Kapitan Czart/całość
<<< Dane tekstu | ||
Autor | ||
Tytuł | Kapitan Czart | |
Podtytuł | Przygody Cyrana de Bergerac | |
Wydawca | Bibljoteka Groszowa | |
Data wyd. | 1925 | |
Druk | Zakłady Graficzne „Drukarnia Bankowa“ | |
Miejsce wyd. | Warszawa | |
Tłumacz | Wiktor Gomulicki | |
Tytuł orygin. | Le Capitaine Satan | |
Źródło | Skany na Commons | |
Inne | Pobierz jako: EPUB • PDF • MOBI | |
| ||
Indeks stron |
LUDWIK GALLET
KAPITAN CZART
PRZYGODY
CYRANA DE BERGERAC
Przełożył
WIKTOR GOMULICKI
TOM I
WYDAWNICTWO „BIBLJOTEKI GROSZOWEJ“
Warszawa, E. Wende i S-ka. Poznań — Fiszer i Majew-
ski: Łódź i Katowice — Ludwik Fiszer: Toruń i Siedlce —
Tow. Wyd. „Ignis“
Odbito w Zakładach Graficzn.
„Drukarnia Bankowa“
Warszawa
1925
BIBLJOTEKA GROSZOWA
WYDAWNICTWO TYGODNIOWE
REDAKTOR LUDWIK FISZER
WYDAWCA „BIBLJOTEKA GROSZOWA“
Sp. z ogr. odp.
WARSZAWA. ul. MONIUSZKI 11.
|
O późnym wieczorze jednego z dni październikowych tysiąc sześćsetpiędzięsiąt pierwszego roku, z bramy zamku Fougerolles, w prowincji Perigord, wymknął się jeździec i pocwałował drogą, biegnącą wzdłuż rzeki Dordogne.
Ostry wiatr zacinał go jak biczem po twarzy, podróżny wszakże nic sobie z tego nie czynił. Wytrzymywał odważnie natarcia burzy i krzepko a prosto usadowiony w siodle, przedzierał się naprzód, jak błędny rycerz, unieruchomiony w swej zbroi. Niejeden, widząc go o tej porze i w taką niepogodę, na drodze prawie nieuczęszczanej, pomyślałby, że to zbieg jakiś i hultaj, na cudzy worek dybiący.
W rzeczywistości jednak człowiek ten ani ukrywał się przed nikim, ani też na niczyją krzywdę nie czyhał.
Opłakana to jest dola
Nie mieć zdrowia i pieniędzy;
Lecz gdy biedak zdrów I wesół,
Jest bogaczem, mimo nędzy...
Za Luwr mi poddasze stanie,
Z płaszcza mam strój i posłanie.
Nie znam, gardząc bogactw narą,
Co to przed złodziejem trwoga;
Pułap jest moją kotarą,
A materacem — podłoga!
Wydobywszy się z ciasnego przesmyku, śpiewak znalazł się tuż na brzegu rzeki, przy drodze holowniczej, która zawieść go miała prosto do przewozu, naprzeciw wioski Saint-Sernin.
Z poza szańca wzgórz wysunął się właśnie księżyc.
Przy niepewnem jego świetle podróżny dostrzegł o kilka kroków przed sobą stojącego nieruchomo człowieka.
W rękach tego człowieka błysnęła lufa muszkietu.
W chwili, gdy jeździec, zdający się lekceważyć to spotkanie, znalazł się o dwa kroki od nieznajomego, tamten zagrodził mu drogę.
— Litości, wspaniały szlachcicu! — zawołał głosem żebrzącym,
— Hola! — odparł jeździec, przedrwiwając.— Zdaje mi się, kochanku, że coś za ciężko obładowałeś się, jak na żebraka!
I końcem bata uderzył w jego muszkiet.
— Drogi nie są teraz bezpieczne, jasny panie! — zauważył tamten, tłumacząc się,
— Ba! toć chyba nie masz nic do stracenia!
— Przeciwnie!
Po tem niespodzianem słowie, które jakby nieumyślnie z ust mu wybiegło, ozwała się ponownie prośba, ale tym razem w tonie szyderskiej pogróżki:
— Litości! wspaniały szlachcicu!
— Do kroćset! sądzićby można, że żądasz raczej: kieski lub życia!
— Jeśli pan wolisz, niech i tak będzie!
I muszkiet, szybkiem ruchem uniesiony, znalazł się przy piersiach podróżnego.
— Ha! ha! argumenty twoje są bardzo przekonywające! — zaśmiał się ten ostatni. — Ale poczekaj cokolwiek.
W tej chwili odtrącił broń, zeskoczył z siodła i chwycił opryszka za gardło.
Trzymał go tak czas pewien, a gdy spostrzegł, że w tym potężnym uścisku dusić się zaczyna i że z bezwładnej ręki muszkiet mu już wypadł, puścił gardło, a ujął ręce, i z całej siły jął chłostać go batem po plecach.
Nigdy jeszcze najleniwszy i najkrnąbrniejszy chłopiec z bakalarni tak energicznego upomnienia nie otrzymał.
Zbój osunął się na kolana i błagać zaczął zmiłowania.
— Mógłbym ci łeb roztrzaskać, gdybym był w pasji, lub też zapędzić cię do Fougerolles, aby cię tam obwieszono — mówił szlachcic. — Dziękuj djabłu, swemu orędownikowi, że cię tym razem puszczę na wolność. Jednak radzę ci, błaźnie, przypatrz mi się dobrze, abyś brał nogi za pas, ile razy spotkasz mnie i poznasz. Inaczej, za nic nie zaręczam!
Opryszek, nie wstając z kolan, podniósł na swego zwycięzcę czarne, przenikliwe oczy, i płomień nienawiści zabłysnął w jego źrenicach, gdy przy bladem świetle księżyca rozpoznawał szydzącą twarz podróżnego. Podróżny nie zaniedbał ze swej strony zapisać sobie w pamięci ohydnych rysów hultaja, przez które przezierała w tej chwili tłumiona wściekłość w połączeniu z przemagającym ją bólem.
— Poznam cię, jasny panie, — mruknął wreszcie dziwnym głosem. — Pozwól mi teraz odejść.
Podczas gdy fałszywy żebrak dźwigał się z ziemi, rozcierając obite boki, podróżny podniósł upuszczony muszkiet, ujął go za koniec lufy i, wykręciwszy nim kilka młyńców w powietrzu, cisnął z rozmachem w rzekę.
Zrobiwszy to, dosiadł konia i odjechał galopem pozostawiając napastnika ogłupionego tą osobliwą przygodą. Stanąwszy u przewozu, huknął na przewoźników i w dziesięć minut później cwałował już wzdłuż lewego brzegu rzeki.
Uniósł się w strzemionach i wytężył wzrok ku Saint Sernin.
W najwyższym z domów sioła płonęło światło z komina zaś buchał dym rudawy, dym kuchenny którego widok przywołał na usta jeźdźca uśmiech zadowolenia.
Był to dom Jakóba Szablistego. Człowiek jednak, co nosił to imię wojownicze, rasę żołnierską ujawniające, zerwał z przodków swych rzemiosłem. Szablisty zajmował pokojowe stanowisko proboszcza.
Atletyczne członki duchownego wykreślały się energicznie pod ciasną sutanną; twarz jego mięsistą, czerstwą, otaczał wieniec czarnego, kędzierzawego zarostu; miał on minę pewną siebie, głos donośny, siłę i zwinność lwa; mimo to wszystko było widoczne, że jest łagodny i prosty jak dziecię.Podczas, gdy podróżny przewoził się na promie, proboszcz, wyszedłszy do kuchni, napędzał do pośpiechu swą gospodynię, uwijającą się przy garnkach i rondlach.
— Joanno, już ósma! — powtarzał niecierpliwie.
— Joanno, nie zdążysz ze szczupakiem! Sawiniusz za kwadrans już tu być powinien.
Słyszałam już to, słyszałam... Niema o co gwałtować... mamrotała gniewni gospodyni. — Szlachcic może trochę poczekać... dziura w niebie przez to się nie zrobi... — A wkońcu, dodała głośniej, z ruchem zniecierpliwienia — oświadczam jegomości, że czy tak, czy owak, nie dam na stół, dopóki wszystko nie będzie zrobione jak się patrzy...
Ironiczny ukłon zakończył tę przemowę, po której wysłuchaniu ksiądz Jakób, przeświadczony o swej niższości, opuścił głowę na piersi i drobnym kroczkiem podreptał do jadalni.
Stół był nakryty. Budzący uszanowanie rząd butelek wychylał omszone główki z kredensu. Aby baterii tej dosięgnąć, nie trzeba było wstawać z miejsca: wystarczało rękę za siebie wyciągnąć.Brakło jedynie gościa.
Zegar na wieży wiejskiego kościołka wybił kwadrans na dziewiątą. Jakby w odpowiedzi, zadźwięczał szarpnięty silnie dzwonek u drzwi wejściowych.
— To on! — wykrzyknął proboszcz.
Pobiegł do drzwi, otworzył je na całą szerokość i rzucił się w objęcia przybyłego.
— Na mękę i śmierć Zbawiciela! — zawołał ten ostatni, pozwalając ocałowywać sobie policzki twoja wieczerza, mój bracie, jest pyszną rzeczą na dzisiejszą zawieruchę! Z kuchni twej zalatuje zapaszek trufli i dziczyzny, który sprawia prawdziwą oskomę i daje przeczucie rajskich przyjemności.
— Siadajmy do stołu, kochany Sawinjuszu!odrzekł lakonicznie ksiądz, odgadując stan tego żołądka, podnieconego długą jazdą.
Zdjął z ramion gościa płaszcz, rozwiesił go przed ogniem, płonącym wesoło na kominku, i grzmiącym głosem oznajmił Joannie, że tylko na nią oczekują.
Szlachcic zasiadł wówczas naprzeciw proboszcza i obaj biesiadnicy zabrali się żwawo do należylego uczczenia przygotowanych przez gospodynię potraw, nie szczędząc sobie wzajem przyjacielskich wynurzeń. Sawiniusz i Jakób byli braćmi mlecznymi, kochali się jednak jak bracia rodzeni.
— Posłuchaj — odezwał się nagle przybysz, zatapiając nóż w pasztecie, aż czarnym od trufli perigrodzkich, — Nie przybyłem do ciebie wyłącznie na wieczerzę. Mam pomówić z tobą o sprawach wielkiej wagi...
— Jestem do usług twych — odrzekł ksiądz. Odczytawszy list twój, zaraz domyśliłem się, że zaszło tam coś ważnego. Mów zatem.
— Odłóżmy to do wetów.Jeśliś łaskaw, przysuń mi tego szczupaka, który ma pozór tak czcigodny.
— Jest to, kochany Sawinjuszu, triumf mojej Joanny. Nieczęsto jada się taką rybę.
— Do licha! Czyby należała ona do istot bajecznych?
— Bynajmniej. Jest to szczupak jednooki z jeziora Fonta, którego proboszcz tamtejszy przysłał mi na uczczenie ukochanego gościa.
— Cudownie! Jednooki, czy dwuoki, smakuje przewybornie, a te szampiniony z białem winem czynią go prawdziwie boską potrawą!
Uczta zakończyła się wesoło. Ale zaledwie Joanna zdjęła obrus i postawiła na stole butelkę likieru z Armagnac, oraz przyniosła na błyszczącej metalowej tacce dwa małe kieliszeczki, Sawinjusz odrazu spoważniał.
Przełknął kilka kropli starego likieru, poczem, wspierając się o stół łokciami i zatapiając przenikliwe spojrzenie w oczach przyjaciela, rzekł:
— Czy pozwolisz, Jakóbie, abyśmy pomówili teraz o sprawach poważnych?
Proboszcz skłonił głowę na znak przyzwolenia, a twarz jego przybrała ten sam wyraz uroczysty, co twarz gościa.
— Przysiągłeś mi kiedyś, Jakóbie — zaczął ten ostatni — że będziesz szczęśliwy, oddając w potrzebie życie swe na moje usługi.
— Rozporządzaj niem, przyjacielu. Każdej chwili gotów jestem dotrzymać przysięgi.
Ręka szlachcica wyciągnęła się w stronę księdza, który ścisnął ją tak krzepko, że Sawiniusz nie mógł powstrzymać się od uwagi:
— Do licha! oto dłoń, która nie puści łatwo tego, czego strzec się podjęła!
I ruchem wykwintnym otrząsnął bolące palce.
— Masz zatem do powierzenia jakiś depozyt? zapytał ksiądz Szablisty.
— Depozyt drogocenny, którego w potrzebie wypadnie bronić z zaciętością smoka, strzegącego zaklętych skarbów.
Oczy Jakóba zapłonęły. W milczeniu wskazał młodzieńcowi długi rapir, wiszący w ciemnym kącie izby.
— Rodzinna pamiątka — rzekł z naciskiem. Umiem jeszcze jako-tako z nią się obchodzić.
— Ho, ho! pamiętam dobrze, jakie pyszne lekcje szermierki odbierałem od ciebie, gdyśmy jeszcze byli obaj dzieciakami! Ach, co za szkoda, że i ty również nie zostałeś żołnierzem!
— Bóg powołał mnie do czego innego — odrzekł skromnie ksiądz, spuszczając oczy, w których zamigotała błyskawica. — Mów dalej, Sawinjuszu.
Szlachcic zdawał się przez chwilę namyślać.
— Wolałbym — podjął wreszcie zwolna — wolałbym oszczędzić tobie trudów i niebezpieczeństw, przywiązanych do tego zadania, ale...gdzie znajdę duszę tak dzielną i prawą, jak twoja? gdzie znajdę serce również szlachetne i godne zaufania, któreby przyjęło powierzoną sobie tajemnicę, nie wglądając, jakie jej źródło i co w sobie zawiera? Nie mogłem i nie mogę w wypadku tym myśleć o kim innym, jak tylko o tobie.
— Jestem ci za to wdzięczny, Sawinjuszu.
— Posłuchaj zatem. Zlecenie, którem pragnę cię obarczyć, ja sam otrzymałem od kogoś innega komu przysiągłem, że je przeprowadzę pomyślnie: Nieobce ci moje życie, oddane w zupełności burzom losowym i przygodom. Dziś, jutro lub pojutrze kula czyjaś położyć mnie może trupem, albo pchnięcie czyjejś szpady zapłaci mi odrazu wszystkie pchnięcia, jakie inni ode mnie dostali.
— Niech ci je Bóg przebaczy! — szepnął pobożnie proboszcz.
— Otóż — ciągnął Sawinjusz — z moją śmiercią, depozyt, który przyjąłem, wpadnie w ręce obce, może obojętne, a może, co gorsza, takie, którym zależeć będzie na jego posiadaniu. Przypadku tego lękam się, a ty jedynie zabezpieczyć mnie możesz od niego, wspomagając mnie rozumem swym i siłą.Gdy już co do tego będę upewniony, niech co chce dzieje się ze mną, nic mnie już los osobisty nie obchodzi. Umrę spokojny, wiedząc, że ty mnie zastąpisz.
— Czy chodzi o testament? — zagadnął proboszcz, zdziwiony wstępem tak uroczystym.
Szlachcic uśmiechnął się.
— Testament! mój testament!... Alboż myśli się o testamentach, nosząc całe mienie swe przy sobie, za przykładem filozofa Biasa?!...
— Cóż to więc takiego?
— Już ci powiedziałem. Spełniam zlecenie, dane mi przez inną osobę.
Jakób Szablisty zwrócił na przyjaciela wzrok ciekawy i pytający.
Sawinjusz zrozumiał milczące żądanie. Z kieszeni kaftana wydostał złożony pergamin, owinięty w zielony jedwab, z wielką pieczęcią, która musiała być świeżo odciśniona, zalatywał od niej bowiem jeszcze ostry zapach wosku. Arkusz ten nie nosił żadnego napisu; pieczęć nie była opatrzona żadnym herbem. Widniały na niej tylko dwie litery C i B, dziwacznie z sobą splecione, na tle posianem gwiazdami.
Z pierwszego zatem wejrzenia tajemniczy pergamin o niczem nie objaśnił zaciekawionego proboszcza z Saint-Sernin.
Sawinjusz podsunął dokument pod oczy przyjaciela i, dotykając palcem pieczęci, rzekł:
— Jakóbie! w tej kopercie zamyka się przyszłość człowieka, los całej rodziny, rozwiązanie tajemnicy życia lub śmierci.
— Daj — wyrzekł z mocą proboszcz.
Wyciągnął rękę i wziął cenny dokument.
— A teraz — Sawinjusz przy tych słowach powstał — posłuchaj, drogi Jakóbie, czego od ciebie wymagam. Zatrzymasz ten pakiet u siebie aż do dnia, w którym albo ja sam upomnę się o niego, albo też dowiesz się napewno, że umarłem.
— A w tym ostatnim wypadku? — zapytał Szablisty ze wzruszeniem.
— W tym ostatnim wypadku złamiesz pieczęć i znajdziesz wewnątrz skreślone moją ręką objaśnienie: co masz uczynić z innem pismem, również w tej kopercie zamkniętem, a opatrzonem oddzielną pieczęcią.
— A to objaśnienie?
To objaśnienie odczytasz z największą uwagą, gdyż według niego będziesz mógł wypełnić punkt po punkcie, moje zobowiązanie. Widzisz stąd poczciwy Jakóbie, że dopóki Bóg trzymać mnie zechce na tym padole płaczu, twoja rola smoka nie będzie zbyt ciężką.
— To prawda.
— Ale zato — uśmiechnął się szlachcic, któremu powracał zwykły dobry humor — spadnie na ciebie kłopotów coniemiara, jeżeli jaki człowiek niegrzeczny powali mnie o ziemię z sześcioma calami żelaza w piersiach.
— Och! ja myślę, że ten człowiek jeszcze się nie narodził! — wtrącił proboszcz tonem dodającm odwagi.
— Kto wie! Na wszystko trzeba być przygotowanym,
Przy tych słowach wypróżnił kielich do dna, z miną człowieka zadowolnionego z siebie.
— Jeszcze słówko — wtrącił nieśmiało Jakób, W przedsięwzięciu tak poważnem nie można być zanadto ostrożnym. Gdyby kiedykolwiek zjawił się kto, żądając w imieniu twem zwrotu depozytu, jak mam postąpić?
— Choćby to był król, choćby to był papież— słyszysz, Jacku? król lub papież — odprawisz go z kwitkiem!
— A jeśli zechce użyć siły?
— Zabijesz go,
I wymownem spojrzeniem wskazał olbrzymi miecz, zawieszony na ścianie.
Ani to słowo, ani to spojrzenie nie zdziwiły księdza, Były to czasy, w których brewjarz i szabla doskonale godziły się z sobą.
Jakób poprzestał na ponownem uściśnieniu ręki swego mlecznego brata, Co się tyczy szlachcica, nie wątpił on już, ze może być o swą sprawę spokojny, gdyż złożył ją w ręce człowieka, który zawodu nie zrobi.
Zegar kościelny wybił godzinę jedenastą. Sawinjusz odział się płaszczem i zabierał do odejścia.
Już mnie opuszczasz? — spytał Jakób,
— Tak,
— Dokąd się udajesz?
— Tam,
Sawiniusz wysunął rękę w kierunku okna i pokazał w oddaleniu, po tamtej stronie rzeki, czarną sylwetkę zamku Fougerolles, wykreślającą się ostro na niebie, rozjaśnionem przez księżyc.
Jakób nie pytał o więcej, Wiedział on niewątpliwie, jakie to sprawy powołują przyjaciela do zamku,
Poprzestał na zapytaniu:
— Zobaczymy się jeszcze?
— Niezawodnie..
— Kiedy?
— Przed wyjazdem do Paryża raz jeszcze wpadnę tu, aby cię uścisnąć.
Już od kilku chwil, na dziedzińcu plebanii, wierzchowiec szlachcica niecierpliwił się i bił ziemię kopytami.
Sawinjusz wyszedł, wskoczył na siodło i raz jeszcze powtórzywszy upomnienie swe przyjacielowi, puścił się galopem w stronę Fougerolles.
Gdy zcichł tętent kopyt końskich na krzemienistym gościńcu, proboszcz wrócił do izby i, otworzywszy szafę dębową, stojącą przy łóżku, schował do niej starannie tajemniczy arkusz pergaminu.
Zrobiwszy to, uklęknął i modlił się długo, prosząc Boga, aby wspomagał przyjaciela w niebezpieczeństwach, które mu zagrażają, a które wydawały się dobremu księdzu tem straszniejszemi, że Sawinjusz pokrywał je zupełnem milczeniem.
Tymczasem jeździec szparko posuwał się naprzód. Dochodziła północ, gdy zatrzymał konia przed fosą zamku Fougerolles.
Mimo późnej pory, nikt z ludzi zamkowych, jak się zdawało, nie spoczywał jeszcze.
Po długich sieniach snuli się pachołkowie ze światłem; służba to kupiła się, rozmawiając przyciszonym głosem, to znów w smutnem milczeniu przystawała u drzwi, wiodących do pańskich komnat.
Sawinjusz wjechał na dziedziniec, rzucił uzdę jednemu ze służących i szybkim krokiem pobiegł na schody, wiodące na pierwsze piętro. Na ostatnich stopniach spotkał burgrabiego.
— I cóż tam, mistrzu Caprais? — zapytał.
— Ach,drogi panie! — westchnął dzielny ten człowiek. — Źle, bardzo źle u nas!
Sawinjusz nie słuchał już więcej. Przyśpieszył kroku i, przeskakując po kilka stopni naraz, dostał się za chwilę do komnaty przepełnionej ludźmi.
W samym środku komnaty stało wielkie, dębowe łoże, osłonione w połowie ciężką, jedwabną kotarą, a na łożu tem umierał stary hrabia Rajmund de Lembrat, pan na Fougerolles i Gardannes.
Bezkrwista twarz starca odcinała się żółtawą barwą kości słoniowej od matowej bieli poduszek; ręce, skrzyżowane na piersiach, zdawały się już martwemi; posiniałe powieki przymknięte były do połowy na przygasłych źrenicach. Jedynie lekkie drżenie ust wskazywało, że dusza nie opuściła jeszcze w zupełności tego ciała, zmożonego wiekiem i chorobą.
Kapelan zamkowy klęczał w nogach łoża, odmawiając modlitwy. U wezgłowia stał młodzieniec wyniosłej postawy, z miną również wyniosłą.
Młodzieniec był piękny, ale uroda jego miała w sobie coś brutalnego. Gdy wpatrywał się w twarz umierającego, oczy jego na chwilę nawet nie zwilgotniały; gdy zwracał się do służby, zapełniającej na klęczkach komnatę, spojrzenie jego było zimne i przenikliwe, jak stal. Silnie zarysowane kąciki ust, oraz brwi niezmiernie ruchliwe i nieustannie ściągane, kazały domyślać się w nim samowładnego i nieubłaganego pana. Żaden z przebłysków dobroci, które błyszczały w twarzy starca, przez nadchodzącą śmierć niezgaszone, nie opromieniał rysów młodzieńca. Był to syn hrabiego, dziedzic obszernych posiadłości Gardannes, Fougerolles iLembrat.
Na widok wchodzącego Sawinjusza, młodzieniec odszedł od łoża i postąpił kilka kroków ku drzwiom.
— Ojciec — rzekł głosem zniżonym — kilkakrotnie przyzywał cię, kochany Sawinjuszu.
— Zmuszony byłem opuścić Fougerolles na kilka godzin -odpowiedział tymże głosem. — Czy hrabia jest jeszcze w stanie słyszeć mnie?
— Spodziewam się, że tak — jakkolwiek choroba, od chwili twego wyjazdu, znaczne zrobiła postępy.
— Zbliż się do łoża, Rolandzie, i oznajmij ojcu moje przybycie.
Roland de Lembrat pochylił się nad ojcem i wymówił imię Sawinjusza. Oczy starca rozwarły się szeroko, trwożnem spojrzeniem poszukał przybyłego, a dostrzegłszy, dał mu znak, aby przystąpił do łoża.
Sawinjusz posłuchał wezwania. Hrabia ujął jego rękę i widoczne było, że wytęża siły, aby doń przemówić, W tejże chwili oczy jego spotkały utkwione weń spojrzenie Rolanda,
— Oddal się. Roladzie — rzekł głosem lodowatvm. — I ciebie, ojcze wielebny, proszę, abyś pozostawił nas samych.
Słowo ostatnie zwrócone było do kapelana.
Roland przygryzł usta z widocznym gniewem, a czoło jego pokryło się czerwonością. Odszedł jednak razem z kapłanem w głębię obszernej komnaty, dokąd nie mogła już dojść przyciszona rozmowa Sawinjusza z umierającym hrabią.
— Słuchaj uważnie, co ci powiem — wyrzekł szeptem Rajmund de Lembrat.
Sawinjusz pochylił się tak nisko, że ucho jego dotykało prawie ust umierającego.
Jakie było to ostatnie zwierzenie, które wyszeptały stygnące wargi starca — nikt tego nie mógł odgadnąć, Kiedy jednak Sawinjusz wyprostował się, wszyscy mogli byli dostrzec, że oczy hrabiego napełnione są łzami. Długo, z wytężoną uwagą, wpatrywał się on w swego syna, poczem z ust jego wybiegły dla Sawinjusza tylko dosłyszane słowa:
— I to on ma być spadkobiercą Lembratów? Silniejsze ściśnięcie ręki dało poznać Sawinjuszowi, że jego stary przyjaciel ma coś więcej jeszcze do powiedzenia, Hrabia próbował unieść cokolwiek ciężką, jak z kamienia, głowę i, wskazując Rolanda ruchem, niedostrzegalnym dla tamtych, szepnął w samo ucho Sawinjusza:
— Nie spuszczaj z uwagi tego, lecz — przedewszystkiem — pamiętaj o tamtym!
Szerokie wyłomy, których dokonywa Paryż współczesny wśród swych starych dzielnic, wydobyły niedawno na jaśnię pewien odwieczny budynek, uważany przez wielu za rzecz oddawna już nieistniejącą, a bardzo głośny i oblegany przez tłumy w epoce, gdy Corneille i cała plejada pomniejszych, dziś zapomnianych poetów, uważali za największy zaszczyt widzieć dzieła swe w nim wystawione. Budynek ten, to stary pałac Burgundzki,w którym aktorowie królewscy dawali przedstawienia, ściągając na nie, wszystkich smakoszów artystycznych z orszaku panującej wówczas Anny Austriaczki.
W tym zbornym punkcie dworskich wykwintnisiów przedstawi no owego wieczora „Agrypinę”, tragedię, budzącą wiele hałasu wśród ówczesnych krytyków, którzy dopatrywali się w niej groźnych napaści na religię i rząd.
Widownia pałacu Burgundzkiego była szczelnie zapełniona; tchnienie wojownicze przebiegało tłum świetny i gwarny. W jednym z zakątków parteru dwóch ludzi zdawało się przyjmować udział wyjątkowo żywy w tym ważnym wypadku literackim. Jeden z tych ludzi wygwizdywał ze szczególną zaciętością wszystkie miejsca tragedii, które mu nie trafiały do przekonania. Drugi poprzestawał na podkreślaniu uśmiechem miejsc dobrych, wzruszał zaś ramionami na każde gwizdnięcie towarzysza.
Przy końcu trzeciego aktu pierwszy nie mógł wytrzymać, aby nie podzielić się z kimś dławiącem go oburzeniem.
— Nieprawda, panie — rzekł, zwracając się do milczącego widza-że to budzi śmiech i litość?
— Śmiech i litość? — powtórzył tamten zimno.— I dlaczegóż to, jeśli łaska?
— Dlatego, że podług mnie, niepodobna w nędzniejszych rymach wyrazić myśli bardziej przewrotnych.
— Poczytujesz pan zatem autora za wielkiego winowajcę?
— Za heretyka, mój panie. Zasłużył, aby go wyklęto.
— Doprawdy?.
— Alboż nie wygłasza rzeczy ubliżających w najwyższym stopniu naszej świętej religii?
— Musiałeś pan źle słyszeć. Oto, co mówi ten autor.
I sąsiad człowieka z gwizdawką jął deklamować całą tyradę z „Agrypiny“. Po tej pierwszej tyradzie nastąpiła druga, po drugiej trzecia... Coraz większy zapał ogarniał deklamatora.
— Ależ, panie! — zawołał tamten, zalany niewstrzymanym potokiem poezji — jak mogłeś zatrzymać w pamięci tak wiele wierszy?
— Czy przyznajesz pan, że wiersze te nie są złe?
— Przyznaję.
— Czemuż zatem wygwizdywałeś je przed chwilą?
— Spojrzyj pan na publiczność... Bardzo wiele osób pogląd mój podziela!
— Biedacy! Gdy jeden osieł ryknie, inne mu zaraz wtórują...
— Panie! to wygląda na obelgę!
— Tak pan sądzisz?
— Jestem tego pewny.
— Tem gorzej dla pana! Ale sza!... Zaczyna się akt czwarty — trzeba słuchać z uwagą.
— Podzielam pańskie zdanie. Wrócimy do naszej sprzeczki za chwilę i poprowadzimy ją w inny sposób.
— Pan z prowincji? — zapytał szydząco deklamator, usłyszawszy pogróżkę.
— Jestem margrabia de Lozerolles.
— Stara szlachta z Poitou! Ale przepraszam! Pozwól mi, panie margrabio, słuchać Sejanusa.
Na scenę wyszli aktorowie. Starcie na tym punkcie musiało się zatrzymać, Nie wyniknął stąd zresztą żaden skandal, gdyż przeciwnicy prowadzili spór z wyszukaną grzecznością, jak przystało ludziom dobrze wychowanym.
Przy końcu sztuki przeciwnik margrabiego skinął na młodzieńca, siedzącego o kilka miejsc dalej, który zbliżył się doń z pośpiechem.
— Hrabio! — rzekł do młodzieńca, — Czy chcesz być moim sekundantem?
— Dlaczego?
— Mam się bić.
— Tego wieczora?
— Za chwilę.
— Znów kłótnia! A nie zdążyłeś pan nawet jeszcze opuścić sali? —
Nie potrzebowałem tego czynić, gdyż ten pan tu siedział!
Margrabia de Lozerolles, w ten sposób wywołany, skłonił się uprzejmie.
— Jaki powód?
— Niezmiernie prosty. Ten pan nazywa „Agrypinę“ szkaradną: dla mnie jest ona piękną. Czy uważasz, hrabio, powód ten za wystarczający?
— Najzupełniej.
— Chodźmy, panowie — wtrącił margrabia — Pilno mi.
Lozerolles wynalazł natychmiast dla siebie sekundanta i czterej mężczyźni wyszli z pośpiechem na wąską uliczkę w sąsiedztwie pałacu Burgundzkiego, Zaraz też, nie tracąc ani chwili, do szpad się wzięto.
— Do pioruna! — wykrzyknął margrabia, wymachując bezskutecznie szpadą dla zrobienia sobie drogi do serca przeciwnika. — Tęgi z pan szermierz!
— Doprawdy? A jednak zabawiam pana dotąd tylko prowincjonałnemi figielkami.
— Ech! i prowincjonaliści nie są mańkuci! — odparł margrabia. płacąc za drwiny sztychem środkowym, w samo serce zmierzającym.
— Paryżanie tem bardziej! — rzekł tamten i, odparowawszy cios, wykonał w tejże chwili pchnięcie tak niespodziane i tak zarazem mistrzowskie, że szpada przeszyła ramię margrabiego, zanim jeszcze zdążył zastawić się.
Walka była skończona,
— Winszuję! — rzekł ranny, podczas gdy zwycięzca najspokojniej chował szpadę do pochwy, — Ale to wszystko jedno. Wiersze w „Agrypinie“ nie są przez to ani na jotę lepsze i — raz jesz ze zapytać muszę pana. jakim sposobem umiesz ich tyle na pamięć?
— Bo jestem ich autorem, panie margrabio!
I pozostawiając margrabiego oszołomionego tem oświadczeniem, poeta, umiejący bronić honoru swych wierszy ostrzem szpady, oddalił się, wsparty na ramieniu sekundanta.
Ten poeta nie jest dla nas obcy. Widzieliśmy go już przy stole proboszcza w Saint-Sernin, oraz u śmiertelnego łoża hrabiego de Lembrat.
Posiadał on — o czem trzeba powiedzieć zawczasu, gdyż stanowiło to znamię typowe tej pełne charakteru fizjognomii — posiadał nos rozmiarów niezwykłych, nos ostro ścięty, rzucający cień na usta, słowem, „nos bohaterski“, jak się wyraził jeden z jego biografów. Ten nos wydatny królował na twarzy o rysach prawidłowych i miłych, którą oświetlała para oczu czarnych i pełnych ognia. Brwi były zakreślone delikatnie, wąs, niezbyt gęty, odsłaniał usta; włosy spadły czarną masą z obu stron wyniosłego, rozumnego czoła.Razem wziąwszy, był to wcale urodziwy młodzian, któremu, w tej epoce szaleństw w dobrym smaku, przyznano jedno z miejsc honorowych w gronie wykwintnisiów i uczonych.
Rodowe jego nazwisko brzmiało: Sawinjusz de Cyrano. Znany jest wszakże lepiej pod imieniem Cyrana de Bergerac, które przybrał dla odróżnienia się od brata i krewniaków.
Był autorem „Podróży na księżyc“, „Rozmów uszczypliwych” i „Agrypiny”, twórcą całej seciny żartobliwych wierszy i poematów, śmiałym i zaufanym w sobie filozofem; był także słynnym i nieustraszonym pojedynkarzem, oraz bohaterem tysiąca przygód. Nosił ze dwadzieścia zaszczytnych przezwisk; między innemi: „Nieustraszony”, „Demon odwagi”, „Kapitan Czart” — lud zachował zwłaszcza w pamięci to ostatnie przezwisko, wielu też ludziom pod niem tylko poeta był znany.
Przy tem wszystkiem: złote serce, umysł w najwyższym stopniu niezależny. pogarda dla głupców i — dowcip iskrzący. Kochano go za ten dowcip, wybornie przystosowany do ducha epoki, za wyborny humor, za młodość pełną ognia i zapału. Pozostało po nim — rzecz rzadka w tem życiu — wspomnienie trwałych przyjaźni i poświęcenia bez granic.
. | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . |
Skłoniwszy się margrabiemu, Cyrano oddalił się, wsparty na ramieniu swego sekundanta. Tytuł hrabiowski, którym obdarzył poeta tego ostatniego, spadł nań po śmierci starego hrabiego de Lembrat. Był to nowy dziedzic Fougerolles, był to ów Roland o minie wyniosłej, którego widzieliśmy, jak stał bez śladu wzruszenia przy łożu umierającego ojca.
Hrabia Rajmund de Lembrat już od roku spoczywał w grobie, a syn rychło go opłakał. Roland miał lat dwadzieścia pięć i był bardzo bogaty. Paliła go żądza nasycenia się gorączkowem życiem stolicy, od którego starzec trzymał go rozmyślnie zdaleka.
