała mnie od tego zeznania. Teraz postanowiłam wszystko powiedzieć.
— Nie uwierzą ci, Pan de Lamothe zbyt jest uprzedzony do Manuela.
— Pokaże księgę.
— Powiedzą, że podrobiona. My, Zillo, słabe kobiety. nie posiadamy dość siły, aby walczyć z władzą, która uparła się, bądź co bądź, postawić na swojem. Tu potrzebna ręka mężczyzny.
— Mężczyzny? Znam jednego, który z calem poświęceniem ofiarowałby nam swą pomoc, ale ten właśnie, jak mówiłaś pani, jest nieobecny.
— Pan de Bergerac?
— Tak.
— Być może, iż powrócił?
I podszedłszy do drzwi. Gilberta przywołała służącego.
— Wilhelmie — rozkazała — idź do mieszkania pana de Bergerac i dowiedz się, czy powrócił. Bądź ostrożny; spraw się dobrze i prędko.Wracaj jak najśpieszniej; będę na ciebie czekała.
Nieznaczna przestrzeń dzieliła Dom Cyklopa od zajazdu, w którym przemieszkiwał poeta. Podczas gdy Wilhelm przebywał ją krokiem pośpiesznym, obie młode kobiety rozmawiały o swych projektach.
Rozmowa trwała niedługo, służący zjawił się wkrótce zpowrotem.
— Pana de Bergerac niema jeszcze w Paryżu,oznajmił, wchodząc. — Nikt też nie wie dokładnie, kiedy powróci.
— Ha!—rzekła smutno Gilberta — Bóg nam nie sprzyja.
— Pójdę jutro sama do pana de Cyrano — oświadczyła Zilla, — Może lepiej mnie się powiedzie.
— Czy będziesz miała siłę? Jesteś jeszcze bardzo osłabiona.
— Przemogę swą słabość. I tak już za długo trzyma mnie w domu.
— Podzielisz się ze mną wiadomościami?
— Otrzymasz je pani przez pana de Cyrano, jeśli z nim się zobaczę. Tymczasem — dodała ciszej — spełnij pani moją prośbę i oddaj naszyjnik.
— Nie, Zillo. Nadzieje nasze mogą okazać się zawodnemi i na wszelki wypadek trzeba mieć broń pod ręką.
— Postawię na swojem, zobaczysz pani. Mam dobre przeczucie.
— W takim razie, nie powinnaś mieć żadnej obawy o mnie.
— W żadnym wypadku nie będziesz potrzebowała posługiwać się strasznym podarkiem, który ode mnie otrzymałaś.
— Kto wie! — szepnęła Gilberta w zamyśleniu.
I okazawszy ruchem stanowczym, że za żadną cenę naszyjnika nie odda, pożegnała szybko cygankę i wyszła w towarzystwie Wilhelma.
Ten ostatni, stary sługa rodziny de Faventines, przywykły do ślepego wykonywania woli swej pani, odprowadził Gilbertę do pałacu, ani jednego pytania nie śmiejąc zadawać jej w drodze.
Zaleciwszy Wilhelmowi zupełne o wszystkiem milczenie, panna de Faventines udała się do swego pokoju, niczyjej uwagi na siebie nie zwróciwszy, i po raz pierwszy od wielu dni spokojnie zasnęła.
Ale Zilla spać nie mogła.
Gdy niepewne światło poranku wniknęło do komnatki cyganki, wstała i spróbowała sił, przechadzając się na małej przestrzeni od łóżka do okna.
Była jeszcze bardzo osłabiona i tylko podniecenie nerwowe dodawało jej mocy.
Mimo wszystko, ubrała się, wydobyła z ukrycia księgę, przez ojca jej zapisaną, i wolnym krokiem zeszła na niższe piętro.
W izbie noclegowej spotkała odźwierną, która na jej widok nie mogła powstrzymać okrzyku zdziwienia.
— Panna Zilla wychodzi? — spytała.
— Wychodzę-odrzekła krótko cyganka.
— Ależ, kochanko, blada jesteś jak śmierć. Na każdym skręcie ulicy upaść możesz bez sił.
— Nie upadnę!
Wyszła na ulicę, nic więcej nie mówiąc. Stara patrzyła na nią wzrokiem litościwym, potem rzekła, wzruszając ramionami:
— Wreszcie, cóż mnie tam do niej!
Świeże powietrze dobrze oddziałało na Zille.
Posuwając się zwolna i przystając chwilami dla nabrania sił, doszła do zajazdu, w którym mieszkał poeta, i gdzie, za przybyciem, zastała gospodarza, prowadzącego nader ożywioną rozmowę ze służącą Cyrana.
Zajazd i oberża miary wygląd zwyczajny. O tak wczesnej godzinie żaden jeszcze biesiadnik nie przestąpił progu izby gościnnej, gdyż stoły były zupełnie czyste, a cynowe kubki wisiały w prawidłowych szeregach na ścianie. Prawie zawsze, w każdym domu, do którego przybywa gość nowy lub powraca który ze stałych mieszkańców, zauważyć można trochę nieładu, ujawniającego się częstokroć w bardzo nie znacznych szczegółach.
Mieszkanie Cyrana nie przedstawiało, na pIerwsze wejrzenie, żadnego z tych znaków ostrzegawczych.
A jednak Sawinjusz, Castillan i Marota powrócili już z drogi.
Wszyscy troje, nadzwyczaj znużeni, spali teraz głęboko.
Przybycie Maroty było właśnie przedmiotem żywych rozpraw pomiędzy właścicielem zajazdu i gospodynią poety. Ta ostatnia musiała ustąpić swej izdebki tancerce i niemało była oburzona wtargnięciem do domu tego ładnego szatanka.
Zilla zwróciła się z zapytaniem do gospodarza i nie mogła ukryć radości, dowiedziawszy się o powrocie Cyrana.
— Czy mogłabym zobaczyć się zaraz z panem de Bergerac? — spytała.
— Zaraz się dowiem — odrzekł zapytany, — Dochodzi dziewiąta, a pan de Cyrano, chociaż większą połowę nocy spędził bezsennie, nigdy później nie wstaje.
Poprosił Zillę do środka i wbiegł na schody, wiodące na pierwsze piętro.
Gospodyni, za przybyciem cyganki, oddaliła się w stronę bramy Nesle.
Zilla była od kilku chwil sama w izbie gościnnej, gdy z wysokości schodów rozległ się głos gospodarza:
— Proszę na górę!
Usłuchała z pośpiechem wezwania i uprzejmy Gonin, wskazując jej drzwi, wiodące do pokoju poety, rzekł:
— Niech pani wejdzie. Pan de Bergerac czeka na panią.
Zilla zbliżyła się do stołu, przy którym siedział Cyrano, mimo wczesnej godziny zajęty już pisaniem.
— A! a! co widzę! — rzekł wesoło — to ty, moja piękna! Nader miłą niespodzianką są dla mnie twoje odwiedziny, bom myślał, żeśmy już na wieki poróżnieni.
Zilla, zdając się nie zwracać uwagi na ton ironiczny, jaki się słowach tych przebijał, odpowiedziała:
— Sprawa wielkiej wagi sprowadza mnie do pana, panie Cyrano. Czy zechcesz mnie pan wysłuchać?
— Z jak największą uwagą. Pragniesz pani może dowiedzieć się czego o swym niezrównanym braciszku?
— I cóż mój brat?
— Jeżeli nie przybył razem ze mną do Paryża,to już z pewnością nie moja w tem wina. Drapnął — z pod mojej najczulszej opieki. Ale bądź pewna, że prędzej, czy później, nawrócę go na dobrą drogę i wynagrodzę wedle zasług.
— Nie o brata tu chodzi — przerwała Zilla, którą dobry humor poety drażnić poczynał.— Chodzi o Manuela.
— Ach! o Manuela? Biedny chłopiec! z jakąż rozkoszą uściskałbym go w tej chwili!
Cyganka przystąpiła do rzeczy, Opowiedziała o wszystkiem: o miłości swej, zazdrości, walkach wewnętrznych i zakończyła spowiedź prośbą o przebaczenie.
Poeta z zasady łatwo wszystkim przebaczał.
— Ależ doprawdy — rzekł do Zilli — niczego więcej nie pragnę! Wyznanie, które uczyniłaś, okupuje bardzo wiele błędów, i jeśli tylko jesteś szczerą.
— Chcesz pan dowodu? — przerwała cyganka.
— Alboż go posiadasz? — spytał Cyrano, zaciekawiony,
Zilla wydostała z pod okrywki księgę, zabraną z domu i, nic nie mówiąc, położyła ją przed poetą.
Był to gruby zeszyt pergaminowy, w prostej, lecz mocnej oprawie, którego pierwsze karły nosiły datę bardzo już odległą.
Zeszyt ten całkowicie zapisany był po cygańsku.
Cyrano otworzył go i przewracając końcem palca karty, przyglądał się ciekawie dziwacznym hieroglifom, któremi były pokryte.
— Cóż to za gryzmoły? — spytał wreszcie?
— Pan wie dobrze. Przynajmniej domyśleć się pan powinien.
— Księga Ben Joela?
— Tak!
— Nareszcie! — wykrzyknął poeta. — Nareszcie mam cię w ręku, drogocenny dowodzie! Doprawdy, Zillo, twój postępek godzi mnie z tobą ostatecznie.Gdzież jest to miejsce, w którem ojciec twój zapisał szczegóły, odnoszące się do porwania Manuela i do śmierci małego Szymonka?
Zilla przewróciła kilka kart i znalazłszy właściwą kartę, przetłumaczyła Cyranowi dwie notatki, o które mu chodziło.
— Doskonale —rzekł.— Gdybym nie miał w rękach dowodów jeszcze mocniejszych, księga ta, byłaby dla mnie skarbem nieoszacowanym. Czy pewna jesteś, że te gryzmoły mają takie znaczenie, jakie im nadałaś?
— Przywołaj pam kogokolwiek, należącego do mojej rasy, i pokaż mu te karty. Jeżeli ten lub ta, którym polecisz odczytać to pismo, znają dobrze swój język, tłumaczenie nawet co do jednego słowa różnić się nie będzie.
— Wierzę ci, Zillo. Możesz odejść w zupełnym spokoju. Manuel będzie jutro wolny.
— Czemu nie dziś jeszcze?
— Dlatego, że dziś udaję się do hrabiego de Lembrat. aby oszczędzić mu — nie dla niego samego, lecz dla honoru nazwiska, które nosi — hańbiących rozpraw publicznych. Jeżeli zechce upierać się przy swojem, tem gorzej dla niego.Spełniem wszystko, com winien pamięci jego ojca.
— Żegnam cię, panie Cyrano. Pokładam w panu zupełne zaufanie.
Poeta podniósł się i do samych drzwi odprowadził cygankę.
Następnie kazał przywołać Marotę.
Tancerka, z zaspanemi jeszcze oczyma, przybyła w dziesięć minut później.
Cyrano otworzył księgę Ben Joela i, wskazując palcem miejsce naznaczone przez Zillę, zapytał:
— Powiedz mi, co to znaczy?
Marota przeczytała i bez namysłu przetłumaczyła wskazane sobie zdania.
Tłumaczenie jej zgadzało się prawie co do słowa z tamtem.
Cyrano zamknął księgę i rzekł z uśmiechem:
— Tak, to znaczy rzeczywiście to samo. Dziękuję ci.
Wkrótce potem sławetny Gonin ujrzał poetę wychodzącego z mieszkania. Castillan siedział w izbie gościnnej i zajadał z apetytem śniadanie.
— Idę do hrabiego — oznajmił swemu sekretarzowi poeta. — Nie wychodź przed mym powrotem i czuwaj nad tem, aby twej protegowanej na niczem nie zbywało.
— Bądź spokojny, mistrzu — pośpieszył zapewnić Castillan z zapałem, który na usta Cyrana sprowadził uśmiech znaczący.
Gdy poeta przybył do pałacu hrabiego de Lembrat, gdzie ze względu na wczesną porę spodziewał się napewno zastać Rolanda, dowiedział się ze zdziwieniem, że wyszedł on już z domu.
— Gdzież mógłbym znaleźć hrabiego? — zapytał.
— Najpewniej u margrabiego de Faventines odpowiedziano.
Sawinjusz zwrócił kroki w stronę wyspy Ś-go Ludwika. Ani chwili nie chciał tracić napróżno.
Roland znajdował się tam rzeczywiście. Poeta znalazł też w wielkim salonie Gilbertę i jej matkę.
Gdy służący oznajmił Cyrana, hrabia pobladł okropnie. Gilberta zaś nie mogła powstrzymać okrzyku radosnego zdziwienia.
Poeta wszedł do salonu z uśmiechem na ustach i przywitawszy damy, oraz uścisnąwszy rękę margrabiego, zwrócił się, wciąż uśmiechnięty, do Rolanda:
— I cóż? — rzekł — nie oczekiwałeś mnie zapewne, mój druhu serdeczny?
— Cieszę się, że cię widzę w dobrem zdrowiu — wyjąkał hrabia, nie wiedząc prawie, co mówi.
— Więc zdrowie moje aż tak bardzo cię obchodzi? Jesteś doprawdy zbyt dobry. Ale w niemniejszym zapewne stopniu jesteś ciekawy, szczegółów mojej podróży. Jeśli chcesz, opowiem ci je.
— Tu? — zapytał Roland niespokojnie.
— Nie; panie znudziłyby się, słuchając.
— Kiedy bo...— wykręcał się hrabia — trudno mi w tej chwili poświęcić ci tyle czasu, ile ta rzecz wymaga.