Cyrano de Bergerac, starszy i doświadczeńszy, był jego wzorem, i jakkolwiek nie żywił wielkiej przyjaźni dla poety — zapewne przez wrodzoną mu sprzeczność z uczuciami ojca — prosił, aby Cyrano podjął się roli jego przewodnika i ojca chrzestnego w odmęcie tego błyszczącego świata, który go tak bardzo pociągał.
„Była to epoka owych pięknych awanturnic, Hiszpanek i Włoszek, istot dumnych a zarazem lubieżnych, które miłowały jednaką miłością złoto, krew i pachnidła; była to epoka maskarad, zalotów hiszpańskich, uroczystych zarazem i rozpasanych, miłostek namiętnych aż do poniżenia się, gwałtownych aż do okrucieństwa, sonetów i ulotnych wierszyków, wielkiej pijatyki, wielkiej zabijatyki i wielkiego kosterstwa...[1]
W taki to wir rzucił Cyrano swego młodego przyjaciela.
W tym upajającym i odurzającym zamęcie Sawinjusz wiódł żywot poety i filozofa; Roland zanurzył się weń z głową, palony gorączką kosztowania wszystkich ponętnych owoców i maczania ust we wszystkich czarach ze słodką trucizną. Rok nie upłynął, a już potrafił zdobyć sobie imię w świecie stołecznych wytwornisiów i szałaputów, Rozsiewał garściami złoto, wyprawiał uczty po ucztach, olśniewał kobiety zbytkiem, porywał mężczyzn odwagą, Rzecz prosta, że się wkrótce życiem tem upił.
Po pijaństwie nastąpił niesmak, Roland uczuł potrzebę okiełznania namiętności i wypoczęcia.
I w tem Cyrano okazał się dlań użyteczny. W liczbie przyjaciół poety znajdował się margrabia de Faventines, mieszkający w starym pałacu na wyspie św. Ludwika i wiodący życie nader skromne, gdyż przegrany niedawno proces silnie nadszarpnął jego fortunę, Sawinjusz znalazł sposobność zalecenia margrabiemu hrabiego Rolanda, który niebawem też został tam wprowadzony i znalazł w starym pałacu cichą przystań, tak bardzo przezeń pożądaną.
W pałacu, prócz margrabiego, znajdowała się młoda panna, jedyna jego córka, Na imię jej było Gilberta; liczyła lat dziewiętnaście, Roland zakochał się w margrabiance i, jako młodzian roztropny, nie szukał innego powiernika swych uczuć, prócz margrabiego.
W owym czasie, tak samo jak dziś, nie żeniono się z pannami bez posagu. Zięć, nie wymagający do córki dopłaty, był dla margrabiego prawdziwą Opatrznością; to też przyjął go z otwartemi rękoma i już w dwa miesiące po oświadczynach tak zwane „szczęście“ Gilberty zostało zapewnione.
Co się tyczy panny, zapytana dla formy o zdanie, odpowiedziała bez wzdrygnięcia się: „tak”, serce jej bowiem było prawdopodobnie wolne, umysł zaś dość praktyczny, aby ocenić korzyści tak świetnego pod względem majątkowym związku. Oparte na tym gruncie układy prędko doprowadziły do celu i hrabia de Lembrat został uroczyście przyjęty w pałacu na wyśpię św. Ludwika w charakterze narzeczonego pięknej Gilberty de Faventines.
W zupełnym spokoju korzystała ona z przywilejów tej godnej zazdrości roli na wiosnę 1653 roku.
W ciągu dwóch miesięcy Gilberta miała czas oswoić się z myślą, że zostanie hrabiną. Oczekiwała na ten wypadek, zbytecznie go nie pożądając. Powiedzmy więcej: chętnie byłaby cofnęła dane słowo, gdyby jej nie powstrzymywały szacunek i posłuszeństwo, winne rodzicom.
Pałac margrabiego de Faventines wznosił się w głębi ogrodu, którego brama wychodziła na wybrzeże Sekwany. Roztaczał się stamtąd widok prześliczny i Gilberta lubiła siadać na tarasie, górującym nad rzeką. Spędzała tam długie chwile na marzeniu, czytaniu lub rozmowie z Paketą, młodą dziewczyną, spełniającą dwie role: pokojowej i powiernicy.
Pewnego ranka pani i służąca zajęły swe ulubione miejsce, chroniąc się przed słońcem w cień, rozłożystego jaworu, którego długie gałęzie wybiegały za kratę i sięgały wybrzeża. Rozmawiały głosem przyciszonym. a musiała to być rozmowa wielce zajmująca i wielce poważna, gdyż główki dziewcząt ta bardzo się zbliżyły do siebie, że czarna kosa Gilberty muskała złociste kędziorki Pakety.
Policzki margrabianki były różowe, jak kwiat brzoskwini w kwietniu. A różowość ta wzmagała się w miarę przeciągającej się rozmowy.
— I trwa to już dawno, proszę panienki? — zapytała Paketa, wysłuchawszy długiego opowiadania Gilberty.
— Od trzech tygodni.
— Czy podobna!
— Od trzech tygodni znajduję codziennie na balkonie swym bukiet, a w bukiecie — wiersze.
— Ofiarowywać codziennie bukiet, nic to trudnego — ale wiersze! Albo nieznajomy wielbiciel posiada talent większy, niż nasi modni poeci, albo też... zaopatrzył się zawczasu w zapas wierszy miłosnych, zastosowanych do każdej okoliczności.
— Jesteś złośliwa, Paketo,
— Czy pozwoli mi panienka być także — ciekawą?
— W jakim celu?
— Chciałabym zadać panience jedno pytanie.
— Mów.
— A więc — z ręką na sumieniu — z jakiem uczuciem przyjęła panienka te bukiety i te wiersze?
— Być może, Paketo, że jestem nieco płocha.
— To nie odpowiedź.
— Niech i tak będzie. Dowiedz się zatem, że śmiałość nieznajomego mocno mnie rozgniewała.
— To naturalne. Ale... potem?
— Potem przywykłam do niej.
— Tak dalece, że dziś?...
— Dziś, jak sądzę, nie mogłabym już gniewać się nań za rzecz, którą przyjmowałam z pobłażaniem.
— I naprawdę panienka go nie zna?
— Przysięgam ci, że naprawdę.
— Nie podejrzewa panienka nikogo?
— Nikogo.
— Nawet hrabiego de Lembrat, swego narzeczone?
— Jego! Skąd ci to mogło przyjść do głowy! Wszakże widuje mnie codziennie i każdej chwili może dowoli ze mną rozmawiać. W jakimże celu miałby ofiarowywać mi w tajemnicy wiersze i kwiaty?
— Może to delikatna forma pamięci i hołdu?
— Nie.
— A może — próba?
— Hrabia nie ma potrzeby ani hołdować mi, ani mnie doświadczać. Pewny jest zarówno mojej prawości, jak słowa, danego mu przez ojca.
— W takim razie, wszystko to nie ma doprowadzić panienki do niczego.
— Dobrześ rzekła: do niczego. W ciągu miesiąca będę zamężną, Wspomnienie tej dziwnej przygody pozostawi tylko w mem sercu jedną jeszcze żałość...
— Jeszcze jedną żałość? A widzi panienka, że panienka pana de Lembrat nie kocha. Panienka go nie kocha, a jednak wychodzi za niego.
— Cóż chciałabyś, żebym uczyniła?
— Chciałabym — rzekła Pakeła, potrząsając rezolutnie kształtną główką — chciałabym, żeby panienka zbuntowała się i powiedziała: nie. Ja, na miejscu panienki, nie — namyślałabym się ani chwili!
— Ty, moja kochana, jesteś wolna. Na tobie — nie ciąży obowiązek oszczędzenia dumy rodowej ocalenia rodowego klejnotu,
— To prawda, Jednakże...
— Gdybym nawet powiedziała: nie — ciągnęła smętnie Gilberta — wola ojca przemogłaby moje postanowienie, Ach! tyś szczęśliwa, Paketo! Ty możesz kochać — mnie tego zabroniono!
W ogrodzie dały się słyszeć głosy. Gilbert podniosła się zmieszana. Prawie w tejże samej chwili zjawił się hrabia, na którego ramieniu wspierała się margrabina de Faventines. Na widok matki Gilberta nie mogła powstrzymać lekkiego okrzyku.
— Przestraszyłem panią? — zapytał Roland.
— Ech, nie! Wzruszyłeś mnie pan tylko swem niespodzianem zjawieniem się — odrzekła Gilberta,zmuszając się do uśmiechu.
Ucałowawszy rączkę narzeczonej, hrabia de Lembrat usiadł obok margrabiny na ławce, która otaczała pierścieniem gruby pień jaworu.
Na znak dany przez matkę, Gilberta zajęła miejsce obok narzeczonego. Ale zamiast śledzić z uwagą, co się dzieje dokoła niej, wybiegła wzrokiem i myślą daleko i zatonęła w głębokiej zadumie. Roland badał ją przez chwilę w milczeniu, z inkwizytorską przenikliwością.
— Wydajesz się pani smutną — wyrzekł wreszcie. — Na Boga, cóż tu zaszło takiego?
— Nic nie zaszło, panie hrabio — odparła Gilberta. — Wybacz mi pan łaskawie moje roztargnienie.
— Dziwne to wszystko! —szepnął do siebie Roland, brwi ściągając.
Zaczęta w tak oschłym tonie rozmowa, rwała się co chwila. Hrabia, czując, że trzeba wyjść jak najprędzej z zaklętego koła czczych i nudnych ogólników, nic nie odpowiedział na ostatnie słowa Gilberty. Natomiast wydobył z kieszeni maleńkie pudełeczko do klejnotów, ozdobione herbem rodziny de Faventines i, otworzywszy, podsunął je przed oczy narzeczonej.
— Pani! — odważył się przemówić po kilku chwilach milczenia — wiem, że dzieła sztuki budzą w tobie zajęcie. Racz przyjąć ten klejnocik, który z myślą o pani kazałem przygotować florenckiemu mistrzowi sztuki złotniczej.
Gilberta rzuciła na prześliczne cacko łaskawie grzeczne spojrzenie.
— W istocie, jest to bardzo bagate! — zauważyła tonem najzupełniej obojętnym.
— Gilberto! — zawołała margrabina — czyż nie możesz zdobyć się na uprzejmiejsze podziękowanie!
— Och, pani! — przerwał Roland z odcieniem goryczy w głosie — nie liczyłem bynajmniej na podziękowanie,
— Uwaga mamy była słuszna, Zapomniałam, gdzie jestem i do kogo przemawiam, Panie! bardzom panu za jego uprzejmość obowiązana!
„Zimna, jak marmur!“ — przemknęło przez głowę Rolandowi. — „Byłżebym okłamywany?...“
Nastąpiła chwila nader przykrego dla wszystkich milczenia, Na szczęście, zjawił się margrabia. Przybywał on wporę, aby wyprowadzić z kłopotu troje osób, nie wiedzących, co począć z sobą. Margrabia nie przybywał sam. Towarzyszył mu Sawinjusz de Cyrano.
Szlachcic zbliżył się do dam krokiem. posuwistym i złożył ukłon tak niski, że aż pióro jego wielkiego kapelusza musnęło żwir alei. Moda ówczesna inaczej kłaniać się nie pozwalała.
— Witaj, panie de Bergerac! — zawołała żywo margrabina, rada przybywającym — jakżem szczęśliwa, że pana oglądam! Przez długie dwa tygodnie skąpiłeś na swej obecności! Czyś chorował?.
— Tak, margrabino! — odrzekł wesoło Cyrano, i, podchwytując sposobność popisania się z grą słów, w której zawsze celował, dodał: — Trapiła mnie trojniaczka i czwartaczka.
— To znaczy — pośpieszył wytłumaczyć Roland — żeś się znów pojedynkował!
— O! prawie mimowoli! Przyjaciele moi niesłusznie nazywają mnie „prymusem” towarzystwa stołecznego, od tygodni już bowiem nie upłynął dzień jeden, aby nie był czyimś „sekundantem”. Pomagałem bić się kochanemu de Brisailles, który pojedynkował się nie wiem, dalibóg, o co; potem podtrzymywałem drogiego Canillac’a; sam zaś wyniosłem z tych utarczek kresę przez nos, dotąd jeszcze widoczną.
— To są drobne awanturki — wtrącił margrabia, — Mówią, że spotkało cię coś poważniejszego...
—Nie wiem, o czem chcesz mówić, margrabio?
— Alboż nie pokłóciłeś się z Poquelin’em, który tak niegrzecznie ściągnął jedną scenę z twego „Pedanta“, aby ją przyczepić następnie do tej farsy, która ma tytuł „Oszustwa Scapina“?
— A! już wiem, o co ci idzie.
— Widzę, że dość obojętnie sprawę tę traktujesz.
— Pocóż mam ją traktować inaczej! — rzekł poeta, wzruszając ramionami, — Jeżeli Molier oskubuje piórka z moich dzieł, aby się w nie przystroić, ludzie o tem wiedzą i mówią, jestem już przeto dostatecznie pomszczony.Zresztą, jeśli myśli moje kradnie, dowodzi tem, że je ceni; nie tknąłby ich, gdyby sądził, że nic nie są warte.
— Bezwątpienia.
— Chcesz jednak wiedzieć, margrabio, co mnie obraża? Oto zuchwalstwo Moliera, który przypisuje własnej twórczości myśli, podsuwane mu jedynie przez dobrą pamięć, i uważa się za ojca pewnych dzieci, przy których pełnił jedynie rolę — akuszerki,
Wybuchem śmiechu przyjęto ten żarcik.Zniknął przymus, krępujący dotąd towarzystwo.Dobry humor Cyrana rozpogodził wszystkie twarze.
— Przyjacielu Bergeracu! — odezwał się nagle margrabia. — Wart jesteś więcej, niż opinia o tobie.
— Nie mów y o mojej opinii. Jeśli zła, to dlatego, żem wrogom moim pozostawił dość czasu do jej fabrykowania. Mówmy raczej o twojem szczęściu, kochany Rolandzie, o uciechach życia rodzinnego, o twem ojcowskiem zadowoleniu, margrabio.
Niejedno zapewne mielibyście mi o tem do powiedzenia.
— Owszem, jedno tylko — wyrwał się Roland, — ale które dla mnie wszystko zastąpi. Za miesiąc panna Gilberta będzie moją żoną.
— Godny zazdrości śmiertelniku, co znasz zgóry dokładnie datę swojego szczęścia!
W tejże chwili zauważył, że słowa hrabiego w szczególny sposób zmieszały Gilbertę.
„Aj! — szepnął do siebie — panienka zdaje się bez wielkiego zachwytu przyjmować los, który ją czeka!... “
Zrobiwszy tę uwagę, zabierał się do odejścia.
Margrabia zatrzymał go.
— Zjesz z nami obiad, panie de Bergerac?
— Nie, Ulatniam się!
— Tak prędko?
— Czekają na mnie w pałacu Burgundzkim.
— Przysiągłbym, że to tylko wymówka.
— Wymówka ta ma ciało i kości, Jest nią: Sulpicjusz Castillan, dzielny chłopiec, który przepisuje moje wiersze i roznosi listy.
— A więc Sulpicjusz Castillan poczeka na ciebie.
— Zostań pan, proszę! — przybyła na pomoc ojcu Gilberta. — Po obiedzie uraczysz nas kilkoma rozdziałami swej ostatniej pracy.
— Tam, gdzie pani rozkazujesz — odrzekł dworsko poeta — wola moja kruszy się na atomy. Pozostaję zatem. Czy zgadzacie się, panie, abyśmy przed obiadem przeszli się po Nowym Moście? Podobno Brioche pokazuje tam farsę, w której wystawia moją osobę w sposób wielce złośliwy, ku niezmiernej uciesze gapiów i włóczęgów.
Cyrano wyliczał w dalszym ciągu uciechy, jakie można było owego ranka znaleźć na Nowym-Moście, gdy nagle nader żywo zajęło go co inngo.
Na wybrzeżu rozległy się dźwięki muzyki.
Niespodziany ten koncert wyprawiała trójka wędrownych grajków,złożona z dwóch mężczyzn i jednej kobiety.. Wszyscy oni przybrani byli w odzież malowniczą o barwach jaskrawych.
Sawinjusz, przegięty przez balustradę, ją przypatrywać się tej grupie z zaciekawieniem artysty.Wyglądała ona w istocie niepowszednio.
Różnobarwny strój podnosił piękność kobiety, która i bez tego była urodziwa. Towarzysze jej trzymali się prosto i dumnie, jakby szych i blaszki na ich odzieży były prawdziwem złotem i klejnotami.
Zapominając w jednej chwili o Nowym-Moście, o Brioche’m, i o farsie przeciw sobie skierowanej, Cyrano zwrócił się do margrabiego, mówiąc:
— Ależ, panie Faventines! jak możesz tak obojętnie przyglądać się tej trójce artystycznej i pozwalać, aby poniewierała swe talenta na ulicy. Czyż nie lepiej tu ją wezwać? Jestem pewny, że ci wędrowni wirtuozi nic nie stracą na bliższem poznaniu.
— I owszem; zgadzam się na to jak najchętniej — przytaknął margrabia. — A ty, Gilberto?
— Zastosuj się do twojej woli, ojcze. Przywołaj ich, panie Cyrano,
— Hej! wy tam! — krzyknął na cały głos poeta.
— Chodźcie — no tu, nie zwlekając, i pokażcie, co umiecie!
Paketa otworzyła furtę od bocznej ulicy; troje grajków weszło do ogrodu i stanęło przed dostojnem zgromadzeniem.
Na widok Cyrana, jeden z mężczyzn poruszył się niespokojnie i szybkim ruchem ręki nagarnął na twarz długie promienie swych bujnych, czarnych włosów.
Gdyby poeta zauważył był ten ruch i przyjrzał się baczniej ulicznemu grajkowi, poznałby w nim bez trudno ci rzekomego żebraka, spotkanego niegdyś na drodze do Fougerolles. Lecz pomijając już, te o przygodzie owej zdążył zapomnieć, nazbyt zajmowała go w tej chwili osobistość drugiego grajka. Ten był młodszy; miał włosy jasne, figurę smukłą i kształtną; na jego twarzy, spalonej cokolwiek tylko słońcem, malowała się duma połączona z melancholią.
O czem myślał Cyrano, wpatrujący się weń badawczo? Zapewne przyszłoby mu z trudnością odpowiedzieć na to pytanie, gdyż niebawem, wstrząsnąwszy głową. jakby dla odpędzenia niepotrzebnych myśli, podszedł do tego, który zdawał się innym przewodzić, i rzekł:
— No, dalej! powtórzcie swoją muzyczkę, jeśli nie potraficie niczem innem zabawić dostojnego towarzystwa.
Na to wezwanie ów dwuznaczny człowiek z gościńca postąpił krok naprzód i, starając się jak najbardziej odmienić głos, gdyż miał w pamięci przestrogę daną mu przez Cyrana, oświadczył!
— Nie wszyscy, jasny panie, lubią muzykę, Mamy w zapasie co innego jeszcze,
— Cóż takiego naprzykład?
— Ja wykonywam zadziwiające sztuki z kubakami, Moja siostra, Zilla, wróży po mistrzowsku.Towarzysz wreszcie nasz, Manuel, jest niepospolitym improwizatorem i wysoce utalentowanym lutnistą,
— Mamy więc jedynie kłopot z wyborem! — zaśmiał się Cyrano,
I zwracając oczy na tego, którego Manuelem, spytał:
— Jesteś, mój chłopcze, poetą?
— Bywam nim niekiedy, wielmożny panie.
— Jesteśmy w takim razie braćmi. Pozdrawiam cię w imię Apollina.
— Młodzieniec skłonił się.
— Dzięki, panie Cyrano — rzekł uprzejmie.
— Znasz mnie zatem? — Jak wszyscy w Paryżu.
„To dziwne — myślał w tej chwili Cyrano — rysy tego chłopca doskonale są mi znajome. nawet dźwięk jego głosu nie jest mi obcy.“
I w zamyśleniu jął na nowo wzrokiem przenikliwym badać od stóp do głowy młodego grajka.
— Co ci jest, przyjacielu? — zagadnął Roland, zauważywszy dziwny wyraz twarzy Sawinjusza.
Poeta ocknął się z zadumy.
— Nic — odrzekł. — Studjowałem swego kolegę po lutni. Poeta jest zawsze zwierzęciem niezwykłem i godnem uwagi.
Nastała chwila wyczekiwania, podczas której, wśród tej grupy z najsprzeczniejszych żywiołów złożonej, krzyżowały się spojrzenia, będące przeróżnych uczuć wyrazem.
Cyrano nie przestawiał badać Manuela; Manuel wpatrywał się rozpłomienionym wzrokiem w Gilbertę, którą przyprawiało to o niepojęte wzruszenie.
Oczy Zilli, zwrócone na Manuela, ciskały błyskawice; Roland przenosił wzrok z jednej osoby na drugą, starając się odgadnąć znaczenie tajemniczej sceny.
Co się tyczy człowieka z czarnemi włosami, nie przyglądał się on nikomu, myśląc jedynie o tem, aby się jemu nie przyglądano, Obecność Cyrana dokuczała mu niezmiernie“
Poeta zwrócił się nagle do Gilberty z propozycją:
— Może Zilla postawi pięknej zasępionej horoskop? Czy zgoda?
— Zgoda.
I Gilberta podeszła do artystycznej trójki. Zaraz też wróżka chwyciła jej rękę.
— Czytaj z niej śmiało — rzekła margrabianka.—Nie obawiam się swego przeznaczenia. I cóż tam widzisz?
— Miłość w cieniu; niespodzianka i zawód; zacięta walka; po skończonej walce może szczęście a może — śmierć.
Gilberta cofnęła rękę.
— Dziękuję — rzekła krótko.
— Jest to ciemne, jak starożytna wyrocznia — żartował Cyrano. Teraz do mnie, piękna Sybillo,
— Życie krótkie, życie płodne, prześladowania i walki.
— To właśnie, co lubię. Dobrze mówisz, panienko! A koniec jaki?
— Trudno mi odpowiedzieć na to wyraźnie.
— Dobre pchnięcie szpady zapewne? Na taką śmierć sumiennie zasłużyłem.
— Nie, śmierć pańska będzie inna — oświadczyła stanowczo wróżka, przyjrzawszy się ponownie liniom, krzyżującym się na dłoni szlachcica.
— Zgadzam się i na to. Na ciebie kolej, Rolandzie.
— To byłoby zbyteczne. Ja żadnej wiary do wróżb nie przykładam,
— Ja również.. Ale trzeba dać coś zarobić tym biedakom.
—Prawda,
I Roland poddał się zkolei badaniom rzekomej czarodziejki.
— Nie bez powodu wzdragałeś się, panie hrabio — oświadczyła ona głosem poważnym i głębokim. Dłoń pańska jest kartą najdziwaczniej zapisaną.
— Doprawdy!
— Wszystko w tych liniach jest mrokiem i tajemnicą. Pozwól mi zebrać myśli, jaśnie panie.
— Są więc tam rzeczy straszne?
— Być może!
Zilla z pochyloną głową, z okiem w jeden punkt utkwionem, pogrążona w milczącej zadumie, zdawała się o świecie całym zapominać.
Podczas gdy wszyscy zajęci byli tą sceną, młodzieniec jakiś, skromnie odziany, o śmiałych ruchach i złośliwym wyrazie twarzy, wmieszał się nieznacznie do towarzystwa. Był to Sulpiciusz Castillan, sekretarz Cyrana. Nie znalazłszy swego pana w pałacu Burgundzkim, przybywał szukać go w pałacu Faventines.
Szlachcic dał mu znak, który mówił:
„Nie odzywaj się ani słówkiem i czekaj. Jesteś mi potrzebny.”
Rolanda de Lembrat zaczynały już niecierpliwić długie ceregiele wróżki,
— Powiedz nareszcie, co jest do powiedzenia — rzekł cierpko.— Widzisz, że wszyscy na to czekają.
Lecz Zilla potrząsnęła głową i, odsuwając rękę hrabiego, szepnęła:
— Nie, ja tego powiedzieć nie mogę.
— Tajemnica? Tak najwygodniej.
Odgadywaczka przyszłości zatopiła ostre jak sztylet spojrzenie w szydzących oczach sceptyka; potem odparła dobitnie:
— Tak najroztropniej...dla spokojności pańskiego umysłu.
Hrabi wzruszył lekceważąco ramionami.
— Dość tych kuglarstw! Zaśpiewaj nam teraz jaką piosenka miłosną. To wolę.
Do rozmowy wmieszał się starszy z mężczyzn.
— To już należy do Manuela.
A towarzyszowi rzucił rozkaz:
— Zbierz siły, kolego, i wygłoś przed pięknemi damami jedną ze swych improwizacyj.
Ale rozkaz, zamiast ożywić i zachęcić młodzieńca, przeraził go widocznie, Podniósł on na Gilbertę prawie błędne spojrzenie i zaraz potem zwiesił głowę na piersi, jakby uginając się pod ciężarem, przechodzącym jego siły. Nagle jednak błyskawica energji zapłonęła w jego oczach; podniósł głowę zwycięsko, jakby natchnienie sił mu dodało i, odrzucając wtył płowe włosy, zbliżył się do panny de Faventines.
Gilberta wsparła głowę na ramieniu Pakety.
— Spojrzenie tego człowieka miesza mnie i niepokoi... — szepnęła do ucha powiernicy.
— Jest dumne i pewne siebie — zauważyła ta ostatnia półgłosem.
Cyrano w obecności improwizatora przybrał minę zamyśloną. Zresztą młodzieniec ów zwrócił na siebie powszechną uwagę.
Manuel wykonał na lutni krótką przegrywkę, następnie głosem śpiewnym, lekko drżącym i wzruszonym zpoczątku, lecz w miarę, gdy unosiło go natchnienie, rosnącym w siłę i dźwięczność, wypowiedział następne wiersze:
Czyż dlatego, żem dziecię cygana,
Które ludzie niewinnie przeklęli,
Ze mnie przepaść, niczem niezrównana.
Od kobiety ukochanej dzieli
Że jej uśmiech nigdy nie rozjaśni
Mej miłości, co wyrosła w cieniu —
Mam żyć w wiecznej z przeznaczeniem waśni?
Mam się męczyć i konać w milczeniu?
— O Boże! — szepnęła Gilbeta, drżąca ze wzruszenia
Przez me życie przejdzie ona dumnie
I jej oczy nie zejdą się z memi,
I jej myśli nie zniżą się ku mnie.
Jak nie zniża się niebo ku ziemi.
Lecz tak mało potrzeba wyklętym!
Gdyby kwiat ten, przez mych ust porywy
Całowany, ku swym wargom świętym
Przymknąc chciała...umarłbym szczęśliwy!
Trafem, czy też rozmyślnie, improwizator stanął przy wielkim wazonie kamiennym, który otaczał wiotkiemi gałązkami krzew białej róży. Kończąc swą deklamację melodyjnem westchnieniem, wyciągnął rękę, zerwał różę, przesunął ją nieznacznie przy ustach i, zginając kolano przed Gilbertą, oddał jej kwiat, przymykając oczy, jakby omdlewał ze wzruszenia,
Z płomieniem w oczach, z ustami wykrzywionemi spazmatycznie, rzucił się nań Roland.
— Zuchwalcze! — wykrzyknął.
I wyrwawszy różę z ręki grajka, cisnął ją na ziemię i rękami podeptał.
Manuel porwał się na nogi i wyprężył, jakby zabierając się do walki. Ale pod spojrzeniem hrabiego, wyniosłem i pełnem wzgardy, czoło jego, zapłonione od gniewu, pokryło się nagle chmurą, zachwiał się i zatoczył. Zrozumiał i ujawnił swą bezsilność.
Wszystko to było szybkie, jak myśl
— Co czynisz, Rolandzie? — wmieszał się Cyrano. — Jaka mucha cię ugryzła? Ten człowiek jest w porządku: wygłasza wiersze, potem ofiarowywa kwiat — jest to zupełnie naturalne i niewinne.
— Jakto? Nie zauważyłeś jego spojrzenia? nie pojąłeś bezczelnej myśli, ukrytej w jego słowach?
— Dzieciaku! Sawinjusz ujął hrabiego za rękę. — Byłżebyś zazdrosny o cygana?
— Puść mnie!
I Roland, pokazując Manuelowi otwartą furtę, zawołał:
— Wynoś się, błaźnie, jeśli nie chcesz, abym ci kij połamał na grzbiecie!
— Za pozwoleniem — odparł Manuel tonem spokojnym i nie cofając się na krok jeden — gdybyś pan chwycił za kij, ja ująłbym za szpadę.
Roland wybuchnął śmiechem szyderczym, zjadliwym...
— Żebraku! — wykrzyknął — precz stąd!
— Panie hrabio! — zawołała Gilberta, rzucając się pomiędzy zapaśników,
Roland ujął ją za rękę.
Nie obawiaj się, pani. Jeśli bywam zazdrośnym o najmniejszą rzecz, która osoby twej dotykał umiem też płacić za dostarczone ci rozrywki! Masz, łotrze!
Cisnął Manuelowi kieskę, pełną złota.
— Dziękuję — rzekł młodzieniec, odtrącając ją nogą — jestem już zapłacony.
Brat Zilli, mniej skrupulatny, podjął z pośpiechem zdobycz, skłonił się do samej ziemi ofiarodawcy i rzekł:
— Ja nie pracuję, jasny panie, z amatorstwa. Biorę z wdzięcznością wszystko, co dają.
Manuel oddalił się wolnym krokiem, nie jak natręt, którego odpędzono, lecz jak szermierz, odchodzący z dumą z pola walki. Towarzysz i towarzyszka pośpieszyli za nim.
Podczas gdy Roland śledził chmurnem spojrzeniem odchodzących, do ucha Pakety dobiegła smutna skarga margrabianki:
— Ach, moja droga, to był cygan! Wszystko mi już teraz wzbrania kochać. Sen mój prześnił się.
W tejże chwili Cyrano wydawał Sulpicjuszowi polecenie:
— Idź za tymi ludźmi, których wypędzono. Muszę wiedzieć, gdzie w danej chwili znaleźć ich będzie można.
Po wyjściu z pałacu Faventines trójka wędrównych grajków udała się na Nowy-Most, który był wówczas główną kwaterą przewoźników, fagasów, elegantów i łobuzów. Zilla szła na przedzie z głową zwieszoną i ciężką od myśli. Manuel przeciwnie, spoglądał w niebo, pierś jego głęboko oddychała, rozszerzona uczuciem triumfującej durny, Kochał! I choć był nędznym robakiem, potrącanym stopami ludzkiemi, doświadczył niewysłowionej, anielskiej prawie rozkoszy, zdoławszy w chwili szczęśliwego natchnienia wznieść się aż do przedmiotu swej miłości, Przez jedną chwilę ona czuła płomienie jego oczu w swych źrenicach; przez jedną chwilę należała do niego, Zobelżono go, sponiewierano, wypędzono — co go to obchodził! Ten cygan, to dziecię nieszczęścia, ale i nieokiełznanej niczem wolności, do niczego w życiu nie przywiązane, do niczego w życiu nie dążące, pobudził do żywszego bicia serce patrycjuszki mocą jeśli nie miłości, to przynajmniej współczucia.
Wystarczało mu to — jak oświadczył w swej gorączkowej improwizacji. Był szczęśliwy; o niczem więcej nie myślał, do niczego więcej nie zmierzał; jego dusza artysty i marzyciela zakładała swe całe przyszłe szczęście na wspomnieniu. Wiedział, że w pamięci Gilberty zajął miejsce, skąd nikt go już nie usunie.
Myśl o tem była jego skarbem, nagrodą jego śmiałości, pociechą jego nędzy. I jak obłąkaniec, goniący za widziadłem własnej wyobraźni, szedł krokiem chwiejnym, potrącając przechodniów, potykając się o kamienie, olśniony, pijany, prawie nieprzytomny.
Towarzysz przywołał go do rzeczywistości.
— Hola, Manuelu! — zawołał drwiąco — co się z tobą dzieje? Głuchyś, jak pień, a język kołkiem stanął ci w gębie!
— Z czego tak wnosisz, Ben Joelu?
— Z czego? Ależ z tego, zacny wierszokleto, żem już trzy razy mówił do ciebie, a ty ani mru-mru.
— Wybacz i bądź łaskaw powtórzyć raz jeszcze swe zapytanie.
— Pytałem cię po przyjacielsku, czy...
— Czy co?
— Ech, nic! Prawdę mówiąc, mój nos nie powinien tam być wtykany.
— Ależ mów, proszę cię.
— Otóż chciałem, abyś mi wytłumaczył: co znaczyła ta heca w ogrodzie?
— Jaka heca?
— Ta siarczysta improwizacja, zwrócona do owej pannicy.
— Myślę, żeś odgadł jej znaczenie?
— Więc ty się naprawdę w tej sikorze zakochałeś? — wykrzyknął Ben Joel niezmiernie zdziwiony.
— Tak — odrzekł Manuel głosem głębokiego przeświadczenia.
— Diabli nadali! A do czegoż cię to doprowadzi?
— Do niczego.
— No, a co będzie z Zillą?
Z Zillą?
— Czyż nie widziałeś, że dziewczyna była jak na mękach?
Manuel zwrócił pytające spojrzenie na towarzysza.
— Na mękach, powiadasz?
— Tak, bo to głupie stworzenie przywykło już widzieć w tobie swego przyszłego męża, czego życzył sobie nawet mój papa, gdy umierając, przeznaczał jedno dla drugiego. A przytem wiesz, jaka to zazdrośnica.
Czoło Manuela sfałdowało się. Przyśpieszył kroku, aby uniknąć dalszych wypytywań towarzysza, rzucając mu na odchodnem:
— Mylisz się. ZilIa nie kocha mnie. Nigdy ona nie myślała o tem, co mówisz.
Ben Joel nie zdążył odpowiedzieć, gdyż młodzieniec podbiegł do ZilIi i uchronił się tym sposobem od jego ciekawości.
Sulpicjusz Castillan, spełniając zlecenie Cyrana, postępował wciąż za tą trójką. Idąc, mówił do siebie:
— Co u diabła za interesy może mieć mój pan z tymi obwiesiami?...
Wbrew przewidywaniom Sulpicjusza, który wyobrażał sobie, że grajkowie mają stały przytułek na Nowym-Moście, minęli go oni i weszli do jednego z biednie wyglądających domostw za bramą Nesles, w dzielnicy, która zczasem stać się miała arystokratycznem przedmieściem Świętego Germana.Kieska Rolanda, tak skwapliwie pochwycona przez Ben Joela, była dość ciężka, aby 2rajkowie mogli zrobić sobie tego dnia zupełny odpoczynek, nie potrzebując stawiać dobrym Paryżanom horoskopów, ani też pokazywać im sztuk z kubkami.