— W istocie — przybył mu z pomocą margrabia, który przewidywał jakieś starcie i zapobiec mu pragnął — pan de Lembrat był łaskaw poświęcić nam cały dzień dzisiejszy. Liczymy, że i ty, kochany Sawinjuszu, dotrzymasz nam towarzystwa.
— Jeśli hrabia przyjął to zobowiązanie, niegrzecznie byłoby zmuszać go do niesłowności.Pozostanę więc i ja, kochany margrabio, skoro życzysz sobie tego.
Przy tych słowach posłał znaczące spojrzenie Rolandowi.
Od tej chwili pomiędzy gośćmi nie zostało zamienione ani jedno słowo z tem znaczeniem, jakiego obawiał się margrabia.
Sawinjusz był przez cały czas takim, jakim bywał zawsze w towarzystwie: wesołym, uprzejmym, dowcipnym. I
Przy obiedzie, do którego, prócz dwóch młodzieńców, zasiadło kilka osób z rodziny margrabiego, Cyranowi dostało się miejsce obok Gilberty.
— Kiedyż ślub? — zapytał przyciszonym głosem, korzystając z gwarnej rozmowy współbiesiadników.
— Za dwa tygodnie! — odrzekła również szeptem Gilberta.
— Pani przystałaś?
— Nie, czyni się to wbrew mej woli.
— Bądź pani spokojną. Zaślubisz Manuela. Ja pani za to zaręczam.
Głębokie spojrzenie było całą odpowiedzią Gilberty.
Hrabia, zatopiony w myślach, nie zauważył tej rozmowy.
— Co porabia to bydlę Rinaldo? — zapytywał — on siebie. — Jakie ma zamiary Cyrano? Oszczędza mnie, to widoczne; ale czy ta jego powściągliwość będzie trwała dość długo, abym mógł albo ujść przed nim, albo też raz jeszcze go pokonać?
Przy końcu biesiady Cyrano i Roland znów znaleźli się z zobą.
— Jak widzisz, hrabio — szydził poeta — nie chcę zamącać ci przyjemności zabawy. Musimy jednak pomówić z sobą. Jaką godzinę będziesz łaskaw wskazać mi w tym celu?
Roland pragnął zyskać na czasie.
— Dziś wieczorem, u mnie w domu—odrzekł.
— Zgoda; choć wolałbym prędzej.
— Czekać cię będę o ósmej — dodał Roland ze szczególną miną.
Jakiś nowy, nikczemny zamysł wykluwał się w umyśle hrabiego.
Cyrano odgadł go może, gdyż oświadczył:
— Chciałbym z serca oszczędzić ci kłopotu jakich nowych powikłań. I dlatego, zamiast udać się do ciebie, będę cię oczekiwał w swojem skromnem mieszkanku.
— Jak chcesz — odparł sucho hrabia.
Te kilka słów, w których czuć już było zapowiedź walki, wymówione zostały w przytomności margrabiego.
— Bądź punktualny, radzę ci — zakończył Cyrano. — Jutro rano nicbym już ci nie miał do powiedzenia.
Była właśnie ósma, gdy Roland ze ścisłością, świadczącą w równym stopniu o jego niecierpliwości i obawie, zapukał do drzwi Cyrana.
Poeta, zajęty rozmową z Sulpicjuszem, oddalił natychmiast tego ostatniego i poprosił gościa, by usiadł.
— Unikajmy słów zbytecznych — oświadczył zaraz na wstępie. — Nie mam zamiaru odwoływać się do twej szlachetności, pragnę tylko poprostu: oznajmić ci, jaki jest obecny stan twej sprawy, a zarazem ocalić od hańby nazwisko, które nosisz. Da się to jeszcze zrobić — jeśli, naturalnie, będziesz życzył sobie tego.
— Wstęp bardzo uroczysty — spróbował zażartować Roland — na nieszczęście, nie dość jasny, aby obyć się mógł bez bliższego wyjaśnienia.
— Bardzo słuszna uwaga. Wyjaśnienie żądane zaraz otrzymasz. Brat twój musi być natychmiast wypuszczony na wolność...
— Chciałeś zapewne powiedzieć: Manuel? — poprawił Roland.
— Nie przerywaj. Powiedziałem: brat, i słowa tego nie cofam. Otóż brat twój musi być wolny. Jeżeli znajduje się on dotąd jeszcze w Chatelet, to dlatego jedynie, że chciałem tobie dać czas do upamiętania się, do wyznania swej winy i... wynagrodzenia jej w potrzebie.
— Czego pan życzysz sobie ode mnie? albo raczej: czem mi pan chcesz grozić?
— Żądam kilku słów pod adresem starosty, słów, które byłyby przyznaniem się do omyłki— zwracam twą uwagę, że nie mówię: do zbrodni, do ostatniej bowiem chwili chciałbym cię oszczędzać — następnie: wyraźnego i stanowczego potwierdzenia wszystkich praw Manuela — co jemu przywróciłoby wolność i dobre imię, tobie zaś zapewniło bezpieczeństwo i spokój sumienia. Co się tyczy środków, jakie mam przeciw tobie, dowiesz się o nich niebawem. Tymczasem odpowiedź.
— Odpowiedź moją słyszałeś już pan przy innej sposobności. Nie uznaję Manuela za swego brata: nie napiszę przyznania się, którego ode mnie żądasz.
— Przewidziałem to. A więc wysłuchaj mnie, Rolandzie. Manuel jest twoim bratem; wiesz o tem dobrze, gdyź dowód, stwierdzający jego pochodzenie, czytałeś w księdze Ben Joela.
Hrabia wzruszył ramionami.
— Ta księga nie istnieje.
— Wybacz, mylisz się. Oto ona.
I Sawinjusz podsunął przed oczy hrabiego dokument, dostarczony sobie przez Zille.
Zaraz też cofnął rękę i umieścił księgę w przyzwoitem oddaleniu od Rolanda.
Hrabia pobladł z gniewu i napróżno usiłował wyjąkać zaprzeczenie.
Oczy jego z wyrazem nagłego ogłupienia zwróciły się na Cyrana.
Poeta mówił dalej, zdając się nie spostrzegać zmieszania Rolanda.
— Posiadam, prócz tego, zeznanie pisemne twego ojca. Jeśli znajduje się ono w moich rękach, nie są temu winni twoi wysłańcy, którzy czynili wszystko, co było w ich mocy, aby temu zapobiec, Niestety! nie powiodło im się to zupełnie i twój wierny Rinaldo ciężko przypłacił swe przemądre sztuczki.
— Czy sądzisz pan, że Rinaldo jest twym wrogiem?
— Mówmy w czasie przeszłym. Ja sądzę, że nim był...
— A teraz?
— Teraz, wszystko mi to już jedno — rzekł poeta obojętnie. — Rinaldo nie żyje.
— Nie żyje! — wykrzyknął Roland.
— Przeniósł się do lepszego świata, pozostawiwszy mi tę oto pamiątkę, jako dowód wiernego aż do końca spełniania obowiązków.
I Cyrano, dotykając palcem policzka, pokazał hrabiemu czerwoną dotąd jeszcze kresę, którą wypisała mu na twarzy kula Rinalda.
— Nie żyje! — powtórzył hrabia przygnębiony.
— Opowiedziałem ci już kiedyś szczegóły, odnoszące się do twego urodzenia; czy chcesz, abym ci je teraz odczytał wprost z piśmiennego dowodu? Jest on u mnie, zapisany od początku do końca ręką starego hrabiego. Trzeba zgodzić się z rzeczywistością: jesteś, mój kochany, Rogacz, a nie de Lembrat. Jutro cały Paryż i dwór dowiedzą się o tem, jeśli będziesz się upierał i odmówisz zadośćuczynienia, którego żądam od ciebie.
— Mów ciszej — rzekł hrabia tonem prawie błagalnym.— Zdaję się na twą łaskę.
A! ustępujesz zatem nareszcie! Czynisz bardzo roztropnie.
— Skończmy! Czego żądasz wzamian za milczenie?
Przygotowane są już na stole: papier i pióro.Siadaj i pisz, Ja będę dyktował.
Hrabia, napół bezwładny, upadł na krzesło, stojące przy stole, wziął pióro i czekał.
„Przyznaję-dyktował Cyrano-że miałem w rękach wszystkie dowody tożsamości mego brata, zamkniętego w tej chwili w więzieniu Chatelet pod imieniem Manuela, i oświadczam, że wszystkie świadectwa, przeciw niemu skierowane, są kłamliwe, wymuszone gwałtem lub podstępem“.
— Ależ, pisząc to, okrywam się hańbą! — zawołał Roland.
— Kończ i podpisz się. — Oświadczenie twoje nie wyjdzie poza ścisłe koło osób, należących do rodziny. Prócz nich przeczyta je tylko starosta, któremu pokazać je muszę. Ale z tej strony niczego obawiać się nie potrzebujesz.Jan de Lamothe jest najpierw twoim przyjacielem; następnie, wstydząc się tak grubej pomyłki, sam, dla własnego dobra, będzie się starał utrzymać wszystko w jak największej tajemnicy.
— Masz zatem, czego żądasz. Ale wzamian oddaj mi pismo mego ojca, oraz księgę Ben Joela.
— O! nie, panie de Lembrat. Byłaby to zbył wielka niedorzeczność! W dniu, w którym Manuel odzyska swe prawa i majątek, mógłbyś kazać go zamordować. Muszę mieć w ręku uzdę, która cię poskromi.
— Poprzestań pan na poniżaniu mnie, ale mnie nie zobelżaj. Jeśli zatrzymujesz przy sobie wszvstkie dowody, jeśli będziesz mógł rozgłosić przed światem moje pochodzenie, gdy ci przyjdzie do tego ochota — świadectwo, które wydałem ci przed chwilą, jest najzupełniej niepotrzebne. Zwróć mi je.
— Zapomniałeś o jednem. Ja mogę umrzeć. Świadectwo to zabezpiecza spokój twego brata.
Jemu je doręczę.W obecnych okolicznościach nie można być zanadto ostrożnym i przewidującym.
— Jednakże.
— Posłuchaj, Czyż wolałbyś, abym doręczył Manuelowi testament twego ojca? Duma twoja po zwoliłaby na to?
— Dość.Na wszystko masz odpowiedź. Poddaje się. Spełnij pan do końca swe dzieło. Uwolnij Manuela.
— Noc zapadła. Za późno już na kołatanie do, wrót więziennych. Ale jutro, zanim jeszcze pierwsze kury zapieją, bądź pewny, że brat twój wyjdzie na wolność. A! wyobrażam sobie jak okrutnie skrzywi się imćpan de Lamothe, gdy go tak rano wyciągnę z łóżka, zwiastując mu tę wiadomość.
Dobranoc hrabio. Nie chcę przetrzymywać cię nad miarę i potrzebę.
Roland opuścił mieszkanie poety i wybiegł na ulicę, szalony od gniewu.
Nieopodal czekała nań służba. W otoczeniu jej udał się prosto do domu, wysilając umysł nad wynalezieniem środka, któryby pozwolił mu wybrnąć z tej matni piekielnej.
Oczywiście, sprawa była przegrana. Dwanaście godzin jednak dzieliło go jeszcze od chwili, w której Cyrano udać się miał do starosty. W takim przeciągu czasu można zdziałać bardzo wiele, gdy się ma umysł wynalazczy i zdolny do szybkiego działania.
— A! i któż nareszcie uwolni mnie od tego człowieka? — zawołał Roland, wchodząc do pałacu.
Cień jakiś zjawił się przed nim na progu nie zamkniętych drzwi.
Hrabia poznał Ben Joela.
— Ty! — wykrzyknął z radością, jakby znalazł odpowiedź na swe pytanie.
— Od trzech godzin oczekuję jaśnie pana.
— Chodź za mną.
Służba oddaliła się, odprowadziwszy pana do drzwi jego gabinetu. Roland i cygan pozostali sami.
— Rinaldo zabity; Cyrano żyje.
Takie były pierwsze słowa hrabiego. Mieściła się w nich wymówka, którą Ben Joel zrozumiał bez trudności.
— Ach, jaśnie panie — rzekł płaczliwie — walczyliśmy do ostatniej chwili mężnie i wytrwale. I skoro jaśnie pan wie już, co spotkało biednego Rinalda, musi wiedzieć również, na jakie cuda odwagi zdobywaliśmy się, aby spełnić, co nam przykazano.
— Co mi po tych wiadomościach! Wszystko przepadło!...Chyba, że...
— Że co? — zapytał skwapliwie cygan.
— Że uwolni mnie kto od tego przeklętego Bergeraca — dokończył Roland.
— Jaśnie pan będzie od niego uwolniony.
— Ach, tak — zauważył pogardliwie hrabia — zrobisz mądre przygotowania jak zawsze i, jak zawsze, do niczego cię one nie doprawdzą.
— Sądzę, że zabrawszy się do dzieła zaraz jutro...
— Tu nie można czekać do jutra. Trzeba działać zaraz, natychmiast, tej nocy jeszcze. Aby śmierć Cyrana korzyść mi jaką przyniosła, musi on zginąć wpierw, zanim się uda do Chatelet — wybiera się zaś tam o świcie.
— A więc napad może być urządzony na drodze. I byle tylko napadający znaleźli się w dostatecznej liczbie...
— Tak, to rzecz najważniejsza. Idź, zbierz swych kamratów. Wynagrodzę ich hojnie. Uzbrójcie się w noże; szpadami nic nie zdziałacie. To gracz nielada.
— Kiedy i gdzie mamy stawić się na rozkazy jaśnie pana?
— Twoi towarzysze zatrzymają się na ulicy. Ty przyjdziesz tu sam, o trzeciej po północy. Wydam rozkaz służbie, aby cię wpuściła.