Sulpicjusz długo wystawał przed bramą starego domostwa — dość długo, aby upewnić się, że grajkowie z niego nie wychodzą i że tu właśnie znajduje się ich gniazdo, czy też legowisko. Następnie,
ponieważ w tej samej właśnie dzielnicy mieszkaj z Cyranem, nie wracając, poszedł prosto do domu swego pana.
Niecierpliwość Sawinjusza musiała być niezmierna, kiedy z samego rana dnia następnego, kazawszy obie jak najdokładniej powtórzyć sprawozdanie Castillana, przypasał szpadę, schował do kieszeni małe pudełeczko, które wyjął ze szkatułki, stojącej w jego pokoju na kominku, i — udał się prosto do domu, zamieszkałego przez Manuela.
Dom ten Sulpiciusz opisał mu szcegółowo, odrazu też poznał, że jest to budynek, który studenci, stali mieszkańcy tej dzielnicy, przezwali „Domem Cyklopa“. Była to budowla wysoka a wąska, z grubych belek i potężnych kloców zbita, obrzucona po wierzchu tynkiem, który z niej kawałami odpadał, W samym jej rogu znajdowała się furta, żelazem okuta. Od czoła nie było wcale okien u samej tylko góry, w poczerniałym murze, widać było szeroki otwór, pomiędzy dwiema pochyłościami łupkowego dachu, pokrytego mchem, skąd zwieszały się,nakształt włosów. chwasty o długich liściach, W tym jedynym otworze, zasłonionym szybkami w ołowianej oprawie, pojawiało się niekiedy nocą czerwonawe światło. Wyglądał on wówczas, jak potworne oko w czole olbrzyma. I to właśnie było powodem, że studenci, polujący zapamiętale na porównania mitologiczne, nazwali osobliwe to domostwo — posępne i milczące za dnia, a nocą pełne świateł i szmerów — Domem Cyklopa.
Stateczni mieszczanie z lękiem o tym domu mówili. Miał on swą kronikę, która wzmiankowała o scenach piekielnych. Gnieździć się w nim mieli czarownicy i czarownice, a co najmniej, był kryjówką fałszerzy pieniędzy i rozbójników.
Cyrano, który nie drżał przed niczem i zdolny był wedle własnego wyrażenia zadmuchnąć słońce na niebie, jak zwykłą łojówkę — z całej siły zapukał do zamkniętej furty tego domu. Przeciąg milczenie nastąpiło po tym hałasie. Potem dały się słyszeć ciężkie kroki kogoś schodzącego po drewnianych schodach i furta odemknęła się, ukazując w czarnym otworze postać starej kobiety o twarzy żółtej i pomarszczonej, jak półroczne jabłko. Przez szparę, którą ta straszna odźwierna starała się uczynić jak najwęższą, Cyrano zapuścił wzrok do środka i ujrzał rozwieszone na murach łachmany, oraz coś nakształt niskich tapczanów, otaczających w ciemności stół ciężki, osadzisty. Jednocześnie buchnął nań taki zaduch, że aż zatoczył się,
— Czego? — zapytała stara.
— Chciałbym pomówić z pewnym młodzieńcem, który mieszka w tym domu.
— Z młodzieńcem? Mamy ich tu dziesięciu — pisnęła odźwierna. wykrzywiając twarz kocim grymasem. — Jakże się tamten nazywa?
— Manuel, jak mi się zdaje.
— Ano. to już wiem który...
— Gdzież on?.
— Wyszedł ze swą kompanią: Ben Joelem i Zillą.
— Gdzie mógłbym ich znaleźć?
— Najpewniej na Nowym-Moście,
— Dziękuję
I podczas gdy podejrzane postacie, gotowe do skorzystania z każdej sposobności, poczynały snuć się coraz gęściej w mroku poza plecami odźwiernej, Cyrano wcisnął jej w rękę pieniądz i udał się w stronę Nowego-Mostu.
Była zaledwie godzina dziesiąta rano, a już tłum hałaśliwy i przepychający się tłoczył się wpobliżu mostu. Ten tłum otaczał teatr marionetek, ustawiony nad fosą bramy Nesles, wprost ulicy Guenegaud.
Właścicielem i „impresariem” teatru był sławny Jan Brocci, zwany inaczej Brioché, o którym wzmiankowano już poprzednio i który zapisał swe imię w historii widowisk ulicznych.
Z budynku teatralnego wybiegały dźwięki ogłuszającej muzyki. Niebawem pojawił się sam impresario, w towarzystwie kolegi imieniem Violon, Na widok ich tłum uciszył się, Gapie poprzestali na zamienieniu spojrzeń znaczących, Widocznie oczekiwano na coś niezmiernie zajmującego,
— Panie i panowie — zaczął Brieche z silnym akcentem włoskim — zanim staną przed wami otworem wrota mego przybytku, zamierzam uczęstować was próbką prześlicznych rzeczy, które na was czekają,
— Naprzykład: przygody garbusa poliszynela — przerwał mu Violon — nieporównana scena mimiczna, doświadczone lekarstwo dla chorych na śledzionę!
Potężne kopnięcie, klasyczne kopnięcie widowisk jarmarcznych, wstrzymało potok jego wymowy.
Brieche ciągnął:
— Każdy zapewne z was, panowie i panie, słyszał o mojej małpie imieniem Fagotin, która jest cudem nad cudami.
— Tak, tak, Fagotin! Fagotin! — wrzasnął tłum, wprawiony w dobry humor tą zapowiedzią.
— Słuchajcież zatem, panie i panowie! Tę małpę nieporównaną, ten skarb i ten cud, pokażę wam najzupełniej darmo, złamanego szeląga od nikogo nie biorąc — tak samo, jak pokazywałem ją wczoraj i jak jutro pokazywać będę.
Dał znak, Violon zniknął za zasłoną i ukazał się po chwili, prowadząc małpę cudacznie ubraną i stąpającą zgóry z najzabawniejszą w świecie przesadą.
Szalonym wybuchem śmiechu przyjęto ten występ.
— Brawo! brawo! Ach, jakiż podobny! Ach, to on we własnej postaci! Brawo Fagotin z pyskiem Bergeraca!
Dla zrozumienia tych okrzyków, objaśnić trzeba, że małpa Fagotin nie była niczem innem, jak żywą karykaturą Cyrana. Ta komiczna kopja figury, ruchów, ubioru i całego rycerskiego wzięcia się poety miała przyczynić wiele utrapień Briochemu.
Małpa owa, wedle opisu samego bohatera niniejszego opowiadania, była „okrągła jak pasztet z Amiens, wielkości człowieka małego wzrostu i pocieszna w najwyższym stopniu. Brioche włożył jej na głowę stary, podarty kawał filcu z wielkiem piórem, które zakrywało dziury i łaty; szyję jej opasywała olbrzymia kreza á la Scaramouche; miała wreszcie na sobie modny kaftan o sześciu zakładkach, naszywany pasmanterją i świecidłami.”
— Tęga mina, nieprawda? — wykrzykiwał Brioche, biorąc udział w wesołości tłumu.
A zwracając się do małpy:
— Witaj. Nieustraszony! Pozdrowienie Kapitanowi Czartowi! Wystąp naprzód, Pogromco olbrzymów, Waligóro, Wyrwidębie — wystąp i pokaż, co umiesz!
Tłum wytężył wzrok i nadstawił uszu. I jedynie przez to, że uwaga jego była całkowicie pochłoniona przez widowisko, nie zauważył obecności Cyrana we własnej osobie, który zatrzymał się przed budą i zajął miejsce w ostatnim rzędzie widzów.,
Zgadując, o co chodzi, i widząc, że w istocie jego ośmieszoną podobiznę oddawano na łup prostaczej uciechy gapiów, zawrzał wściekłym gniewem. Nos jego — ten nos, który wydrwiwano tak nikczemnie — wciągał gwałtownie powietrze; poeta doświadczał przez chwilę pokusy rzucenia się na tłum ze szpadą i płazowania bezczelnych głupców, ośmielających się żartować z męża, tej, co on, wartości — ale ciekawość jego okazała się silniejszą jeszcze od gniewu. Uspokoił się i — czekał.
— Hola! hej! — mówił Brioche, stosując mowę swą do różnych faktów z życia Cyrana — wiadome są światu całemu twe wiekopomne czyny bohaterskie. Z głowy ostatniego sułtana zrobiłeś gałkę do swej szpady; od wiatru, sprawionego machaniem twego kapelusza, zatonęła flota; a kto chce mieć dokładną liczbę ofiar, które z ręki twej padły, musi wziąć cyfrę dziewięć i dodać do niej tyle zer, ile jest ziaren piasku w morzu, Baczność! do dzieła!
Doskonale wytresowana małpa dobyła na te słowa szpadę i poczęła wymachiwać nią, naśladując szermierskie cięcia i pchnięcia.
Ruchy jej naśladowały tak wiernie właściwy Cyranowi sposób bicia się, że sam on powstrzymać nie mógł wesołości i śmiać się zaczął razem z tłumem.
Podczas gdy małpa pokazywała swe sztuki, fagas jakiś obejrzał się za siebie i poznał Cyrana. Szepnął on zaraz kilka słów sąsiadom i w mgnieniu oka ta nadzwyczajna wiadomość cały tłum obiegła. Przyjęto ją głośnemi okrzykami.
— Jest tu! Patrzcie, to on! Czartowski kapitan we własnej postaci! Baczność, Fagotin! oto twój sobowtór!
Więc tłum jął przyglądać się kolejno poecie i małpie, porównywając z sobą oryginał i kopię z wesołością tak hałaśliwą,„że wkońcu Sawiniusz“ stracił cierpliwość.
— Hej tam! hołota! — krzyknął donośnym głosem — zamknąć pyski i — do szeregu!
Wspomniany już fagas podjął się odpowiedzieć w imieniu wszystkich. Z kapeluszem w ręce przystąpił do Cyrana.
— Bez urazy pańskiej — rzekł — czy to zwyczajny pański nos? Może pan raczysz usunąć się, bo mi ten nos wszystko zasłania.
Mówić Cyranowi o jego nosie, znaczyło najdotkliwiej go obrażać. Najeżył się jak kogut, wyrwał z pochwy swą wielką szablę i rzucił się z wściekłością na tłum, ogłuszający go swemi wrzaskami
W mgnieniu oka plac opustoszał. Cyrano nie miał przed sobą innych nieprzyjaciół, jak tylko małpę Fagotin, która w śmiesznych podrygach udawała, że zabiera się do walki.
Sawinjusz, zaślepiony gniewem, nie panując już nad sobą, napadł na małpę, jak na prawdziwego fagasa i, wymierzywszy cios w samo serce, nadział ją na ostrze szabli.
Na widok martwego zwierzęcia, Brioché jął lamentować najżałośniejszym w świecie głosem. Cyrano, uspokojony cokolwiek przez to krwawe zadośćuczynienie, przypatrywał się obojętnie, jak hecarz okrywa pocałunkami niewinną ofiarę wypadku.
— O panie de Cyrano! — wyjąkał wreszcie Brioche, któremu usprawiedliwiona trwoga kazała postępować i wysławiać się ostrożnie — upewniam pana, że wytoczę mu sprawę sądową i że kosztować to pana będzie co najmniej pięćdziesiąt pistolów.
— Zapłacę ci inną monetą... — rzekł poeta.—Bądź tylko trochę cierpliwy.
Schował rapier do pochwy. poprawił pióro na kapeluszu i pewnym krokiem przeszedł most w całej długości, szukając w tłumie, który teraz ustępował mu z drogi z pełnem lęku uszanowaniem, Manuela i jego kompanii.
Ale improwizatora nigdzie nie było.
Cyrano skierował kroki ku ulicy Guenegaud, zamierzając raz jeszcze zapukać do Domu Cyklopa i czekać tam powrotu Manuela, gdy znalazł się nagle twarz w twarz z Zillą.
— Pozwól, piękna panienko — rzekł uprzejmie — mam cię o coś zapytać...
Zilla podniosła oczy na człowieka,który ją tak śmiało zaczepił, a poznawszy poetę, zatrzymała się, czekając co powie.
Za plecami jej Ben Joel starał się ukryć twarz swą, która na widok Cyrana dziwnie sposępniała.
— Powiedz mi — mówił poeta — czy młodzieniec, który był wczoraj z wami w pałacu Faventines, ukrył się w jakiejś niedostępnej dziurze Nowego Mostu bom oczy wypatrzył, szukając go tam przed chwilą nadaremnie?,
— Pytasz pan o Manuela? — badała wróżka.
— O niego samego.
— Nie towarzyszy on nam dziś.
— Ach! a czy mógłbym wiedzieć, gdzie się podziewa?
— Niech pan zapyta brata; objaśni pana lepie] ode mnie.
Zilla skłoniła się lekko szlachcicowi i zniknęła w tłumie, pozostawiając Ben Joela w kłopotliwem sam na sam z Cyranem.
Włóczęga zabierał się przezornie do odwrotu, ale silna dłoń Sawiniusza spoczęła na jego ramieniu i w miejscu go osadziła.
— Cóż to — rzekł poeta — byłżebyś równie dziki, jak twoja siostra, i równie, jak ona, odmawiał odpowiedzi na moje pytanie?
— Jasny panie... — wybełkotał zmieszany łotr.
Ten głos żebrzący obudzić musiał jakieś przypomnienie w umyśle Cyran, bo starał się przypatrzeć twarzy mówiącego, który jednak uparcie trzymał Ją zwieszoną.
— Odpowiadaj-że! — zawołał niecierpliwie.
I jednocześnie, ujmując go bez ceregieli za brodę, obrócił twarzą do słońca..
— Mam cię! — wykrzyknął. — To więc ty jesteś!
— Jasny pan poznaje mnie?..
— Do licha! Wiem teraz, dlaczegoś tak pilnie wzroku mego unikał.
Wstydziłem się...
— Faryzeuszu! Owej nocy przyrzekłem ci solennie, że przy pierwszem spotkaniu obwieszę cię na pierwszej lepszej gałęzi lub na pierwszym lepszym krzaku. Pamiętasz?
— Pamiętam. Ale ty, jasny panie, racz o tem zapomnieć. Owej nieszczęsnej nocy byłem daleko od swoich, zbłąkałem się, głód mi doskwierał — uległem pokusie.
— Hm, pokusa ta często powtarzać się musiała.
— Jestem w gruncie człowiekiem uczciwym.
— Aby dobrać się do tego gruntu, należałoby cię dobrze szablą obciosywać.
— Przysięgam...
— Dość. Koniec końców, odnalazłem cię i to w chwili, gdy przydać mi się możesz. A więc słuchaj, łotrze: pod pewnemi warunkami zrzec się mogę praw do twej skóry.
„Ja nie zrzeknę się prawa do zemsty” — mruknął do siebie opryszek.
A głośno wyrzekł:
— Ciałem i duszą należę do jasnego pana, Słucham rozkazów..
— Powiedz, gdzie Manuel?
— Na cmentarzu przy kościele Marji Panny. Ale o jedenastej ma wrócić do domu.
— Chodźmy tam; zaczekamy na niego.
— Jasny pan odważyłby się wstąpić w moje ubogie progi?
— Czemużby nie!
— Kiedy bo...
— Byłożby twoje poddasze zbójecką pułapką, do którego wstęp zagraża porządnym ludziom niebezpieczeństwem?
— Co za przypuszczenie!
— Chodźmy zatem.
Ben Joel usłuchał rozkazu, choć mu wcale nie było to po myśli.
Pogadajmy trochę — rzekł Cyrano w drodze.
— Kto to jest ten Manuel?
— Dobry kolega... jak ja.
— I czy tak samo, jak ty, ulega pokusom, o których wspomniałeś?
— Och nie, nigdy! — zapewnił zbój z akcentem szczerości w głosie. — To charakter wspaniałomyślny i prawy.
Cyrano odetchnął głęboko.
— Jakie jego pochodzenie? — badał dalej.
— Jest dzieckiem losu, jak my wszyscy.
— Zdaje się jednak, że posiada jakieś wykształcenie, Gdzie go nabył?
— Wszędzie i nigdzie. Zbierał je okruchami, przygodnie, jak ptak ziarna, rozsypane na gościńcu, Jednak wspomnieć muszę o jednej okoliczności. Kiedy żył mój ojciec i banda nasza nie była jeszcze rozproszona — ojciec mój bowiem był jednym z wodzów pokolenia — przystał do nas pewien doktór włoski, dobra dusza, który musiał opuścić ojczyznę z powodu jakiegoś pchnięcia szpadą... zanadto trafnego... Jasny pan rozumie?
— Jak najlepiej. Mów dalej.
— Ten doktór był bardzo uczony, Zajął się on Manuelem i, przekonawszy się, że chłopiec ma zdolności, zrobił go, swym uczniem. Nudziło się nieborakowi; szukał jakiejkolwiek rozrywki. Manuel zabrał się z całego serca do nauki, i otóż dzięki temu, potrafi dziś klecić piękne rymy dla młodych, pięknych dam.
— A co się stało z Włochem?
— Umarł.
— Śmiercią naturalną?..
— Najnaturalniej w świecie, objadł się zanadto i skończył z niestrawności.. Poczciwiec zrobił się na stare lata strasznym obżartuchem.
— Wieczny mu odpoczynek! — Powrócimy do Manuela. Mówiłeś mi, że to dziecko losu?
— Tak.
— Z tego samego plemienia, co ty?
— Tak sądzę...
Cyrano ścisnął rękę Ben Joela jak kleszczami i, przeszywając go surowym wzrokiem, rzekł z mocą:
— Pewnyś tego?
— Naco to pytanie? — odparł cygan z widocznem pomieszaniem,
— Ja bowiem o pochodzeniu Manuela sądzę inaczej!
— Cóż jasny pan sądzi?
— Że to jest dziecko skradzione!
— Skradzione! — powtórzył Ben Joel, bledniejąc mimowolnie.
— Tak, skradzione; nie przez ciebie, boś na to za młody, ale przez kogoś z twego plemienia — może przez ojca twojego.
— Ależ, dobry Boże — zauważył Ben Joel głosem dość naturalnym — i w jakimże celu mianoby dziecko wykradać?
— Do kroćset! aby zeń zrobić, co robią wszyscy tobie podobni! Aby posługiwać się nim, jako przynętą, w żebraninie; aby układać go, jak psa gończego, do kradzieży, a może i zbrodni; aby wreszcie później wymóc okup za niego na rodzinie! Pytasz, w jakim celu? Czyż ja mogę znać wszystkie wasze łotrowskie cele! To pewna, że ich nie brakuje.
— Niech jasny pan pozbędzie się swych podejrzeń. W Manuelu płynie krew nasza.
— Nie twierdź za wiele, bo zmuszę cię może do odwołania tych twierdzeń! Zresztą, zanim posuniemy dalej indagację, wypytać wpierw muszę Manuela.
Stanęli w tej chwili przed Domem Cyklopa.
— Prowadź — rozkazał Cyrano.
Weszli obaj do środka.
Rozejrzawszy się w dolnej części domostwa, Cyrano poznał, że jest ona czemś w rodzaju nędznego zajazdu, gdzie każdej nocy znana już nam ohydna starucha, za marną opłatą, dawała schronienie włóczęgom ulicznym.
Było tu dniem i nocą jednakowo ciemno, na chwilę też nie gaszono lampy żelaznej, zawieszonej u pułapu.
Ściśle rzecz biorąc, ten brudny i cuchnący dom noclegowy był piwnicą, mury jego bowiem, pozbawione okien, były z kamienia, a podłoga z ubitej ziemi.
W jednym z kątów znajdowały się schody drewniane, wąskie, kręte, spadziste. które wiodły na wyższe piętro, do nory wynajmowanej Ben Joelowi i jego kompanii. Trójka ta wyobrażała jedynych stałych mieszkańców domostwa.
W połowie schodów widać było wyżłobioną w murze komórkę, a w niej nakryte łachmanami łóżko, Było to legowisko staruchy, która żyła tam samotna, milcząca i zła, jak ropucha w wydrążaniu kamienia.
Mieszkanie Ben Joela składało się z dwóch części, Pierwsza z nich, wyglądająca w samej rzeczy na pokój i oświetlona wielkiem okrągłem oknem — ślepiem Cyklopa — należała do Zilli, Był to rodzaj pracowni alchemicznej, zapełnionej retortami, naczyniami różnego kształtu, z piecem w głębi i łóżkiem, pokrytem wzorzystemi tkaninami, w kącie, Widziało się tam jeszcze porzucone tu i owdzie naczynia muzyczne, oraz stary wazon ze świeżemi kwiatami na rzeźbionym, dębowym stole.
Nie znać tu było nędzy, ani nawet niedostatku; wszystko oddychało tajemnicą, pozwalającą domyślać się największych niespodzianek.
Dziwna ta izba ujawniała duszę kobiety, a bardziej jeszcze kapłanki kultu czarodziejskiego, Klejnoty i stare księgi w pergaminowych okładzinach, pachnidła i trucizny, festony z jedwabnych tkanin i stalowe ostrza sztyletów mieszały się z sobą w dziwacznym, ale powabnym nieładzie,
Oddychało się tu atmosferą drażniącą i słodką zarazem, która odurzała jednocześnie mózg i duszę.
Drugą część mieszkania zajmowali: Ben Joel i Manuel, Było to najpospolitsze w świecie podstrysze, z małem okienkiem, wychodzącem na dach.
Cygan wprowadził poetę do komnaty Zilli, przedzielonej wąskim korytarzykiem od jego izdebki.
Cyrano nie bez zdziwienia rozglądał się po tem osobliwem mieszkaniu, i nie wznawiając już drażniącej rozmowy z Ben Joelem, zasiadł w milczeniu, oczekując powrotu improwizatora,
Gdzieś daleko wybiła jedenasta.
Jeszcze nie przebrzmiały dźwięki zegara, gdy zjawił się Manuel.
Spostrzegłszy Cyrana, goszczącego w mieszkaniu swoich towarzyszów, zdziwił się i zaniepokoił, co nie uszło uwagi szlachcica.
— Dziwi cię moja obecność? — zapytał przyjaźnie.
Rozumie się. Nie wiedziałem, że Ben Joel ma interesa z jaśnie panem.
— Nie o Ben Joela tu chodzi, lecz — o ciebie.
— O mnie?
— Tak. Musimy pomówić z sobą o rzeczach wielkiej wagi.
Przy tych słowach twarz Cyrana przybrała ten wyraz uroczysty, jaki widzieliśmy już na niej owego wieczora, gdy gościł u Jakóba Szablistego, proboszcza w Saint-Sernin.
Ben Joel, stojąc przy oknie, wpatrywał się w szlachcica z natężoną uwagą.
Cyrano wskazał mu drzwi.
— Zostaw nas samych — rzekł rozkazująco.
Cygan skłonił się, przeszedł zwolna przez pokój i zniknął.
Gdy się znalazł sam, mruknął z powstrzymywaną wściekłością.
Szukaj, wypytuj, węsz, ile ci się tylko podoba — ja, mimo wszystko, trzymam cię silnie i, do wszystkich diabłów! nie puszczę, dopóki nie wyrównamy z sobą rachunku owej nocy. Trzeba mi złota albo krwi i — będę miał jedno lub drugie.
Po wyjściu Ben Joela, Sawinjusz zamknął starannie drzwi, posunął krzesło pod okno, to jest jak najdalej od wejścia i, zwracając się do Manuela, rzekł:
— Siadaj,
Młodzieniec usiadł, Powaga. malująca się w twarzy, gościa, nakazywała mu szacunek i posłuszeństwo.
Szlachcic zajął miejsce naprzeciw niego.
— Przybyłem tu w sprawie, która ciebie osobiście dotyczy — zaczął. To przedewszystkiem zaznaczyć trzeba. A teraz; czy zechcesz odpowiadać jak najszczerzej na moje pytania?
— To zależy od pytań.
— Trzeba odpowiedzieć stanowczo: tak lub nie — podjął z pewną niecierpliwością Cyrano.
Manuel wpatrywał się przez długą chwilą z pod oka.
— A więc — tak!
To dobrze, Teraz idźmy porządkiem. Czy kochasz pannę Gilbertę de Faventines?
— Panie!-wyjąkał Manuel-i zrobił ruch, jakby chciał wstać i — uciec.
— Kochasz ją — rzekł Cyrano,zatrzymując go na miejscu pełnem siły spojrzeniem. — Wczorajsza improwizacja nie była dziełem czystej fantazji.Twój wzrok, twoja postawa, całe zachowanie się twoje, mówiły o tem wyraźniej jeszcze od wierszy, Hrabia Roland miał słuszność, będąc zazdrosnym.
Manuel podniósł czoło ruchem wyniosłym.
— A gdyby tak było? — zapytał z miną człowieka zdziwionego, że ktoś śmie zapuszczać wzrok w najtajniejszy zakątek jego serca.
— Zgoda, wystarcza mi to — podjął spokojnie Cyrano. — Ale podejrzewam, że ośmielając się podnieść oczy aż tak wysoko, musiałeś mieć w tem jakieś jeszcze wyrachowanie.
— Bynajmniej!... Kochałem, wyznałem swą miłość i — dość na tem. To był najwyższy i jedyny cel mojej ambicji.
— W takim razie, mój drogi, jesteś szaleńcem!
— Dlaczego? Składam hołd kobiecie, której wdzięk i piękność oczarowały mnie, Jest to moja osobista sprawa. Co jej do tego, skoro mnie nie kocha?
— Przypuszczałem co innego.
— Co mianowicie?
— Przypuszczałem, że nie mogąc liczyć na to, aby panna Gilberta zniżyła się do ciebie, postarałeś się o środki wzniesienia się aż do niej.
— Nie chcę nikogo w błąd wprowadzać, Tak nie było i tak nie jest.
— Naprawdę?
Upewniam pana, Więcej nawet: przysięgam panu.
— Tak więc-rzekł Cyrano, głosem zdradzającym pewnego rodzaju zawód i jakby rozczarowanie — nie jesteś niczem więcej, jak cyganem, żebrakiem, może tylko cokolwiek odważniejszym od innych?
— Niczem więcej — poświadczył skromnie Manuel.
— I nie masz żadnej co do tego wątpliwości?
— To jest... zdaje mi się... — jąkał młodzieniec, dziwnie wzruszony i zmieszany tonem, jakim to pytanie było zadane.
Cyrano przysunął się doń z krzesłem.
— Opowiedz mi swą przeszłość — rzekł głosem, budzącym zaufanie, — Mówiłem ci już, jak mi się zdaje, że masz do czynienia z przyjacielem.
Manuel uśmiechnął się.
— Ach, Boże! — zaczął w sposób prawie żartobliwy — cóż może być ciekawego w mojem życiu? Podobne ono do życia każdego z braci moich! Nieustanne przewłóczenie się z miejsca na miejsce; naprzemian: nędza i dostatek; noclegi pod gołem niebem; dnie pochmurne, dnie słoneczne; suchy chleb przez cały miesiąc, obfite uczty przez tydzień, a na uwieńczenie wszystkiego: zupełna obojętność na los, która podwaja wartość szczęścia i pozwala przyjmować wesoło niedolę,
— To są ogólniki, Idźmy dalej.
— Cóż może być dalej!
— O przeszłości swej nic-że nie wiesz?
— Prawie nic.
— To „prawie nic“ może mieć swe znaczenie, Opowiedz mi je.
— Prawdę rzekłszy, nie sądzę, abym należał do rodu Ben-Joela.
Z piersi Cyrana wybiegło westchnienie ulgi.
— Na czem opierasz swą wątpliwość?
— Na wspomnieniach.
— Widzisz zatem, że coś pamiętasz z przeszłości.
— Cóż z tego! Jeżeli wypadkiem jestem podrzutkiem, któż mi zwróci moją rodzinę?
— Pewni ludzie — zauważył ze szczególnym naciskiem — potrafią odnaleźć igłę w stogu siana. Pochlebiam sobie, że do tych ludzi należę.
Manuel zerwał się gwałtownie ze stołka. Oczy jego błyszczały, w piersiach szybko się podnoszących głośno kołatało serce.
— Panie! pan wiesz coś o tem? — zawołał w uniesieniu — zaklinam cię: wyjaw mi to!
— Ciągnij dalej swe opowiadanie! — rozkazał zimno Sawiniusz.
— Cóż pan chce jeszcze usłyszeć?
— Wspomnienia twoje. Najmniej znaczące dla ciebie, mogą mieć dla mnie wartość nieocenioną — decydującą.
Improwizator milczał przez chwilę, zbierając myśli, Potem rzekł: —
Rzeczą, która najtrwalej zapisała się w mej pamięci, jest mieszkanie ojca Ben Joela. Przebywałem tam z jego synem, dzisiejszym towarzyszem włóczęgi, z jego siostrą Zillą, wówczas jeszcze maleńką, i z jednem jeszcze dziecięciem, które umarło w kilka lat później.
— Otóż to! A jak było na imię temu dziecięciu?
— Ben Joel wołał na nie Samy; ja zaś, nie wiem dlaczego,nazywałem je Szymonkiem.
Cyrano „Nieustraszony,” który nie doświadczyłby wzruszenia przed ostrzami dwudziestu szpad, na dźwięk tego imienia pobladł i zadrżał.Zauważył to młodzieniec i zatopił w nim wzrok,pełen ciekawości i niepokoju. Szlachcic nierad był temu, odzyskując więc natychmiast zimną krew,zapytał głosem zupełnie już spokojnym:
Szymonkiem, mówisz? A czy przed dziecięciem i tymi cyganami nie znałeś innych jeszcze osób?
Gdy wytężam pamięć, majaczą mi jeszcze przed oczami postacie jakichś starców i kobiet...dalej, inne dzieci,starsze ode mnie... jedno zwłaszcza... szczupłe...z miną zawadjacką... z głosem pewnym siebie...
— Cóż to za dziecko?
— Niech pan zaczeka... — i Manuel jął pocierać czoło zagłębiając się myślą w dalszych wspomnieniach. — To dziecko znajdowało się prawie nieustannie przy mnie, i często... często — biło mnie.
— Nie zapomina się nigdy tych, co nas bili — zauważył nawiasem Cyrano. — Kij jest niezrównanym środkiem na wzmacnianie pamięci.
— To dziecko biło mnie, a jednak bardzo je kochałem — ciągnął Manuel. — Jego imię?... Zdaje mi się, że przypomnę sobie to imię...
— Na Boga, wymień je! — zawołał Cyrano, zrywając się ze stołka.
Gdyby Manuel zwrócił był w tej chwili wzrok na poetę, dostrzegłby, że silnie dysząca pierś podnosi jedwab jego kaftana i że duże krople potu perlą się na jego czole.
Ale uwaga młodzieńca zajęta była czem innem.
Manuel zapomnił na chwilę o człowieku, którego miał przed sobą; myślał o sobie samym, o tem, czem był, o tem, czem mógłby być, i przeróżne fantastyczne obrazy snuły mu się przed pełnemi niepokoju, prawie obłąkanemi oczyma.
— Mówże! Czemu nie mówisz! — krzyczał Cyrano,ściskając z całej mocy jego rękę i potrząsając nią silnie, aby wyrwać młodzieńca z zamyślenia.
— Szukam w pamięci tego imienia — szepnął cygan napół nieprzytomnie. — Zdaje mi się chwilami, że już je mam na ustach, ale gdy chcę je wymówić, ulatuje i znika!
— Wytęż pamięć jak najmocniej!
— Mam je! — wykrzyknął wreszcie Manuel triumfująco.
— Nakoniec
— To dziecię, które tak bardzo kochałem... ten towarzysz najwcześniejszych lat moich... nazywał się... tak, nie mylę się tym razem...
— Nazywał się?
— Sawinjusz!
Wykrzyknął to imię z pośpiechem, jakby obawiał się, żeby mu znów nie uleciało, a po chwili powtórzył je raz jeszcze powoli, sylaba po sylabie, chcąc zapewnić się, że to te same dźwięki, które go kiedyś w dzieciństwie radowały.
Cyrano wyprostował się, już nie poważny i surowy, lecz promieniejący radością, zwycięski. Przyjazny uśmiech zjawił się na jego ustach; głos zadźwięczał wesoło i czule.
— Sawinjusz — rzekł, ściskając palce młodzieńca tak silnie, jakby je chciał skruszyć — ten urwis i ladaco ten niedobry chłopiec, który bił trzepaczką swego małego ucznia, gdy mylił się w lekcjach szermierki, ten Sawinjusz wyrósł, postarzał się, ale przeszłości nie zapomniał,
— Znasz go pan?
— Czy go znam! Nazywa się Sawinjusz, ale nosi też nazwisko Cyrana de Bergerac. — Ach! stary Lembrat zadrżeć musiał w swym grobie! — Chodź, chłopcze, w moje objęcia! Niech cię uścisnę! I ty uściśnij mnie także!
Cyrano otworzył ramiona.
— Pan jesteś... Sawinjusz! — wyjąkał Manuel drżącym ze wzruszenia głosem, płacąc szlachcicowi uściskiem za uścisk.
Potem nagle zapytał:
— Któż więc ja jestem?
Nie jesteś już Manuelem; precz z tem przezwiskiem cygańskiem! Nazywasz się — Ludwik de Lembrat. Jesteś — bratem hrabiego Rolanda.
Manuel przymknął oczy, jakby ogłuszony ciosem obucha, To, co usłyszał, wydało mu się igraszką fatalności, okrutną ironią losu, która za chwilę pogrąży go napowrót w ciemną otchłań nędzy.
Z bolesnym namysłem zapytał:
— Nie zwodzisz mnie pan? Nie czynisz sobie igraszki z mojej łatwowierności?
— Najpierw — przerwał żywo Cyrano — daj mi dowód przyjaźni, mówiąc do mnie: ty, jak to dawniej bywało. Następnie dowiedz się, że ja nigdy nikogo nie zwodzę.
Wątpliwości Manuela rozwiały się.
— Ach! przybywa więc do mnie szczęście! — wyrwało mu, się jakby nieumyślnie i jakby w odpowiedzi na tajemne pragnienia, — Lecz skąd panu przyszło do głowy...
— Jeszcze? — upomniał go Cyrano.
— Skąd przyszło ci do głowy — poprawił się, ściskając, serdecznie rękę rycerskiego poety — szukać Ludwika de Lembrat pod łachmanami Manuela?
— W sposób bardzo prosty. Przyjrzałem się dokładnie twej twarzy.
— Nie rozumiem.
— Zaraz zrozumiesz, — Czy znasz to?
Sawinjusz wydostał z kieszeni ozdobne pudełeczko i, obróciwszy do światła, otworzył.
W pudełeczku znajdował się portret młodzieńca w wytwornym stroju myśliwskim.
— To ja! — zawołał zdumiony Manuel.
— Nie, to twój ojciec w dwudziestym roku życia — w wieku twoim. Zrozumiałeś zatem dlaczegom cię poznał od pierwszego spojrzenia? Twoje oczy, twój uśmiech, chód, wszystko aż do dźwięku twej mowy, wołało do mnie wielkim głosem: „Stary Lembrat odrodził się w swym synu!“ Oto powód, dla którego kazałem śledzić cię i dla którego poddałem cię badaniu. Nawet przy największem zewnętrznem podobieństwie ostrożnym być trzeba. Przemówiłeś, wyspowiadałeś się — z ust twych wybiegło moje imię — teraz już wszelkie wątpliwości muszą ustąpić!
— Ach, Sawinjuszu! — zawołał młodzieniec, dając ujście uczuciom przepełniającym mu serce — ileż ja ci zawdzięczam! Teraz już wolno mi kochać, nieprawda?
— Samolubie! — uśmiechnął się szlachcic — o tem potem, Rzeczą najpilniejszą zniewolić Rolanda, aby uznał w tobie brata. Do tego me wystarczy moje, ani twoje świadectwo. Tu trzeba dowodów bardziej przekonywających.
— Dowodów? — powtórzył Manuel, uczuwając nagle w sercu zimno śmiertelne.
Ależ tak, bezwarunkowo. Nie mogę przecie pójść do hrabiego i powiedzieć mu poprostu: „Oto pański brat.“
Gorzki uśmiech wykrzywił usta Cyrana. Znał on aż nazbyt dobrze Rolanda de Lembrat. Wiedział zgóry, jakie uczucia zbudzi w nim to oświadczenie.
— Nie dałby mi wiary — ciągnął po chwili — gdybym mu to jedynie powiedział. Nieobecni zawsze sprawę przegrywają, zwłaszcza, gdy są braćmi i gdy przybywają po piętnastu latach, zbrojni w niezaprzeczone prawa i upominają się o należne sobie miejsce. Nawet to prawo pisane, którem ludzie się rządzą, oświadczyłoby się przeciw nam — mimo wszystkiego, co wiem — dokończył prawie szeptem.
— Jeśli chodzi o dowody — oświadczy nagle Manuel — będziemy je mieli.
— Skąd?
— Ojciec Ben Joela był głową licznego pokolenia, dziś już rozproszonego i, jako taki, utrzymywał księgę, w której zapisywano wszelkie ważniejsze wypadki, jakie w ciągu długich lat zaszły w jego rodzie.
— A zatem?
— W księdze tej znajdować się musi ślad przybycia mojego i Szymona do bandy Ben Joela,
— W jakim celu mianoby utrwalać w ten sposób fakt, będący wynikiem czynu kryminalnego?
— Nie wiem. Może poto, aby kiedyś, przez wydobycie go na jaw, zapewnić bandzie korzyść materjalną; a może dlatego poprostu, aby zapobiec w przyszłości omyłce rodowej i nie brać synów obcego plemienia za czystą krew egipską.
— Ech! ludziom tym obce są podobne skrupuły genealogiczne!
— Jesteś w błędzie. Stary Joel znał najdokładnej historję każdej z rodzin swego pokolenia. Zapisywał jak najstaranniej wszystkie narodziny i małżeństwa i mógł był w potrzebie wyliczyć poczet przodków dłuższy od najdłuższego, jakim poszczycić się potrafi stara szlachta francuska.
— Pomińmy to. Tyś zresztą nie należał do pokolenia.
— Niejednokrotnie — ciągnął Manuel — gdyśmy włóczyli się po Francji, widywałem przyprowadzane do obozowiska dzieci, które skradziono lub też kupiono. Za każdym razem przybysza takiego okazywano Joelowi, który pytał go o imię, zapisywał do księgi i mówił:
— Należysz odtąd do naszych.
Nadawał mu następnie inne, przez siebie wybrane imię, które zapisywał obok tamtego, i dziecię odchodziło, łącząc się z dziatwą cygańską, od której zresztą łatwo je było odróżnić. W ten sposób Szymon został Samy’m, a ja — Manuelem. To, co widziałem, że czyniono z drugimi, uczyniono też bezwątpienia i ze mną.
— Prawdopodobnie. Gdzie jest ta księga?
— U ben Joela.
— W takim razie o wszystkiem łatwo się dowiemy.
Cyrano otworzył drzwi dość szybko, aby spostrzec Ben Joela, gwałtownie od nich odskakującego. Cygan podsłuchiwał — a jeśli nie mógł pochwycić całej rozmowy, to w każdym razie główna jej treść stała mu się wiadoma.
Szlachcic ujął go za ucho i rzekł groźnie:
— Podsłuchiwałeś, szpiegu?
— Jasny panie!
— Chodź tu.
Pociągnął go do pokoju Zilli.
Odpowiadaj natychmiast: coś usłyszał?
— Nic, jasny panie; zapewniam.
— Kłamiesz. Wiedz zresztą, że w tej chwili jest dla mnie najzupełniej obojętne, czy ci wiadomo, o czem mówiliśmy. Nie potrzebuję czynić z tego tajemnicy przed tobą. Jeśli więc twe długie uszy dobrze ci tym razem usłużyły, wyznaj, a oszczędzisz mi niepotrzebnych wyjaśnień.
Ben Joel spokorniał.
— Wybacz, jasny panie — zamruczał niewyraźnie — nudziło mi się samemu w izbie, i... prawie nieumyślnie...
— Podchwyciłeś, co do ciebie nie należało?
— Aby uprościć sprawę, jak jasny pan twierdzi, przyznaję, że tak było w samej rzeczy.
— Wiesz zatem o odmianie losu Manuela?
— I cieszę się z niej serdecznie. Zawsze to jest miło, jasny panie, być świadkiem szczęścia swych przyjaciół.
— Zwłaszcza, gdy znajdują się oni naraz w możności świadczenia dobrodziejstw, nieprawda?
— Możesz być pewnym — wtrącił Manuel — że o tobie nie zapomnę. Przez lat piętnaście byłem twym gościem; ludzie, którzy byli sprawcami mego nieszczęścia, już nie żyją; wicehrabia Ludwik de Lembrat nie wyprze się tych, których nędzę podzielał Manuel.
— Przejdźmy do rzeczy pilniejszych — przerwał Cyrano. — Do ciebie zwracam się, Ben Joelu.
— Słucham, jasny panie.
— Co ci wiadomo o Manuelu? Czy księga, o której wspominał on mi przed chwilą, zawiera ważne szczegóły co do jego pochodzenia?
— Zapisano w niej imię, oraz różne okoliczności, towarzyszące jego znalezieniu.
— Chcesz powiedzieć: ukradzeniu.
— Nie mówi się głośno o takich rzeczach.
— Niech i tak będzie! Data porwania?
— 25 października 1633 roku.
— Miejsce?
—Wioska Garrigues, wpobliżu Fougerolles.
— Czy w księdze znajdują się jeszcze inne szczegóły?
— Tak, odnoszące się do śmierci Samy’ego, dziecka, które przybyło równocześnie do nas z Manuelem.
— Gdzie jest ta książka?
— Tam!
Ben Joel wyciągnął rękę, pokazując w rogu komnaty skrzynię dębową z ciężkiem żelaznem okuciem.
— Daj mi ją-rozkazał Cyrano.
W tej chwili cygan, zrzucając odrazu maskę pokory i uniżoności, wyprostował się zuchwale, jak człowiek pewny swej siły, i głosem spokojnym, ale stanowczym odrzekł:
— Poco, jasny panie?
— Poto, naturalnie, aby przy jej pomocy stwierdzić pochodzenie i tożsamość Manuela
Ben Joe! i Cyrano skrzyżowali spojrzenia, przyczem szlachcic musiał w oczach cygana wyczytać coś niepożądanego, gdyż ściągnął brwi i poruszył się niecierpliwie.
— Dla stwierdzenia tożsamości Manuela — podjął Ben Joel tym samym, powolnym a silnym głosem-wystarczy tymczasem moje świadectwo.
— Cóż to, śmiesz być nieposłusznym? — wyrzekł groźnie Cyrano, kręcąc koniec wąsa w drżących z niecierpliwości palcach i dziwiąc się własnej, tak długiej, pobłażliwości.
Ale zimna krew Ben Joela wzmagała się w miarę rosnącego gniewu Cyrana. Człowiek ten w jednej chwili osnuł plan postępowania, który miał zaspokoić równocześnie: jego zemstę i chciwość.
Chłosta, otrzymana na drodze do Fougerolles, paliła dotąd jeszcze jego plecy, uśmiechał się więc w głębi duszy do swych myśli,które oddawały mu w zależności człowieka,tak bardzo znienawidzonego.
— Jeżeli zajdzie potrzeba okazania księgi sądowi—dorzucił nie zmieniając tonu—sam mu ją przedstawię.Nie chcę(słowo to wymówił ze szczególnym naciskiem)nie chcę powierzać jej w cudze ręce.
—A!—wrzasnął Cyrano podchodząc do niego —tak bardzo zatem szacujesz te relikwje, mości Joelu?
Tak, bardzo ją szacuję.
— Doprawdy?
Najpierw, jako relikwie.
— Następnie?
— Jako zakład.
— Pojmuję cię, łotrze! Ne chcesz dostarczyć potrzebnego dowodu inaczej, Jak za gotówkę.
Ten dowód, jasny panie, podnosi cenę mojej osoby.Straciłbym ją, gdyby się go pozbył.
— Mniejsza o to! Gdy będzie trzeba, sąd potrafi otworzyć ci ręce.
Na tę pogróżkę Manuel, który nie mieszał się dotąd do sporu, przystąpił do cygana i rzekł:
— Cóż to, Ben Joelu, nie masz do mnie zaufania? Zdaje mi się, żem ci nie dał do tego powodu?
— Nie mam zaufania do losu — odrzekł ostrożnie awanturnik.
Cyrano ujął Manuela pod ramię i skierował się do wyjścia.
— Chodź ze mną — rzekł.— Zaprowadzę cię do, swego mieszkania, będziemy tam mogli swobodnie rozmawiać; a dzisiejszego jeszcze wieczora—jutro najpóźniej, — poznasz brata i odzyskasz należne ci imię i stanowisko. Do rychłego zobaczenia się, Ben Joelu.
—Do usług pańskich, panie szlachcicu, Bez urazy, Manuelu.
W chwili, gdy młody wicehrabia de Lembrat i Cyrano opuszczali Dom Cyklopa, po ustach Ben Joela przemknął uśmiech milczący, który jednak zaraz zniknął, ustępując miejsca kurczowemu wąskich warg skrzywieniu.
Temu drapieżnemu ostrowidzowi, pełnemu nienawiści i krwiożerczych instynktów, ale zarazem niesłychanie ostrożnemu mignęło w oddaleniu niewyraźne widmo przyszłości...
Lekkie kroki Zilli w korytarzu wyrwały go z posępnych marzeń.
— Bywaj, dziewczyno! — wykrzyknął. — Wielka nowina!
— Co takiego? — spytała Zilla, zrzucając z ramion czarny płaszczyk,
To, kochaneczko, że nie wiedząc o tem, hodowaliśmy u siebie przez lat piętnaście wielkiego pana.
Wróżka pobladła, a jej oczy wielkie i jak noc głębokie, zabłysnęły.
Wielkiego pana? — powtórzyła, domyślając się prawdy, a jednak pragnąc, ażeby się okazała złudzeniem.
— Tak, tak, bardzo wielkiego, Rozejrzyj się, kogo tu brakuje?
— Manuela.
— Tak, Manuela, a raczej — tu opryszek zgiął się wpół, składając niski pokłon komuś nieobecnemu, -jaśnie wielmożnego wicehrabiego Ludwika de Lembrat, pana na Fougerolles.
— Gdzie dowód?-krzyknęła groźno Zilla.
—Złożyłem go komu należało.
—Ty!
Wykrzyknikowi temu towarzyszyło spojrzenie piorunujące.
Ben Joel nic sobie nie robił z wykrzykniku i ze spojrzenia.
— Chcesz wiedzieć, panienko, jak się rzecz odbyła? Posłuchaj.
W kilku słowach opowiedział Zilli, co zaszło pomiędzy nim a tamtymi dwoma.
Dziewczyna wysłuchała opowiadania w głębokiem, prawie martwem, milczeniu. Nie wyrzekła też ani słowa, przez resztę dnia, którą spędziła, siedząc nieruchomo na jednem miejscu, z głową ściśniętą rękami, pogrążona w ponurej zadumie.
Ben Joel, powróciwszy wieczorem do domu, znalazł ją w tej samej pozycji,w jakiej zostawił wychodząc.
— Śpisz, Zillo?-zapytał.
Nie podnosząc na chwilę bladego czoła, odrzekła:
— Nie.
— Nic nie jadłaś od rana, Chodź na wieczerzę.
— Dziękuję.
— Nie głodnaś?
— Nie.
— Jak chcesz.
Ben Joel zabrał się do jedzenia. Po pewnym czasie zapytał: —
Słuchaj-no, Żilla, co tobie?
— Nic.
— Nieprawda! coś ci dolega, Czy to nieobecność Manuela pozbawiła cię apetytu? Więc ty go naprawdę kochasz, skryta dziewczyno?
— Co ci do tego?
— Niewiadomo. Wiesz, że ja tylko twoje szczęście mam na celu.
Wstała, i sztywna, wyprostowana postąpiła ku bratu.
— Czemuś pozwolił mu odejść — spytała głucho, obrzucając go błyskawicami czarnych oczu.
— Alboż nie jest wolny?
— Dlaczegoś podsunął mu tę myśl ambitną?
— Dziecinna jesteś! Ja mu nic nie mówiłem.
— Czy to prawda, że jest szlachcicem?
— Trudno o tem wątpić — zaśmiał się szydersko. — Moje dowody stwierdzają to w zupełności.
— Niech będą przeklęte!
— I dlaczegoż to, siostruniu?
— Dlatego — wykrzyknęła Zilla, pokonana nareszcie przez ból serdeczny — że kocham Manuela i że on teraz dla mnie stracony!
— A! przyznajesz się zatem?
— Tak — podjęła z nowym wybuchem — przeklinam szczęście, które go wynosi wysoko, bo mnie strąca ono w przepaść. Zanim upłynie tydzień, Manuel może już nawet imion naszych zapomni.
— O! bądź spokojna, nie zapomni.
Zilla nie pojęła właściwego znaczenia tych słów.
— A gdyby ktoś — rzekła tajemniczo, pochylając się do brata, zdziwiona i jakby ośmielona tonem jego ostatniej odpowiedzi-gdyby ktoś usunął dowód, przywracający Manuelowi nazwisko de Lembrat, i gdyby za pomoc w tem ofiarowano ci majątek, jakbyś wówczas postąpił, Ben Joelu?
Opryszek mrugnął oczyma znacząco.
— Nie głupiaś, panienko-uśmiechnął się.-Jednak pozwól, że ci dam jedną dobrą radę.
Jaką?
— Trzymaj język za zębami i...czekaj.
Wieczorem tegoż samego dnia, liczne i świetne towarzystwo napełniało salony margrabiego de Faventines, Gilberta, odsuwająca się jak najdalej od światła, słuchała z miną roztargnioną czułych słówek Rolanda; margrabina, w gronie kilku starych arystokratów i dwóch, czy trzech dam, które były pięknemi i młodemi za czasów nieboszczyka Ludwika Trzynastego, gawędziła swobodnie; pan domu wreszcie, siedząc przy stole pomiędzy dwoma gośćmi o twarzach nadwyczaj poważnych, wysłuchiwał cierpliwie uwag jakiejś sztywnej, czarno odzianej osobistości, zajmującej miejsce wprost niego.
Osobistością tą, godną oddzielnej wzmianki,był imćpan Jan de Lamothe, starosta paryski.Jegomość ten z wyschłą, żółtą twarzą, o rysach wydłużonych, z małemi oczkami, które żarzyły się jak para węgli pod pozbawione mi rzęs powiekami,o wąskich, chytrze uśmiechniętych ustach, o czole pobróżdżonem przez zmarszczki, ujawniające bardziej zaciętość, niż wysiłek umysłowy, nic nie miał w całej postaci takiego, coby na jego korzysć uprzedzało.
Nie był to zresztą człowiek zły. Zajmując się pilnie naukami ścisłemi, bywał szorstki, a częstokroć i niesprawiedliwy we wszystkiem, co się do studjów uczonych odnosiło, nie przenosił jednak tej zgryźliwości i gwałtowności do spraw dotyczących urzędu.
Imćpan Jan de Lamothe miał ton mowy kaznodziejski, gesta szerokie i uroczyste, i jeśli nie zawsze bronił spraw słusznych — jak o tem zaraz się przekonamy-bronił ich przynajmniej z dobrą wolą i przeświadczeniem o trafności swych sądów.
Na stole, przy którym siedział starosta z trzema towarzyszami, rozpostarty był wielki arkusz papieru. Na tym papierze Jan de Lamothe nakreślił figury astronomiczne i z palcem, wspartym na swem dziele, z okiem rozpłomienionem, ciągnął swój wykład, zdając się nie dostrzegać znużenia słuchaczów.
Tym razem wybrał on za cel krytycznych pocisków Cyrana de Bergerac, twórcę teoryj, które według niego groziły wywróceniem całego porządku świata. Przedmiot ten, jak się zdaje, silnie zagrzewał jego wyobraźnię, gdyż, w zapale rozprawiania, nie spostrzegł się nawet, jak głos jego, przekroczywszy rejestr tonów średnich, dostał się między tony najwyższe i — najpiskliwsze.
— Nieinaczej, panowie! — wykrzyknął, unicestwiwszy ostatnim, najsilniejszym argumentem swego fikcyjnego przeciwnika, — gdyż Cyrana tam nie było-człowiek, który ośmiela się zaprzeczać prawom tak oczywistym, zasługuje, aby go spalono żywcem na publicznym placu.
— Ech! ech!-zauważył dobrotliwie margrabia — także to waszmość traktujesz naszego przyjaciela Cyrana? I cóż on ci wreszcie zrobił?
— Co zrobił? Ależ to szalona pałka! umysł najprzewrotniejszy w świecie! sługa i sprzymierzeniec czarta!
— Ja, co najwyżej, poczytałbym go za narwańca.
— Powiedz pan raczej: za najniebezpieczniejszego pod słońcem furjata-oburzył się starosta.
I zaraz dodał tonem, miażdżącym oponenta:
— Alboż nie strzeliło mu do głowy twierdzić, że księżyc jest zamieszkany?
— Herezja, mości starosto, herezja!-rzekł margrabia,powstrzymując śmiech.
— I że ziemia obraca się!
— Bluźnierstwo!
— Cóż może być bezpośredniem następstwem takich twierdzeń? Wywrót zupełny porządku społecznego-koniec świata poprostu, — Ten Bergerac to nie człowiek; to—Antychryst.
— Czy nie posuwasz się pan za daleko, mości de Lamothe? Bergerac jest przyjacielem i stałym bywalcem naszego domu.
— Pan go przyjmujesz?
— Ależ tak! Sambyś się o tem przekonał, mości starosto, gdybyś nie skąpił nam tak bardzo swych odwiedzin.
— Wiedza jest panią despotyczną — niema względów, ani litości — oświadczył, jakby na usprawiedliwienie swe, starosta.
— Upewniam cię, przyjacielu, że Bergerac zyskuje na bliższem poznaniu i że nie czuć go bynajmniej smołą gorącą, choć w istocie twierdzi,że księżyc jest samieszkany i że ziemia się obraca.
— Ale otóż to właśnie najbardziej mnie rozdrażnia! Nie obraca się ona ani trochę — mogę ci to raz jeszcze okazać jak najdowodniej.
Margrabiemu opadła głową na piersi. Nie był na ten nowy cios przygotowanym. Wzrok żebrzący pomocy i zmiłowania zwrócił na towarzyszów swych, ale ci zasypiali już snem błogosławionych, w olbrzymich, miękko wysłanych fotelach. Drugie ramię Jana de Lamothe wyciągnęło się ponownie nad stolikiem i nad rozłożoną na nim kartą nieba.
— Uważaj pan dobrze-wyrzekł głosem nosowym. — To małe kółko przedstawia księżyc, to drugie-ziemię, a ja...ja wyobrażam słońce.
— Wcale skromna rola...— mruknął de Faventines między dwoma nieznacznemi ziewnięciami.
Po tem wstępnem objaśnieniu uczony przystąpił do rzeczy.
Podczas gdy rozwijał z największym zapałem swe teorie, popierając je krzykliwemi argumentami, drzwi salonu otworzyły się zwolna i wszedł Cyrano de Bergerac.
Margrabia milczącym znakiem wskazał przybyszowi zacietrzewionego mędrca, młodzieniec zatem, przywitawszy Gilbertę i jej matkę, i ująwszy pod ramię Rolanda, zbliżył się do stołu, który przez uczonego starostę zmieniony był chwilowo w trybunę.
Jan de Lamothe nie domyślał się obecności wroga, stojącego nieruchomo za jego fotelem.
— Ergo, kochany margrabio-kończył swą rozprawę-Cyrano de Bergerac jest oszustem, albowiem ziemia nie obraca się i obracać nie może, gdyż jest płaska, jak tego dowiódł znakomity Jan Grangier.
— Otóż właśnie, obraca się! — wyrzekł w tej chwili mocnym głosem Cyrano — na powierzchni zaś jej niema z pewnością nic bardziej płaskiego nad pańskie dowodzenia.
Starosta przechylił się gwałtownie na bok, jakby nad uszami zagrzmiała mu trąba Sądu Ostatecznego.
— A!-wykrztusił wreszcie, gdy go trwoga ominęła-to pan zarzucasz mi nieprawdę?
— Tak ja-odrzekł, śmiejąc się, poeta, — -Gotów też jestem natychmiast dowieść tego, jeśli pan zechcesz mnie wysłuchać i jeśli damy zezwolą.
Jan de Lamothe ściągnął brwi. Ale w gruncie był niezmiernie rad zdarzeniu, Przeciwnika trzymał w ręku — z rozkoszą pokona go, zmiażdży, unicestwi.
Skupiono się dokoła zapaśników, Walka obiecywała być zajmującą.
— Tak więc, mój panie-zaczął starosta, rozsiadając się dumnie wprost Cyrana i starając się wziąć go odrazu zgóry—podtrzymujesz pan dotąd jeszcze swą nieszczęsną utopię? Ależ to są, mój panie, drwiny ze wszystkich, którzy ramoty twoje czytają. Skąd pan wyrwałeś ten koncept, że słońce jest nieruchome, kiedy każde dziecko widzi wyraźnie, że się ono porusza? I na jakiej zasadzie odważasz się pleść, że ziemia szybko się obraca, kiedy wszyscy czujemy ją pod stopami mocną i niewzruszoną?
Cyrano nie brał bynajmniej do serca ani niegrzecznych słów mędrca, ani jego litościwych wzruszań ramionami i, uśmiechając się, tonem żartobliwym odparł:
— Ech, mości starosto, o co się spierać? Rzecz jest niesłychanie prosta, i będę miał zaszczyt wytłumaczyć ją zaraz w sposób dla wszystkich zrozumiały.
Jan de Lamothe uczynił poruszenie, jakby chciał mówić.
— Niech się pan nie gniewa i niech raczy cierpliwie posłuchać — przerwał mu pośpiesznie Sawinjusz, — Rozpowszechniło się wśród ludzi mniemanie, że słońce tkwi w samym środku naszej sfery, wszystkie bowiem ciała w przyrodzie potrzebują niezbędnie jego światła i ciepła.
— Wstęp niedorzeczny — mruknął starosta.
— Otóż — ciągnął poeta — słońce znajduje się w samem sercu świata, aby karmić go i ożywiać, tak właśnie jak pestka w śliwce, jak jądro w orzechu, jak ząbek w czosnku. Wszechświat jest tą śliwką, tym orzechem i tym czosnkiem, a słońce — nasieniem, dokoła którego wszystko się skupia.
Szyderski śmieszek był odpowiedzią starosty.
— Sądzisz więc pan naprawdę — nacierał Cyrano — że to wielkie ognisko obraca się dokoła naszej ziemi, aby oświetlać ją i ogrzewać?
— Bezwątpienia.
— Doskonale, Takim sposobem musisz też sobie wyobrażać, że komin z ogniem obraca się do koła pieczeni, aby ją upiec.
I zadowolony z żartu, szlachcic wykręcił się na pięcie, nie kłopocząc się już ani trochę o swego przeciwnika.
— Usuwam się od dysputy z panem — rzekł gniewny starosta, którego dowodzenia nie odznaczały się lekkością — ale wiedz, że twoja pomysłowość i twój dowcip doprowadzą cię niezawodnie do tego, iż będziesz spalony na stosie.
— Jeśli to bywa zawsze ich następstwem, to ty, mości starosto, możesz być pewny, że umrzesz spokojnie w swem łóżku.
Ten żart, zamknął usta mędrcowi, A kiedy zbierał myśli, aby odciąć się równą złośliwością, już Cyrano znajdował się w przeciwnym końcu salonu, gdzie zasiadł obok Rolanda i Gilberty.
Hrabia de Lembrat nie wspomniał dotąd jeszcze w obecności narzeczonej, ani siówkiem o wczorajszem zajściu w ogrodzie, Lecz gdy Cyrano wmieszał się do rozmowy, Roland ośmielił się dotknąć tego drażliwego przedmiotu.
Zachowanie się poety podczas owej sceny nie uszło jego uwagi, widział też doskonale, jak Sulpicjusz Castillan udał się śladem trójki cygańskiej.
— Widziałeś się ze swym młodym sekretarzem? — zapytał Cyrana.
— Skąd to pytanie?
— Mistrz Sulpicjusz wydawał się zachwyconym pięknemi oczyma Sybilli, od której usłyszeliśmy wczoraj tyle zajmujących rzeczy, i pogonił za nią z zapałem, który daleko zaprowadzić go może..
— To dowodzi tylko, że ten dzielny Castillan ma dobry smak, Piękna cyganka warta grzechu. Uspokój się jednak: sekretarz mój już powrócił.
Hrabia, z gorączkową niecierpliwością szukający rozwiązania dręczącej go zagadki, chciał już wystąpić z nowem pytaniem, gdy uprzedził go Sawinjnsz.
Gdym dowiedział się wczoraj o twem bliskiem małżeństwie — wyrzekł z powagą — i gdym myślał jak będziesz niezadługo szczęśliwy, uczułem nade bolesne ściśnienie serca na myśl...
— Na — jaką myśl?
Na myśl: co się tez to dzieje w tej chwili!z twym biednym bratem?
Hrabia zadrżał. Na twarzy Gilberty odmalowała się ciekawość, —.
— Z bratem?— powtórzyła.— Pan hrabia nigdy nam o bracie swym nie wspominał!
— Bo nie chciał zapewne: — zauważył z lekką ironią Cyrano — zasmucać pani bolesnem wyznaniem...
— I w samej rzeczy — wyjąknął Roland — poco budzić przykre wspomnienia, poco wywoływać z przeszłocią smutną, zpomnianą historię, której rozwiązanie nigdy już nie nastąpi?
Zagadkowy uśmiech przemknął po ustach Cyrana.
— Kto wie! — szepnął.
Twarz hrabiego de Lembrat zdradziła wewnętrzny niepokój.
— Opowiedz tę historję, panie Cyrano; bardzo pana proszę — odezwała się ze wzruszeniem Gilberta.
— Historia ta jest bardzo prosta.
Ludwik, brat Rolanda, liczył pięć lat wówczas, gdy ja kończyłem trzynaście i gdy stary hrabia de Lembrat, w którego domu wychowywałem się, polecił mi oswajać to dziecko z zabawami rycerskiemi,będącemi moją ulubioną rozrywką. Uczyłem więc małego Ludwika dosiadać konia, fechtować się i t p.Jednego dnia, gdym był nieobecny w Fougerolles, chłopczyk odszedł dość daleko od zomku, w towarzystwie równego sobie wiekiem synka ogrodnika, nazwiskiem Szymon Vidal. Za nadejściem wieczora spostrzeżono nieobecność dzieci; naderemnie ich wszakże po całej okolicy szukano. Czy wpadli do rzeki, szukając gniazd po nadbrzeżnych wierzbach, czy uprowadzeni zostali przez bandę cyganów—nikt o tem dowiedzieć się nie mógł, Hrabia de Lembrat umarł, polecając mi przed śmiercią Rolanda i przypominając Ludwika, którego poprzysiągłem odnaleźć — jeżeli znajduje się jeszcze przy życiu.
— Upłynęło już lat piętnaście od zniknięcia Ludwika — wtrącił hrabia, — Umarł z pewnością.
— Brat twój doszedł teraz dopiero do wieku, w którym człowiek zastanawia się nad sobą i swym losem, Któż wie, czy nie potrafi on odszukać cię kiedykolwiek, skoro ty o szukaniu go myśleć już nie chcesz?
— Obyż tak się stało! Pragnę teJ!o z całego. serca! — zawołała Gilberta.
Łatwo zgadnąć, do czego dążył Cyrano.Przed wyjawieniem Rolandowi prawdy,chciał zbadać najpierw jego serce; przed poddaniem próbie jego braterskiej przyjaźni chciał zbadać grunt, na którym miała być stoczona walka uczucia z samolubstwem.
Zdawało się, że Rolanda opuszcza zwykła mu pewność siebie, Możliwość powrotu brata zbudziła w nim głuchą obawę; czuł instynktownie, że mu coś zagraża.
— Spełnienie tego pragnienia — podjął Cyrano w odpowiedzi na wybuch Gilberty —opłaciłby Roland połową swego majątku, Sądzę jednak, że nie żałowałby tego.
Hrabia w tejże chwili cios odparował.
— Brat mój — wyrzekł zimno — może powracać.Przyjęty zostanie z otwartermi rękami. W każdym razie Jednak me zapomnę, że jestem pierworodnym synem swego ojca!
„Zgadłem — pomyślał Cyrano — nie obędzie się bez walki“.
Potem rzekł ostrożnie.
— Pierworodztwo to rzecz niemała, jednak...
— Jednak co?
— Jednak nie uwolni cię ono od złożenia bratu rachunków.
— Zarząd majątku do mnie należy, jak sądzę, Charakter Rolanda zaczynał okazywać się w świetle właściwem.
—Prawo,przyznające ci ten przywilej, jest godne poszanowania, jednak w pewnych okolicznościach może ono stracić moc swoją.
— W jakich?
— Naprzykład, gdyby to było wolą ojca rodziny.
— Zapewne — ale do tego potrzebne jest niezbędnie...
— Co?
— Istnienie testamentu.
— Najniezawodniej. O tem właśnie, mój drogi, chciałem mówić, Ten testament...
— Cóż ten testament?
— Istnieje!
— Testament mego ojca?
— Testament twego ojca,
— Jesteś w błędzie, mój Cyrano,
— Bynajmniej, Nie wspominałem ci o tem dotąd, bo było to rzeczą zbyteczną, dopóki żadnych zobowiązań majątkowych nie zaciągnąłeś. Dziś żenisz się, jest więc rzeczą godziwą, aby twoja nowa rodzina dowiedziała się o twych długach przeszłości i o zobowiązaniach na przyszłość.
— Mój ojciec dbały był, jak nikt w świecie, o blask swego nazwiska; musiałby zapomnieć o zasadach całego życia, aby zrobił to, o czem mówisz.
— Kochał on obu synów jednakowo, pragnął zatem, aby na każdego przypadł równy dział majątku i zaszczytów.
— Rozprawiasz o tem z taką pewnością...Możnaby sądzić, że znasz ów testament.
— Znam go.
Roland przygryzł usta.
— Gdzież ojciec złożył go? — spytał głosem drżącym.
— W moje ręce!
Hrabia lekko krzyknął.
— Panie hrabio — odezwała się Gilberta, rozdrażniona zachowaniem się narzeczonego — miałżebyś co przeciw wyborowi, który uczynił twój ojciec?
— Boże zachowaj! Ojciec kochał Sawiniusza: wiedział, że to chłopiec pod każdym względem dzielny i na którym można polegać. Co do mnie, jedno tylko mam teraz życzenie: aby mój brat powrócił! Nawet przepoławiając dla niego majątek, będę jeszcze dość bogaty, aby zapewnić pani szczęście, którego masz prawo oczekiwać.
— Pięknieś powiedział, Rolandzie — rzekł Cyrano, podnosząc się do odejścia.
Hrabia zatrzymał przyjaciela i, biorąc go na stronę, szepnął:
Jedno.słowo, mój drogi...
Słucham.
Gdzie testament?
Dlaczego?
Pytam przez prostą ciekawość. A przytem; czy nie możnaby teraz dopełnić otwarcia tego dokumentu?
— Strzeż się, Rolandzie. Podajesz w wątpliwość moją przysięgę.
— Nie myślę o tem bynajmniej.
— W testamencie, prócz spraw pieniężnych, znajduje się jeszcze co innego.
— Cóż się znajduje?
— Jedno straszne wyznanie!
— Straszne? Dla kogo straszne?
— Dla ciebie!
— Dla mnie?
— Tak, Nie pytaj więcej i, dbając o własną spokojność, pozostaw w spokoju testament.
— Ależ nareszcie — napierał hrabia, silnie podrażniony, a zarazem i zatrwożony wyznaniami, poza któremi domyślał się pogróżki — gdybyś... gdybyś żyć przestał, coby się stało z testamentem?
— Nie kłopocz się o to. Wypadek ten przewidziałem.
Roland przypatrywał mu się w milczeniu, wzrokiem niepewnym.
— Kochany hrabio — zakończył Cyrano, wyciągając doń rękę — wszystko, coś usłyszał ode mnie, nie bez celu było powiedziane. W życiu twem spełnić się ma wkrótce akt ważny, uroczysty; zawczasu zatem, jeszcze przed zaznajomieniem cię z odnośnemi faktami, chciałem wiedzieć; czego mogę spodziewać się a czego obawiać po twem sercu? Ciekawość moja już zaspokojona.
— Co masz mi jeszcze do powiedzenia?
— Dowiesz się o tem jutro.
— Jutro?
— W majem mieszkaniu, Czy mogę liczyć na twoje odwiedziny? —
— Najzupełniej. O dziesiątej do twych drzwi zapukam.
W pokoju Cyrana, przy otwartem oknie, którem wpływało świeże tchnienie poranku razem z jasnem, miłem światłem, siedział przy stole Sulpicjusz Castillan i pisał..
Siląc się na najpiękniejszą kaligrafię, kopjował scenę z „Agrypiny“, która sprowadziła tyle gromów na głowę autora..
Jespan Castillan nie był w humorze, gdyż śpiewał, Taka już była natura tego dzielnego chłopca. Gdy radość napełniała mu serce, nasycał się nią w spokoju; gdy przeciwnie, dolegało mu coś, z ust jego nie schodziły piosenki i żarciki,
Czy chciał on w ten sposób ogłuszać się, czy też był to rodzaj okazywanego losowi lekceważenia — wątpliwość dotąd nie rozwiązana! Cokolwiek bądź, nie wydawał się on nigdy tak smutnym, jak wówczas, gdy był szczęśliwy, i tak wesołym, jak gdy mocno go coś trapiło..
Owego ranka, czy to, że pióro jego źle pisało, czy też sen przykry dręczył go w nocy, Castillan miał minę wielce uradowaną i po raz dziesiąty powtarzał jeden z trioletów, które spłodził mózg jego mistrza:
Już nie ujrzymy wśród stolicy
Piór zewiesistych, dziarskich wąsów
Które nosili zapaśnicy —
Już nie ujrzymy wśród stolicy!