— Czy i jasny pan uda się z nami?
— Tak; chcę widzieć was przy robocie.
— A! klnę się na piekło, jaśnie panie! — zawołał na odchodnem cygan-że tym razem odpłacę z lichwą za wszystkie krzywdy swoje i że Kapitan Czart żywcem z rąk naszych nie wyjdzie!
Objaśnienia, których udzielił Roland Ben Joelowi, były bardzo krótkie. Na podstawie ich cygan w żaden sposób nie mógł zrozumieć, dlaczego hrabia uważa wszystko za przepadłe.
Rozumie się, że w objaśnieniach nie było żadnej wzmianki o testamencie hrabiego de Lembrat. Nic też nie wspomniał Roland — rozmyślnie, czy też przez zapomnienie — o księdze cygańskiej, znajdującej się rękach Cyrana.
Nie osłabiło to jednak w niczem zaciętości, z jaką Ben Joel przystąpił do zbójeckiej wyprawy na poetę.
Prosto z pałacu hrabiego Rolanda udał się on do Domu Cyklopa.
Przed wejściem na górę odbył długą naradę z kilkoma łotrami, zromadzonymi w izbie noclegowej.
Wszystko to byli zbóje i rzezimieszki, oddawna poróżnieni ze sprawiedliwością i nic już nie mający do stracenia.
Wezwanie Ben Joela przyjęte zostało przez nich z zapałem.
Sprawa przedstawiała się pod każdym względem świetnie.Przeciwnik był tylko jeden; sprzymierzeńców dziesięciu. Ryzyka nie brano w rachubę, a wynagrodzenie, ofiarowywane przez Ben Joela, mogło było skusić najoporniejszych.
Gdy już zawarto umowę i ułożono warunki wyprawy, cygan polecił kamratom, aby nieco wypoczęli dla nabrania sił potrzebnych, przyrzekając zbudzić ich we właściwej porze.
Zilla, usłyszawszy pukanie do drzwi, sądziła w pierwszej chwili, że to przybywa poseł od Sawinjusza.
Na widok wchodzącego Ben Joela doznała bardzo umiarkowanej radości.
Zbój, nie zwracając najmniejszej uwagi na ślady fizycznych i moralnych cierpień, widniejące na twarzy siostry, rzucił się na stołek i rzekł:
— Otóż i ja! Musiałaś być już bardzo zaniepokojona moją niobecnością.
— Wiele ważnych zdarzeń zaszło w tym czasie, więc co prawda — zapomniałam o tem.
— Jakich zdarzeń?
— Czyż zapomniałeś o Manuelu?
— Jakże mogłem zapomnieć! Wszakże to w jego sprawie drogę tę odbyłem.
— Widziałeś się z hrabią?
— Naturalnie.
— Cóż ci powiedział? Chciał otruć Manuela; czy wiesz o tem?
— Nie chwalił się tem, Ale nie o Manuela chodzi w tej chwili. Teraz na placu Cyrano.
— Cóż chcesz z nim zrobić?
— Dowiesz się jutro.
—Znów jakieś piekielne spiski, znów jakaś zmowa pomiędzy hrabią i tobą! Ben Joelu! kiedy ty się upamiętasz?
Cygan zaczął śmiać się cynicznie.
— Czy doświadczasz wyrzutów sumienia?rzekł. — A może przestałaś już kochać Manuela?
— Wiesz dobrze, że kocham go nad życie!
— Daj więc pokój kazaniom i nie przeszkadza; mi w robocie. Ty nie wiesz jeszcze, do czego jest zdolny brat, gdy kocha swą siostrzyczkę, a przytem dba o swoje interesy.
— Nie rozumiem cię, Ben Joelu!
— Posłuchaj zatem. Zwiodłem Cyrana i Manuela, to prawda, ale zwiodłem także hrabiego, pozwalając mu myśleć, że wszystko skończy się z chwilą, gdy jego brat powróci, skąd wyszedł. Gdy już panna de Faventines zostanie hrabiną de Lembrat i gdy Manuel, powróciwszy do nas, wyleczy się ze swej głupiej miłości dla córki jaśnie wielmożnego margrabiego, zajmę się wówczas jego przyszłością i naszym losem.
— Co mówisz, nieszczęsny! Czyż sądzisz, że w ten sposób Manuel odzyska wolność?
— Odzyska, gdy tylko hrabia nie będzie potrzebował obawiać się go, jako rywala. Wiem ja o tem więcej, niż ty domyślać się możesz.Pozwól mi więc działać.
— Dzisiaj! — szepnęła Zilla, która czuła się mimowiednie pociąganą dowodzeniami brata .
— Manuel przypomni sobie niezawodnie, że kochał ciebie i że ty nigdy kochać go nie przestałaś. Wówczas...ożenię was.
— Ożenisz nas?
— Z największą pewnością. Dopełniwszy zaś tego, udam się do władzy; jak przysłało nawróconemu grzesznikowi. Oświadczę, gdzie należy, że pan de Lembrat wymusił na mnie przekupstwem fałszywe zeznanie i że Manuel jest rzeczywiście jeóo bratem. Zażądają dowodu, który im natychmiast przedstawię. Zechcą też zapewne ukarać mnie za poprzedni fałsz — ale cóż mnie to obchodzi? Posiedzę sobie trochę w więzieniu i na tem koniec. Gdy kto dba o los rodziny, nie zważa na takie drobiazgi! Zapłacisz mi zresztą za nie, zostawszy wicehrabiną de Lembrat. Taki jest mój plan, siostruniu; zdaje mi się, że ci przypada do smaku?
Zilla słuchała z głową schyloną. Gdy skończył, podniosła głowę i w oczy mu spojrzała, ramionami wzruszając.
— Twój plan jest niedorzeczny!-rzekła poważnie, — I wówczas tylko nie byłby takim, gdybyś miał możność wprowadzić go w wykonanie.
— Alboż nie mam tej możności? Księga, którą zachowałem w ukryciu przed wszystkimi, i której wydania odmówiłem tak samo hrabiemu, jak Cyranowi, dostarczy mi dowodu, którego nikt nie będzie mógł podać w podejrzenie.
Zilla wiedziała, że jedno jej słowo wystarczy do obrócenia wniwecz wszystkich rojeń brata, ale że zbudzi ono zarazem w jego umyśle burzę straszliwą.
Nie zawahała się jednak stawić mu odważnie czoła.
Wargi jej zacięły się mocno silnym, nerwowym kurczem. Chciała być, za wszelką cenę, spokojną i —udało się jej to.
— Ben Joelu-rzekła — księgi, o której mówisz, już tu niema.
— Zabrano ci ją! — ryknął cygan.
— Nie. Sama ją dałam!
— Ty? Dałam ją panu de Cyrano.
—Nędznico!
Zbój, wściekłym gniewem uniesiony, rzucił się na siostrę z podniesioną pięścią.
Nie drgnęła nawet i tylko oczy, pełne błyskawic, utkwiła w oczach cygana, powstrzymując go w miejscu magnetyczną siłą.
Ręka mu opadła; uczuł się pokonanym.
— Dlaczegoś to zrobiła? — syknął przez zaciśnięte zęby.
— Bo obrzydły mi już te wszystkie zbrodnie; bom uczyniła ofiarę ze swej miłości; bo postanowiłam ocalić Manuela.
— I w tym celu dałaś do ręki broń memu śmiertelnemu wrogowi?
— Pan de Cyrano nie jest twym wrogiem. Jeśli go nienawidzisz, to dlatego jedynie, że czujesz się gorszym i słabszym od niego.
— A! to tak? — wykrzyknął cygan. — Dowiedzże się zatem, moja panno, że twój piękny kapitan będzie trupem jutro rano i że Manuel zgnije wpierw w więzieniu, zanim ja zakłopoczę się jego losem! A księgę, którą mi skradłaś, jeszcze dzisiejszej nocy odbiorę.
— Dzisiejszej nocy! — wyjąkała Zilla. — Otóż to ta świeża zbrodnia, o której przed chwilą rozmyślałeś!
— Nazywaj to sobie zbrodnią; dla mnie jest to tylko — zemsta. Zanim ukaże się jutrzejsze słońce, wszystko się skończy.
— Nie! — odparła Zilla, rzucając się do drzwi — gdyż zanim ukaże się słońce, ja również wystąpię do walki i — wszystko wyjawię.
Ale szybszy od słabej dziewczyny Ben Joel zdążył uprzedzić ją i zagrodził jej sobą wyjście.
— Puść mnie! — ostrzegła cyganka, dobywając zatrutego sztyletu, z którym nigdy się nie rozstawała.
Ben Joel, zawsze ostrożny, nie stanął do walki, bezużytecznej zresztą, gdyż był panem położenia.
Jako ostatnią pogróżkę i jako ostatnią obelgę, cisnął on w twarz Zilli śmiech szatański, szyderski, pchnął drzwi, wybiegł i na dwa spusty zamknął cygankę w mieszkaniu.
Nie poprzestając na tem, wyciągnął z zamku klucz i schował go do kieszeni, a następnie przyciągnął kilka mebli z obocznej izby i drzwi niemi zabarykadował.
Podczas tej czynności, która trwała około dziesięciu minut Zilla nie przestawała kaleczyć sobie rąk o dębowe, gwoździami najeżone deski, usiłując tę zaporę otworzyć lub wyłamać.
Głos jej, naprzemian gniewny i błagający, dobiegał nieustannie do uszu Ben Joela, który jednak zdawał się go nie słyszeć.
Gdy ukończył barykadę, zeszedł na palcach nadół, zbudził swych ludzi i zanurzył się wraz z nimi w ciemnościach nocy.
Tegoż samego wieczora, tak obfitego w wypadki, Manuel otrzymał niespodzianie odwiedziny starosty.
— Czy zdecydowałeś się nareszcie przyznać do winy? — zapytał surowo Jan de Lamothe.
— Dziś mniej, niż kiedykolwiek, myślę o tem. Będę mówił przed sędziami — nie dla przyznania się do zbrodni, której nie popełniłem, lecz dla odparcia oszczerstw hrabiego Rolanda de Lembrat.
— Strzeż się, Manuelu; wstępujesz na drogę bardzo niebezpieczną. Jutro staniesz przed trybunałem oskarżającym. Szczere przyznanie się, do wszystkiego, połączone ze skruchą i żalem, złagodzić może cokolwiek karę, która cię czeka. Opór, przeciwnie, stanie się dla ciebie fatalnym.
— Czegoż mogę się jeszcze obawiać?
— Tortur! — przemówił starosta tonem poważnym i groźnym.
— Możecie torturować mnie aż do pozbawienia życia — odpowiedział Manuel spokojnie — nie wymusicie ani jednego słowa, niezgodnego z prawdą.
De Lamothe pokręcił głową i wyszedł z podziemia, mrucząc do siebie:
— Wszyscy oni tak mówią. Gdy im uwierzyć, okazałoby się pewnie, że więzienia zapełnione są samemi niewiniątkami.
W zajeździe sławetnego Gonina rozmawiali z sobą Marota i Sulpicjusz. Było to w tym samym czasie, gdy Cyrano zniewalał Rolanda do podpisania wiadomego aktu.
Po raz pierwszy dopiero po przyjeździe sekretarz i tancerka znaleźli się sam na sam i mogli porozumiewać się bez obawy żarcików Sawinjusza i natrętnej ciekawości gospodyni.
Sulpicjusz usiadł naprzeciw Maroty przy jednym ze stołów izby gościnnej i podczas gdy jespan Gonin drzemał w kącie, młodzi wyjawiali sobie wzajem swe myśli i projekty.
— Panie Castillanie — odezwała się wreszcie tancerka — jutro rano muszę już podziękować panu de Cyrano za gościnność i pożegnać was wszystkich.
— Już jutro? To być nie może!
— Może być i być musi. Nie mogę tu przecie mieszkać. To było dobre w pierwszej chwili po przyjeździe; teraz już jednak wypada mi wracać do swoich.
— Gdzież oni są? — zapytał Sulpicjusz z pewnym niepokojem.
— Zapewne w Paryżu. Gdym opuszczała towarzystwo nasze w Orleanie, dyrektor mówił mi że zamierza na najbliższy jarmark przybyć do stolicy.
— Czy ten rodzaj życia nęci cię jeszcze, Maroto?
— A jakiż inny może z nim się równać pod względem wesołości i swobody?
— Ależ, mała niewdzięcznico! — szepnął Castillan, ujmując rękę dziewczyny i silnie ją ściskając czyż zapomniałaś, że cię kocham!
— I ja kocham cię — odrzekła tancerka z uśmiechem na ustach — i spodziewam się, że o tem nie wątpisz?
— Jakże nie mam wątpić, skoro mówisz, że mnie porzucisz! Ach, Maroto, będziesz przyczyną mojej śmierci!
— Cóż chcesz zatem, abym zrobiła?
— Abyś pozostała.
— Cóż znów! — zawołała cyganka, uderzając nogą z niecierpliwości. — To niepodobna! Bo pytam; czyż mógłbyś mnie poślubić?
Castillan przez długą chwilę nie mógł zdobyć się na odpowiedź.
Nigdy nie zadawał sobie jeszcze tego pytania.
Marota przerwała pierwsza milczenie.
— Jestem szczera — rzekła — i wiem, czego mam prawo spodziewać się.Nie poślubia się takich dziewczyn, jak ja. Choćbyś ty nawet chciał tego, ja musiałabym odmówić. Wiem też, że gdy zajdzie konieczność zerwania tego związku, ty uczynić tego nie potrafisz. Znam się na tych rzeczach lepiej od ciebie!
— Nie ty mnie nie kochasz! — poskarżył się Castillan, pragnąc, aby rozmowa inny kierunek przybrała.
— Jeszcze! Posłuchajże, co ci powiem. Nie jesteś dzieckiem i potrafisz mnie zrozumieć.
Był raz mały pazik, który nosił, nie pomnę już, jakie imię, ale którego główka była równie żywa, jak serce poczciwe.
Pewnego dnia, przechodząc ścieżką między zbożem, pazik ten usłyszał śpiewającego prześlicznie skowronka.
Ptaszek zerwał się za nadejściem chłopca i wysoko, aż pod samo niebo, uniósł swe najpiękniejsze tony; pazik zaś zapragnął koniecznie go posiąść.
Przyzywał ptaszynę głosem tak miłym, tak miłym, aż sfrunęła z wysokości i usiadła tuż przy nim.
Chłopiec zbliżył się ostrożnie i ukląkł na murawie, która rosła na brzegu ścieżki.
O kilka kroków od niego skowronek skakał wśród zboża, lekki i wesoły, nie czując żadnej trwogi wobec chłopca, ptaszki bowiem posiadają instynkt, który ich nigdy nie zawodzi, ten zaś ptaszek odgadł odrazu, że mu nie chcą żadnej krzywdy wyrządzić.
Pazik wyciągnął zwolna rękę i skowronek pozwolił się pochwycić.
Serduszko ptaszyny biło szybko pod ręką chłopca — nie ze strachu jednak bynajmniej.
Wszakże wiedział skowronek, że jedno poruszenie skrzydełek może przywrócić mu wolność i unieść go daleko od pazia.
Chłopiec wziął ptaszka z sobą, dumny ze swej zdobyczy, nakarmił go świeżem ziarnem i czystą wodą, i dużo czasu spędził na głaskaniu jego piórek, miękich jak jedwab, oraz na pokrywaniu pocałunkami jego główki maleńkiej.
Skowronek, rychło oswoiwszy się, podlatywał wesoło i śpiewał pazikowi swe najpiękniejsze piosneczki.
Trwało to długo.
Chłopiec i ptaszyna zdawali się nierozłączeni.
A że zawsze dwie istoty, tak zespolone z sobą, rozumieją się nawzajem, choćby nawet nie rozmawiały, więc i ta para wyjawiła sobie uczucia, serca jej przepełniające.
Przyszedł jednak taki dzień, że chłopiec; zapłakał.Dorozumiał się on tego dnia, że ptaszek chce go opuścić.
Ponieważ dłuższe przetrzymywanie go w za mknięciu groziłoby mu może śmiercią, paź otworzył okno i pozwolił ptaszkowi ulecieć na pola, słońcem ozłocone.
Sądził, że już się z nim nigdy nie zobaczy.
Ale ptaszek nie był ani niegrzeczny, ani łatwo przyjaciół swych zapominający.
W chłodny poranek październikowy, gdy paź przechadzał się po wsi, usłyszał niespodzianie tuż przy sobie szelest skrzydełek i krzyki wesołe.
Skowronek spostrzegł go z wysokości i sfrunął, aby usiąść mu na ramieniu.
Przez cały dzień ptaszyna nie opuszczała chłopca, obdarzając go, jak dawniej, piosenkami i pieszczotami.
Następnie, za nadejściem wieczora, znów uleciała daleko,
Nadeszła zima. Paź siedział sam w pokoju, przyglądając się przez szyby śniegowi, który spadał gęstemi, białemi płatkami, nakształt kwiecia migdałowego. Nagle, z pobliskiego pola, przyleciał ptaszek jakiś, usiadł za oknem i dziobkiem w szybę zapukał.
Był to ten sam skowronek.
Paź otworzył z pośpiechem okno i gorącemi pocałunkami ogrzał zziębłą ptaszynę. Od tego dnia przestał być smutnym.
Skowronek opuszczał o, ale on wiedział, że powróci.
I w tej ciągłej nadziei, w tem szczęściu, z nieustannych niespodzianek złożonem, było wiele uroku — więcej może, niżby go mieściło w sobie całkowite i ciągłe posiadanie.
. | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . |
Gdy Marota skończyła tę bajeczkę, którą wypowiedziała najczulszym i najmelodyjniejszym głosem, spojrzała na Castillana.
Młodzieniec miał łzy w oczach.
Marota wyciągnęła doń rękę, na którą upadły gorące łzy Sulpicjusza.
— Czego płaczesz, paziu najmilszy? — spytała ze smutnym uśmiechem. — Skowronek powróci.
— Naprawdę powróci?
— Przysięgam w jego imieniu.
Z tonu, jakim słowa te zostały powiedziane, Castillan zrozumiał, że Marota go nie zwodzi.
Uśmiech zabłysnął na jego ustach, wilgotnych jeszcze od łez.
— Kiedy odjedziesz? — zapytał.
— O wschodzie słońca.
— Odprowadzę cię.
— I owszem. Dobranoc, Sulpicjuszu.
— Dobranoc, Maroto — westchnął młodzieniec.
I rozstali się w chwili, gdy jespan Gonin, skończywszy swą drzemkę, zabierał się do zaryglowania drzwi czołowych.
Hałastra, prowadzona przez Ben Joela, przybyła przed pałac hrabiego Rolanda.
Było już po drugiej w nocy.
Cygan pozostawił zbirów na ulicy, a sam zapukał do furty pałacowej, którą mu zaraz otworzono.
Towarzysze Ben Joela byli zbieraniną najróżnorodniejszych figur wykolejonych. Gotowi na wszystko, jednego tylko kłopotu doświadczali w tej chwili: czy ich nie minie umówiona zapłata? Cygan podrażnił chciwość ich świetnemi przyrzeczeniami nie widzieli jednak dotąd ani jednego srebrnika, który byłby zaliczką na spodziewane dukaty.
Postanowili oni natrzeć ostro na Ben Joela, gdy się tylko pojawi.
Była godzina trzecia po północy, gdy cygan ukazał się zpowrotem w towarzystwie człowieka, szczelnie w czarny płaszcz zawiniętego.
Wiemy już, że tym człowiekiem był Roland.
Zbójów nic on nie obchodził, mieli bowiem rachunki wyłącznie z Ben Joelem.
Ten ostatni, odgadując myśli kamratów, nie czekał aż wystąpią głośno ze swemi żądaniami. Zadzwonił kiesą pełną złota i, stając w pośrodku bandy, rzekł:
— Słuchajcie, chłopcy! Zanim przyjdzie chwila stanowcza, musicie być uprzedzeni, z kim będziecie mieli do czynienia. Człowiek, z którym mamy walczyć, jest przeciwnikiem nieladajakim. Dość będzie, gdy wam powiem, że to Kapitan Czart we własnej osobie. Niema pewnie między wami ani jednego, któryby o nim nie słyszał. Jeśli który czuje, że słabnie jego odwaga, może cofnąć się.
Jeszcze czas na to.
Gwar rozmów dał się słyszeć w gromadzie.
Nikt jednak nie objawił chęci do odwrotu.
Zbóje policzyli się i uznali widocznie, że liczba ich jest dostateczna do wytrzymania zamierzonej walki.
— To dobrze — podjął Ben Joel. — Niema pomiędzy wami tchórza.Występujcie więc, jeden po drugim; będę wypłacał umówione wynagrodzenie.
I zagłębiając rękę w worku, wydostał dzięwięć zawczasu odliczonych działów, które rozdał zbójom.
Swoją część schował wcześniej jeszcze do kieszeni. Rozumie się, że była to część lwia.
Roland de Lembrat, ukryty w cieniu, towarzyszył tej scenie, ust nie otwierając.
Na znak, dany przez cygana, banda ruszyła w pochód. Posuwano się krokiem wolnym, gdyż panowała jeszcze zupełna ciemność, ten zaś, na którego czekano, pojawić się miał dopiero O pierwszym brzasku dnia.
Nieopodal bramy Nestle Ben Joel kazał zbirom stanąć. Przez tę bramę właśnie Cyrano, mieszkający w dzielnicy Saint-Germain, musiał koniecznie przechodzić.
— Tu zaczekajmy — doradził Ben Joel Rolandowi.— Przejście jest wąskie; prócz tego, znajdujemy się na brzegu Sekwany. Będziemy mogli pozbyć się łatwo trupa, wrzuciwszy go do rzeki.
— Masz słuszność. Ustaw ludzi swych w ten sposób, aby Bergerac został w jednej chwili otoczony.
Miejscem, przeznaczonem na natarcie, był róg ulicy.
Na murze jednego z domów, róg ten tworzących, płonęła we wnęce lampka, oświetlając słabo figurę Matki Boskiej.
Wprost tego domu, na brzegu Sekwany, leżała duża kupa gruzów, jakby umyślnie przygotowanych, aby zapewnić bezpieczne schronienie zbrodniarzom.
Ben Joel ustawił po trzech ludzi z każdej strony ulicy.
Trzej pozostali zostali wysłani na zwiady w kierunku bramy Nesle.
Wszystkich tych przygotowań dokonano w największej cichości.
Następnie Ben Joel powrócił do hrabiego.
— Czy pan hrabia jest pewny, że Cyrano przybędzie przez tę bramę? — zapytał.
— Jak najpewniejszy. Mieszka on niedaleko stąd i nie ma innej drogi przed sobą, chyba gdyby chciał przebyć Sekwanę powyżej Luwru, co jednak trudno przypuszczać.Czy można ufać twoim ludziom, że ściśle wypełnią rozkazy?
— Niech jasny pan będzie spokojny. Kapitan Czart, choćby był czartem we własnej osobie, nie wyśliźnie się nam.Pierwszy cios z mojej ręki otrzyma.
— Musi to być zrobione szybko. Jeśli nie znajdę przy Cyranie tego, co mi potrzebne, będziemy musieli wziąć szturmem jego mieszkanie!
— O! — zauważył Ben Joel — to nie byłoby bardzo roztropne.
— Tak chcę i tak być musi — rzekł wyniośle Roland.— Jeżeli brama stawi nam opór, podpalimy dom!
Cygan nic nie — odpowiedział.
Pochylił się on ku ziemi i nadsłuchiwał.
Do uszu Rolanda najlżejszy szmer nie dochodził, ale Ben Joel, który miał słuch o wiele delikatniejszy, pochwycił stuk kopyt końskich na bruku, rozlegający się w bardzo znacznem jeszcze oddaleniu.
Gwiazdy zaczynały gasnąć i na wschodzie, ponad dachami milczącego miasta, niebo zlekka się rozjaśniało.
Jeden z ludzi, wysłanych na zwiady, nadbiegł szybko.
— Cóż tam? — spytał Roland.
— Jeździec jakiś zmierza w tę stronę.
— Sam?
— Zapewne sam.
—Nie poznałeś, kto to taki?
— Zbyt ciemno jeszcze.
— To on, bezwątpienia — rzekł Ben Joel — Ja udam się naprzód; wy bądźcie gotowi.
Cygan pobiegł ku bramie Nesle i przyczaił się, aby zobaczyć przybywającego jeźdźca.
— To on, w samej rzeczy — szepnął do siebie.
— Naprzód! — rzucił przyciszonym głosem rozkaz zbójom, którzy się z nim połączyli..
Następnie jednym skokiem znalazł się przy wierzchowcu poety i chwycił go silnie za chrapy.
Koń szarpnął się gwałtownie wtył, a Cyrano, wyciągając z olstra pistolet, krzyknął:
— Na bok, łajdaku, bo strzelę!
— Hura na Kapitana Czarta! Do mnie! do mnie! — wrzasnął napastnik.
Wszyscy zbóje wystąpili, zagradzając drogę poecie. Roland tylko pozostał w cieniu, oczekując końca walki.
— Zasadzka? — zawołał Cyrano, śmiejąc się szyderczo. — Hrabia, jak widzę, nie traci czasu. Z drogi, hołota!.
I nie ostrzegając już tym razem, wystrzelił.
Jeden ze zbójów powalił się o ziemię z roztrzaskaną głową.
—Giń! — krzyknął cygan i z nadstawionym nożem rzucił się, jak tygrys, na Cyrana.
Sawinjusz odbił cios i ze wszystkich stron naciskany, zeskoczył z konia, aby mógł walczyć swobodniej.
W ręce jego błysnęła szpada i tą szpadą, którą władał po mistrzowsku, szybko oczyścił plac przed sobą.
W tej chwili kilka kul świsnęło mu koło uszu.
— To czart prawdziwy! — mruknął Ben Joel, wściekły z gniewu, widząc, że żaden ze strzałów nie dosięgnął Cyrana.
I dobywszy rapiera, natarł raz jeszcze na poetę. Cyrano, broniąc się tylu naraz przeciwnikom, nie był stanie przewidzieć wszystkich ciosów.Szpada cygana przeszyła mu prawe ramię.
— Dostał! — wrzasnął triumfująco uradowany zbój.
— Druga ręka cała! — odparł drwiąco poeta.
Z błyskawiczną szybkością przerzucił szpadę z prawej ręki do lewej, smagnął nią cygana przez twarz, a drugim sztychem przebił mu piersi nawylot.
Zbój wyciągnął ręce i padł, jak gromem rażony.
— Zabity! dowódca zabity! — odezwał się głos w tłumie. — Zmykaj, kto w Boga wierzy!
Widząc uciekających w popłochu zbójów, Roland wystąpił naprzód, trzymając w każdej ręce pistolet, i zmierzył do Cyrana.
Dwa wystrzały huknęły w jednym prawie czasie.
Sawinjusz, w przekonaniu, że to wystrzelił któryś z uciekających, popędził za nimi ze szpadą w ręce, aż do mostu Nesle.
— Ale łotry zmykali, jakby im kto skrzydła przyprawił.