Kres będzie szaleństw, bójek, pląsów,
Odetchną wolniej zazdrośnicy;
Piór zawiesistych, dziarskich wąsów
Już nie ujrzymy wśród stolicy!
Skończywszy tę strofę. zabierał się do powtórzenia jej po raz jedenasty, gdy do pokoju weszła służąca — osoba starsza. okrągła, świeża, z ruchami najzupełniej męskiemi. Na imię jej było Zuzanna, pochodziła zaś z prowincji Perigord i dobiegała czterdziestki.-Cyrano, obfitując kiedyś w mamonę, pozwolił sobie na ten największy ze zbytków kawalerskiego życia i przyjął ją za gospodynię.Przywiązała się ona do swego pana i, jakkolwiek poeta zaraz w drugim miesiącu zapomniał wypłacić jej zasług, nie myślała o porzuceniu go.
Zuzanna była poniekąd panią w domu Cyrana, gdzie swobodne i rezolutne jej zachowywanie się nie dziwiło nikogo.
Stanęła przed Castillanem i, ująwszy się pod boki, uczęstowała go z miejsca takim komplimentem:
— Patrzcie-no na tego ladaco: nic nie robi, tylko śpiewał Powiedz mi, kochanku, czy to za śpiewanie pan mój ci płaci?
— Śpiewam, moja Zuzanno, bo mi nudno.
— Delikacik! nudno mu! A czemuż to ci nudno?
— Dzień tak piękny, chciałbym wyjść, a tymczasem pan de Bergerac nie przybywa, aby mnie zwolnić od roboty.
— A prawda; gdzież to się nasz pan podziewa?
— Już od dwóch dni nie pojedynkował się z nikim, więc pan de Nagis przybył dziś przed świtem prosić go na sekundanta.
— Otóż to! I znów wróci do domu z twarzą plajzerowaną! Nieszczęście z tym człowiekiem i tyle!
— Cóż chcesz, Zuzanno; to jego życie! Gdy przynajmniej trzy lub cztery razy w tygodniu nie uczęstuje kogo pchnięciem szpady, dostaje melancholii i mówi, że się coś w świecie popsuło.
Wbrew przewidywaniu Zuzanny, Cyrano wrócił zdrów i cały, Była dziewiąta; Roland de Lembrat lada chwila miał nadejść.
Na widok wchodzącego pana, Zuzannaa wymknęła się z pokoju, Cyrano usiadł obok Sulpicjusza.
Skończyłeś? — zapytał pisarza, który na myśl, że za chwilę będzie wojny i pójdzie używać pięknego dnia, odrazu sposępniał.
— Skończyłem.
— To dobrze, Możesz sobie teraz iść na przechadzkę i nie wracać aż do wieczora, Nie będziesz mi potrzebny.Ale prawda! zaczekaj-no jeszcze trochę; muszę ci podyktować list.
— Do kogo?
— Do tego zdechlaka Montfleury’ego.
— Aktora z pałacu Burgundzkiego.
— Tak.
— Cóż on tam zbroił?
— Siadło mu coś na nos i uparł się nie grać w moich sztukach, Co więcej, namawia kolegów swych, aby czynili toż samo.
Sulpiciusz zaczął pogwizdywać wesoło.Powracał mu zły humor.
Uspokoił się po chwili i zabrał się do pisania.
— Jestem gotów — rzekł.
Cyrano jął przebiegać wielkiemi krokami pokój i, nie przystając ani na chwilę, podyktował list następujący, który jest ciekawym przyczynkiem do jego charakterystyki, a zarazem i próbką jego stylu.
„Zapewniam cię, obrzydły grubasie, że gdyby można było przesyłać w liście kije, odczytałbyś to moje pisanie—plecami.
Czy sądzisz jednak, że ponieważ niepodobna grzmocić cię przez dwadzieścia cztery godziny na dobę, zamyślam powierzyć kłopot załatwienia się z tobą oprawcy? Bynajmniej!
Dowiedz się, klocu, że zabraniam ci pokazywać się przez miesiąc na scenie i że jeżeli ośmielisz się, wbrew memu zakazowi, wstąpić na deski teatralne, wykreślę cię raz na zawsze z listy istot żyjących i spłaszczę cię tak rzetelnie, że nawet pchła, liżąca ziemię, nie potrafi odnaleźć śladu twego na kamieniach ulicznych.”
Gdy ta jędrna epistoła została ukończona, poeta którego nazywano Kapitanem Czartem, nabazgrał pod nią prawdziwie czartowskiego kulasa, potem odetchnął głęboko, jak człowiek, który zrzucił brzemię z pleców lub z duszy.
Dzień dobrze się zapowiadał, Cyrano był zadowolony z siebie.
— Idź, synku — rozkazał Castillanowi — doręcz mu to pismo osobiście, a gdyby nie był z niego bardzo ucieszony, powiedz, że wieczorem przyjdę poszukać jego uszów. No, w drogę!
Sulpicjusz pospieszył spełnić rozkaz. Na schodach rozminął się z Rolandem de Lembrat, który przybywał, spełniając wczorajsze przyrzeczenie.
Sawinjusz zawczasu obliczył wszystko i przygotował; znał on też zbyt dobrze hrabiego, aby potrzebował bawić się z nim jeszcze w dyplomatyczne koziołki i zdala zmierzać do celu.
Postanowiwszy za jednym zamachem przeciąć węzeł tej splątanej sprawy, dał Rolandowi zaledwie czas do rozgoszczenia się.
— Czy wiesz, dlaczego głównie prosiłem cię o przybycie? — zapytał wesoło.
— Byłbym ci niezmiernie wdzięczny, gdybyś był łaskaw wyjawić mi to nareszcie. W twoich wczorajszch półsłówkach ukrywała się tajemnica, która musi być, za jaką bądź cenę, wyjaśniona.
— Doskonale! Nie mam bynajmniej zamiaru wystawiać cierpliwości twej na długą próbę. Jesteś mężczyzną, spodziewam się zatem, ze największa nawet radość o śmierć cię nie przyprawi.
Powiedziane to było tonem lekko ironicznym, który nie uszedł uwagi Rolanda.
— Do czego wszystko to zmierza? — przerwał niecierpliwie.
—Przygotowuję ci niespodziankę.
—Cóż to takiego?.
—Wielka, olbrzymia niespodzianka! Czy przypominasz sobie, coś mi powiedział wczoraj przy pannie Gilbercie?.
— Cóż ja ci powiedziałem?
— Te słowa: „Brat mój może powrócić; przyjmę go z otwartemi rękoma.“
Roland zaczynał dorozumiewać się. Ciało jego stawało się wilgotne od potu.
— Ależ to zupełnie naturalne — odparł jakimś nieswoim głosem, — Czyż o takich rzeczach można mówić inaczej!
— A więc, kochany Rolandzie — zawołał Cyrano, podnosząc portjerę od sąsiedniej komnaty otwórz ramiona: twój brat powrócił, Masz go przed sobą!
Ta scena teatralna, którą przygotował Cyrano, a której domyślał się może nawet cokolwiek Roland, wyczerpała mimo to siły tego ostatniego.Obezwładniony silnym spazmem, osunął się on w ramiona towarzysza.
Na chwilę opuściło go czucie: nie widział nic i nie słyszał. Ale gdy. odzyskawszy przytomność, w tym bracie, którego mu przedstawiono i który, drżący z radości i nadziei, przyjaźnie wyciągnął doń rękę-gdy w tym bracie, spadającym jak z obłoków. poznał onegdajszego cygana, zuchwałego włóczęgę, co ośmielił się być jego rywalem, nicponia, którego sromotnie wypędził za bramę-głuchy krzyk wyrwał się z jego piersi i...gwałtownie rzucił się wtył, jakby chciał uciec od nienawistnego sobie widziadła.
— On! on! — powtórzył nieprzytomnie, zaciskając instynktownie pięści.
— Tak, to on! — rzekł Cyrano, — Przypatrz mu się: nie jest-że żywym wizerunkiem waszego ojca?
Podczas, gdy Roland, starając się okiełznać straszną burzę, wrzącą w jego piersiach, patrzył przed siebie wzrokiem obłąkanym, tamten zbliżył się zwolna i, zginając przed hrabią kolano, wyrzekł:
— Bracie! Przeznaczenie postawiło nas przed dwoma dniami naprzeciw siebie, a żaden głos wewnętrzny nie ostrzegł nas, że jedna krew płynie w naszych żyłach, Podwójnie obraziłem cię wówczas: proszę o przebaczenie, Jesteś najstarszym z rodu de Lembrat — odtąd będziesz mnie miał zawsze gotowego do poświęceń, pełnego przyjaźni i szacunku, jakie należą się głowie rodziny, Zycie moje było nędzne i ciemne, honor pozostał nieskalany, Daj mi rękę, bracie, jestem godny twego uścisku.
Roland uczynił gwałtowny wysiłek, aby okazać się spokojnym, i wyciągając, jakby z żalem, dłoń do Manuela, rzekł:
— Powstań pan, Nie wolno mi jeszcze objawiać otwarcie radości; trzeba przedewszystkiem, aby ta ciemna sprawa całkowicie się rozjaśniła, Zanim przyznam panu tytuł brata, o który się dopominasz, muszę mieć najpierw w ręku dowód, dowód nie wątpliwy, dowód, którego nic nie byłoby w stanie zachwiać.
— Do licha, Rolandzie!-wtrącił Cyrano uszczypliwie — pomiatasz, jak widzę, moją uczciwością, Cóż to znaczy? Czyżbyś sądził, że ci przedstawiam jakiegoś brata urojonego? W każdym razie, bądź spokojny, Dostarczymy ci ten dowód, czy też świadectwo, których się domagasz.
I obracając się do Manuela, dodał:
— Idź i przyprowadź tu Ben Joela, Zaczekamy na ciebie.
Podczas, gdy młodzieniec podążał do Domu Cyklopa, Cyrano wtajemniczył hrabiego we wszystkie szczegóły odkrycia.
Roland dowiedział się o zapiskach, czynionych w księdze starego Joela, których prawdziwość poświadczyć mógł w potrzebie jego syn, a może i Zilla, i przekonał się, wobec tych dowodów, że nic mu już nie pozostaje, jak tylko — schylić głowę przed zgotowanym mu przez fatalność losem.
Manuel powrócił niebawem, wiodąc z sobą towarzysza włóczęgi.
Na widok Rolanda, twarz Ben Joela rozjaśniła się nagle, Doświadczony łotr zaczynał dokładniej rozpatrywać się w położeniu.
Jednocześnie i na twarzy hrabiego odmalowało się uczucie ulgi i prawie zadowolenia, W tym zbóju, o twarzy świętoszkowej, o kocich, ostrożnych ruchach, od pierwszego spojrzenia odgadł człowieka, zdolnego do wszelkich ustępstw i pomyślał z uciechą:
Tu uderzyć trzeba, aby zwyciężyć.
Ben Joel, poddany badaniu powtórzył z uległością wszystko, co mówił dnia poprzedniego, I tak samo jak wówczas odmówił wydania drogocennej księgi. Hrabia nie nacierał nań o to zbytecznie i z pozorną szczerością, wyciągając rękę do Manuela, rzekł:
— Bracie! Wszystkie wątpliwości moje rozproszone. Ręczy mi za ciebie Bergerac, mnie zaś głos serca mów; wyraźnie, że jesteś tym, którego od lat piętnastu wyglądam, Chodź do mego domu; przedstawię cię starym sługom naszego ojca, z których niejeden przypomni cię sobie dziecięciem!...
„Pięknie powiedziane — pomyślał Cyrano — ale czy szczerze?“
Manuel ujął rękę, którą doń brat wyciągał i z uszanowaniem ją ucałował.
— Przypatrz mu się — rzekł Sawiniusz do hrabiego — w obejściu się ma dużo szlachetnego wdzięku. Za tydzień zrobimy z niego wykwintnisia.
„Za tydzień — powtórzył w myśli starszy de Lembrat — przywdzieje napowrót swe łachmany.“
A zwracając się do Ben Joela, rzekł głośno:
— Przyjmij to pierwsze stwierdzenie dobrych między nami stosunków.
I wcisnął do ręki cygana wszystko złoto, które miał przy sobie.
Potem, korzystając z chwili, gdy uwaga towarzyszów odwrócona była od niego, bo właśnie Manuel, zwyciężony wzruszeniem, płakał wsparty o ramię Cyrana — szepnął na ucho cyganowi:
— Gdzie można cię znaleźć w potrzebie?
— W Domu Cyklopa, przy bramie Nesles, jasny panie — odpowiedział szeptem również Ben Joel.
Roland de Lembrat mieszkał przy ulicy Ś-go Pawła. Po przybyciu do Paryża, gdzie zamyślał przepędzać większą część czasu, hrabia nabył pałac z ogrodem, wyglądającym wspaniale i pańsko, co przyjemnie łechtało próżność nowego nabywcy.
Pierwsze piętro przestronnego gmachu wypełniał prawie w całości olbrzymi salon, wykładany dębiną i ozdobiony temi ciężkimi złoceniami, jakie widzi się dziś jeszcze w starych komnatach Luwru.
Obok salonu znajdowały się inne pokoje, z których jeden był sypialnią Rolanda.
W dwa dni po opowiedzianych wyżej scenach, hrabia, odprawiwszy służbę, przechadzał się po sypialni, silnie czemś wzruszony.
Gdy już obiegł cały pokój we wszystkich kierunkach, zatrzymując się chwilami i pomrukując głucho, jak tygrys w klatce, siadł wreszcie przy stole i zabrał się do wertowania jakichś papierów.
Po chwili umaczał pióro i, wypisawszy długą kolumnę cyfr, zaczął je dodawać — co było niezwykłe u młodzieńca, lubiącego dogadzać swym wszystkim fantazjom i rozsypywać złoto garściami, bez liczenia.
Skąd wzięła się u niego ta rachunkowość?
Poprostu: obliczał, ile kosztować go ma zmartwychwstanie brata.
Po skończonym rachunku przycisnął pióro do papieru tak silnie, że się na całą długość rozdarło, i oparł się o stół, ściskając głowę rękami. Widocznie zagadka, dręcząca go od pewnego czasu, nie była jeszcze ostatecznie rozwiązana.
— Ba! — rzekł nagle do siebie, wstając, i jakby w odpowiedzi na postawione w myśli pytanie—naco to wszystko? Mam w zapasie coś lepszego.
Gdy węzeł nie da się rozwiązać — przecina się go!
Hrabia wziął ze stołu świecznik, osłonił płomień ręką i, otworzywszy drzwi, wszedł na korytarz, biegnący wzdłuż komnat pierwszego piętra. Na końcu korytarza zgasił światło, uniósł ciężką draperię i znalazł się w niewielkim gabinecie, którego posadzkę pokrywał dywan, tłumiący odgłos kroków.
Z wyciągniętą przed siebie ręką, hrabia zbliżył się cicho do ściany i jął szukać palcami zatyczki,która zamykała niewielki otwór w murze. Znalazłszy zatyczkę, wyciągnął ją ostrożnie i przyłożył oko do otworu.
Ujrzał wówczas co następuje:
W pośrodku obocznej komnaty stał młodzieniec — był nim Manuel, a raczej Ludwik de Lembrat, od dwudziestu czterech godzin przebywający w pałacu przy ulicy Ś-go Pawła. Wytworny strój z szarego atłasu podniósł znacznie jego urodę, oraz siłę i zręczność jego postawy.
W powierzchowności młodzieńca nie było już nic zgoła, co by przypominało dawnego grajka i włóczęgę, Zajmując nowe stanowisko w świecie, Manuel nie potrzebował niczego prawie uczyć się i nic na nowo nabywać.
Wykształcenie młodzieńca było niepowszednie i przewyższało przeciętny poziom wiedzy, jaką mogła była pochwalić się większa część ówczesnej szlachty, I pod inne mi względami nie ustępował on tej szlachcie, bo poczucie wdzięku, powagi i wytworności już we krwi jego tkwiło.
W tem miejscu powrócimy na krótko do przeszłości młodzieńca, która wiąże się najściślej z czekającemi go zdarzeniami; powrócimy w tym celu, aby opowiedzieć, skąd i w jakich okolicznościach narodziła się jego miłość dla Gilberty de Faventines.
Prosta to historja — stara jak ludzkość, a jednak zawsze nowa! Manuel ujrzał raz Gilbertę w oknie i, jako prawdziwy marzyciel, jak prawdziwy poeta, jak prawdziwy wreszcie szaleniec — piękne i święte szaleństwo! — wypełnił oczy i duszę blaskiem tego uroczego zjawiska.
Kochać, to czuć, że się żyje. Manuel kochał, Mało go obchodziło, czy ukochana znajduje się blisko, czy daleko, obraz jej miał zawsze przed oczyma, Co wieczór wdrapywał się na mur i dostawał aż do jego okna, aby złożyć na balkonie bukiet. Potem oddalał się.
To było wszystko.
Młodzieniec czuł się szczęśliwym. Uszczęśliwiała go przygoda sama przez się, tajemniczość, która ją otaczała, i to wewnętrzne wzruszenie, którego doświadczał po raz pierwszy w życiu i dzięki któremu miał umysł napełniony nieustannie czarownemi widzeniami.
Nie znał nawet imienia swego bóstwa...
W porze tych wstępnych przegrywek namiętności, rzeczą, którą się kocha, nie jest właściwie kochanka; lecz miłość — miłość pełna słodkich niepokojów, nieusprawiedliwionych obaw i niezmiernych rozkoszy, których źródłem są niedostrzeżone prawie drobnostki.
Dziś, gdy już Manuel mógł poważniej liczyć się z sobą, gdy już był czemś, jego lotne dotąd uczucia skupiały się, przybierały kształty wyraźniejsze, oblekały się w ciało.. Miłość przestawała już dlań być siłą luźną, do niczego nieprzystosowaną. W kościele jego marzeń zamieszkało bóstwo, z którem nic go już nie miało rozłączyć.
Wolno mu już było mieć nadzieję; wolno było dążyć do czegoś.
Tak przynajmniej przedstawiało mu się wszystko w chwili, gdy Roland de Lembrat przyszedł podglądać go w jego nowem mieszkaniu.
Spojrzenie hrabiego, wąskością otworu krępowane, padło wprost na młodzieńca.
Młodzieniec mówił z ożywieniem — nie był przeto sam. Roland rozejrzał się uważniej po komnacie, szukając tej drugiej osoby, i dostrzegł wreszcie w stronie przeciwnej — siedzącego przy kominku Cyrana.
Teraz już mniej przyglądał się, a więcej słuchał.
Niebawem też dobiegł do jego ucha dźwięczny i silnie akcentowany głos poty.
—Tak więc, drogi Ludwiku — mówił Cyrano—jesteś zadowolony z brata?
—Nadzwyczajnie! Okazuje mi wielką życzliwość.
To naturalne, Ale — chciałbym dowiedzieć się o jednem...
— O czem?
Czy Roland, w rozmowie z tobą, dotykał już rzeczy głównej.
— Co pan przez to rozumie?
— Sprawy majątkowe.
— Nic mi o tem nie mówił i ja też o nic go nie pytałem.
—Bezinteresowność ta przynosi ci zaszczyt, Jednak trzeba będzie o sprawach tych pomyśleć.
— Poco! Brat przyjął mnie jak najgościnniej: wszystkie potrzeby moje opatrzył, czegóż więcej mam od niego wymagać!
— O poeci! — uśmiechnął się Cyrano. — Jak mało wymaga ten naród od życia! Na szczęście dla ciebie, ja tu jestem.
— Cóż pan zamierzasz uczynić?
— Ależ do licha! zamierzam zapewnić ci byt niezależny na dziś i na jutro; zamierzam tak urządzić twoje interesa, abyś bratu nie potrzebował nic zawdzięczać, lecz był mu we wszystkiem równy.I w tym celu właśnie...
— Co w tym celu?..
— Chcę wprowadzić w wykonanie ostatnią wolę twego ojca.
— Proszę cię: zaniechaj wszystkiego, coby mogło urazić Rolanda!
Bądź spokojny. Mówię o przyszłości. Przez miesiąc lub dwa miesiące niech ci wystarcza to, co tytułem gościnności otrzymujesz od brata. Potem zobaczymy.
— Tak, tak, czekajmy, Nic nas nie nagli. Zawsze będzie dość czasu do podjęcia tych nudnych kwestyj, Mam teraz zresztą na myśli sprawę nierównie ważniejszą.
— Jaką?
Manuel spojrzał na Cyrana ze zdziwieniem i jakby z wymówką; potem rzekł, wzdychając:
— Alboż zapomniałeś, Sawinjuszu, o mojej miłości?
— Do diabła! — skrzywił się poeta — otóż to orzech najtwardszy do zgryzienia! Mój chłopcze! już cię w tem brat twój uprzedził.
Hrabia podwoił czujność, gdyż, zgodnie z jego przewidywaniem, rozmawiający znacznie w tem miejscu głos przyciszyli.
— Brat! — powtórzył Manuel. — Kochaż on w istocie pannę de Faventines, czy też jest to tylko małżeństwo z rozsądku?
— Sądzę, że on ją kocha. Pozostaje do zbadania: czy ona kocha jego? Pod tym ostatnim względem ja mam duże wątpliwości.
— Jeżeli więc Gilberta nie kocha Rolanda, to co?
— To w takim razie powoduje nią tylko poszanowanie danego słowa, Nie ty jednak chyba mógłbyś żądać od brata, aby ją ze słowa tego zwolnił!
— To prawda — poświadczył ze smutkiem Manuel, — Skazany jestem w tym razie na milczenie.Jednakże... sądzę...
— Kończ.
— Gdyby panna de Faventines sama...
— Młody zarozumialcze! Odgadłeś więc, że jesteś kochany?
Nie. Ale czy temu, kto widzi się zagrożonym w uczuciach najdroższych, nie wolno chwytać za najsłabsze nici nadziei?...
— Bezwątpienia wolno. Ale słówko jeszcze. W niedługim czasie ujrzysz Gilbertę, gdyż ani brat twój, ani ja nawet, nie możemy zamknąć pałacu Eaventines przed vicehrabią de Lembrat, jak go zamknęliśmy przed grajkiem Manuelem.
— A zatem?
— Gdy ujrzysz ją, co zrobisz?
Manuel nie mógł opanować wzruszenia, które mu głos na chwilę zatamowało.
— Widzieć ją! — wybuchnął wreszcie z rodzajem dziecinnej trwogi — przemawiać do niej bez sprawienia jej odrazy! Ach! o takiem szczęściu nie myślałem dotąd.
— Trzeba jednak pomyśleć,
— A więc posłuchaj — rzekł po krótkiem milczeniu. — Sądź o mnie jak chcesz: powiedz, żem winowajca, niewdzięcznik, niegodziwiec — wyznać jednak muszę, że gdy ujrzę Gilbertę, gdy do niej przemówię, pierwsze moje spojrzenie będzie błyskawicą namiętności, pierwsze moje słowo będzie wyznaniem miłosnem... Upewnia mnie o tem drżenie mojej ręki, bicie mego serca. Nie! nie czuję się dość silnym, aby nie zdradzić w owej chwili tajemnicy mej duszy, Jestem jeszcze istotą nawpół dziką; strój, który przywdziałem, nie mógł zmienić całkowicie mojej natury, A zatem, drogi Sawinjuszu! jeżeli nie zdołam zdusić w sobie głosu, który woła nieustannie: „Kochaj i rzuć serce swe pod stopy ukochanej“, jeżeli będę musiał być nikczemnikiem i zdradzić zaufanie swego brata, pójdę prosto do niego i powiem: „Wypędź mnie, Rolandzie, zapomnij, że istnieję, wróć mi moje łachmany i moją nędzę, ale — nie żądaj ode mnie, abym się wyparł swej miłości!”...
— A potem co? — zapytał zimno Cyrano, nie zdając się nazbyt przejmować zapałem młodzieńca.
— Potem? — powtórzył Manuel, — Alboż mi w każdym razie nie pozostanie moje własne nazwisko?
— Skromne to uposażenie.
— Wystarczy ono, aby król przyjął mnie na żołnierza. Przy odwadze i dobrej woli dojść można do wszystkiego.
— Szpada i uniform to diablo mało, mój drogi; a herby na zamku Faventines gwałtownie domagają się odzłocenia.
Manuel nie słuchał już przyjaciela. Zapadł w marzenie; wyobraźnia jego budowała nowe, czarodziejskie pałace w powietrzu.
— Już późno — rzekł Cyrano, wstając do odejścia. — Raz jeszcze rozważ dobrze tę sprawę; choć byłoby najroztropniej o wszystkiem zapomnieć.
— Nigdy! — zakończył silnym głosem Manuel.
— W każdym razie-rzucił na odchodnem Cyrano, szpadę poprawiając — ja zawsze trzymam z tobą.
„Wiem już dość — pomyślał hrabia Roland, odchodząc od swej dostrzegalni i wracając do siebie — skryta i głucha walka nie wystarczy do powalenia tego człowieka; tu trzeba uderzenia gromu.”
Uczyniwszy tę uwagę, zadzwonił.
W sypialni zjawił się służący.
Zachowanie się jego wskazywało odrazu, że znajduje się on tu na prawach wyjątkowych. Po jego twarzy, koloru bistru, przebiegał uśmiech poufały, prawie bezczelny, Odgadywało się w nim bez trudności jednego z tych skrytych zbirów, a otwartych łotrów, którzy bywają niezbędni w pewnych okolicznościach i dla których wszelkie skrupuły przeszły oddawna już w krainę legend.
Zbliżył się spokojnie do hrabiego l stanął przed nim w postawie wyczekującej.
— Rinaldo — przemówił Roland — pamiętasz o czem ci mówiłem wczoraj wieczorem?
— Mam dobrą pamięć, jasny panie, Jaśnie pan mówił mi o powrocie swego brata i o małej przykrości, jaką ma z tego powodu.
— Mówiłem także; że będziesz mi potrzebny.
— Przyszedłem właśnie — oświadczył poprostu Rinaldo, z odcieniem dumy w głosie.
— W ciągu tygodnia — podjął Roland — nie będzie w tym domu innego pana, prócz mnie.
— Tak prędko? — zauważył powiernik, — Zdaje mi się, jaśnie panie, żeśmy to przygotowywali na później.
— Zmieniłem zamiar — oświadczył krótko Roland.
— W takim razie wypada nam już tylko zastanowić się nad środkiem uczciwego pozbycia się młodzieńca.
— O to mi właśnie chodzi.
— Mamy tu najpierw: całkowite i ostateczne usunięcie zawady...
— Nie, nie chcę rozlewu krwi...na teraz przynajmniej.
— Zaprzeczenie okazanym dowodom?
— Być może.
— Zeznania kilku pewnych ludzi, których obowiązuję się dostarczyć?
— Pomyślimy o tem, Tymczasem wybierz się: pójdziesz ze mną, Trzeba przedewszystkiem pozyskać człowieka, w którego rękach znajduje się tajemnica urodzenia Manuela, Co się tyczy Cyrana, który sprowadził mi na kark tę śliczną awanturę, zajmiemy się nim później.
— Dokąd idziemy?
— Do Domu Cyklopa.
Choć była to już noc późna, hrabia i Rinaldo, obaj zresztą dobrze uzbrojeni, dotarli bez przeszkody do legowiska Ben Joela.
— Na widok Rolanda de Lembrat twarz opryszka rozpromieniła się, Po ustach jego przebiegł uśmiech wymowny.
— Oczekiwałem jasnego pana — rzekł, nisko się kłaniając.
— Oczekiwałeś mnie? I z czegóż to wniosłeś, że przyjdę?
— Mam zwyczaj, jasny panie, na wszystko zważać, a potem wszystko rozważać — odpowiedział z bezwstydną czelnością.
Wszyscy trzej zamknęli się w komnacie Zilli i mieli długą, tajemniczą naradę.
W chwili, gdy hrabia opuszczał Dom Cyklopa, słaby blask występował na niebo. Świtało.
Roland de Lembrat wydawał się bardzo zadowolonym.
W otwartem oknie siedziała Zilla, chłodząc rozpalone czoło świeżem tchnieniem poranku, a uśmiech nie określony błądził na jej półotwartych ustach“...
Roland nie spieszył się bynajmniej z przedstawieniem brata margrabiemu de Faventines.. Ale ten ostatni położył koniec jego namysłom, przybył bowiem pierwszy do pałacu przy ulicy Ś-go Pawła, aby powinszować obu braciom tak szczęśliwego zdarzenia.
Wieczorem tegoż samego dnia Roland i Ludwik udali się do margrabiego, na szczególne jego zaproszenie, i po raz pierwszy od pamiętnej sceny improwizacji Manuel znalazł się oko w oko z Gilbertą.
— Pani! — rzekł Roland de Lembrat do narzeczonej z lekkim uśmiechem, którego zdradziecka słodycz nie została przez nikogo zauważona — — oto ów śmiały poeta, którego natchnieniem stałaś się pani dnia pewnego. Wolno mu teraz prawić pani tyle wierszy, ile mu się podoba. Nie jest to już człowiek obcy, jest to brat mój... i pani także — dodał z naciskiem.
Spojrzenia Gilberty i Manuela spotkały się i twarz panny de Faventines oblała się silnym rumieńcem, młodzieniec zaś, nadzwyczaj pomieszany, wyjąkał kilka słów bez związku.
Dopełniwszy nieuniknionej formalności, Roland pozostawił brata sam na sam z narzeczoną i zajął miejsce obok margrabiny. Znajdował dziką rozkosz w igraniu z ogniem, w pozostawianiu pozornej swobody miłosnym zabiegom Manuela.
Możliwe następstwa tego zbliżenia mało go obchodziły. Alboż nie miał poczucia swej wielkiej siły? alboż nie wiedział, że gdy zechce, jedno słowo jego wystarczy do rzucenia brata w ściek, z którego wyciągnął go Cyrano?
Ochłonąwszy nieco, Manuel usiadł odważnie obok Gilberty i postanowił nie tracić ani minuty, aby wydobyć się z położenia, którego delikatność umiał ocenić właściwie Bergerac.
Wiemy już, że był to charakter łatwo zapalny i skłonny do wybuchów; osobliwa mieszanina odwagi i obawy; umysł niedostatecznie jeszcze zrównoważony i może niezupełnie dorastający zadania, które los przed nim postawił.
Gdy Manuel odnalazł brata, przyrzekł mu posłuszeństwo, przyjaźń i szacunek, a oto nagle widzimy go zapominającego najzupełniej, pod wpływem miłości, o wszystkich przyrzeczeniach.
Osądził, że dość czyni, zrzekając się majątkowych korzyści, jakie mu zapewniało urodzenie, i że za tę cenę wolno mu już słuchać głosu serca.
Był bardzo młody, nie znał się na ustępstwach i ugodach, praktykowanych w świecie; przedewszystkiem zaś, był po uszy zakochany.
Któż mógłby dziwić się, że miłość opanowała młodzieńca niepodzielnie? któż zwłaszcza mógłby go za to potępiać?
— Pani — rzekł do Gilberty — nadzwyczajne zdarzenie, które w życiu mem zaszło, jakkolwiek wstrząsnęło całą moją istotę, nie pozwoliło mi jednak zapomnieć przeszłości. W przeszłości zaś tej znajduje się fakt, który zmusza mnie prosić panią.
o prze baczenie.
Panna spodziewała się tych słów; prawie czekała na nie. Jednak gdy nadeszły, wysłuchała ich ze drżeniem, prawie z trwogą.
W tejże chwili wszakże przyszło jej na pamięć, że ma przed sobą nie biednego ulicznego śpiewaka, lecz szlachcica, brata człowieka, który ma zostać jej mężem, i że, tak, czy owak, nie zdoła uniknąć tego niebezpiecznego starcia; przybrała więc minę poważną, prawie lodowatą i zwróciła na Manuela zimne, pytające spojrzenie.
— Tak jest — podjął młodzieniec, — muszę prosić panią o przebczenie. Gdym nie był niczem, śmiałość moja, choć w istocie nadzwyczajna, nie mogła pani dotknąć, ani nawet być przez nią zauważoną; dziś...
Zaciął się. Gilberta powtórzyła:
— Dziś....
— Dziś — kończył — czuję, że szlachcic winien wytłumaczyć się z zuchwalstwa, którego dopuścił się względem pani włóczęga.
— Panie! — odpowiedziała, spuszczając, oczy Gilberta — zrywając całkowicie z przeszłością, powinieneś pan zapomnieć o wszystkiem, co ma z nią łączność.
Zapomnieć! — powtórzył młodzieniec. — Żądasz pani ode mnie jedynej rzeczy, której przyrzec ci nie mogę. Każ mi pani upokorzyć się i uniżyć przed sobą, przypomnij, żem ci, winien głęboki szacunek, ale nie żądaj ode mnie ofiary z mych wspomnień.
Gilberta nic nie odrzekła.
— Pozwól pani — podjął Manuel, podniecając się dźwiękiem słów własnych, a bardziej Jeszcze olśniewającą pięknością Gilberty — pozwól, abym się wyspowiadał przed tobą. Gdy poznasz paru moje całe życie, zdobędziesz się może na słówko wyrozumiałości lub choćby współczucia.
Jął mówić ośmielony jej milczeniem; jął mówić o wszystkiem, co wycierpiał, o wszystkiem, na co się odważył. Opowiedział, jak nocami przemykał się w cieniu murów pałacowych; wyjaśnił tajemnicę bukietów, które każdego poranku rozkwitały ne oknie Gilberty; wyspowiadał się ze wszystkich marzeń, ze wszystkich próżnych zamysłów, ze wszystkich szaleństw poety i zakochanego.
Gdy Gilberta słuchała tej spowiedzi, tajało jej piersiach serce i zatrzymywał się oddech. Zapomniała o ojcu, zapomniała o Rolandzie zapomniała o świecie całym.
Wyrwało ich z tego odurzenia zarazem bolesnego i rozkosznego spojrzenie Rolanda. Hrabia od kilku chwil stał przed nimi, obrzucając oboje wzrokiem ognistym.
Manuel opuścił salon margrabiego napółnieprzytomny i nic nie było w stanie otrzeźwić go z tego półsnu, w jaki wprawiła go rozmowa z ukochaną.
Następnych dni wicehrabia Ludwik de Lembrat powracał nieustannie do pałacu Favantines.
Reszta łatwa do odgadnięcia: Manuel i Gilberta wzajem się pokochali. Wyznanie miłosne wybiegło z ich ust prawie mimowolnie; przyszłość ukazywała im się teraz pełna trwogi i gróźb.
W tydzień mniej więcej po bytności w Domu Cyklopa, a w ciągu tego czasu nic się napozór w sprawie tej nie zmieniło — wicehrabia Roland de Lembrat zaprosił swego przyszłego teścia, oraz panią de Faventines i Gilbertę na zabawę, którą miał wyprawić pojutrze.
— Sądziłem — dodał — że robię państwu przyjemność, zapraszając też czcigodnego Jana de Lamothe..