Po chwili Cyrano ujrzał się sam jeden na placu.
— Drapnęli! — rzekł pogardliwie. — Musiano im nędznie zapłacić.
Wrócił na dawne miejsce i gwizdnął na konia, który,przywykły do tego wezwania, podniósł łeb i zarżał.
— Gotów ujść! — szepnął do siebie Roland, ukryty o kilka kroków zaledwie od poety.
Ten ostatni, nie mając już z kim walczyć, zajął się tamowaniem krwi, która płynęła obficie z rany,stopniowo go osłabiając.
Roland śledził jego poruszenia, przemyśliwając w ostatniej jeszcze chwili, czem pokonać przeciwnika.
Hrabia nie wziął z sobą szpady, licząc że nie będzie potrzebna. Pistolety jego były wystrzelone.Ujrzał się zatem bezbronnym w chwili, gdy mu najmocniejszym być wypadało.
Podczas, gdy Cyrano zajęty był owiązywaniem chustką krwawiącej rany, hrabia obszedł ostrożnie dokoła miejsce, na którem stał poeta i ukrył się za sztucznym szańcem gruzów, leżących nad rzeką.
Tam błysnęła mu w głowie myśl nagła.
Pochwycił ciężki kamień — broń bezwątpienia niedogodną i niewystarczającą, ale jedyną, jaka mu pozostawała — i z większem jeszcze natężeniem jął śledzić przeciwnika.
Mógł mu przyjść z pomocą przypadek, mogła nastręczyć się niespodzianie sposobność ugodzenia Cyrana z ukrycia — Roland liczył na to i czekał.
Gdy Sawinjusz uczuł się nieco pokrzepionym, zbliżył się do konia, aby go dosiąść, i udać się w dalszą drogę.
Końce opuszczonych w czasie walki cugli leżały na ziemi.
Cyrano schylił się,aby je podnieść i rozplątać.
Z tej chwili skorzystał Roland.
Jednym skokiem znalazł się przy nim z podniesionym kamieniem i z całej siły ugodził go nim w głowę.
Poeta, otrzymawszy straszny cios ztyłu, wydał głuchy jęk i runął bezwładnie na bruk.
— Trup! trup! — — szepnął z szatańską uciechą hrabia.
Rzucił się na ciało Cyrana, którego głowa leżała w kałuży krwi, i jął szukać drżącą gorączkowo ręką.
Na piersiach poety, pod kaftanem, znalazł odrazu, co mu było potrzebne: księgę Ben Joela, testament hrabiego de Lembrat i własne zeznanie, spisane poprzedniego wieczora, to znaczy wszystkie dowody, których istnienia tak okropnie się lękał.
Zabrawszy je, podźwignął za ramiona bezwładne ciało, zaciągnął aż na brzeg Sekwany i rzucił w rzekę.
Potem, jak zwykły opryszek, uciekł pędem na ulicę św. Pawła, przyciskając do piersi skarb, za cenę zbrodni nabyty.
Na miejscu walki pozostał tylko trup Ben Joela, oraz jednego ze zbójów.
Koń Cyrana, przerażony ostatnim jękiem swego pana, pogalopował, jak szalony, w kierunku zajazdu.
Tymczasem wzeszło słońce. Straż miejska przybyła na miejsce walki od strony Nowego Mostu. Zjawiło się tam niebawem i kilku wczesnych przechodniów, którzy zatrzymali się, oglądając ciekawie zabitych.
Prawie w tejże chwili, przez bramę Nesle przechodzili Castillan i Marota. Tancerka, uwieszona u ramienia młodzieńca, mówiła mu coś przyciszonym głosem, z uśmiechem na ustach, z pełnemi czułości oczyma.
Zbliżyli się w ten sposób do grupy, utworzonej z pachołków i gapiów.
Castillan rozpoznał odrazu łotrowskie oblicze Ben Joela.
— Co tu zaszło? — spytał.
— Niewiadomo. Leżą dwa trupy i tyle.
Podczas, gdy straż un siła ciała zabitych, Castillan jął rozpatrywać miejsce walki.
— Ben Joel zabity! — rzekł do Maroty — coś się tu święci nadzwyczajnego. Patrz, widać dokoła ślady licznych stóp, jakby przeszła tędy cała, gromada ludzi. Mój mistrz miał wyjść z domu dziś rano.
Czy tylko jemu nie przytrafiło się jakie nieszczęście? Wróćmy do zajazdu.
Kończył właśnie te słowa, gdy nadbiegł zdyszany Gonin, mówiąc z przerażeniem:
— Panie Castillanie! zajrzałem przed chwilą do stajni, którą zostawiłem otworem, i spostrzegłem w niej konia pana de Bergerac, pokrytego pianą i krwią. Powrócił on najwidoczniej sam, gdyż dobijałem się do mieszkania pańskiego mistrza i nikt nic nie odpowiedział.
— A! — wykrzyknął z największą boleścią młodzieniec — pan de Cyrano zabity!
Podczas, gdy Castillan, Marota i właściciel zajazdu czynili najrozmaitsze domysły o tem, co się mogło stać z Sawinjuszem i gdzie szukać należy przynajmniej jego trupa, hrabia Roland, zupełnie w pałacu swym bezpieczny, nasycał się owocami zwej zbrodni, nie doświadczając najmniejszych nawet wyrzutów sumienia.
Odczytał on dwukrotnie, raz po razu, spowiedź swego ojca, i przekonał się, że była ona w istocie tak straszna i tak dla niego fatalna, jak mówił Cyrano.
Następnie cisnął do kominka wszystkie, groźne dlań papiery, podpalił je i nie odszedł wcześniej, aż przekonał się, że ogień strawił wszystko doszczętu.
— Teraz — wyrzekł z uczuciem wielkiej ulgi — niczego już obawiać się nie potrzebuję. Nikt już nie przyjdzie wydzierać mi majątku; nikt nie sięgnie po rękę Gilberty.
W kilka godzin później Roland de Lembrat wchodził do pałacu Faventines tak spokojny, jakby nic zgoła nie zaszło minionej nocy.
— Dobrze pan spałeś? — spytał go margrabia.
—Wybornie.
— Rozmowa z Cyranem zakończyła się w sposób pomyślny dla ciebie?
— Jak najpomyślniejszy.
— Obawiałem się jakich niepotrzebnych nieporozumień. Nasz przyjaciel Sawinjusz był wczoraj jakiś dziwny.
— To nic.Porozumieliśmy się w kilku słowach. Cyranowi zdawało się, że znalazł w Perigord, gdzie bawił przed kilku dniami, kilka dowodów, mających jakoby osłabiać winę jego protegowanego: jedna chwila wystarczyła mi, aby go przekonać, że się najzupełniej myli.
— Czy nas dziś odwiedzi?
— Nie wiem.
— Będziesz pan się z nim widział?
— Prawdopodobnie. Teraz, gdy już ani jedna chmurka nie przyćmiewa naszego stosunku, nie widzę, dlaczego mielibyśmy się wzajem unikać.
— To prawda. Cyrano ma nietęgą głowę, ale złote serce. Nie można mieć do niego zbyt długo.
urazy. Chciałbym, żeby był na uroczystości weselnej.
— Jestem pewny, że będzie.
Margrabia pociągnął gościa do ogrodu, gdzie znajdowała się już Gilberta, w towarzystwie matki i Pakety.
Prawie w tymże samym czasie przeprowadzano Manuela, pod silną strażą, przed trybunał oskarżający, albo mówiąc wyraźniej: do izby tortur.
Było to miejsce straszne i pełne grozy. Pod niskiem sklepieniem było ciemno i duszno; na ścianach wisiały narzędzia męki.
Inne, do tego z celu służące przyrządy, leżały na ziemi, pokryte w wielu miejscach brunatnemi plamami krwi.
Sam widok tej ohydnej izby mroził krew w żyłach każdemu, kogo wprowadzano dla wymożenia zeń zeznań.
W głębi widać było podwyższenie, na niem stół otoczony krzesłami. Nad stołem wisiał wielki krucyfiks.
Tuż pod krucyfiksem znajdowało się miejsce sędziego.— Nieco niżej siedział pisarz, gotowy do notowania wymuszonych na przestępcach zeznań.
Przed tym trybunałem stał kat z pomocnikami, których owego dnia było trzech.
Gdy Manuel wszedł, nie mógł opanować wzruszenia i zadrżał od stóp do głowy.
Następnie zwrócił wzrok na sędziego, który miał go badać. Twarz jego była mu zupełnie obca.
Straż przyprowadziła go przed owo wzniesienie,gdzie kazano mu usiąść na wąskiej ławeczce.
Wówczas głosem powolnym, poważnym, sędzia jął zadawać przepisane prawem pytania, na które młodzieniec odpowiadał śmiało i donośnie.
Lecz gdy sędzia przeszedł do dowodów faktycznych, Manuel nie mógł już utrzymać się w tonie spokojnej uległości.
— Panie sędzio — przemówił z podniesioną głową — oświadczyłem już staroście, że jestem niewinny. Powiedziałem też, że hrabia Roland de Lembrat zostanie przekonany niezbitemi dowodami o oszczerstwie. Dziś jestem gotów dowody te przedstawić.
— Nie przyprowadzono cię tu poto, abyś oskarżał, lecz — abyś się bronił.
— W oskarżeniu tem mieści się właśnie cała moja obrona. Hrabia de Lembrat chciał otruć mnie w więzieniu.
— Ten człowiek oszalał! — szepnął sędzia do pisarza.
—Uczyniwszy tak — ciągnął Manuel! — czyż nie dowiódł wyraźnie, że się mnie i pretensyj moich obawia? Człowiek pewny siebie i słuszności swej prawy oczekuje spokojnie wyroku sędziów. Jemu ręka kata nie wydaje się zbyt powolną i nie uprzedza jej, chwytając sam za narzędzie zbrodni.
— Mówisz, że pan hrabia de Lembrat chciał cię otruć? Jakkolwiek jest to niesłychana niedorzeczność, pragnę na chwilę traktować ją poważnie. Czemże jesteś w możności udowodnić to oskarżenie?
— Hrabia przysłał mi do więzienia dwie butelki wina.Człowiek, który mi je przyniósł, oświadczył, że osoba przysyłająca pragnie pozostać nieznaną i że jedyną pobudką jej działania jest litość nad biednym więźniem. To fałszywe współczucie zwiodło mnie na chwilę. Gdybym nie został w porę ostrzeżony, nie miałbyś pan dziś kłopotu z przesłuchiwaniem mnie — nie żyłbym już bowiem.
— Ostrzeżono cię? — zapytał sędzia niedowierzająco, — I któż taki mógł był to uczynić, skoro byłeś jak najpilniej strzeżony?
— Nie będę opowiadał, w jaki sposób doszła do mnie wiadomość; nie wymienię też osoby, która w tem pośredniczyła, Wskazuję fakt; powinno to wystarczyć, zwłaszcza, że go mogę poprzeć dowodem.
— Niech i tak będzie.Objaśnij mnie więc najpierw, co się stało z owemi dwiema butelkami, które, jak utrzymujesz, były zatrute?
—Jedną rozbiłem o podłogę swej celi.
— A druga?
— Druga schowana pod kamieniem, do którego byłem przykuty. Proszę posłać kogo do mojej celi, aby przyniósł tę butelkę. Będzie ona, jak sądzę, wystarczającym dowodem.
—Ostrzegam cię — rzekł sędzia groźnie — że jeśli mówisz to wszystko dla zyskania na czasie i odwleczenia wymiaru sprawiedliwości, figle twoje nie będą miały innego skutku, jak tylko zdwojoną surowość trybunału.
— Proszę raz jeszcze o posłanie kogo do celi.
Sędzia dał znak jednemu ze strażników, który natychmiast wyszedł.
Badanie zostało zawieszone aż do jego powrotu.
Zjawił się po kilku minutach, niosąc ostrożnie pokrytą kurzem butelkę.
— Och! och! — zadziwił się sędzia — więc tam naprawdę coś było?
I wziąwszy butelkę, postawił ją przed sobą, przyglądając się jej z miną niedowierzającą.
— Panie sędzio — pośpieszył z żądaniem Manuel — proszę wlać do kieliszka kilka kropel płynu zawartego w butelce. Trucizna, którą zaprawiono wino, jest tak gwałtowna, że nawet ta maleńka ilość zdoła z szybkością pioruna pozbawić życia najmocniejszego człowieka.
Żądanie oskarżonego zostało spełnione.
—Teraz — ciągnął on — proszę doświadczyć mocy tej trucizny.
Sędzia i pisarz spojrzeli na siebie z zakłopotaniem, które, mimo pełnego grozy nastroju tej sceny, wywołało słaby uśmiech na usta Manuela.
— Stroisz sobie z nas niedorzeczne żarty--wyrzekł wreszcie sędzia. — Jeżeli kilka kropel tego płynu powoduje śmierć natychmiastową,jakże chcesz, żebyśmy jego moc wypróbowali? Nie przypuszczasz chyba, że poddam próbie jednego z tych ludzi, którzy cię otaczają?
— Uchowaj mnie Boże od podobnych myśli! Nie na ludziach czvnić trzeba tę próbę, lecz na zwierzętach.
— Dozorca chowa koty...— zauważył nieśmiałe pisarz.
— Kot w przybytku sprawiedliwości! — oburzył się sędzia. — Wreszcie...— dodał po chwilowym namyśle — zgadzam się na kota.
Ten sam usłużny strażnik, który chodził po butelkę, podjął się sprowadzić potrzebne zwierzę.
Kot, przeznaczony do tego doświadczenia in anima vili był pięknem stworzeniem, o białej, jedwabistej szerści. Gdy go przyniesiono, zwinięty był w kółko i mrużył ślepie z wyrazem błogości. Nie przeczuwał widocznie żadnego niebezpieczeństwa.
— Próbujmy! — rzekł sędzia.
— Wystarczy umaczać w winie chorągiewkę pióra — objaśnił Manuel.
Powiedziawszy to, podniósł się z ławki.
Sędzia podał mu pióro, zanurzone na chwilę w kieliszku. Manuel podsunął je kotowi.
Kot wyciągnął różowy języczek i skwapliwie oblizał chorągiewkę.
Wino było hiszpańskie, słodkie i aromatyczne.Zasmakowało ono widocznie matusowi, gdyż trzykrotnie do poczęstunku powracał.
Manuel położył na stole pióro, zupełnie już suche.Nie pozostało na niem ani kropelki wina.
— To dziwne! — szepnął, widząc, że kot przybrał napowrót swą pozę drzemiącą i że nie okazuje najmniejszego zaniepokojenia.
Sędzia i pisarz znów zamienili spojrzenia.
— Nic! — rzekł pierwszy.
—Zupełnie nic! — powtórzył drugi.
Manuel wziął kieliszek, napełnił go winem, urnaczał raz jeszcze pióro i przeciągnął je szybko przy wargach.
Spodziewał się doświadczyć tego uczucia sparzenia, które za pierwszym razem ostrzegło go o obecności trucizny.
Płyn wydał mu się słodkim, jak miód.
Manuel pobladł.
Następnie, ulegając rozpaczliwemu zachceniu, podniósł kieliszek do ust i jednym łykiem wychylił.
— Wstrzymajcie go! Chce się otruć! — porwał się z krzykiem sędzia.
Ale Manuel stał w miejscu, nie zmieniając wyrazu twarzy.
Wreszcie, z gorzkim uśmiechem, postawił kieliszek na stole i rzekł:
— Nie obawiaj się, panie sędzio, Niebo jest przeciw mnie. W tym kieliszku było czyste wino.
— Okłamałeś nas zatem? — wykrzyknął surowo sędzia. — Zrobiłeś sobie igraszkę z trybunału sprawiedliwości?
— Niebo jest przeciw mnie — powtarzał Manuel ze smutną rezygnacją. — Dowód, który, zdawało mi — się, że już trzymam, wysunął mi się z ręki. Jedna tylko z dwóch butelek była zatruta i tę właśnie stłukłem w przystępie gniewu.
— Nie myśl, że ci się uda wystrychnąć nas na dudków. Niedorzeczna komedia, którą odgrywasz, ten tylko będzie miała skutek, że los twój pogorszy.
Sędzia był widocznie mocno rozdrażniony.
Dał znak pisarzowi, który ujął za pióro; następnie, do Manuela zwracając się, wyrzekł:
— Zarzucane ci przestępstwo jest aż nazbyt widoczne, chciałeś zaprzeczyć oczywistym faktom i zwrócić oskarżenie przeciw oskarżającemu. Wszystko to, jak widzisz, nie doprowadziło cię do niczego.
Przyznaj się do winy; wzywam cię po raz ostatni.
— Nigdy — rzekł Manuel tonem jak najbardziej stanowczym.
Sędzia dał rozkaz.
Kat i jego pomocnicy przystąpili do młodzieńca.Posłuszny instynktowi zachowawczemu chciał stawić opór.
Po krótkiej walce krzepkie ręce oprawców obezwładniły młodzieńca.
Rosciągniono go na ziemi: pomocnicy kata skrępowali mu ręce i nogi silnemi sznurami.
Te sznury przyczepione zostały następnie do innych przymocowanych do ścian izby. Uczuł się uniesionym w powietrze, a jednocześnie naprężone silnie sznury zaczęły wyciągać mu ze stawów ręce i nogi.
Pod ciało, wyciągnięte w ten sposób w horyzontalnej prawie pozycji, podsunięto drewniane rusztowanie, które unosząc tors, zwiększyło jeszcze siłę ucisku.
Były to przygotowania do tortury, zwanej próbą wody.
— Pierwsza doza! — rozkazał sędzia.
Kat wsunął pomiędzy ściśnięte zęby Manuela żelazną kopystkę, otworzył je przemocą i wcisnął mu w usta koniec dużego leja, który sięgał aż do przełyku.
Gwałtowne, lecz krótkie miotania się męczonego były jedynym objawem stawianego przezeń oporu.
Jeden z pomocników kata jął przelewać zwolna do leja wodę z pełnego dzbanka.
Manuel ne dał żadnego znaku.
Po dwa i po trzy razy ponawiano męczarnie, on jednak na chwilę nawet odwagi nie stracił.
Z zamkniętemi oczyma zdawał się oczekiwać smierci.
Dwie były próby wody: zwyczajna i nadzwyczajna. Aby wytrzymać drugą z nich, trzeba było posiadać moc nadludzką.
Woda wlewana do żołądka w ilości nadmiernej,sprowadzała objawy podobne do duszenia się.
Pod wpływem zazierającej do oczu śmierci przyznanie się wybiegało z ust męczonego — czy winny był, czy niewinny.
Manuel, obdarzony charakterem żelaznym i wolą niezłomną, wytrzymał zwycięsko pierwsze bóle tej męczarni.
Pulsa w skroniach biły mu gwałtownie;krew,napędzana całą siłą do mózgu czerwieniała mu twarz;ostry bólpszeszywał mu pierś;mimo wszystko młodzieniec nie przestawał milczeć,z zamkniętemi wciąż oczami.A ile razy sędzia zawołał:„Przyznaj się” on głosem silnym jeszcze opowiadał:
— Nigdy!
Przstąpiono do próby nadzwyczajnej.
Mamuel otworzył oczy.
W spojrzeniu młodzieńca, bystrem i groźnem, sędzia dopatrzył się skruchy i prośby, i raz jeszcze powtórzył swe stałe zapytanie.
—Nigdy! — była odpowiedź, ostatnia już, niestety gdyż męczony zaczął głos tracić.
— Druga doza nadzwyczajna! — rozkazał sędzia.
Oprawcy rozkaz spełnili.
Był to już koniec.
Manuel zamknął oczy na nowo; twarz mu się wydłużyła.
— Zemdlał!— rzekł jeden z oprawców.
—Odwiązać go-polecił sędzia.— Nigdy jeszcze nie widziałem w przestępcy tak zaciętego oporu.
—No,jeżeli ten przyjdzie jeszcze do siebie—mruknął jednocześnie oprawca—to będzie dowód,że siedzi w nim djablo rogata dusza!
Manuela, wciąż nieprzytomnego, odniesiono nie do więzienia, lecz do komnaty, sąsiadującej z izbą tortur, gdzie zajął się nim lekarz więzienny.
Zilla, we własnym pokoju uwięziona, zaniechała, jak przypominamy sobie, dalszych prób wydobycia się na wolność.
Nazajutrz dopiero stara odźwierna, usłyszawszy nowe wołania cyganki, pośpieszyła na górę, aby ją wypuścić z zamknięcia.
Zilla zbiegła natychmiast na dół i wypadła na ulicę, aby udać się do mieszkania Cyrana.
Człowiek jakiś zatrzymał ją przed samym domem. Był to jeden z tych, co należeli do nocnej wyprawy.
— Dokąd biegniesz, Zillo? — zapytali.
— Co ci do tego! — odparła niechętnie.
I chciała go wyminąć.
— Bo to, widzisz — ciągnął zbój — jeśli idziesz szukać brata, mogę ci oszczędzić niepotrzebnego trudu.
— Co to ma znaczyć?
— Już po Ben Joelu! — odrzekł krótko tamten, nieprzywykły do długich omawiań.
— Nie żyje!
Stanęła w miejscu, bardziej zdziwiona i przelękła, niż zasmucona.
Ostatnie wypadki zerwały ostatecznie słabą nić przywiązania, która łączyła ją z Ben Joelem.
— Jak się to stało? — zapytała po chwili.
— Brat zginął porządnie, w zażartej walce — pocieszył ją zbój.
— Chcesz pewnie powiedzieć w podłej zasadzce, którą urządził na człowieka niewinnego i której sam padł ofiarą! I któż go zabił?
—Tamten.
Ale kto?
—No, tamten, na którego czekano.Zapomniałem jak się nazywa.
— A z nim co się stało?
— Także zabity. Cofnąłem się trochę wtył i z za węgla przypatrywałem się tej zabijatyce. Ten, co zabił Ben Joela, dostał w łeb kamieniem od człowieka, po którego chodziliśmy na ulicę S-go Pawła i któremu brat twój okazywał wielkie posłuszeństwo.
— Hrabia! — szepnęła Zilla. — Postawił więc na swojem. Zamordował nieprzyjaciela, a los uprzątnął mu z drogi wspólnika.
Pochyliła głowę w milczeniu i zdawała się zapominać o otaczającym ją świecie. Towarzysze zbója ja otoczyli ją, przyglądając się ciekawie i czekając, jak to się skończy.
— Manuel! — wybiegło wreszcie z ust cyganki.
— O Manuelu myśleć teraz trzeba.
Odtrąciła ruchem wyniosłym zastępującego jej drogę włóczęgę, i wybiegła na ulicę.
Zpoczątku, niepewna dokąd się zwrócić, postanowiła wreszcie raz jeszcze spróbować szczęścia i zapukać do drzwi starosty.
Prześwietny Jan de Lamothe, zajęty właśnie odczytywaniem ostatniego protokułu sprawy, kazał ją wpuścić bezzwłocznie.
— Panie starosto! — zaczęła — odwołuję się do pańskiej sprawiedliwości.
— Czego jeszcze żądasz?
— Żądam aby mnie wysłuchano. Przybyłam, aby udowodnić niewinność Manuela.
— Już mi raz o tem wspomniałaś. Jakkolwiek nie mogę mieć do ciebie wielkiego zaufania, pozwalam ci mówić, sprawa bowiem, zamiast rozjaśniać się, staje się owszem coraz ciemniejsza.Mów zatem.
— Panie starosto — podjęła cyganka. — Manuel jest bratem hrabiego Rolanda.
De Lamothe rzucił na mówiącą spojrzenie zdziwione i prawie gniewne.
Ona jednak, mało dbając o to, jakie wrażenie uczyniły jej słowa, ciągnęła dalej swe zeznanie.
Odsłoniła intrygi hrabiego i ujawniła przed starostą wszystkie środki, jakich chwycono się, aby sprawę zaciemnić i zaprzepaścić.
Starosta jednak zachowywał się względem tych zeznań bardzo niedowierzająco. Spodziewał się innych, bardziej przekonywających.
Potrząsnął głową i rzekł:
— Kłamstwo!
Zilla sięgnęła po swą broń ostatnią.
— A czy uwierzysz mi, panie starosto, gdy ci powiem, że dzisiejszej nocy hrabia de Lembrat kazał zamordować pana de Cyrano; co więcej, że go sam, własną ręką, zamordował?
Jan de Lamothe porwał się, krzycząc:
— Nieszczęsna! Jak śmiałaś to powiedzieć!
Jednocześnie zadzwonił.
Zjawił się woźny.
— Idź natychmiast do pana de Cyrano i poproś go, aby bez straty czasu przybył do mnie!
Woźny wyszedł; starosta zaś, jakby zapomniawszy o Zilli, jął napowrót wertować papiery.
Upłynęło w ten sposób pół godziny. Zjawił się wreszcie zpowrotem posłaniec i oświadczył:
— Pan de Cyrano wyjechał tej nocy i dotąd do domu nie powrócił.
Zilla znów głos zabrała, oznajmując o śmierci Ben Joela.
— Śmierć Ben Joela — zauważył — nie udowadnia bynajmniej winy hrabiego. Zobaczę się z panem de Lembrat.
—Panie starosto!—odważyła się prosić Zilla—czy pozwolisz mi odwiedzić Manuela? Bardziej, niż kiedykolwiek, potrzebuje on pomocy i pociechy,
— Dziś mogę ci udzielić tej łaski, Weź to.
I Jan de Lamothe podał cygance kartę, otwierającą wstęp do Chatelet.
Właśnie w chwili gdy Manuela z trudem przywrócono do przytomności, zjawiła się przy nim Zilla.
Na widok jej ani jeden wyrzut z ust mu nie wybiegł. Przepędziła całą godzinę przy łóżku, na którem go złożono; ukorzyła się, wylewała łzy, żebrała przebaczenia — mówiła wreszcie wiele o Gilbercie i o tem, że z uczucia swego czyni ofiarę.
Pożegnała ukochanego słowami:
— Nie trać nadziei! Żyj! Ocalę cię!
W tym czasie czcigodny Jan de Lamothe opuścił swój gabinet, udał się na ulicę Św. Pawła i kazał oznajmić się hrabiemu de Lembrat, który tylko co powrócił z pałacu Faventines.
Bez żadnych wstępów powtórzył słowa Zilli.
Bez żadnych też wstępów oświadczył Rolandow:
— Oskarżenie zwrócone jest przeciw panu,
Hrabia uśmiechnął się wzgardliwie.
— Po tych ludziach wszystkiego spodziewać się można. Muszę cię jednak objaśnić, kochany starosto, że między tym Ben Joelem i Cyranem istniała zadawniona uraza. Cygan zapragnął pewnie wyrównać teraz rachunki, a godnej jego siostrzyczce bardzo jest na rękę rzucić odpowiedzialność za to na mnie. Zresztą, czy ta wiadomość potwierdza się.Czy Cyrano został naprawdę zamordowany?
— Od chwili, gdy wyjechał, nie widziano go w zajeździe.