— Starostę! — zawołał ojciec Gilberty. — Ależ zapomniałeś, kochany hrabio, że nie smakuje on bynajmniej w zebraniach takich, jak my, profanów.
— Bądź spokojny, panie margrabio; przyjdzie on i upewniam pana, że będzie nam często dotrzymywał miejsca w pałacu Lembrat — oświadczył hrabia z uśmiechem, który, jakby mimowolnie, skierował do Manuela.
Zabawa, na którą zapraszał Roland, nie była bynajmniej zaimprowizowaną naprędce. Rinaldo na dłuźo przedtem czynił do niej przygotowania, i dopiero, gdy były one ukończone, pan jego zajął się rozsyłaniem zaproszeń.
Rankiem tego dnia ważnego Ben Joel otrzymał pismo, zawierające tylko te słowa: „Dziś wieczorem“.
Podczas gdy w mroku rozstawiano sidła, w które miał być pochwycony Manuel, ten ostatni ubierał się starannie na zabawę, nucąc półgłosem piosenkę miłosną, w której imię Gilberty powtarzało się nieustannie.
Roland de Lembrat miał widocznie, dużo przyjaciół, gdyż salony jego zapełnił tłum równie liczny, jak świetny i ożywiony. Sprosił on na ten wieczór całą śmietankę paryskiego towarzystwa. Tłoczono się i duszono potrosze — co dla powodzenia zabawy stanowi przyprawę konieczną.
Pierwszą osobą, którą dostrzegł margrabia de Faventines, wchodząc do salonu, był imćpan Jan de Lamothe. Starosta miał minę poważniejszą jeszcze i bardziej nadętą, niż zwykle.
— Pan tu? — zapytał wesoło margrabia, Pan — mędrzec, uczony, w tem wesołem gronie trzpiotów i lekkoduchów?
— Wszędzie jest miejsce dla sprawiedliwości, panie margrabio-odrzekł uroczyście starzec.
— Wiem o tem; sądzę jednak, że nie sędziego tu spotykam, lecz przyjaciela?
— Jednego i drugiego, margrabio.
— Jesteś pan bardzo surowy dzisiejszego wieczora; miałżebyś zachowywać jeszcze w sercu urazę do Bergeraca i wiedząc, że go tu znajdziesz, przygotowywać się do przekonania go o magję, herezję i bluźnierstwa przeciw religii?
— Nie, ale bądź pan pewny, że i jego kolej nadejdzie.
— A czyjaż nadeszła już, jeśli łaska? Przybyliśmy tu wszyscy, aby zabawić się wesoło, aby uczcić wspólną biesiadą powrót Ludwika de Lembrat, aby przyjąć, udział w szczęściu jego brata.
Czyżbyśmy, nie wiedząc, o tem, deptali po wężach, lub czyżby dom hrabiego był kryjówką spiskowców?
— Nie — zaprzeczył dość oschle starosta.
— W takim razie nic już nie rozumiem.
Jan de Lamothe pochylił się wówczas do ucha margrabiego i szepnął słów kilka.
— Co pan mówisz? — zawołał de Faventines.— Czyż to możliwe?
— Jest z wszelką pewnością tak, jak panu powiedziałem. Hrabia de Lembrat uprzedził mnie zawczasu. Spełnię powinność swą do końca.
— Dziwne! niesłychane! — powtórzył kilkakrotnie margrabia i, wsparty na ramieniu starosty, wmieszał się w tłum gości.
W chwili, gdy obaj mijali drzwi otwarte do pierwszego salonu, ujrzeli Gilbertę, której towarzyszył Manuel.
Margrabia poruszył się gwałtownie, jakby chciał pobiec do młodzieńca i odtrącić go od swej córki. Przytrzymał go de Lamothe, mówiąc:
— Miarkuj się, margrabio, Jeszcze nie pora.
Manuel i Gilberta przeszli spokojnie i usiedli przy otwartem oknie, wychodzącem na ogród. Noc była cicha i jasna; zapach kwiatów unosił się w powietrzu; w gąszczach słychać było głosy wesołe i wybuchy śmiechu.
— Więc przyznaje pani — mówił półgłosem młodzieniec, dla którego początek jego miłości był tematem niewyczerpanym — że miałem szczęście być przez nią poznanym?
— Od pierwszego spojrzenia. Było to bezwątpienia przeczucie.
— Ach! czynisz mnie dumnym, Gilberto. Jakto? wbrew przesądom społecznym, wbrew opinii świata całe o, ten biedny cygan, ten poeta uliczny potrafił wzbudzić sympatię w sercu patrycjuszki?
— Sama nie wiem, jak się to stało, Ludwiku.O! ilem ja wycierpiała, powtarzając sobie po tysiąc razy, że dzieli nas przepaść nie do przebycia, że żadna siła ludzka zbliżyć nas do siebie nie potrafi! Postanowiłam poświęcić się, zrobić z uczucia swego ofiarę, zachowując jednak do śmierci, jako najwyższą pociechę, pamięć pierwszego wzruszenia.
— Droga Gilberto! Kiedyż będę mógł pochlubić się jawnie swem szczęściem?
— Gdy tylko zdobędziesz się na odwagę wyjawienia prawdy Rolandowi, jak ja postanowiłam wyznać ją swemu ojcu.
— Rolandowi! Zawsze o nim zapominam! Czemuż przywracając mi rodzinę, Bóg zmusił mnie wybierać pomiędzy niewdzięcznością i-nieszczęściem!
— Nie Boga trzeba tu oskarżać.
— A kogoż?
— Mnie. Nie miałam odwagi sprzeciwiać się swemu ojcu, a jednak powinnam była to zrobić, gdyż nie kochałam hrabiego. Teraz spełnię swój obowiązek.
A brat?
— Brat jest człowiekiem zbyt prawym, aby miał żywić niechęć do ciebie za uczucia, które,moje serce przepełniają.
— Żyjmy więc teraźniejszością, Gilberta.
— Żyjmy teraźniejszością i wierzmy w przyszłość.
W salonie pojawił się Cyrano. Spostrzegł zdaleka zakochanych i zaraz do nich pośpieszył.
W kilka chwil później ukazał się sam Roland. Powitawszy już wcześniej większą część swych gości, wymknął się był do swego pokoju, gdzie miał błyskawicznie krótką naradę z Rinaldem.
— Wszystko gotowe-oświadczył mu ten ostatni.
Hrabia, zjawiwszy się zpowrotem w salonie, pośpieszył przedewszystkiem do Sawinjnsza.
— A! nareszcie! — rzekł, witając poetę. — Spóźniasz się, mój drogi. A właśnie czekamy na ciebie z przedstawieniem.
— Cóż to za przedstawienie?
— Trochę muzyki, przytem mały balecik.
I zaraz, zwracając się do Gilberty, zapytał:
— Pani jesteś królową zabawy, ja skromnym wykonawcą jej zleceń. Czy królowa pozwoli, abym dał znak zaczęcia?
— Ależ tak, niezawodnie! — odrzekła Gilberta z pośpiechem.
Hrabia klasnął w ręce, Zawieszona w jednym końcu salonu kurtyna podniosła się i muzykanci, zajmujący niewielką estradę, wykonali lekką uwerturę baletową, Na scenie ukazali się tancerze włoscy będący podówczas w modzie w Paryżu.
Balet trwał krótko. Był on tylko prologiem komedii, którą miano za chwilę odegrać.
— Przepyszne! pochwalił Cyrano.—Masz dobry smak, kochany Rolandzie.
— Nieprawda? — odparł ironicznie hrabia.—mam ja jeszcze dla ciebie wiele innych niespodzianek.
W tej chwili w otwartych drzwiach ukazała się dwuznaczna postać Rinalda. Łotr niósł tacę z chłodnikami; postępowali za nim inni służący, pełniąc tęż samą czynność. Odpowiednio do swej roli przybrał on minę uczciwą, pokorną i prawie naiwną.
— Czyżbym się mylił? — rzekł Cyrano. przyglądając się służącemu.-Zdaje mi się, przyjacielu Rolandzie, że to ten gałgan Rinaldo, który przebywał w Fougerolles za dobrych czasów naszego dzieciństwa?
— Ten sam-przytaknął Roland.
Jednocześnie rzucił znaczące spojrzenie staroście, jakby zwracając uwagę jego na to, co ma nastąpić. De Lamothe skłonił poważnie głową na znak, że rozumie.
Przez szczególny zbieg okoliczności, który był może wynikiem umyślnego planu Rolanda, wszystkie główne osoby, przybyłe na zabawę, znlazły się w otaczającej go grupie.
Rinaldo obszedł tę grupę,podsuwając wszystkim z uniżonością swą tacę, i znalazł się niebawem przy Manuelu. Zamiast jednak podać młodzieńcowi chłodniki, stanął nieruchomo i jął wpatrywać się weń z natężoną uwagą, jakby coś sobie przypominając.
— Cóż tak mi się przyglądasz, przyjacielu?zapytał Manuel.
Rinaldo drgnął i zatoczył się, odgrywając znakomicie rolę człowieka, schwytanego na gorącym uczynku, Taca wysunęła mu się z rąk, kryształowe naczynia rozbiły się z brzękiem na posadzce.
Hałas przyciągnął w tę stronę większą część gości. Hrabia miał już publiczność, której pragnął i której potrzebował.
— Niezgrabjaszu!-krzyknął na Rinalda.
Służący przyjął obelgę bez zmrużenia oczu i przystąpiwszy do swego pana, szepnął mu coś na ucho.
— Czy wiesz, kochany bracie-przemówił głośno Roland do Manuela — co tak bardzo człowieka tego przeraziło?
—Nie zgaduję, doprawdy — odparł spokojnie młodzieniec.
— Oto, wydało mu się, że cię zna.
— To, bardzo możliwe. Ja wszakże go nie znam.
— Mówi nawet-nacierał Roland-że jest pewny swego, i dodaje...
— Cóż takiego dodaje?
— Że nie jesteś moim bratem.
Nadzwyczajna ciekawość objawiła się w tłumie.Świetne grono węszyło skandal. Manuel doświadczył jakby ogłuszenia. Zapanował jednak nad sobą i, zmuszając się do uśmiechu, wyjąkał:
— Twoi służący są nielada żartownisiami!
— Baczność! — mruknął do siebie Cyrano.—Wilk zrzuca jagnięcią skórę.
Rinaldo stał w środku grupy, do której przyłączali się coraz nowi 2goście Manuel zbliżył się doń, położył rękę na jego ramieniu i, patrząc mu oko w oko, wyrzekł z naciskiem:
— No, przyjacielu! przypatrz mi się dokładnie i powiedz z łaski swojej: kimże to ja jestem, jeśli nie wicehrabią Ludwikiem?
Fagas przybrał minę zakłopotaną.
— Z przeproszeniem jaśnie pana — rzekł z maskowaną ironicznie bezczelnością — jaśnie pan jest Szymon Vidal
— Szymon Vidal! syn ogrodnika z Fougerollesl — zaśmiał się szyderczo Cyrano. — Paradny koncept, ani słowa!
— Tak ponowił Rinaldo — mały Szymuś, który zginął równocześnie z naszym drogim paniczem.
Cyrano wzruszył ramionami.
— Ten człowiek mówi od rzeczy — zwrócił się do Manuela. Niema co mu odpowiadać.
— Mnie to zostaw, kochany Cyrano. Trzeba, żeby wszyscy byli sędziami mego honoru.
I przystępując ponownie do Rinalda, rzekł z mocą:
— Twoja pamięć, kochanku, jest zanadto wierna, a raczej zanadto usłużna. I po czemże poznajesz tak niezawodnie Szymona Vidal, który był dzieckiem pięcioletniem, gdy zniknął z domu?
— Dlaczegóż nie miałbym go poznać? Byłem w jego wieku i zapamiętałem go doskonale. Wszystkie jego rysy rozpoznaję w pańskich, które od tygodnia badam z uwagą, Gdyby mi zresztą pozostawała jeszcze jaka wątpliwość, jeden szczegół wystarczy do jej usunięcia. Pewnego razu, bawiąc się z Szymusiem, rozciąłem mu czoło kamieniem.
Rana była szeroka i głęboka-wybornie pamiętam.
I przy tych słowach, wyciągając rękę do czoła Manuela:
— Oto blizna! — oświadczył z przerażającym spokojem.
Teatralna ta scena zbudziła szmer wśród obecnych.
— Nędzniku!-wrzasnął Manuel — zapłacono ci, abyś wygłosił te niedorzeczne oszczerstwa! Bracie mój, w imię prawdy i sprawiedliwości — wypędź tego zuchwalca!
Roland odpowiedział wybuchem wzgardliwego śmiechu, Na niego teraz przyszła kolej zabrania głosu w tej tragikomedii podstępu i podłości.
— Precz z maską, panie!-wyrzekł wyniośle. — Człowiek ten powiedział prawdę. Od tygodnia już haniebnie mię zwodzisz.
— Co on mówi? — jęknęła Gilberta. która śledziła tę scenę z przestrachem, pozbawiającym ją prawie przytomności.
— Zastanów się, co czynisz, Rolandzie! — wtrącił surowo Cyrano, nie dając czasu do odpowiedzi swemu protegowanemu.
— Nie przeszkadzaj, Bergeraku.Od trzech dni wiadomo mi już dokładnie, że ten, co się bratem moim mianuje, jest oszustem; od trzech dni powstrzymuję z wysiłkiem gniew i oburzenie. Świadectwo służącego jest niewystarczające, przyznaję to, ale dzięki wytrwałym poszukiwaniom, badaniom i pogróżkom, udało mi się zdobyć inne, bardziej przekonywające i straszniejsze. Pewny, że winowajca już mi się z rąk nie wymknie, pozwoliłem mu przez pewien czas broić bezkarnie; zamiarem moim było od początku zedrzeć publicznie maskę z nikczemnika, napiętnować go w czach całego grona ludzi uczciwych, którzy widzieli, jak zwiedziony na chwilę szatańskiem podejściem, przyciskałem go do piersi, jak brata. Tamto przyjęcie było jawne i głośne; jawną i głośną musi być też kara.
Manuel schronił się instynktownie pod opiekę Cyrana.
— Sawinjuszu! Sawinjuszu!-szeptał z trwogą—broń mię, bo nie mam już nic do powiedzenia, bo czuję, że zginąć muszę.
Cyrano był zawsze gotowy do odparcia ciosu.
— W straszną grę wdałeś się, hrabio de Lembrat-rzekł z mocą.-Zaniechaj jej, póki czas. Dowody tożsamości Ludwika istnieją, w moich zaś rękach znajduje się broń, której doniosłości nie znasz jeszcze.Jest nią testament twego ojca.
— Wprowadzono cię w błąd, mój Cyrano, jak nas wszystkich. Ten człowiek nie należy do rodziny de Lembrat: nadużył on twej dobrej wiary i twego dobrego serca. Ty sam, nie mając dość siły, aby oprzeć się pierwszemu wzruszeniu, ośmieliłeś bezwiednie oszusta, którego ofiarą ja paść miałem.
Wypowiedziane to zostało ze zdumiewającym spokojem. Roland de Lembrat był strasznym zapaśnikiem.
— A podobieństwo Ludwika do ojca?-nacierał kipiący gniewem poeta-a piśmienne dowody? Cóż na to powiesz?
— Nic zgoła — zakończył zimno Roland. — Wykryłem i udowodniłem oszustwo; do pana starosty należy wymierzyć winowajcy sprawiedliwość.
— A! to i pan starosta do dzieła należy? Winszuję ci, Rolandzie — wszystkoś umiał przewidzieć i przygotować.
Na te słowa wystąpił czcigodny Jan de Lamothe I z zaDowoleniem wewnętrznem, którego nie starał się ukrywać, wyrzekł:
— Tak, mój panie, wszystko zostało przewidziane. Nic nie ujdzie wzroku sędziego — słyszysz pan? — nic! Pomyśl pan nad tem. Od trzech dni uprzedzony przez pana de Lembrat, pracowałem w pocie czoła, aby zburzyć, coś pan zbudował. Powiodło mi się. Poleciłem uwięzić i poddać badaniu pańskich wspólników.
— Moich wspólników! — wrzasnął Cyrano.— Przez Boga żywego! mości starosto, okiełznaj swój język, jeśli nie chcesz, abyśmy się na serio pogniewali z sobą!
Przed groźnym gestem wojowniczego autora „Podróży na księżyc“ Jan de Lamothe uważał za właściwe cofnąć się kilka kroków wtył.
— Powoli, panie de Bergerac-zaśpiewał, przedzieliwszy się od poety wystarczającą przestrzenią — ja, mój panie, nie jestem awanturnikiem. Mnie nie przezywają „Kapitanem Czartem.“ Mogę przedstawić panu dowody, że hrabia de Lembrat postąpił, jak mu obowiązek honoru nakazywał postąpić.
—I jakież to dowody, mości sędzio?
— Zeznania świadków.
—Jakich świadków?.
— Ben Joela i jego siostry.
— Ach, Ben Joela! — wykrzyknął radośnie Manuel — jestem ocalony!
Cyrano krzyknął nań z gniewem:
— Dzieciaku naiwny! — nic-że nie pojmujesz?
Manuel w istocie nic zgoła nie pojmował. Nie domyślał się on nawet, jak głęboka jest przepaść, do której go wtrącono.
Otwarły się drzwi, do salonu wprowadzono Ben Joela i Zillę. Manuel postąpił kilka kroków ku nim.
Ale nagle, spotkawszy ich spojrzenia, zadrżał, stanął w miejscu i pobladł śmiertelnie.
Twarz Ben Joela była pokryta chmurami, jak niebo jesienne; twarz Zilli była marmurowa.
Manuel uczuł się w tej chwili całkowicie, nieodwołalnie zgubionym. Cyrano przeciwnie, zdawał się przyjmować porażkę obojętnie. Z zimną krwią rozsiadł się na krześle i śledził dalszy przebieg intrygi.
Para włóczęgów zatrzymała się na progu.
— Zbliżcie się — i mówcie prawdę.
Ben Joel obiegł badawczem spojrzeniem całą grupę, potem lisim krokiem przypełznął do stolika, gdzie królował Jan de Lamothe, i pełnym uniżoności głosem odpowiedział: I
— Jego wielmożności, jasnemu panu staroście wiadomo już, że wyznawszy przed nim całą swą winę, nie potrzebuję obawiać się jego surowego sądu.
— O tem później, Czy znasz tego człowieka?
Cygan obróci się do Ludwika, którego wskazał mu starosta.
— Znam — odrzekł poprostu — to mój towarzysz Manuel.
— Bardzo dobrze: — ta szczerość będzie ci policzona. Opowiedz teraz tym panom z tą samą otwartością, z jaką czyniłeś wyznanie przede mną: co cię skłoniło do przedstawienia tego Manuela za młodego Ludwika de Lembrat?
— Tak, nicponiu, wyznaj to głośno — wtrącił Roland — bo ja to głównie padłem ofiarą twoje; nieuczciwości.
Opryszek odpowiedział tonem swobodnym prawie lekkim:
— Ach, jasny panie, czyn mój łatwo da się usprawiedliwić. Przypadek zbliżył mnie do pana de Bergerac, gdy zaś dostrzegłem, że pan de Bergerac, na zasadzie pewnych szczególnych okoliczności, domniemywa się w Manuelu wicehrabiego Ludwika de Lembrat, postanowiłem skorzystać z jego omyłki, aby zapewnić świetny los jednemu ze swych towarzyszów, o którym wiedziałem, że mnie przypuści do udziału w zyskach.
Ludwik, przybity do ziemi zeznaniem Ben Joela, zaczynał już wątpić sam o sobie.
— Piekielna maszynerja! — nie mógł powstrzymać się od zauważenia Jan de Lamothe.
Cyrano, który siedział dotąd w zupełnem milczeniu, przy ostatnich słowach cygana podniósł się i, stając przed nim, groźnie zawołał:
— Kogo ty chcesz wywieść w pole, Egipcjaninie przeklęty? To musi być wyjaśnione.
Brat Zilli zgiął się z uniżonością, nieco ironiczną,przed pytającym i odrzekł:
— Mówię świętą prawdę, jasny panie.
— Kłamiesz! — wykrzyknął wówczas Ludwik, wychodząc na chwilę z odrętwienia. — Czyż nie masz w ręku dowodów, stwierdzających moje po chodzenie?
— Prawda! — poparł przyjaciela Cyrano — odnośne świadectwo zapisane jest w księdze rodu starego Joela, Zapamiętaj to, mości starosto.
Jan de Lamothe uśmiechnął się znacząco i zapytał:
— Czyś pan widział, panie de Bergerac, księgę, o której mówisz?
— Nie.
Starosta wzruszył ramionami i zwracając się do Ludwika, powtórzył:
— A może pan ją widziałeś? — Nie widziałem — wyznał młodzieniec, pechylaiąc głowę — tak często wszakże mówiono w mojej obecności, i to wówczas, gdym w sprawie tej nie był zgoła zainteresowany, że nie mogłem wątpić o jej istnieniu.
— Księgi tej przerwał starosta, nie zwracając najmniejszej uwagi na dowodzenie Ludwika — nie widziałeś pan i widzieć nie mogłeś, gdyż księga ta nie istnieje.
Zkolei zmieszał się i Cyrano, Ale wystarczyła mu jedna chwila do otrząśnięcia się z tego przykrego uczucia. Nie wątpił na chwilę o tożsamości Ludwika de Lembrat i wyrzucał już sobie nawet to przemijające zmieszanie, łatwo zresztą zrozumiałe wobec tak osobliwych powikłań.
Raz jeszcze natarł na Ben Joela, którego nikczemność i ujęte w system łotrowstwo teraz dopiero ukazały mu się w świetle właściwem; i wstrząsnął go silnie za ramię.
— Alboż to prawda? — zagadnął cygana, nie dając wiary oświadczeniu starosty.
— Prawda — odrzekł łotr, nie zmrużywszy oczu, Roland triumfował.
W tej chwili rozstrzygającej nie zawiódł go żaden ze środków, na które liczył.
— Widzicie, panowie — szydził hrabia, zwracając się do swych gości — na jak nędznej podwalinie ten gmach kłamstwa został wzniesiony. W istocie, postąpiłem w tej sprawie jak skończony szaleniec, zadowoliłem się słowem honoru awanturnika i włóczęg. Na szczęście, wszystko jest jeszcze do odrobienia i łatwowierność, której padłem ofiarą nie będzie zanadto wiele kosztowała.
— O Sawinjuszu! — jęknął Ludwik, ściskając rękę przyjaciela — przeklęty niech będzie dzień, w którym wyrwałeś mię z nieświadomości!
— Jeszcze jedno pytanie-odezwał się nagle starosta, zaciekawiony w swych sądowych dochodzeniach, zwracając na siebie uwagę Ben Joela oraz jego sąsiadów.-Znaną ci jest historia porwania wicehrabiego Ludwika i Szymona Vidala, syna ogrodnika?
Ben Joel uczynił głową ruch potakujący.
— Tak więc, ten, którego nazywasz Manuelem, jest to w rzeczywistości?...
— Szymon Vidal.
— A cóż się stało z drugiem dzieckiem ukradzionem? Co się stało z Ludwikiem?
— Z Ludwikiem? — powtórzył cygan, cokolwiek zmieszany. — Ludwik, mając lat osiem, umarł w obozowisku mego ojca. To wszystko, co wiem o nim,jasny panie.
— Musisz wszakże jeszcze coś wiedzieć.
— Co takiego?
— Musisz wiedzieć — nalegał sędzia, -czy twój przyjaciel Manuel obmyślał wraz z tobą te piękne ambitne plany?
Zaskoczyło to łotra niespodziewanie. Namyśla się, co odpowiedzieć. Coś, jakby głos sumienia, za gadało we wnętrzu jego duszy; usłyszał też cichy głos Zilli, która szepnęła mu do ucha:
— Nie gub go!
Jednocześnie hrabia de Lembrat, przechodzą mimo niego, rzekł półgłosem:
—Pamiętaj!
Ciągniony w tę i w ową stronę, cygan nie wiedział przez chwilę, kogo posłuchać. Wszystko doradzało mu oszczędzać interesu Rolanda, obawiał się jednak narazić sobie Zillę, której jedno słowo, zgubić go mogło.
— Odpowiadaj-że — zgromił go starosta. — Czy Manuel był powiernikiem i wspólnikiem twoich zamysłów?
Surowy głos sędziego był tem ostatniem ziarnem piasku, które, rzucone na pełną już szalę, przechyla ją. Pod działaniem tego głosu Ben Joel wybrał, prawie bezwiednie, drogę przeciwną tej, na którą ciągnął go głos sumienia i Zilli.
— Tak — odrzekł — Manuel był moim wspólnikiem.
— Nędzniku! — zaryczał wicehrabia, nie panując już nad sobą — znów bezczelnie skłamałeś! Kłamiesz wciąż! Kłamiesz każdem słowem swojem! Ach, Zillo! moja siostro, moja dobra, poczciwa Zillo! Powiedz im, że są ofiarą błędu i podejścia! Ty znasz mnie, Zillo; ty wiesz, że nie byłbym zdolny do zarzucanej mi podłości!
Zilla ściągnęła brwi, gdy z ust jej brata wybiegło słowo, oskarżające Ludwika. Teraz, gdy Ludwik przemówił, czoło jej stało się napowrót gładkie i surowe, i głosem zimnym, nie podnosząc oczu na mówiącego, rzekła:
— Nie były mi zupełnie znane projekty ani brata mego, ani twoje. Nie mogę tu nikogo ani oskarżać, ani bronić.
Zaraz też w głębi duszy pomyślała: „Spadł już dość nisko; teraz może już mnie kochać.“
Ludwik chciał przemówić. Starosta zatamował mu głos, odzywając się surowo:
— Manuelu, jesteś oskarżony i dostatecznie, jak sądzę, przekonany o nieprawne przywłaszczenie sobie nazwiska i tytułów wicehrabiego Ludwika de Lembrat.Odprowadzony zostaniesz do więzienia, aby tam oczekiwać orzeczenia sprawiedliwości.
W tejże chwili dał znak.Drzwi otworzyły się ponownie i wkroczył przez nie dowódca straży miejskiej w towarzystwie kilku uzbrojonych pachołków.
— Jakto? do więzienia? — ujął się gwałtownie wzburzony Cyrano. — A! na Boga i wszystkich Świętych! Komedię posunięto za daleko!
— Milczenie! — rozkazał starosta.
A strażnikowi rzucił:
— Czyń swą powinność!
Dowódca straży zbliżył się do Ludwika i zażądał od niego szpady.
Młodzieniec, którego odwaga całkowicie już się wyczerpała, rzucił się w objęcia Cyrana, potem, powstrzymując z wysiłkiem łzy gniewu i wstydu, które mu się do oczu cisnęły, odpiął szpadę i wręczył ją Sawinjuszowi, nie chcąc oddawać wprost przedstawicielowi władzy starościńskiej.
Cyrano natomiast odzyskał spokój. Ruchem prawie uprzejmym podał dowódcy szpadę Ludwika, i głosem, w którym nie było i śladu wzruszenia, oświadczył:
— Ta szpada, cokolwiek o niej mówią ludzie, jest szpadą szlachcica. Bądź pan łaskaw obchodzić się z nią z szacunkiem, Co do ciebie zaś, mości starosto — dodał z rycerską swobodą — dowiedz się, że ja jeszcze nie wypowiedziałem w tej sprawie ostatniego słowa, choć pan już je wygłosiłeś.
Potem szerokim ruchem wyciągnął rękę do Manuela, który uścisnął ją energicznie.
— Idź, młodzieńcze, bez trwogi odprawiać swój czyściec — zakończył, — Nie zapominaj, że ja jestem wolny i że trzymam klucze do nieba.
Wygłosiwszy to zdanie, może nazbyt krasomówcze, przyjaciel Ludwika wykręcił się na swych wysokich napiętkach, ku wielkiemu zdumieniu Rolanda i starosty, dziwiących się, że tak filozoficznie przyjmuje następstwa tej przygody.
Tymczasem Ludwik znalazł sposobność zbliżenia się do Gilberty.
— Żegnam panią — wyjąkał głosem złamanym.
— Zapomnij o mnie. Życie moje zamknięte.
Kurcz ścisnął mu gardło.. Obawiając się wybuchnąć płaczem, okazać słabym i małodusznym, wybiegł z salonu szybkim krokiem, nie patrząc na nikogo. Straż starościńska pośpieszyła za nim.
— Ach, ojcze! — wykrzyknęła z boleścią Gilberta, posuwając się w ramiona margrabiego de Faventines — ja kocham go! kocham!
— Milcz, nieszczęśliwa! — zgromił ją starzec, — Twoje łzy są zniewagą dla hrabiego.
Dziewczyna wyprostowała się, dumna, zacięta, nieubłagana.
— Dla hrabiego? I cóż mnie hrabia obchodzi! Nie poślubię go!
Na margrabiego przyszła teraz kolej przybrania postawy niezłomnej.
— Poślubisz — rzekł z mocą. — Przyrzekłem i wymagam tego.
W chwili, gdy wynoszono mdlejącą Gilbertę i gdy Ben Joel wymykał się ostrożnie z Zillą, pod opieką Rolanda, ten, którego nazywano Kapitanem Czartem i który podczas tej całej sceny zdawał się nie usprawiedliwiać niczem swego przezwiska, zachowując się prawie zupełnie biernie, Cyrano jednem słowem, pochylił się do Rolanda de Lembrat i rzekł z uśmiechem:
— To był wspaniały sztych, przyjacielu Rolandzie, Ale teraz zobaczysz odparowanie.
Hrabia de Lembrat wstał.
— Kochany Cyrano — wyrzekł — rozumiem twą urazę, ale, doprawdy, nic na to nie umiem poradzić.Zwolnij mnie łaskawie od tłumaczenia się, które zresztą jest mi obojętne, i od usprawiedliwiania się, któreby mnie nie przekonało.
— Cierpliwości, Rolandzie! Nie chcę mówić z tobą w obecności twych przyjaciół, Będziesz mi wdzięczny za tę okoliczność.
— Wdzięczny? — zaśmiał się hrabia.
— Tak; ale wierz mi, że lepiej będzie, gdy się tymczasem na tym punkcie zatrzymamy. Niebawem będziesz wolny; wówczas też będziemy mogli rozmówić się otwarcie...jeśli naturalnie zgodzisz się na to.
— Aby ci dogodzić, gotów jestem pożegnać swych gości.
— Nie śpieszy mi się zbytnio. Poczekam.
W godzinę później salony pałacu przy ulicy Ś-go Pawła były puste, Uwięzienie Ludwika położyło koniec zabawie i każdy zrozumiał konieczność prędkiego wyniesienia się do domu.
— Przejdźmy do mego gabinetu — rzekł Roland do Cyrana — będziemy tam mogli swobodniej rozmawiać.
Rinaldo, który już powrócił do domu, wziął świecznik i udał się naprzód, oświetlając drogę rozmawiającym, Gdy weszli do gabinetu, Roland odprawił służącego.
— Czy jesteśmy zupełnie sami? — zapytał Cyrano.
—Tak. Lecz naco ta wielka tajemniczość?
— To, co ci mam powiedzieć, nie powinno być słyszane przez nikogo więcej, prócz nas dwóch, Wymaga tego twoja godność?
— Moja godność?
— Tak, a zarazem twoja miłość własna, Dla twego dobra jedynie wymagam jak największej ostrożności, gdyż co się mnie tyczy, zwłaszcza po tem, co tu zaszło, mało mnie obchodzi, czy ktoś z wytężonem uchem czai się za obiciem twego pokoju.
— Kto miałby nas podsłuchiwać? Na jakiej zasadzie opierasz to podejrzenie?
— Na dowodach niezwykłego zaufania, jakiem zdajesz się obdarzać Rinalda.
— Pozbądź się swych obaw, Nikt nie usłyszy tego, co się tu powie, Mów zatem, Co masz mi do wyjawienia?
Oblicze Cyrana, aż dotąd zupełnie spokojne, w jednej chwili zmieniło wyraz. Oczy poety zabłysły, usta wykrzywiły się najwyższą wzgardą — i głosem ostrym, tnącym jak ostrze miecza, rzucił on:
—Przedewszystkiem mam ci do wyjawienia, że jesteś nędznikiem!
Roland porwał się wściekły z gniewu.
— Panie!
Szlachcic ujął go za ramię i, ściskając energicznie, wyrzekł:
— Zwolna, zwolna, mości hrabio, Nie obrażaj się.Straciłeś do tego prawo.
— Znów obelga! — krzyczał Roland.— Czyś pijany, Bergeraku?
— Wiesz dobrze — odparł śmiało Cyrano — że wina wcale nie piję, Ja nie jestem pijany, ale ty, bratku, stchórzyłeś i usiłujesz miną nadrabiać.
— Stchórzyłem? Z jakiego powodu miałbym stchórzyć?
— Bo drżysz przed następstwami własnych czynów, Zgadujesz, że zamierzam ocalić Ludwika, a jego ocalić znaczy: ciebie zgubić.
— Znów ten Manuel — odezwał się wzgardliwie hrabia.— Nigdyż nie przestanie obijać mi się o uszy to liche imię?
— Do djabła! Jesteś bardzo wymagający i uszy bardzo masz delikatne, mój panie! Bierzesz się jednak do rzeczy bardzo niezręcznie. Robotę twoją widzi się, jak na dłoni. Chciałeś oszczędzić sobie ciężarów, jakie sprowadził na ciebie powrót brata i wymyśliłeś w tym celu marną komedję,zapominając, że ja tu jestem i że w każdej chwili mogę rolę w niej przemienić. Gdybym był chciał uczynić to przed godziną, musiałbyś przy wszystkich żebrać mego przebaczenia i krwawemi łzami opłakiwać swą zdradę.
— Ty zmusiłbyś mnie do tego?
— Ja.Wiadomo ci dobrze, nieprawda, że Manuel, że Ludwik raczej, jest twoim bratem. Naco tu grać komedię? Nikt nas nie słyszy.
— Skończmy to już raz, Bergeraku. Ta rozmowa przykrość mi sprawia.
— Od ciebie tylko zależy skrócić ją.
— W jaki sposób?
— Uznaj prawdę, Oddaj Ludwikowi co mu się należy!
— Ludwik nie żyje!
— Ech! wiesz równie dobrze, jak ja, że to nieprawda, Przekupiłeś tego łotra Ben Joela i za garść złota wyrecytował on głośno lekcję, której go po cichu wyuczyłeś.
— Zapłacisz mi za te obelgi, Bergeraku.
— Ile tylko zażądasz. Ale wpierw ukończyć musimy swą rozmowę. Księga, w której zapisano dowód tożsamości Ludwika, znajduje się w twoich rękach — przyznaj.
— Ben Joel oświadczył VI twojej obecności, że ta księga nigdy nie istniała.
— Istniała i istnieje. Być może zresztą, że jej nie posiadasz, gdyż ten zbój jest zarazem szczwanym lisem. który nie pozbywa się łatwo tak drogocennego dowodu. Ale w takim razie tę książkę ja będę posiadał.