— To niczego nie dowodzi. Znamy wszyscy jego usposobienie awanturnicze; mógł był łatwo wybrać się w dalszą drogę, nie uprzedziwszy nikogo.
Pomyślał chwile i dodał tonem uspokajającym:
— Bądź pewny, panie starosto, że za jakie dwa, trzy dni ujrzymy naszego Bergeraca w doskonałem zdrowiu i w wyśmienitym, jak zawsze, humorze. Zresztą, gdyby nie żył, jak to utrzymują, odnalezionoby jego ciało.
— Tak, to prawda!-przytaknął starosta, pokonany bardziej jeszcze spokojnym tonem mowy hrabiego i jego miną, kłamiącą najdoskonalej wiarę w to, co mówi, niż dość kruchemi argumentami.
— A cóż się dzieje z Manuelem?-zapytał hrabia, wracając do tego, co go najbardziej obchodziło.
— Brany był dziś rano na konfesaty.
— I przyznał się?
— Nie! Raz jeszcze wszystkiemu zaprzeczył.
— Silny charakter! — zauważył Roland spokojnie, bo już w tej chwili nie lękał się o dalszy przebieg sprawy.
Pomimo wielkiej pewności siebie, którą objawiał hrabia, i jego śmiałych odpowiedzi, starosta, rozstając się z nim, był dziwnie zamyślony.
Umysł jego, oblegany przeróżnemi wątpliwościami, miotał się to w tę, to w ową stronę, jak mucha w sieci pajęczej.
Co się tyczy Zilli, choć smutna i doznanemi wrażeniami znękana, nie upadała jednak na duchu.
Wyszedłszy z gmachu więziennego, otarła ona wilgotne od łez oczy i poszła prosto do mieszkania Cyrana.
Pragnęła za wszelką cenę odzyskać księgę, która w tej chwili była jej niezbędna.
U wejścia do zajazdu spotkała Marotę.
Było to dla niej wielką niespodzianką.
Współtowarzyszki włóczęgi i przygód romantycznych nie widziały się już oddawna: zaledwie też poznać się mogły.
Po szybkiej wymianie słów, wyjaśniających, skąd się wzięła w tem miejscu jedna i druga, Zilla wyjawiła przyjaciółce wszystko, co przepełniało jej serce, i wskazała główny powód swego przybycia.
Marota patrzyła na nią przez chwilę wzrokiem szczególnym, następnie, nic nie mówiąc, ujęła ją za rękę i poprowadziła do wnętrza domu.
Upłynęło wiele dni...i hrabia Roland de Lembrat odzyskał całkowicie, jeśli nie spokojność, to przynajmniej zupełną pewność siebie.
O Cyranie żadnych wieści nie miano.
Roland, aby rolę swą odegrać do końca, posyłał kilkakrotnie do właściciela zajazdu z zapytaniem o poetę, ale sławetny Gonin odpowiadał za każdym razem, że mu nic o panu de Bergerac niewiadomo.
Gdyby wysłaniec hrabiego był człowiekiem bystrzejszym, zauważyłby może niezwykły ton owych odpowiedzi. Ale nie należał on do tych, co się liczą z takiemi drobnostkami i, zdając sprawę swemu panu, powtarzał słowa oberżysty bez żadnych uwag dodatkowych.
Hrabia był zatem najpewniejszy, że trup jego wroga spoczywa spokojnie na dnie Sekwany.
Zwycięstwo było zupełne.
Okoliczności wybornie usłużyły zbrodniarzowi. Pozostał sam jeden, uwolniony równocześnie od nieprzyjaciół i od wspólników przestępstwa.
Po śmierci Rinalda i Ben Joela nikt już nie mógł świadczyć przeciw niemu.
Pozostawała wprawdzie Zilla, jakąż jednak wartość mogło mieć jej ustne zeznanie wobec faktu, że księga Ben Joela w popiół się obróciła!
Nic już więc teraz nie zaprzątało myśli hrabiego, prócz przygotowań do małżeństwa, które postanowił jak najbardziej przyśpieszyć, mało sobie czyniąc z przewidywanego oporu Gilberty.
Codziennie bywał teraz w pałacu na wyspie świętego Ludwika i długie narady odbywał z margrabią.
Ten ostatni, po każdej bytności przyszłego zięcia przywoływał córkę i wymownie bronił sprawy Rolanda; im bardziej jednak zbliżał się termin ślubu, z tem większą stanowczością powtarzała Gilberta wolę swą, którą od początku otwarcie ojcu oznajmiła.
Margrabia, bardzo wiele nadziei i wyrachowań opierający na tym związku, postanowił nie przykładać wielkiej wagi do słów upartej dziewczvny i nie przestawał ośmielać i zachęcać hrabiego.
Wkońcu jednak zaniepokoił się.
Gilberta potrafiła przeciągnąć na swą stronę Matkę, a pani de Faventines zbudziła w umyśle męża pewne wątpliwości i niepokoje, z któremi — Jak to zaraz zobaczymy — walczyć musiał.
Pewnego dnia Roland, według zwyczaju, przybył do pałacu.
Tym razem zaopatrzył on się w broń niezawodną, która miała ostatecznie doprowadzić go do celu. Bronią tą był projekt kontraktu, ułożony w ten sposób, że uspokajał najambitniejsze pragnienia margrabiego.
Na prośbę hrabiego pan de Faventines kontrakt ów przeczytał.
— Ależ doprawdy, hrabio-rzekł rozpromieniony — poczynasz sobie po królewsku.Twoja wspaniałomyślność wzrusza mnie głęboko.
— A więc-natarł, nie zwlekając, Roland — jeżeli uważasz, panie margrabio, że wszystko w porządku, wypada nam już tylko nadać temu aktowi ważność prawną. Za trzy dni gotów byłbym poślubić pannę Gilbertę.
— Za trzy dni! powtórzył tamten, zamyślając się. — Czy nie byłoby to zbyt gwałtownie? Często, przez pośpiech zbyteczny psują się najlepsze sprawy. Nie sądzę, aby córka moja była już dostatecznie przygotowana do tego małżeństwa.
— To i cóż!-odparł hrabia tonem swobodnym i lekkim. Wszystkie dziewczęta niechętnie pozbywają się wolności. Lubią one, aby były proszone, pożądane — zdobywane. Pewien łagodny upór dodaje im uroku. Znając siebie, nie są bynajmniej nierade tym, którzy w danej chwili podejmują się wyręczyć je w wypowiedzeniu stanowczego: „tak“...
— Być może...jednak zachowanie się Gilberty daje mi dużo do myślenia. Bywa często zamyślona, to znów nienaturalnie egzaltowana. Matka, która zawsze zna lepiej, niż ojciec, serce córki, mówiła mi, że obawia się niekiedy złych następstw zbyt prędkiego postanowienia.
Roland uśmiechnął się kwaśno.
— Niezbyt to pochlebia mojej miłości własnej—rzekł.-Jednakże nie obawiaj się, panie margrabio, Zaufaj i oddaj mi pannę Gilbertę. Otoczę ją taką troskliwością, takim szacunkiem i taką miłością, że porzuci niebawem swe posępne marzenia o śmierci, jeśli wogóle miewa je kiedykolwiek.
— Gilberta jest energiczna i stała w postanowieniach.
— Ach! drogi margrabio! jesteś ojcem, a nabawiają cię strachu zwykłe dziewczęce kaprysy! Młoda panna, która grozi otoczeniu swemu, że zabije się, jeśli zmuszać ją będą do małżeństwa z rozsądku —nikomu naprawdę nie jest groźna. Ani jej samej, ani jej pogróżek nie wypada brać poważnie. Proszę zatem o odpowiedź stanowczą. Resztę biorę na siebie.
Margrabia wyciągnął rękę do Rolanda.
— A więc tak — wyrzekł uroczyście — zasłużyłeś sobie, hrabio, na moje zaufanie. Zgadzam się. Niech będzie, jak żądasz.
Prawie natychmiast zawiadomiono o tem Gilberte.
Przyjęła wiadomość w głębokiem milczeniu i z martwą, obojętnością.
Była całkowicie już wyczerpana walką, tak długo przeciągającą się, i nie chciała zadawać sobie trudu ujawniania najsłabszego nawet oporu!
Odeszła do swej panieńskiej komnatki, pozostawiając Pakecie zajęcie się przygotowaniami ślubnemi.
Umysł Gilberty znajdował się w stanie nadzwyczajnego podniecenia, które sprawiało, że nie żyła prawie wcale życiem zwykłych ludzi, że powszednie radości i troski prawie zupełnie istnieć dla niej przestały...
Nie uczuwała też najmniejszej trwogi przed tem, co niegdyś dreszczem śmiertelnego przerażenia zlodowaciłoby jej serce.
Myśli jej i marzenia przebywały w jakiejś sferze nadziemskiej, wyższej ponad sprawy doczesne — o której jednak nie umiałaby powiedzieć, czy jest niebem, czy — piekłem.
Pełne otuchy słowa Cyrana uleciały już jej z pamięci. Co większa, nawet osobą poety i jego niewytłumaczonem zniknięciem zajmować się przestała.
Cała dusza Gilberty wypełniona była Manuelem.Jego tylko jednego dostrzegała we mgle swych marzeń. Dla niego też tylko, z poddaniem się i niemal z radością, czyniła przygotowania do ofiary z życia.
W takich okolicznościach nadszedł dzień ślubu jej z Rolandem.
Wczesnym rankiem Roland — wyszedł z pałacu, odziany w ślubne suknie, i udał się do Luwru, gdzie bywał codziennie, wraz z innymi magnatami, przy ubieraniu młodego monarchy.
Miał on wśród dworzan wielu przyjaciół, których na swój ślub zaprosił.
Gdy już dopełnił zwykłego ceremoniału, wszyscy postanowili odprowadzić go do pałacu przyszłego teścia.
Wesoły, strojny i gwarny orszak wysypał się z jednej z bram Luwru, mając na czele promieniejącego szczęściem nowożeńca.
Mieszczanie i mieszczanki stawali na drodze, olśnieni blaskiem tych jedwabiów, aksamitów i piór strusich, które w pełnem oświetleniu słonecznem grały najwyższemi barwami.
Z podziwem łączyła się zazdrość, a ta ostatnia nierzadko w nienawiść przechodziła.
Młodzieńcy nie szczędzili przechodniom żarcików, drwin, a niekiedy i obelg. Zachowywali się tak, jakby świat cały do nich — należał i — kłaniać się im musiał.
Oblubieniec rej wodził w tem gronie hulaszczem, bo mu tak z roli, a może i z upodobania chwilowego, wypadało.
Nagle uwagę jego zwróciła na siebie pewna szczególna lektyka, którą niesiono do pałacu królewskiego.
Za tą lektyką postępowali: Zilla, Castillan i Marota. Postępowała też jedna jeszcze osoba, wysokiego wzrostu, barczysta, w czarnej sutannie, której Roland nie znał.
Osobą tą był ksiądz Jakób Szablisty.
Na widok lektyki i otaczających ją ludzi zimny dreszcz przebiegł Rolanda.
Ale uspokoił się natychmiast.
— Zabity! utopiony! — powtórzył sobie kilkakrotnie.
I z silnem postanowieniem zapomnienia o tem niepokojącem zjawisku, wstąpił razem z towarzyszami we wrota pałacu Faventines.
Wszystko tam już było gotowe na ich przyjęcie...
Wielki salon tonął w gęstwinie rzadkich, kwitnących roślin i ozdobiony był nowemi, wspaniałemi gobelinami.
Margrabia witał w progu napływających wciąż gości, których obszerne salony ledwie pomieścić mogły.
Długo on czekał na ten dzień i wiele trudności zwalczyć musiał, zanim go przygotował, więc też w spojrzeniu i w całej twarzy jego widniała radość wielka, połączona jakby z obawą, aby ta rozkoszna rzeczywistość nie zmieniła się nagle w sen i nie uleciała...
Po przybyciu Rolanda prawie wszyscy przy nim się skupili.
Nagle doniosły głos służby oznajmił prześwietnego Jana de Lamothe, starostę paryskiego.
— Cóż tak późno, szanowny nasz przyjacielu? —przywitał go margrabia z wymówką.
— Obowiązek przedewszystkiem, margrabio! — Kilka ważnych spraw zatrzymało mnie dzisiejszego ranka na urzędzie.
— Jakież uciążliwe obowiązki! Ani jednego dnia wytchnienia!
Starosta uroczystszy i wynioślejszy, niż kiedykolwiek, ciągnął:
— Jedna zwłaszcza sprawa w najwyższym stopniu zajmuje mnie i zaciekawia w tej chwili.
— O cóż w niej chodzi?
—O zniknięcie pańskiego przyjaciela Cyrana.
Margrabia zasępił się.
— To prawda — odrzekł — co się stać mogło z biednym poetą? Prosiłem go na ślub swej córki, tymczasem odpowiedziano mi, że nikt nie wie ani gdzie jest, ani co się z nim dzieje. Czyżby spotkało Cyrana jakie nieszczęście?
— W tym względzie nie wiem jeszcze nic pewnego, i to właśnie jest przedmiotem mego niepokoju i moich poszukiwań. Czy zaawanturował się gdzie daleko? czy też padł ofiarą przypadku lub—co nie daj Boże — zbrodni? Gęsty mrok tajemnicy wszystko to pokrywa. W każdym razie jest to, czy też: był to, wielki szaleniec, i jeśli zajmuję się nim,stosownie do wskazówek, które otrzymałem i które znane są hrabiemu, to dlatego jedynie, że czynił on w świecie wiele hałasu i że jest rzeczą ciekawą zbadać, dlaczego już go teraz nie czyni. Jeśli zaś mam być szczery, to wyznam, że skłonny jestem do uwierzenia, iż Cyrano-jak głoszą wieści-został naprawdę zamordowany.
— Biedny Sawinjusz! — westchnął margrabia, szczerze wzruszony.
— Szkoda go — zauważył zimno Roland.
— Dajmy pokój temu smutnemu przedmiotowi! — zakończył starosta.-Kiedyż ślub?-spytał, zwracając się do pana młodego.
— W samo południe!
— W takim razie wkrótce już będziemy mieli szczęście powitać pannę młodą.
— Gilberta jest w tej chwili przy matce. Za chwilę ujrzycie ją panowie.
Przez otwarte okna nadpłynął głos dzwonów katedralnych, przyzywających na nabożeństwo.
Na ten znak goście skupili się dokoła margrabiego a po małej chwili szmer rozległ się wśród strojnej drużyny.
W otwartych drzwiach zjawiła się Gilberta w białym stroju oblubienicy.
Matka i Paketa postępowały za nią.
Bielsza była od welonu, pokrywającego jej czoło.
Jednak uśmiechała się tym zimnym, obrzędowym uśmiechem, do okoliczności zastosowanym, który był ostatniem ustępstwem, uczynionem dla ojca.
Przy stroju oblubienicy, olśniewająco i niepokalanie białym, dziwnie odbijał, niezauważony jednak przez nikogo, naszyjnik bursztynowy.
Ku temu strasznemu darowi Zilli ręka Gilberty sięgała co chwila ruchem nerwowym, ściskając perłę zatrutą, od której spodziewała się wkrótce spokoju i śmierci.
Zamiarem jej było odłożyć do ostatniej chwili wykonanie rozpaczliwego kroku; głos sumienia nakazywał jej zachowywać życie najdłużej jak można, aby dać czas przypadkowi, a raczej Opatrzności przybyć jej z pomocą, jeśli tam, gdzie ważą się losy ludzi, uznane to zostanie za potrzebne.
Margrabia zbliżył się do niej z otwartemi ramionami.
— Moja córko! dziecię moje najdroższe! — wyrzekł z czułością.
I w tym ojcu, który dokonywał lichego targu, oddając rękę jedynaczki hrabiemu, zbudziło się, na chwilę szczere uczucie i prawdziwa łza w jego oku zabłysła, wywołana żalem, a może i skruchą.
Gilberta zwróciła na ojca niewymownie smutne spojrzenie.
— Biedny ojciec! — pomyślała. — Niech mu Bóg przebaczy, bo zaprawdę nie wie, co czyni!
Dzwony u Panny Marji zamilkły.
— Zaczynają wychodzić — rzekła cichym głosem Paketa.
— Tak — szepnęła, drżąc, Gilberta — wszystko skończone.
Wygalowany służący zjawił się w tejże chwili w salonie i, skłaniając się przed margrabią, oznajmił, że karety już zaszły.
— Panie i panowie — rzekł głośno margrabia — jedziemy.
I wyciągnął rękę do córki.
Ale Gilberta zachwiała się i na fotel upadła, szepcząc niewyraźnie:
— Ach, nie! nie mogę!
Na znak swej pani, Paketa wyszła z salonu i powróciła za chwilę, niosąc szklankę wody na srebrnej tacy.
— Uspokój się pani — rzekł Roland do narzeczonej. — Opanuj wzruszenie. Zaczekamy na pani rozkazy.
— O! nie będziesz pan czekał długo.
Wzięła szklankę do ręki, umaczała w wodzie usta i w tejże chwili wpuściła do niej oderwaną od naszyjnika perłę.
Zgodnie z zapowiedzią Zilli perła rozpuściła się prawie natychmiast, nie zamącając ani trochę kryształowej czystości płynu.
Usta Gilberty poruszyły się lekko. Modliła się pewnie.
Następnie, wolnym ruchem, podniosła szklankę.
W chwili, gdy rzuciwszy dokoła siebie ostatnie spojrzenie żalu, czy też nadziei, do ust ją przytykała, wielkie drzwi salonu otwarły się z łoskotem na całą szerokość, i wśród wielkiej ciszy, która tam zapanowała, służący obwieścił głosem donośnym:
— Jaśnie wielmożny wicehrabia Ludwik de Lembrat! Jaśnie wielmożny Sawinjusz Cyrano de Bergerac!
Ach! — wyrwał się słaby okrzyk z piersi Gilberty. — Bóg uczynił cud. Jestem ocalona!
I stawiając szklankę nietkniętą na stole, pośpieszyła na spotkanie wchodzących.
W progu ukazał się Sawinjusz, który postępował, wspierając się na Manuelu i Castillanie, Tuż za tą — trójką widać było Zille, Marotę i księdza Jakóba Szablistego.
Poeta był bardzo blady, skrwawiony bandaż opasywał jego głowę, i mimo pomocy dwóch przyjaciół posuwał się z wielką trudnością.
Roland, zmiażdżony niespodziewanem zjawiskiem, stał jak skamieniały, nie przemawiając jednego słowa, nie robiąc jednego poruszenia.
Pierwszemu staroście wraz z przytomnością powrócił głos.
— Co to znaczy? — wykrzyknął ze zdumienie.
naiwnem. — Więc pan nie umarłeś, panie de Cyrano.
— Jak pan widzisz — odrzekł Bergerac. — W każdym razie, jeśli żyję, to nie winien temu z pewnością pan hrabia de Lembrat, gdyż on to mnie właśnie zamordował.
— Panie! Takie oszczerstwo!... — wykrzyknął Roland, który wobec niebezpieczeństwa, odzyskał natychmiast swą bezczelną odwagę.
Cyrano piorunującym spojrzeniem usta mu zamknął.
— Pozwól mi pan najpierw powiedzieć, co mam do powiedzenia — podjął. — Następnie będziesz mógł się bronić, jeśli potrafisz.
— Na jakiej zasadzie przybyłeś pan tu zamącać uroczystą chwilę mego życia?
— Na zasadzie prawa i sprawiedliwości. A miałeś mnie pan za umarłego i zdawało ci się, żeś jut zupełnie bezpieczny? Sądziłeś, że Sekwana trupa mego nie wyrzucił. Wysyłałeś służbę swą na wywiady, a w domu, gdzie mieszkam, mówiono ci, żem przepadł bez wieści. „Wybornie — myślałeś, w zaślepieniu wielkiem, czy też w niepojętej głupocie — nie mam już potrzeby obawiać się swego przeciwnika.“ Ale podczas gdy winszowałeś sam sobie łatwego triumfu, przyjaciele moi czuwali, a oczy ich, bystrzejsze od oczów miejskich pachołków, spostrzegły mnie spoczywającego bez przytomności na mieliźnie, na którą cisnąłeś mnie w zbytnim pośpiechu. Dzięki temu dzielnemu młodzieńcowi i tej odważnej dzieweczce — przy tych słowach Cyrano uścisnął serdecznie ręce Castillana i Maroty — wydobyty zostałem z tego błota, gdzie inaczej marniebym dni swoje zakończył. Jeśli ukrywałem się aż do tej chwili, jeżeli rozmyślnie kazałem rozgłaszać wieści o swem zniknięciu, czyniłem to w tym celu, aby cię przydybać i ugodzić w samej chwili twego triumfu. W takiż sam sposób i ty chciałeś niegdyś zgubić Manuela.
Cyrano wyczerpany zamilkł. Chciał wszystko odrazu wypowiedzieć, a wysiłek ten odnowił i wzmógł jego cierpienia.
— Ależ to niesłychane! — zawołał z udanem oburzeniem Roland, — Panie margrabio! jako gospodarz domu, racz położyć koniec tej scenie skandalicznej.
— Zwolna, panie hrabio — wmieszał się w tej chwili Jan de Lamothe, który z niezmierną uwagą słuchał słów Cyrana przyjaciel musi tu ustąpić miejsca sędziemu. Rzecz powinna być dokładnie zbadana.
— Dzielnie powiedziane, panie starosto! — rzekł poeta, — Te słowa godzą mnie z panem.
I podał rękę dawnemu przeciwnikowi, a wskazując Rolanda, dodał:
— Ten człowiek nadużył pańskiej dobrej wiary.
Wtrącił on do więzienia brata, aby mu zagrabić majątek i imię. Cygana Manuela niema już, panie starosto: jest tylko wicehrabia Ludwik de Lembrat, którego panu przedstawiam. W imieniu królowej regentki, najmiłościwszej naszej pani, żądam też od pana, abyś uznał jego tytuł i stanowisko.
— A ja! — wykrzyknął Roland, którego wściekłość bezsilna czyniła prawie nieprzytomnym — żądam od pana, w imieniu służących mi praw, abyś kazał natychmiast uwięzić obu tych oszustów: jednego, który się mieni moim bratem, drugiego, który mu w tej intrydze dopomaga!
Margrabia, nie przyjmujący dotąd udziału w tej, nadzwyczajnej scenie, ośmielił się wreszcie zauważyć:
— Jednakże, hrabio, jeśli mają dowody?...
— Nie mają ich.
— Nie mam tych, które mi pan skradłeś — ozwał się Cyrano; — nie mam ani strasznego dla ciebie zeznania twego ojca, ani księgi Ben Joela. I wreszcie świadectwa, twą własną ręką spisanego. Pozostało mi wszakże zeznanie twego służące Rinalda, spisane w obecności mego przyjaciela Jakóba Szablistego, tu obecnego, i szczęśliwie przezeń zachowanej pozostaje mi wreszcie świadectwo Zilli.
Powracam z Luwru. Królowa Anna udzieliła mi posłuchania: dowody, które jej przedstawiłem, przekonały ją. Z woli monarchini Manuel został wypuszczony na wolność; z jej woli również pan zostaniesz ukarany. Przeczytaj, panie starosto, rozkaz najjaśniejszej regentki.
— Wszystko przeciw mnie! — jęknął Roland.
Jestem zgubiony.
Prześwietny Jan de Lamothe wziął do ręki i odczytał rozkaz, opatrzony podpisem królowej.
Przystąpił do Rolanda, który siedział zagłębiony w fotelu, gdzie przed chwilą spoczywała omdlewająca Gilberta i, dotykając ramienia jego palcem, wyrzekł:
— Bardzo żałuję, panie hrabio, tego, co się dzieje, ale według brzmienia rozkazu jej królewskiej mości, zmuszony jestem pana uwięzić. Margrabio, każ pozamykać bramy swego pałacu i poślij po straż miejską.
— Mnie więzić? mnie? — bełkotał Roland.
— Tak — jako przekonanego o zbrodnię zabójstwa i fałsz — dokończył starosta. — Proszę o szpadę, panie de Lembrat.
— A! — wykrzyknął Roland zduszonym bezsilną wściekłością głosem.
I zaciśniętą pięścią uderzył się w czoło, jakby chciał przeciw sobie samemu zwrócić gniew szalony.
Krew uderzyła mu do głowy; całe ciało trząść się jęło spazmatycznie. Źrenice jego wywróciły się; zimny pot wystąpił na czoło; gardło ścisnął kurcz gwałtowny.
Dusił się.
Wówczas, machinalnie, aby zapobiec gwałtownemu napadowi, z tym instynktem zachowawczym, który nakazuje człowiekowi sięgać po każdy środek ratunku, jaki ma pod ręką, pochwycił szklankę wody, pozostawioną przez Gilbertę, i jednym łykiem do dna ją wypił.
Stało się to tak szybko, że Gilberta, zlodowaciała z przerażenia, nie zdążyła nawet jednem poruszeniem ostrzec go i powstrzymać.
— A! — krzyknęła rozpaczliwie — otruł się!
— Co pani mówi? — spytał stojący przy niej Manuel.
— Tak — szepnęła cicho a prędko — ta trucizna była przygotowana...dla mnie. Nie wiedział o tem. Ach! spojrzyj pan na hrabiego.
Roland podniósł się na siedzeniu, jakby podrzucony sprężyną.
Szklanka upadła — i potoczyła się po dywanie. Z rozszerzonemi strasznie źrenicami hrabia pozostał przez chwilę w postawie stojącej, potem ozwało mu się w gardle krótkie śmiertelne rzężenie i runął na posadzkę, jak gromem rażony.
Zilla podbiegła i, mijając szybko Gilbertę, spytała:
— Perła?
— Tak! — odrzekła tamta w najwyższem przerażeniu.
— Bracie mój! bracie! — rzekł Manuel, który wraz z innymi świadkami tej sceny, cisnął się do leżącego.
— Hrabia de Lembrat nie słyszy już pana — wyrzekła poważnie Zilla.
Cyrano wpatrywał się długo w trupa, którego twarz, kurczowo wykrzywiona, jeszcze zdawała się szydzić i wygrażać.
— Nie będzie plamy na tarczy herbowej hrabiów de Lembrat — szepnął nareszcie.
. | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . |
Gdy Gilberta, przyszedłszy cokolwiek do siebie po tych wstrząsających wrażeniach, znalazła się w obecności Zilli i Manuela, doznała uczucia jakiejś nie określonej trwogi.
Źródło tej trwogi odgadła cyganka i, ujmując za rękę córkę margrabiego, rzekła poprostu:
— Żegnam panią.
— Zillo! — rzekł Manuel — nicże więcej nie masz do powiedzenia? W ten sposób chcesz rozstać się z nami?
Rzuciła mu długie spojrzenie, w którem zdawała się skupiać cała jej dusza, i jakby drogocenna wskazówka szczęścia, a zarazem i objaw żalu głębokiego, wybiegło z jej ust jedno tylko słowo:
— Kochajcie się!
Księdzu Jakóbowi Szablistemu przypadło w udziale pobłogosławić związek małżeński Gilberty z Manuelem.