Roland śmiać się zaczął.
Cyrano powtórzył z naciskiem:
— Tak lub inaczej, polubownie lub przemocą zdobędę ją — bądź tego pewny.
Taka pewność siebie brzmiała w tych słowach, że śmiech zamarł na ustach hrabiego.
— Skończywszy z tą kwest ją — podjął Cyrano — pogadamy teraz, jeśli pozwolisz, o tobie, W tym głównie celu tu przyszedłem.
— O mnie?
— Tak. Nadeszła chwila, w której wypada opowiedzieć ci pewną historyjkę, tak dalece dla rodziny de Lembrat zajmującą, że ojciec twój zadał sobie pracę opisania całej własną ręką.
— Nie znam tego pisma.
— Byłoby lepiej dla ciebie, żebyś go nigdy nie poznawał. Ale silne choroby wymagają silnych leków.
— Jakiż wstęp rozwlekły! Możnaby sądzić, że zabierasz się do wygłoszenia wyroku na mnie.
— Kto wie? — rzekł tajemniczo Cyrano.
I głosem dobrotliwym, któremu dodawał szczególnego znaczenia uśmiech ironiczny, dodał:
— Usiądź, Rolandzie. Zdaje mi się, że drżysz?
— Dziękuję — odparł oschle hrabia, odsuwając kolanem podane sobie krzesło.
— Jak chcesz, Słuchaj zatem. Opowiadanie moje zmieni niewątpliwie cały porządek twych myśli i projektów.
Roland wzruszył ramionami i przybrał minę zniecierpliwioną.
— Zaczynam — rzekł poeta.
— Hrabia de Lembrat, twój ojciec — Cyrano położył umyślny nacisk na ostatnie słowa — był magnatem nadzwyczaj dbałym o świetność swego rodu i pragnął najbardziej, aby ten ród odżył i utrwalił się w jego potomkach. Szlachetne to pragnienie ani słowa. Tymczasem, po dziesięciu latach małżeństwa, żona hrabiego nie obdarzyła go jeszcze przyszłym dziedzicem imienia i majątku, Najuczeńsi lekarze, wezwani na naradę do zamku Fougerolles, oświadczyli nareszcie, że pani de Lembrat nigdy nie doświadczy rozkoszy macierzyństwa.
Trzeba było zgodzić się z losem; ród de Lembrat miał wygasnąć!
Zaczyna cię to zajmować — nieprawda?
— Mów dalej — odrzekł krótko Roland.
— Ród de Lembrat miał wygasnąć, i cała prowincja była stąd smutkiem przejęta, gdy niespodzianie, wbrew wszelkim przewidywaniom, hrabia rozgłosił z triumfem, że żona jego spodziewa się potomka. W kilka miesięcy później odbyły się chrzciny tęgiego chłopca. Otóż, chcesz wiedzieć, skąd się wziął ten mały zuch, któremu przeznaczone były wszystkie świetności magnackiego rodu? Z nędznej lepianki jednego z poddanych hrabiego, postrzygacza baranów, nazwiskiem Jakób Rogacz.
— Niedorzeczna bajka! — spróbował zadrwić hrabia.
— To nie bajka, broń Boże, lecz najoczywistsza prawda, spisana ręką twego ojca i jego podpisem stwierdzona. Hrabia de Lembrat, słuchając jedynie podszeptów dumy, postanowił chwycić się podstępu, Powiedział on sobie: „Moje rodowe nazwisko zabłyśnie jeszcze wśród świata, naprzekór Bogu i naturze“, I w najściślejszej tajemnicy kupił od owczarza dziecko, kazał wynieść się jak najdalej jego prawemu ojcu i jego prawej matce — którzy zmarli następnie we Włoszech — i starał wmówić w siebie, że to jego własna krew płynęła w żyłach nowonarodzonego. Tem dziecięciem był Roland de Lembrat — byłeś ty!
— Oszczerstwo! — krzyknął Roland, odchodząc od siebie z bólu i wściekłości. — Bezcześcisz pamięć mego ojca!
— Rzecz jest ciężka do zniesienia — ciągnął spokojnie Cyrano — przyznaję to najzupełniej. Pomiędzy szlachetnie urodzonym hrabią a nikczemnym postrzygaczem baranów leży przepaść, Kończę jednak.
W pięć lat po przybyciu fałszywego syna, hrabina, tym razem zadając rzeczywiście kłam przewidywaniom lekarskim, uczuła się w stanie błogosławionym i dała życie Ludwikowi, lub Manuelowi, jeśli cię to imię mniej niepokoi, Łatwo odgadnąć wynikłe stąd zamieszanie — żal hrabiego, wyrzuty sumienia, obustronne wymówki. Cofnąć się jednak było już niepodobieństwem. Trzeba było wypić piwo, którego się nawarzyło. Hrabia pozwalał wzrastać obok siebie obu chłopcom, zamyślając zczasem zaznaczyć między nimi różnicę. Ciąg dalszy jest ci znany, Ludwik został porwany przez bandę cyganów, i zrozpaczony hrabia, zwątpiwszy, aby go mógł kiedykolwiek odnaleźć, miał przed śmiercią tę przynajmniej pociechę, że w przysposobionym synu pozostawi następcę. Jednakże, wszystko przewidując i chcąc zabezpieczyć los prawego syna na wypadek gdyby się zjawił, napisał własnoręcznie wyznanie, o którem ci mówiłem, i mnie powierzył drogocenny ten dokument-w którym mieści się także rozporządzenie, dotyczące ostatniej jego woli.
Roland wpatrywał się w mówiącego ze zdumieniem, którego nie starał się już nawet pokrywać.
— Uspokój się — dodał Bergerac — w akcie tym, po szczegółach, wyjaśniających twoje stanowisko, powiedziano, że gdyby odnalazł się Ludwik,będziesz obowiązany oddać mu połowę majątku rodzinnego. Hrabia de Lembrat był człowiekiem sprawiedliwym; nie chciał on uczynić cię niewinną ofiarą podejścia, do którego wmieszany zostałeś nieświadomie.
— Och! szatanie! — wykrzyknął Roland — czynisz sobie igraszkę z najtkliwszych moich uczuć, i usiłujesz wyzyskać moją dobrą wiarę. Nie uda ci się to jednak. Czyż możesz przypuszczać, aby mój ojciec postępował, jak twierdzisz? gdyby zaś tak było, to czyż możliwe jest, aby pozostawił piśmienny dowód swego oszukaństwa?
— Ten dowód istnieje; zapewniam cię słowem honoru.
— Pokaż go!
— Na nieszczęście, nie posiadam go u siebie.
Obawiając się jakiej złej przygody, powierzyłem go w ręce przyjaciela. Gdybym umarł, te ręce potrafią zrobić użytek ze skarbu, który im oddano do przechowania.
Ostatnie słowa, oddalające groźbę natychmiastowego niebezpieczeństwa i pozostawiające trochę miejsca na wątpliwości, przywróciły Rolandowi poprzednią pewność siebie.
— A zatem — przemówił — cóż zamierzasz uczynić?
— Nic, jeśli zgodzisz się na uznanie praw Ludwika. W razie przeciwnym, zamierzam udać się po testament hrabiego de Lembrat i dać mu rozgłos potrzebny.
— Wyznaj, Cyrano, żeś liczył na swój dowcip autorski, który, trzeba stwierdzić, stoi na wysokości twej odwagi, aby mnie odwieść od tego, co nazywasz niesłusznie zdradą. Jestem gotów za śmiałość swą dać ci zadoćuczynienie ze szpadą w ręku, nie waham się jednak oświadczyć ci, że nie wierzę w owo rzekom wyznanie mego ojca.
— Nie wierzysz w nie?
— Nie, bo gdyby to było prawdą, nie zaś powiastką, wylęgłą w twojej poetyckiej wyobraźni, nie oszczędzałbyś mnie tam, w salonie, i ujawniłbyś przy wszystkich moją hańbę, aby nie dopuścić do uwięzienia Manuela.
— Jeśli pozwoliłem, aby uwięziono Ludwika, wiedziałem, co czynię. Było to niezbędne.
— Niezbędne? — powtórzył hrabia zaciekawiony.
— Niezbędne dla jego bezpieczeństwa.
— Nie rozumiem cię.
— Ale ja rozumiem siebie i to mi wystarcza. O! poznałem ja cię teraz do gruntu, hrabio Rolandzie! Pozostawić Manuela na wolności, wówczas gdybym ja wyruszył po testament, znaczyłoby to: odsłaniać jego piersi na wszystkie pociski losu.
Pchnięcie sztyletu dużo czasu nie zabiera. Lepiej i bezpieczniej Manuelowi w więzieniu. Uwięzienie brata chroni cię od pokusy, a być może, iż oszczędza ci wyrzutów spełnionej zbrodni.
— Uważasz mnie za zdolnego do morderstwa?
— Po tem, com widział-oświadczył Cyrano bez ogródek-uważam cię za zdolnego do wszystkiego.
— O! tym razem — ryknął hrabia — żądam zadośćuczynienia za obelgę.
— Bić się z tobą nie będę, Mam ważniejsze cele przed sobą. Nie potrzebuję wstydzić się, ani żałować tego, com powiedział. Oparłem słowa swe na dowodach. Nareszcie, gdybyśmy bili się z sobą, zabiłbym cię — a to byłaby dla ciebie wygrana!
Zaciśnięta pięść Rolanda uderzyła z wściekłością o stojący przy nim stolik, Czuł się miażdżonym przez zimną krew przeciwnika.
— Niech i tak będzie — syknął przez zaciśnięte zęby, — Idź, dokąd chcesz; czyń, co ci się podoba.Potrafię unicestwić wszystkie twe natarcia.
— Czy to ostatnie twoje słowo?
— Ostatnie.
— A więc — tem gorzej dla ciebie, Księga Ben Joela i testament twego ojca wystarczą mi do powalenia cię o ziemię.
— O! bądź pewny, że księgi nie dostaniesz!
— Ach! ach! — zawołał Cyrano triumfująco. Przyznajesz zatem, że księga istnieje!
Roland zagryzł usta aż do krwi, spostrzegając za późno błąd popełniony.
Chciał coś odpowiedzieć — Cyrano nie dał mu na to czasu.
— Dość już się dowiedziałem — rzucił na odchodnem. -Do dzieła teraz, Ben Joel pierwszy; ty zaraz po nim.
Po odejściu Cyrana hrabia stał przez pewien czas nieruchomo, rozmyślając nad trudnościami położenia.
Zbyt dobrze znał poetę, aby mógł wątpić o prawdzie tego, co odeń usłyszał.
To niespodziane wyznanie zadało śmiertelny cios jego dumie i ukazało mu przepaść poniżenia i hańby, w którą wtrącić go może jedno słowo Bergeraca.
Myśl o uwolnieniu Manuela zatarła się chwilowo w jego umyśle; zaprzątnięty był całkowicie sprawą osobistego zabezpieczenia się, Trzeba było przedewszystkiem uniknąć, za wszelką cenę, skandalu rozpraw publicznych; trzeba było następnie powstrzymać Cyrana od zamierzonych kroków, wytrącić mu broń z ręki i uczynić go nieszkodliwym.
Powziąwszy to postanowienie, Roland, mało skrupulatny w wyborze środków, przywołał gwałtownie Rinalda. Ten ostatni, każdej chwili gotowy na usługi swego pana, przybiegł natychmiast.
— Czy pan hrabia, broń Boże, niezdrów?-zapytał, dostrzegłszy zmienioną twarz Rolanda.
— Nie o to chodzi, Czy możesz rozporządzać Ben Joelem lub kilkoma innemi pieskami tegoż gatunku?
— Ben Joel należy do nas z ciałem i duszą. Dość grubo posmarowaliśmy go za to, Jestem pewny, że znajdzie on w potrzebie pomocników, na których również będzie można liczyć.
—W takim razie nie traćmy ani chwili.
—Co trzeba czynić?
—Musze,koniecznie — dla powodów, których znać nie potrzebujesz-dostać do rąk pewien ważny akt, spisany własną ręką mego ojca.
— Gdzie się ten akt znajduje?
— Tego właśnie nie wiem, Wiadomo mi jedynie, że otrzymał go w depozyt Cyrano i że tenże Cyrano powierzył go zkolei komu innemu.
— Do licha! To bardzo zagmatwane!
— Niema węzła tak splątanego, by nie można go było rozwiązać przy pomocy cierpliwości.
— I pieniędzy — uzupełnił Rinaldo, który nigdy nie tracił z oczu rzeczy poważnych.
— Będziesz je miał. Sprawa, którą ci powierz ma w tej chwili cztery punkty główne:
Szpiegować zręcznie Cyrana i jeśli wyruszy w drogę, dowiedzieć się, dokąd pojechał.
Nie dopuścić, aby dostał się do celu podróż.
Zdobyć pismo mego ojca, wyśledziwszy nazwisko i miejsce pobytu depozytariusza.
Odebrać Bergeracowi podstępem lub siłą dokument w razie, gdyby, wymijając wszystkie zasadzki i zwalczając wszystkie przeszkody, przyszedł on do jego posiadania.
—Doskonale. Wszystko będzie spełnione. Widzę jednak, że pan hrabia przygotował mi tym razem twardy orzech do zgryzienia. Kapitan Czart nie tak łatwo wziąć się daje. Zna on różne diabelskie sztuczki, wskutek których kto z mm zadziera, bardzo skórę swą ryzykuje.
Zabobonny prostaku! — wykrzyknął hrabia z gniewem, — Boisz się go zatem?
—Niech się pan hrabia me gniewa, Być może, iż się boję, ale znam swą rzecz i skutecznie usłużę panu hrabiemu ze swem prostactwem, niż niejeden zbir ze swą szpadą.
—Będziesz miał zresztą do pomocy Ben Joela i jego szajkę.
— Biorę to naturalnie w rachunek. Kiedy zabieramy się do dzieła?
— Natychmiast.
— To znaczy jutro rano, gdyż o tej godzinie Bergerac, choćby był najwścieklejszy, wychrapuje w najlepsze.
— Zgoda na jutro. Ja ze swej strony zajmę się, aby ten Manuel został osądzony w skróconym terminie; gdybym zaś uważał, że sprawiedliwość starosty posuwa się zbyt opieszale.
Nie dokończył. Złowrogi uśmiech prześliznął się po jego bladych wargach. Roland przygotowany był sięgnąć uzbrojonem ramieniem do najskrytszej, ciemnicy więzienia Chatelet i ugodzić w bezbronną pierś Ludwika.
— Ech! — wtrącił poufale fagas — czyżby to jeszcze szło o tego lalusia, wicehrabiego?
— Cóż to, mości Rinaldo, odważasz się badać mnie?
Sługus zaczerwienił się i z przesadną uniżonością spuścił oczy w ziemię.
Idź — zakończył hrabia-i nie staraj się wiedzieć więcej, niż potrzeba. Masz tu zasiłek dla dodania odwagi swym ludziom.
Roland zanurzył rękę w szufladzie florenckiego kantorka, wytwornie wykładanego kolorowemi kamykami, słoniową kością i masą perłową—i wydobył garść złotych pieniędzy, które, nie licząc, rzucił na stół przed Rinalda.
Włoch ukrył pośpiesznie złoto w swej kiesce ił posłuszny skinieniu ręki swego pana, zabrał się do odejścia. Odchodząc, rzekł jeszcze:
— Jutro wieczorem będę miał zaszczyt zawiadomić pana hrabiego o wyniku swych wstępnych poszukiwań. Teraz idę obmyślać plan działania.
Switało już, gdy Roland kładł się do łóżka. Napróżno jednak przyzywał snu; na jedną chwilę nie mógł się uspokoić.Dźwięczał mu nieustannie w uszach przenikliwy głos Cyrana, a nazwisko prawdziwego ojca, Jakóba Rogacza, postrzygacza baranów, występowało wciąż przed jego oczyma, wypisane ognistemi głoskami na ciemnej ścianie pokoju.
W tymże czasie Cyrano „wychrapywał w najlepsze“, wedle wyrażenia Rinalda. To też wstał o wczesnej godzinie, doskonale wywczasowany i z potrzebnemi do dalszych zapasów siłami.
Zaraz po przebudzeniu przywołał Sulpicjusza, który spał w obocznym pokoju.
Sekretarz przetarł oczy i podniósł się, podśpiewując, co było niezawodnym znakiem złego humoru, spowodowanego zbyt wczesnem przebudzeniem.
— Młodzieńcze — rzekł Cyrano — nie poto cię zbudziłem, abyś machał piórem, utrwalając na papierze ody, ronda i ballady. W tej chwili idzie o co innego. Niech sobie czernidło wysycha w kałamarzu, ty zaś zdejmij ze ściany jaki uczciwy rapier.
— Znów pan idzie bić się? — zapytał pisarz.
— Bynajmniej, ale będziesz mi towarzyszył w pewnej małej wyprawie, ponieważ zaś umiesz wypisywać równie zręczne zygzaki szpadą,jak piórem, więc nie zawadzi, abyś poparł mnie kilkoma młyńcami, gdy się znajdzie do tego okazja.
Oczy Sulpicjusza Castillana zabłysnęły. Pisarek ten miał duszę rycerską i lubił namiętnie wszelkie wyprawy, połączone z niebezpieczeństwem. To też przybrał natychmiast minę zafrasowaną: zły humor jego ustąpił w jednej chwili jak na skinienie czarnoksięskiej laski.
Z rozwieszonego na ścianie arsenału poety wybrał doskonały oręż, o delikatnem ostrzu, a szerokiej gardzie i, zgiąwszy go kilkakrotnie na posadzce dla wypróbowania hartu i giętkości, wsunął do pochwy przy swym pasie z bawolej skóry.
— Na Herkulesa! — zawołał Cyrano — dzielnie wyglądasz w tem przystroeniu, mości Castillanie, a dobra mina bardzo przydać ci się może, gdyż idziemy brać szturmem ładną dziewczynę, a przynajmniej jej mieszkanie.
— Nacóż w takim razie wojenny rynsztunek?
— Przy ładnej dziewczynie może łatwo znaleźć się kilku zawalidrogów z giętkiem żelazem w silnej łapie.
— Rozumiem. Czy zaraz wyruszamy, mistrzu?
—Wyruszamy, dziś wieczorem. Ciemność, mój synku jest pewniejszą od dnia powiernicą tajemnic.
Jeżeli zajdzie potrzeba wymienienia kilku szturchańców, lepiej, że się to odbędzie pociemku, bez niepotrzebnego kłopotania pachołków miejskich i gorszenia statecznych mieszczan. Idź pogapić się trochę w stronę Nowego Mostu; ja tymczasem pójdę powiedzieć dzień dobry jegomości panu Janowi de Lamothe, naszemu drogiemu kochanemu, czcigodnemu staroście, którego niech dziś jeszcz wszyscy diabli porwą!
Po tym dialogu, poeta i jego sekretarz, zadowoleni z siebie i weseli, wyszli razem na ulicę.
Jan de Lamothe raczył łaskawie objaśnić Cyrana, że sprawa Manuela wymaga długich dochodzeń sądowych i że prawdopodobnie przed upływem miesiąca nie wejdzie na wokandę. O tem tylko
poeta chciał się dowiedzieć.
W drodze łaski nadzwyczajnej dozwolono poecie przesłać więźniowi kartkę, w której zalecał mu on poprostu: być cierpliwym.
Stamtąd powrócił do domu, gdzie nie zastał
jeszcze Castillana.
Szlachcic zjadł śniadanie i jął pisać długi list do Jakóba Szablistego. Skończywszy, schował pismo do szuflady, z której wydostał wcale przyzwoicie zaokrąglony worek.
Sekretarz niebawem powrócił, dzwoniąc rycersko swym rapierem.
- Mamy jeszcze czas-rzekł Cyrano.—Chodźmy
na obiad pod "Śmiałe Serce"; przeczekam tam do
wieczora.
- O mistrzu! ty miewasz zawsze cudowne na
tchnienia. Zapomniałem właśnie zjeść śniadania
i głód tak mi doskwiera, że łykałbym kamienie, na
podobieństwo Saturna, ojca bogów.
Oberża "pod Śmiałem Sercem" znajdowała się
na ulicy Guenegaud, w pobliżu budy sławnego Brioché, w której zaszła opłakana scena z małpą Fagotin.
Z okien dolnego salonu, gdzie zasiedli młodzi towarzysze, widać było kawałek Nowego Mostu.
Nie bez myśli zapewne wybrał Cyrano ten dom
na poczekalnię. Z miejsca, na którem siedział, mógł
był bez trudno ci obserwować, co się działo na
zewnątrz; nie przestając też jeść i nie przerywając
rozmowy z Sulpicjuszem badał wciąż wzrokiem tę część Nowego Mostu, do której sięgały jego spojrzenia.
Zmierzchało już; niebawem postacie przechodniów, oglądane przez małe szybki oberży, poczęły wydawać się niepewnemi cieniami; niepodobna było prowadzić dalej spostrzeżeń. Nie było to widocznie po myśli Cyranowi, bo zaklął pod wąsem i, wstawszy od stołu, dał znak towarzyszowi, aby uczynił toż samo.
Wyszli obaj i, posuwając się wybrzeżem Sekwany, skierowali kroki na most Nesle. W drodze Cyrano udzielił towarzyszowi przyciszonym głosem kilku objaśnień, o które tamten nie śmiał dotąd zapytywać.
Niebawem ukazał się ich oczom Dom Cyklopa, rysując się we mgle czarną sylwetą, którą u szczytu rozjaśniało jedynym punktem świetlanym okienko Zilli.
— Jest w domu — szepnął Cyrano, — Popatrzmy trochę.
Owinięci w płaszcze, zatrzymali się o kilka kroków, pod liściastem sklepieniem olbrzymiego wiązu, który rozpościerał nad nimi pokręcone gałęzie. Można było niemal otrzeć się o nich, a jednak ich nie spostrzec, tak byli nieruchomi i jakby zlani w jedną masę z ciemnym pniem starego drzewa.
O tej porze niewielu było przechodniów w tej stronie miasta i zwykły gwar uliczny zaczynał już przycichać. Była to godzina, w której stateczni mieszczanie powracają do domu, a przedmieściowe włóczęgi, nędzarze, awanturnicy i inni kawalerowie „Pięknej Gwiazdy“ rozpoczynają swe nocne wyprawy.
Już od pół godziny Cyrano i Sulpicjusz stali na czatach, gdy nagle w Domu Cyklopa otwarto ostrożnie furtę. Wyszedł nią człowiek, za którym pośpieszyli wkrótce dwaj, czy trzej inni. Przeszli wszyscy tuż obok czatujących, spostrzegając ich jednak.
Gdy ostatni z nich wymijał Cyrana, poeta trącił łokciem towarzysza.
— Widziałeś? — zapytał, gdy już tamten znajdował się zbyt daleko, aby mógł usłyszeć.
— Któż to taki?
— To on! To Ben Joel!
— Na honor! nie mam pańskich oczów ostrowidza i nie mógłbym sprawdzić tego spostrzeżenia.
— Poznałem go wybornie i przyznam ci się, żem bardzo zadowolony z naszych czatów. Wyjście tego łotra ułatwia nam robotę. Zależało mi na tem, aby nie czynić hałasu; jakoż będziemy mogli dopełnić najspokojniej w świecie poszukiwań, którym przyświecać będą jedynie piękne oczy tej kochanej Zilli. A teraz, chłopcze, nie traćmy czasu i wejdźmy do kryjówki.
Cyrano wynurzył się z okręgu cienia, w którym przebywał na czatach, i zapukał do furty domu, zamieszkanego przez cyganów.Owinął się płaszczem tak szczelnie i tak nisko opuścił na twarz skrzydła kapelusza, że widać mu było tylko oczy. Sulpicjusz uczynił toż samo.
Dopiero po trzeciem zakołataniu otworzyła stara odźwierna. Trzymała ona w ręce lampę, którą podniosła do wysokości twarzy obu przybyszów.
Skończywszy badanie i przekonawszy się, że ma do czynienia z obcymi sobie, zabierała się do zatrzaśnięcia im furty przed nosem.
Ręka, która wyciągnęła się do niej, podając sztukę złota trzymaną delikatnie pomiędzy palcem wielkim i wskazującym, powstrzymała w jednej chwili ten ruch niegościnny.Starucha wyrwała szybko pieniądz z pomiędzy palców Cyrana;twarz jej wykrzywiła się brzydkim grymasem, który miał oznaczać uśmiech uprzejmy.
Czego życzy sobie Jego wielmożność? — spytała.
— Cóż to babo-zgromił ją poeta — trzebaż koniecznie złotgo klucza, aby ci dziób otworzyć? Chcę pomówić z Zillą!
— A co to za interes?
— To do ciebie nie należy.
— Kiedy bo Zilla nie bardzo chętnie przyjmuje nieznajomych, szczególniej o tej godzinie i kiedy jest sama.
Cyrano pobrzęknął kieską, w której złote i srebrne sztuki wydały dźwięk nader przyjemny dla ucha.
— Kiedy nieznajomi — wyrzekł — mogą ofiarować taką cenę za przysługę, której żądają, Zilla, jak mniemam, nie będzie zbytecznie liczyć się z godziną. Krótko mówiąc, łaskawa damo — dodał to nem poufale ironicznym — przybywam w celu kupienia napoju miłosnego.
—Jeśli tylko o to chodzi — oświadczyła uspokojona megera-jego wielmożność nie mogła trafić lepiej. Proszę do środka. Temi schodami raczy pan iść na górę; doprowadzą one prosto do pokoju Zilli.
Cyrano obyć się mógł wygodnie bez tych wskazówek; znał on już drogę do gniazda cyganów.
To też śmiało wstąpił na strome i brudne schody, na których Castillan potknął się i pośliznął trzy, czy cztery razy, co prowadziło tyleż klątw na Dom Cyklopa.
Wąska smuga światła, wychodząca z niedomykających się drzwi Zilli, wskazywała drogę Cyranowi, który inaczej nie potrafiłby kierować się wśród zupełnych ciemności, w jakich pogrążone było cal wnętrze domu.
Dobrawszy się nareszcie, nie potrzebował pukać, pod lekkiem bowiem naciśnięciem otworzyły się drzwi na całą szerokość i obaj przybysze znaleźli się, prawie niespodzianie, przed obliczem wróżki.
Zilla, odziana w długą tunikę z białego jedwabiu, która, modą wschodnią, otwierała się na piersiach, z obnażonemi rękoma, na których błyszczały srebrne naramienniki, mieszała zwolna zawartość małego kociołka, przystawionego do ognia.
Twarz dziewczyny, rozgrzana od ognia, była nadzwyczaj ożywiona, i kiedy jej oczy czarne, głębokie, aksamitne podniosły się na przybyszów, Castillan uczuł się jakby objętym płomieniami i wyznał pocichu, że słońce było zimne jak lód w porównaniu z temi dwiema świetnemi gwiazdami.
Zilla nie zdawała się ani przerażoną, ani nawet zdziwioną temi nocnemi odwiedzinami. Wyjęła z piecyka kociołek, w którym warzył się jakiś płyn czarniawy, odrzuciła wtył włosy, opadające jej na twarz w nieładzie i wyszła w milczeniu na spotkanie gości.
Cyrano zamknął starannie drzwi i, zrzucając płaszcz, oraz kapelusz, skłonił się przed Zillą nie bez pewnej ironii.
— Pan de Bergerac! — wykrzyknęła cyganka, której twarz śniada powlokła się nagłą bladością.
— Czy te odwiedziny dziwią cię, moja piękna? — — zapytał szlachcic. — Powinnaś była jednak spodziewać się ich.
— Dlaczego? — odrzekła śmiało Zilla, wpatrując się niezmrużonemi oczyma w poetę.
— Dlatego, że...ale pozwól łaskawie, że przedewszystkiem zabezpieczę się, aby nam nie przeszkadzano. Przyjacielu Sulpicjuszu, zamknij drzwi i schowaj klucz do kieszeni.
Młodzieniec spełnił polecenie! stanął w głębi komnaty czekając nowych rozkazów Cyrana.
— Czego pan chcesz ode mnie?-pytała Zilla, której brwi ściągnęły się majestatycznie na widok tych przygotowań.
— Nic nazbyt trudnego do spełnienia — odrzekł Sawinjusz. — Jeżeli pozwoliłem sobie zamknąć te drzwi na klucz, miałem do tego powody. Przekonałem się przed chwilą, że wchodzi się do ciebie bez opowiadania, musiałem więc zabezpieczyć się przed natrętami, których nie lubię. A teraz, moja królowo, powiem ci, poco przybyłem.
Zilla odpowiedziała tylko ruchem ręki, jakby zapraszającym do mówienia.
— Nie potrzebuję wspominać ci, że idzie tu o Manuela.
Dreszcz przebiegł całe ciało cyganki na dźwięk tego imienia, które tak wiele uczuć w sercu jej budziło, Ale twarz jej pozostała nieczuła.
—Manuel w więzieniu — mówił z naciskiem poeta — i tyś to, Zillo, tam go wtrąciła, odmawiając, za przykładem brata, wyznania prawdy.Otóż,gdy prawda kryje się di nory,trzeba ją stamtąd wyciągnąć — i to jest powód, dla którego mnie widzisz przed sobą.
— Nie rozumiem pana — odrzekła Zilla tonem lodowatym.
— A jednak to, co mówię, jest zupełnie proste.Ben, Joel utrzymywał, że Manuel nie jest bratem hrabiego, pomimo, ze poprzednio mówił do mnie o tem wręcz przeciwnie. Ben Joel zaprzeczył istnieniu rozstrzygające, o dowodu, pomimo, że poprzednio upewniał mnie, że go ma w ręku. Cóż sądzić o takiem postępowaniu? Znaczy ono poprostu, że brat twój oddał sumienie na usługi cudzych interesów i że poświęca Manuela dla jakichś zysków nieczystych.
— Nie do mnie, panie, odnoszą się te zarzuty, lecz do mego brata.
— Twój brat jest nicponiem, z którym nie chcę wcale wdawać się w rozmowę. Znam zresztą rzecz, która potrafi być wymowniejszą od Ben Joela.
— Cóż to za rzecz?
— Księga starego Joela, twego ojca. Ta księga istnieje; ta księga znajduje się tu, w tem mieszkaniu, i tę księgę ja chcę kupić od ciebie, Zillo.
Cyganka uśmiechnęła się wzgardliwie.
— Targ?-zapytała.-Ze strony Kapitana Czarta, Cyrana Nieustraszonego, groźba wydałaby mi się rzeczą właściwszą i szlachetniejszą.
— Nie walczmy na słowa, moja piękna. Przyznajesz, że ta księga jest w twojem posiadaniu?
—Nic nie przyznaję.
—W takim razie pozwolisz, że jej poszukamy.
— W moiem mieszkaniu? — Tak.
— Otóż to postępowanie szlachetne i w sam raz odpowiednie dla szlachcica.
— Niezawsze można być szlachetnym, moja miła. Kiedy przez ohydne kłamstwo gubiłaś Manuela, gdzie była wówczas twoja delikatność?
— Wyjdź pan! — krzyknęła Zilla, z piersią dyszącą od gniewu-wyjdź pan, bo za nic nie ręczę!
Przy tych słowach pochwyciła sztylet o krótkiem i szerokiem ostrzu i błysnęła nim przed oczyma poety.
— Jedno draśnięcie tego ostrza-rzekła-sprowadza śmierć natychmiastową, gdyż broń ta jest natarta gwałtowną i zabijającą, jak piorun, trucizną. Z tym sztyletem w ręce nie obawiam się pańskich szpad. Po raz ostatni zatem rozkazuję panu: wyjdź stąd!
Cyrano uśmiechnął się i ruchem szybszym, niż myśl, ścisnął dłoń Zilli w prawej ręce, lewą zaś wyjął jej z palców lekko i zręcznie zatruty sztylet, który oddał Castillanowi.
—Widzisz, najdroższa — rzekł leceważąco, jak jest gniew twój dziecinnym. Usiądź, proszę cię, spokojnie i nie przeszkadzaj nam. Gdybyś nie usłuchała, musiałbym związać cię, co, wierz mi, byłoby dla mnie prawdziwą przykrością; gdybyś zaś próbowała krzyczeć, byłbym zniewolony zakneblować ci usta, co dla dam jest rzeczą wielce nieprzyjemną.
Zilla, pokonana, upadła bezsilnie na stołek.
— A więc szukaj pan — jęknęła głosem zamierającym.
Nie spuszczając z oka Zilli, która z twarzą ukrytą w dłoniach, wsparła się o stół pełen książek, szklanych naczyń i przeróżnych drobnostek i zdawała się nie zwracać najmniejszej uwagi na to, co się dokoła niej dzieje, Cyrano i Sulpiciusz zabrali się do wywracania i obszukiwania sprzętów, nie omijając ani jednej szparki, ani jednej fałdy, ani jednego załomu, gdzie można było podejrzewać kryjówkę.
Czynność ta pochłonęła niebawem całą ich uwagę.
Cyrano, wyobrażał obie co chwila, że znajduje się już u celu poszukiwań, a za każdym razem, gdy spostrzegł zawód, siarczyste zaklęcia z ust mu się wyrywały.
Te wybuchy gniewu i niecierpliwości zdawały się nie obchodzić zupełnie Zilli. Ale podczas gdy Cyrano.dobywał ostatnich sił, aby dostać, bodajby z pod ziemi, przedmiot swych poszukiwań, prawa ręka Zilli, odjęta zwolna od czoła, wyciągnęła się na stół i pochwyciła lezący tam wąski skrawek papieru. Z tą samą ostrożnością sięgnęła po pióro i, umoczywszy je w czernidle, nakreśliła pośpiesznie na owym skrawku słów kilka. Zrobiwszy to, wsunęła papier do szklanej rurki, która znalazła się pod ręką, i wstała z miejsca w chwili, gdy Cyrano i Sulpicjusz, których poszukiwania były aż do tej chwili bezowocne, zbliżyli się do stołu, aby przeszukać szuflady.
Na ruch, uczyniony przez cygankę, Cyrano, obawiający się nowej próby oporu, skierował na nią wzrok przenikliwy.
— Szukajcie, szukajcie!-rzekła ona z uległością dość podejrzaną, — Nie przeszkodzi wam to z pewnością, gdy ja zajmę się napowrót przerwaną robotą.
I jakby pewna zgóry przyzwolenia, podeszła do ogniska, umieszczonego w rogu komnaty, gdzie zabrała się natychmiast do swych dwuznacznych czynności.
— I owszem, Zillo-rzekł Cyrano.— Jesteś teraz dziewczyną zupełnie rozsądną.
Zilla uśmiechnęła się uprzejmie. Jednocześnie odsunęła ostrożnie blachę, zakrywającą powyżej ogniska otwór, który wychodził do szerokiego kanału, wspólnego wszystkim paleniskom w Domu Cyklopa.
Przez ten otwór, prawie natychmiast zasunięty, wyrzuciła szklaną rurkę z karteczką, i błyskawica triumfu zaświeciła w jej ustach, gdy usłyszała słaby brzęk szkła, tłukącego się na dole o kamienną płytę komina.
Zaraz się wyjaśni powód jej radości.
Usłyszawszy brzęk szkła tuż przy sobie, jeden z obdartusów, śpiących w izbie noclegowej, silny drągal o cerze brunatnej, węźlastych mięśniach i czuprynie skędzierzonej,jak runo na owcy, przyczołgał się pocichu do komina,pochwycł kartkę, która wypadła ze swej szklanej koperty i odczytał ją przy świetle lampki, wlszącej u pułapu.
—Demonio!-mruknął do siebie — spieszyć się trzeba!
Poprawił na sobie łachmany, pchnął furtę i wybiegł na ulicę.
Była noc czarna. Drągal, wszystkich sił dobywając, popędził w stronę Nowego Mostu. Zbliżywszy się do rzeki, gwizdnął przeciągle, w pewien szczególny, umówiony widocznie, sposób.
Takież samo gwizdnięcie odpowiedziało mu wpobliżu. Potem nieco dalej rozległo się drugie, po drugiem trzecie i niebawem hasło to, w coraz słabnącem echu dobiegło aż do przeciwnego brzegu rzeki.
W kilka chwil później, pięciu czy sześciu ludzi otoczyło posła z Domu Cyklopa.
— Ben Joelu — rzekł ten ostatni do jednego z nich-czy wiesz, co się dzieje w twejem mieszkaniu?
— Co takiego?
— Zilla uwięziona przez dwóch napastników, a mieszkanie rabują. Siostra twoja rzuciła mi kartkę, abym przybywał z pomocą. Pośpieszaj.
— Rabusie w mojem mieszkaniu! — wykrzyknął Ben JoeL-Któżby się ośmielił?
— Zilla napisała imię Cyrano.
— Kapitan Czart! — zawołał cygan. — A! będę mógł nareszcie zapłacić mu za swą chłostę!
Opryszek pomacał głowicę noża za pas zatkniętego i począł biec, otoczony całą bandą do Domu Cyklopa.
Trwało o wszystko nie dłużej nad kwadrans, Cyrano i Castillan nie przestawali szukać. Wypróżnili wszystkie szuflady, rozpruli i wytrząsnęli poduszki, opukali mury-wszystko nadaremnie.
— Nic! nic!-powtarzał Cyrano z głuchą wściekłością.— Trzeba przetrząsnąć drugą izbę.
Spojrzał badawczym wzrokiem na Zillę, Stojąc nieruchomo w głębi komnaty utopiła ona w Sawinjuszu spojrzenie zagadkowe a niepokojące, które wzbudziło obawę w młodym sekretarzu. Nie by on lękliwy, ale przywyknął zdawać sobie sprawę ze wszystkiego, tego zaś spojrzenia nie rozumiał.
— Pomóż-że mi, leniuchu!-krzyknął nań Cyrano,zabierając się do nowych poszukiwań.
Nagle poeta wydał okrzyk radości.Pod starym kobiercem udało mu się nareszcie odkryć mały kuferek okuty żelazem, którego dotąd po wszystkich dziurach upatrywał bez skutku.
— A!-zawołał uradowany — otóż i schronienie dokumentu.
Gwałtowne poruszenie Zilli zdawało się potwierdzać jego domysł. Dziewczyna porwała się z miejsca, jakby zamierzając rzucić się na poetę, przyczem krzyczała:
— Nędzniku! nie dotykaj szkatułki!
— Słyszysz, Castillanie? — rzekł spokojnie Cyrano, usuwając ruchem prawie uprzejmym Zillę; — tym razem namacaliśmy wreszcie gniazdo. Byle tylko piękna Sybilla nie przeszkadzała nam, dostaniemy do rąk i ptaszka.
Lecz Zilla zdawała się przygotowaną do zaciętego oporu. Cyranowi przychodziło z trudnością przytrzymać ją na miejscu; Castillan tymczasem wyciągnął szkatułę na środek pokoju, aby można było wygodniej ją przeszukać.
Nagle Zilla przestała opierać się. Do uszu jej dobiegł odgłos kroków na schodach. Odgłos ten,
zpoczątku bardzo słaby, stał się po chwili wyraźniejszym. Dziewczyna nie myliła się. Kartka doszła do celu przeznaczenia: Ben Joe z bandą swą przybywał na pomoc.
Ach, panie Cyrano! — zawołała, wydzierając się z ramion szlachcica, aby przebiec na przeciwną stronę izby — nie chciałeś wyjść stąd przed chwilą, gdym tego od ciebie żądała, a teraz kto wie, czy ci się uda to zrobić, choćbyś chciał nawet!
Zaledwie wymówiła te słowa, dało się słyszeć gwałtowne kołatanie we drzwi, o tyle niespodziańsze, że ani Cyrano, ani Castillan nie słyszeli żadnych głosów ostrzegających.
Jednocześnie zagrzmiał w sieni cały chór krzyków ochrypłych, wściekłych z gniewu i wygrażających.
Cyrano wyprostował się i nadstawił uszu.
— W tem miejscu, synku — rzekł ze zwykłą swobodą do Sulpicjusza — rapiery nasze odegrają swą małą rolkę. Przeklęta księga znajduje się w tem pudle. Jeśli nie dostaniemy jej wpierw, zanim tamci drzwi wywalą, trzeba będzie podejmować całą robotę na nowo.
— Zdaje mi się — zauważył Castillan, wyciągając żelazo z pochwy — że wypada nam teraz pomyśleć o własnej skórze, która jest pono djablo zagrożona.
Zatrzeszczały deski dębowe. Drzwi zaczynały ustępować pod naporem opryszków. Wreszcie uderzenie silniejsze od innych wyrwało je z zawiasów i rzuciło na środek izby.
W tejże chwili wdarło się do środka pięciu ludzi pod wodzą, Ben Joela, Wszyscy uzbrojeni byli w szpady i rapiery.
— Piękny kapitanie! — wykrzyknął Ben Joel, znalazłszy się przed Cyranem — załatwimy nareszcie nasze rachunki! Naprzód, wy tam! a nie dawać pardonu elegantom!
— Co słów niepotrzebnych! — uśmiechnął się wzgardliwie Cyrano. — Z drogi, łotry!
— Bij! zabij! — wrzasnęła banda, waląc się na młodzieńców.
Szpada szlachcica perigordzkiego wywinęła w powietrzu straszliwego młyńca. Cyganie cofnęli się, przerażeni tą stalową błyskawicą.
— Z drogi! — powtórzył Cyrano, posuwając się naprzód.
W tej chwili dojmujący ból zmusił go zkolei do cofnięcia się. Ben Joel podpełznął doń na czworakach i zagłębił mu zdradziecko ostrze noża w udzie, spodziewając się uśmiercić go na miejscu albo też powalić o ziemię i leżącego dobić. Szpada Cyrana podniosła się, grożąca i złowroga. Ben Joel odskoczył wbok, unikając ciosu i ukrył się za plecami towarzyszów.
Teraz natarli wszyscy kupą. Sulpicjusz wytrzymywał natarcie, Cyrano tymczasem z pośpiechem owiązywał szarfą swą nogę ranioną. Sekretarz okazał się godnym swego mistrza. Długi jego rapier, migający w prawo i, lewo, naznaczał krwawemi pręgami twarze opryszków. Szpada wróciła następnie do położenia normalnego i skrzyżowała się z żelazem jednego z napastników.
— Pchnij! — krzyknął Cyrano, mieszając się do bójki.
Castillan poszedł za radą mistrza. Pchnął i przebił na wylot piersi przeciwnika, który padł z jękiem na podłogę. Bergerac w tejże chwili powalił drugiego zbója i szpada jego dotknęła Ben Joela. Cygan chciał i teraz ratować się ucieczką, ale pośliznął się, wstąpiwszy w kałużę krwi, i przykląkł na jedno kolano.
Zilla, która dotąd milcząca i obojętna, przypatrywała się nierównej walce, ocknęł się na widok padającego brata, którego uważała już za zgubionego. Z błyskawiczną szybkością ściągnęła z jakiegoś mebla kobierczyk, podbiegła do Cyrana, plecami zwróconego i zarzuciła mu miękką tkaninę
na głowę.
Oślepiony i duszący się szlachcic,miotał się na wszystkie strony, szukając instynktownie sposobu pozbycia się tego nieprzyjemnego kaptura, a tymczasem Castillan odbijał ciosy, gradem nań spadające.
Nagle Cyrano potknął się i uderzył skaleczoną nogą o stołek. Przeniknął go ból tak straszny, że omal nie stracił przytomności, i gdyby, wyciągnawszy przed siebie rękę, nie natrafił na mur, o który się oparł, byłby niechybnie runął na ziemię.
Czterej pozostali zbóje, bardziej obyci z nożem,niż ze szpadą i nadzwyczaj o skórę swą lękliwi,nie umieli skorzystać z niemocy swego głównego przeciwnika.
Castillan rzucał się jak opętany i szpada w jego ręce zdawała się dwoić i troić, tak szybko nią wywijał .
Kiedy opryszki, oprzytomniawszy nareszcie, umyślili wykonać zbiorowe natarcie na obezwładnionego szlachcica, było już za późno. Cyrano zdołał nareszcie uwolnić się z pętającej go płachty i wężowe ostrze jego szpady przebiegło ze świstem o dwa cale od piersi napastników .
Jednak mimo przewagi, jaką umiał sobie zapewnić nad opryszkami, poeta nie łudził się co do
swego stanu, który był niewątpliwie groźny.
Wiedział, że lada chwila może osłabnąć, a wówczas wrogowie górę nad nim wezmą. Ta myśl rozpaczliwa skłoniła go do wykonania tak szalonego natarcia, że cyganie, potrącając się wzajemnie, uskoczyli do drzwi, myśląc o odwrocie.
Ben Joel spostrzegł, że ofiara może mu się wymknąć i — krzyk wściekłości wyrwał mu się z piersi.
Nie odważyłby się on za żadną cenę wstąpić w świetlany okrąg, zakreślony szpadą poety, użył jednak innego, właściwszego sobie środka. Pochwycił za nogę ciężki stołek dębowy i cisnął go w Cyrana.
Dostrzegł to Castillan i rzucił się naprzód, aby zasłonić mistrza — jemu też dostał się ten cios fatalny. Szpada wypadła z ręki młodzieńca, nogi ugięły się pod nim i-upadł bezwładnie na podłogę.
Ten wypadek pozbawił Cytana częściowo krwi zimnej. Gdy, nie myśląc chwilowo o własnem bezpieczeństwie, pochylił się on nad ciężko rannym towarzyszem, drugi stołek rzucony przez innego opryszka, skruszył mu szpadę, oddając go tym sposobem na łaskę i niełaskę zbójów.
— Bezbronny! — wrzasnęła chórem banda. — Zabić! zabić!
Do nacierających podeszła Zilla.
Być może, iż zamierzała ona ocalić życie młodzieńcowi, bo wstrętną była jej myśl, że go bezbronnego mordować mają nikczemnie w jej oczach, gdy wtem, w otworze wywalonych drzwi zjawił się — Rinaldo.
Poznawszy Cyrana de Bergerac i widząc czterech zbójów, godzących weń nożami, przyskoczył szybko do Ben Joela i chwycił go za ramię, które tylko-co śmiertelny cios zadać miało.
— Nie zabijaj go! — — krzyknął rozkazująco.
Następnie, odciągając cygana na stronę, jak najdalej od Cyrana, dodał głosem zniżonym:
—Czyś zapomniał o umowie, którą zrobiliśmy dziś rano? Potrzebny jest on nam koniecznie, gdyż bez niego stracilibyśmy ślad tajemnicy hrabiego de Lembrat.
Trzej towarzysze Ben Joela, widząc, że ich wódz zaprzestaje walki, poszli skwapliwie za jego przykładem. Zamiast nacierać na bezbronnego Cyrana, zatarasowali swemi łachmaniastemi figurami drzwi, aby nie dopuścić do jego ucieczki.
Castillan, podczas tej krótkiej sceny, przyszedł cokolwiek do siebie. Poeta, uwolniony od napastników, podał mu rękę i pomógł powstać.
Dzielny szlachcic biedził się jeszcze nad rozwiązaniem pytania: dlaczego zjawienie się Rinalda wpłynęło tak zbawiennie na losy nierównej walki, gdy sługus Rolanda zbliżył się doń z miną ugrzecznioną i, zmuszając do. uśmiechu twarz o wyrazie złowrogim, oświadczył:
— Panie de Bergerac, może pan wracać do domu. Nie potrzebuje pan niczego się obawiać.
— He! mości Rinaldo!-wykrzyknął zuchowato poeta.-Czy mógłbym dowiedzieć się; czemu zawdzięczać uprzejmość pańską?
— Jestem szczęśliwy, mogąc przysłużyć się czemkolwiek jednemu z przyjaciół pana hrabiego.
— Hm, hm! Coś innego w tem się ukrywa.
W każdym razie, słuchajcie, łotry! — mówił szlachcic, obrzucając wyzywającem spojrzeniem otaczających go zbójów — jeśli wypuszczacie mnie dziś w nadziei, że w przyszłości, przy nowym napadzie, lepiej się obłowicie, muszę was zawczasu wyprowadzić z błędu. Przysięgam wam, łajdaki, że przy pierwszej zdarzonej sposobności nietylko nie będę was oszczędzał, ale zapłacę z lichwą wasze zbrodnie dzisiejsze. Oprzej się na mnie, Castillanie. Do widzenia, Zillo.
I dumny, jak satrapa, przeszedł samym środkiem ustępujących mimowolnie bandytów, nic sobie nie czyniąc z błyszczących nożów i szpad obnażonych, i zwolna, podtrzymując osłabionego Sulpicjusza, jął zstępować ze schodów.
Gdy zniknął, Rinaldo parsknął śmiechem szyderskim.
— Beze mnie — rzekł do Ben Joela — byłbyś palnął niepowetowane głupstwo.
— Ja łaknę jego krwi — warknął cygan, tocząc dokoła spojrzenie złowrogie — i prędzej lub później napić się jej muszę!
— Oddam ci na własność twoją ofiarę, gdy już nie będzie mi potrzebna. A możesz być pewny, że już ci się nie wymknie. Od tej chwili, trzymam go ni mniej, ni więcej, tylko tak właśnie, jak się trzyma na nitce uwiązanego za łapę chrabąszcza.
To świetne porównanie wymownego Rinalda położyło koniec rozmowie.
Dwaj ranni zostali wyniesieni przez przyjaciół, i Zilla pozostała sama w swej komnacie, gdzie śladem przejścia Cyranowego była straszna całego mieszkania ruina.
Nazajutrz po tych wypadkach, jakiś chuderlawy, na obie nogi utykający, staruszek zatrzymał się przed domem, w którym mieszkał Cyrano, a który był w rodzaju dość przyzwoicie wyglądającego zajazdu. Po chwilowem wahaniu się staruszek wszedł, a raczej wśliznął się nieśmiało do wspólnej izby gościnnej na dole. Miał on na sobie czarny, wytarty kaftan, za krótkie spodnie, ściśnięte pasem skórzanym, u którego przywiązane były przyrządy do pisania, a wreszcie szare pończochy, opadające na przestronne, ciężkie trzewiki bez sznurowadeł. Zatłuszczona mycka nakrywła mu, czubek głowy, z pod niej zaś wymykały się długie pasma siwych włosów.
Nieznajomy miał minę, opłakaną.Przygarbione jego plecy zdawały uginać się pod ciężarem małego tłumoczka podróżnego, a suchy kaszel wstrząsał co chwil parę jego całą wątłą postacią.
Jakkolwiek ten przybysz wyglądał bardziej na żądnego datku biedaka, niż na gościa, który byłby w stanie uiścić opłatę za gościnność, właściciel zajazdu, człowiek dość miękkiego serca, zbliżył się doń grzecznie i zapytał czego żąda?
— Pokoju gościnnego, bez urazy pana gospodarza — rzekł starzec pomiędzy dwoma napadami kaszlu.
— Czy wiecie, że tu płaci się za pierwszy tydzień zgóry? — objaśnił uprzejmie właściciel
— IIe? — zapytał nieznajomy. — Nie jestem bogaczem, muszę oszczędzać i liczyć się z groszem.
— Będzie to pana kosztowało jednego pistola na tydzień. Przybywasz zapewne zdaleka?
— Z Andegawji — odrzekł starzec, rozwiązując woreczek w celu zapłacenia żądanej sumy.
— Zamierzasz pan niezawodnie praktykować w stolicy swe rzemiosło? — wystąpił z nowem zapytaniem gospodarz — gdyż wnosząc z rożka z czernidłem i piórnika, wiszących u pańskiego pasa, jesteś z zawodu pisarzem ulicznym.
— Jestem poetą — odparł tamten z prostotą, niepozbawioną wszakże niejakiej dumy — i przybywam do stolicy w nadziei wystawienia tragedii przez siebie ułożonej.
— Wybornie się składa! Mój hotel szczyci się właśnie posiadaniem jednego ze znakomitych pańskich kolegów, autora „Agrypiny“, wielkiego Cyrana de Bergerac.
— Wiedziałem o tem, panie gospodarzu. I dlatego właśnie przełożyłem pański zajazd nad inne aby przebywać w sąsiedztwie swego mistrza w Apollu. Chcę też zapytać, czy będę mógł dostać pokój, dotykajcy bezpośrednio jego mieszkania? Ciągnie wszystkich do słońca! — dodał, uśmiechając się nieznacznie.
— Jeśli pan życzysz sobie tego — zauważył gospodarz — przedstawię go szanownemu panu de Cyrano. Pomimo wszystko, dobry to kompan — do wypitki i do wybitki.
— Broń Boże! — wymówił się gość z pośpiechem. — W tej chwili znajomość ta byłaby dla mnie uciążliwym kłopotem. Racz pan schować uprzejmość swą na później. Gdy już całkowicie dzieło swe wykończę, sam o to prosić będę.
— Jak się panu podoba. Co się tyczy mieszkania, nie będę mógł ofiarować panu nic lepszego nad mały, skromny pokoiczek, który jednak posiada główny warunek, wymagany przez pana, znajduje się bowiem tuż nad mieszkaniem pana de Bergerac.Będziesz pan mógł od siebie słyszeć go wygłaszającego swe wiersze, gdyż lubi to czynić, organ zaś głosu ma potężny. Czy się to panu podoba.
— Ależ naturalnie. Będzie to dla mnie uczta bogów!
— Więc proszę za mną.
Starzec wziął tłumoczek i, poprzedzany przez gospodarza, jął gramolić się, kaszląc okropnie, po schodach, wiodących na wyższe piętro. Gdy weszli na korytarz pierwszego piętra, gospodarz wskazał palcem jedne drzwi.
— To tu właśnie — rzekł z dumą — raczy przemieszkiwać szanowny pan de Cyrano.
Nieznajomy zatrzymał się i zaczął przyglądać się drzwiom z miną pełną szacunku i czułości.
—Tu powtórzył,składając ręce znabożeństwem.
— Tak, lecz stąpaj pan zwolna i pocichu, gdyż poeta nasz jest słaby. Gorączkuje trochę i sekretarz jego prosił mnie, aby wstrzymać się od wszelkich hałasów, które mogą choremu zaszkodzić.
— A! Najświętsza Panienko! I skądże to spadło na tego niezrównanego człowieka?
— Został pchnięty nożem w jakiejś rozprawie, Przytrafia mu się to często, gdyż, jak panu zapewne wiadomo, tyleż ma do czynienia ze szpadą, co z piórem.
— Niech go Bóg ma w swej opiece! — westchnął starzec z namaszczeniem.
Nie grozi mu tym razem niebezpieczeństwo.
Lekarz zapewnił. że za jakieś pięć lub sześć dni postawi go na nogi.
— Niechże będzie imię boskie pochwalone!
Dopiero wejście do hotelowej izdebki położyło kres rozmowie.
— Jesteś pan u siebie — wyrzekł gospodarz, otwierając okno dla odświeżenia zatęchłego powietrza. Gdy się panu jeść zachce, możesz zejść nadół, albo też przywołać Basię, służącą, która przyniesie panu posiłek do mieszkania. Pod tym względem pozostawia się u nas gościom zupełną swobodę.
— Dziękuję. Nie jestem dość bogaty, abym mógł pozwalać sobie na zbytki w jedzeniu i piciu. Chciałbym też, jeśli to panu nie przeszkadza, zajmować się osobiście skromnemi potrzebami swego żołądka.
Gospodarz skrzywił się cokolwiek na to żądanie, które pozbawiało go części spodziewanych zysków i, żegnając gościa z miną trochę lekceważącą; rzekł:
—Przymusu u mnie niema. Sługa pański.
Gdy zamknęły się drzwi za gospodarzem, chuderlawy staruszek uśmiechnął się ironicznie; przygarbiona jego postać wyprostowała się, wzrok za błysnął i — rzucając tłumoczek na łóżko, jął przebiegać pokój krokiem szybkim, lekkim, zazierając we wszystkie kąty, przestawiając meble, badając mury, jakby zabierał się do przeprowadzenia jakiegoś tajemniczego śledztwa. Nogi jego, tak ociężałe przed chwilą, ujawniały teraz zdziwiającą sprężystość; nie kaszlał, nie utykał, i gdyby nie włosy siwe, możnaby go było wziąć łatwo za młodzieńca.
Zbadawszy starannie swe czasowe mieszkanko, staruszek otworzył tłumoczek i wydobył zeń: nie rękopisy, książki i notatki, jak należało się spodziewać, lecz komplet pilników, świdrów, oraz krótką rurkę. We wnętrzu odemkniętego tłumoczka błyszczały jeszcze: hak miedziany, oraz szacowna para pistoletów.
W chwili, gdy gość oglądał w zamyśleniu te wszystkie narzędzia, zapukano lekko do drzwi.
Rzucił z pośpiechem do tłumoczka przedmioty, wyglądające tak niewłaściwie w rękach poety, i zaniósł się silnym kaszlem.
— Proszę wejść! — zawołał słabym, świszczącym głosem.
We drzwiach ukazał się gospodarz.
— Za pozwoleniem — rzekł. — Zapomniałem zapytać o nazwisko.
— Matus Lescot.
— Z Andegawji?
— Tak.
— Zapewne z Angers?
— Tak.
— Przybywa pan do Paryża dla własnej przy jemności?
— Już panu mówiłem. Naco tyle pytań?
— Proszę mi wybaczyć; otrzymaliśmy taki rozkaz od starosty. W tych niespokojnych czasach chce on być powiadamiany o wszystkiem. Ale bądź pan spokojny, nikt nie będzie pana niepokoił. Niech mnie diabli porwą, jeśli pan masz minę spiskowca!
I gospodarz wycofał się z izdebki.
— Niech go choroba ciśnie — zaklął głucho ten,który nazywać się kazał Matusem Lescot, — Oby tylko licho nie wniosło go tu, gdy już zabiorę się do roboty...
W tej chwili silny, wesoły głos, śpiewający piosenkę bachiczną, dobiegł do uszu zagadkowego starca, Głos ten przybywał z niższego piętra, to znaczy z mieszkania Cyrana, należał zaś do Sulpicjusza, który musiał być w diablo złym humorze,gdyż wyśpiewywał na całe gardło, wbrew zaleceniom, jakie otrzymali od niego inni mieszkańcy zajazdu.
Castillan rzeczywiście był wściekły. Lekarz oświadczył mu, że rana, którą otrzymał Cyrano, jest cięższa, niż mu się to w pierwszej chwili zdawało, i że wymagać będzie tygodnia, a może nawet dwóch tygodni starannej kuracji. Rozpacz przeto ogarniała młodzieńca na myśl, że jego mistrz nie będzie mógł ruszyć się z miejsca w chwili tak ważnej, która wymagałaby całej jego uwagi i dzielności.
Cyrano, pomimo wyraźnego rozkazu lekarza, nie chciał położyć się do łóżka. Siedział w wielkim fotelu, trzymając ranioną nogę na stołku, gdzie troskliwa ręka Zuzanny umieściła miękką poduszkę.
Pod ręką poety znajdował się czysty arkusz papieru, na który Cyrano co chwila spozierał, gryząc chorągiewkę pióra, zwyczajem poetów, czekających na natchnienie.
Nagle cisnął pióro i zażądał, aby Zuzanna z szuflady pewnego mebla, wskazanego jej przezeń, wydostała list, który miał się tam znajdować. Było to pismo, które poprzedniego dnia przygotował do przesłania proboszczowi z Saint-Sernin. Złamał pieczęć i jął czytać z uwagą.
— Niema potrzeby zaczynać na nowo — rzekł do siebie półgłosem.— Wystarczy dopisać dwa słowa.
Wziął pióro, nakreślił pośpiesznie kilka wierszy poniżej swego podpisu, i położył pod niemi olbrzymie C, zaświadczające autentyczność dopisku. Następnie zapieczętował ponownie list i przywołał Castillana, którego rozgłośny śpiew budził echa w całym zajeździe.
Sekretarz, któremu przerwano w samym środku najpiękniejszą strofę,wychylił z obocznego pokoju swą twarz żałosną.
— Zbliż-no się, diabelski muzykancie — rzekł Cyrano, — Trzeba się wziąć do innej antyfony, Czy masz pieniądze?
Na to pytanie, które młodzieńcowi wydało się dość potwornem, wytrzeszczył on oczy i otworzył usta, z zamiarem zapytania mistrza: azali wypadkiem nie popsuły mu się w głowie klepki?
— Pie-nią-dze? — powtórzył, jakby w przypuszczeniu, że źle słyszał.
— Jeśli pytam cię o to, synku, mam do tego ważne powody, W worku moim tuła się jeszcze zaledwie kilka pistolów; potrzeba zaś nam pieniędzy, dużo pieniędzy,całą masę pieniędzy.
— To już lepiej zażądać od ostu, aby rodził róże i od cierni aby pokryły się czereśniami!—zauważył bezwstydnie sekretarz, nie mogąc opanować uczucia ironii, które nim zawładnęło.
— Wyśmienicie! — rzekł Cyrano. nie odpowiadając wprost na uwagę pisarka — Dać ci tylko kupę gnoju do leżenia, skorupę do drapania się i żonę do wymyślania ci, a będziesz najdoskonalszem. powtórzeniem nieszczęśliwej i płaczliwej figury biblijnego Joba.
— Trudno o dowcipniejsze trafniejsze porównanie, drogi mistrzu.
—Trzeba jednak koniecznie,synku, żebyś dziś jeszcze, zanim noc zapadnie, posiadał dobrego konia, ciepłą odzież i pełną kieskę.
— Do diabła! I któż to ten cud sprawi?
— Zobaczymy. Weź ten pierscień, dar mego przyjaciela Colignaca, i zanieś go do żyda. Zaliczy ci na niego, jak sądzę, około tysiąca, pistolów.
— Czy chcesz, mistrzu, sprzedać ten klejnot?
— Nie; chcę go tylko zastawić.
Gdy Cyrano kończył te słowa, lekki, ledwie dosłyszalny szmer zwrócił jego uwagę. Pochodził on z tarcia jakiegoś narzędzia metalowego o twarde drzewo i odzywał się w górze, w belkach pułapu.
Tak przynajmniej zdawało się poecie, który z trudnością rozeznawać mógł rodzaj i źródło tego przytłumionego szmeru.
— Pełno tu szczurów — zauważył Cyrano.Ten zajazd jest doprawdy ohydną budą. Muszę wymóc na gospodarzu, aby rozstawił na strychu pułapki, bo te szczury przeklęte pożrą mi kiedykolwiek książki i papiery.
Gdyby szlachcic mógł był widzieć, co działo się naprawdę nad jego głową, zdziwienie jego byłoby niezmierne i większe z pewnością,niż na widok całego stada żarłocznych gryzoniów. Jak Hamlet krzyknąłby on:„to szczur”! i jak Hamlet miałby do czynienia z człowiekiem.
Tajemniczy mieszkaniec wyższego piętra nachylony był w tej chwili nad podłogą swej izdebki i z nadzwyczajną ostrożnością, przy pomocy jednego ze swych świdrów, robił w desce otwór, przechodzący do mieszkania poety. Gdy już otwór był gotowy, wprowadził doń rurkę, której koniec wystający rozszerzał się nakształt lejka lub trąbki akustycznej. Wreszcie położył się na podłodze i przytknął do rurki ucho, w tej chwili właśnie, gdy Sawinjusz mówił o szczurkach.
— Jestem ocalony — pomyślał.
Tymczasem Cyrano, raz jeszcze wytężywszy słuch i nic już tym razem nie mogąc pochwycić, wrócił do poprzedniej rozmowy.
— Udasz się więc — mówił w dalszym ciągu Castillanowi — do jakiego porządnego lichwiarza, jeśli wogóle istnieje lichwiarz taki na świecie, i oddasz mu na przechowanie klejnot, dobrze się jednak zabezpieczywszy, gdyż nie życzę sobie, bynajmniej, aby miał on zginąć.
— A następnie?
— Następnie, za owoce tej finansowej operacji zaopatrzysz się w rzeczy, które ci przed chwilą wymieniłem, i tu powrócisz. Przed wyruszeniem w drogę musisz otrzymać ode mnie dokładną i jak najbardziej szczegółową informację. Teraz idź. Czekam na ciebie wieczorem.
— Wyprawisz mnie zatem, mistrzu, w drogę?
— Tak. Wyruszysz jutro, jeśli Bóg pozwoli.
— Czy długa to podróż?
— To zależeć będzie, synku, od twojej energii i od wytrzymałości twego wierzchowca. Do wieczora zatem.
— Do wieczora — przytaknął Castillan, nie zapuszczając się w dalsze wypytywania
— W porę przybyłem — rzekł do siebie mieszkaniec izdebki, opuszczając swe stanowisko przy rurce.
I przekonany, że w ciągu kilku następnych godzin nic już tam nie będzie ciekawego do usłyszenia, wyszedł z izdebki, nie zaniedbując dusić się od kaszlu na schodach, poczem wstąpił do wspólnej izby nadole. Zasiadłszy tam przy stole, wprawił w niemały podziw sławetnego Gonina, właściciela zajazdu, zapominając bowiem o swych poprzednich zarzekaniach się, przywołał Basię i kazał podać sobie porządny zraz wołowiny, omlet i dobrą miarę wina.
Pochłonął to wszystko w mgnieniu oka i odstawiwszy próżny talerz, rozłożył przed sobą czysty zeszyt, który jął zapisywać z błyskawiczną szybkością.
Sławetny Gonin, ciekawy, jak wszyscy hotelarze, zerknął kilkakrotnie w stronę piszącego, a dostrzegłszy, że zaczernia papier rzędami liter jednakowej mniej więcej długości, domyślił się, że pisze wiersze.
Jakie jednak i o czem?
Zapytał, nie mogąc ciekawości przezwyciężyć.
— Ach! ach! — zakaszlał poeta — mam wiele kłopotów ze swym bohaterem.Już po raz dwudziesty rozpoczynam jedną z jego wielkie tyrad...
Niestety! jakże to dalekie od wspaniałych wierszy Cyrana, mego niedoścignionego wzoru! Pierwszy lepszy urywek tego ulubieńca muz wart więcej, niż wszystko, co mój mózg wysmarzyć potrafi. Ach! posłuchaj pan tylko tych wierszy z jego genjalnej „Agrypiny“.
Staruszek tragicznym ruchem zarzucił serwetę na ramię, uczynił wspaniały, szeroki gest, wywrócił strasznie oczy i, stając wprost gospodarza, wykrzyknął:
W głebi duszy kobiety tej ja nienawidzę!
W głębi duszy kobiety tej ja nienawidzę!
I choć mnie ubóstwiła, i choć dla mnie traci
Zbójczem żelazem męża, synowców i braci,
Jest mym oczom ohydna! Owszem, wstręt mój wzrasta,
Im więcej gubi ofiar ta krwawa niewiasta!
Żarem chuci swych pali mnie ona daremnie
I nawet jej przysługi zgrozę budzą we mnie!
Ostatni wiersz został wygrzmiany z taką siłą że sławetny Gonin cofnął się kilka kroków wtył.
— Jakie to piękne! jakie wzniosłe — wykrzykiwał staruszek, porwany zachwytem, — A! to odbiera poprostu chęć do pisania! Wobec tych kilku wierszy, które wygłosiłem, opuszcza mnie odwaga — złamałbym pióro, jak sprzęt nieużyteczny. Dajno pan jeszcze jedną miarę wina!
— Coś mi się zdaje — mruknął do siebie gospodarz, spełniając skwapliwie to ostatnie życzenie — że ten dzielny człowiek sprzyja bardziej jeszcze Bachusowi niż Muzom!
Po tej uwadze, która zdradzała w jegomości tym pewne obycie się z literaturą nadobną, uczuł on, że dla swego nowego lokatora nabierać zaczyna szacunku. Jakby zapomniawszy w uniesieniu poetyckiem o swych zasadach wstrzemięźliwości, staruszek zajadał i zapijał aż mu się uszy trzęsły, gospodarz zaś, widząc, że może stąd mieć dobre zyski, postanowił schlebać jego manji poetyckiej.
Gdy prowincjonalista wysuszył ostatni kubek wina, owa jego poczęła chwiać się zwolna na prawo i lewo; zakaszlał jeszcze dwa, czy trzy razy, jakby z przymusem, i zaraz też kaszel ustąpił miejsca rozgłośnemu chrapaniu. Poeta-bibosz zmienił pozycję siedzącą na leżącą, wyciągnął się na ławie i zniknął wkrótce z oczu świata, gdyż stół, przy którym śniadał, zakrywał go całkowicie.
Przed wieczorem Castillan, odziany w nowe suknie, zajechał na tęgim gniadoszu przed dom sławetnego Gonina. Zeskoczył lekko z wierzchowca, przywiązał uzdę do kółka żelaznego przy bramie i przeszedł z hałasem przez izbę gościnną stukając głośno napiętkami swych butów z lejkowatemi u góry cholewami i brzęcząc parą olbrzymich ostróg.
Zaledwie wstąpił na schody, śpiący dotąd pijak ziewnął przeraźliwie i podniósł się, przeciągając ramiona.
— A! aaa! — zwrócił się do gospodarza, który śledził go wzrokiem ciekawym. — Ta drzemka dobrze mi zrobiła. Idę przedłużyć ją w łóżku. Proszę o świecę.
— Może przeprowadzić pana?
— Nie trzeba. Znam już drogę.
Zataczając się, wziął świecę z rąk gospodarza, potknął się o pierwszy stopień schodów, co wskazywało, że nie ze wszystkiem jeszcze wytrzeźwiał, następne wszakże stopnie przebył szybko wślad za Castillanem.
W chwilę później, w izdebce swej, na dwa spusty zamkniętej, leżał już na podłodze, z uchem przy swej trąbce akustycznej. Rozmowa, którą miał przeprowadzić Cyrano z Sulpicjuszem, była wielkiej wagi, ze szczególną też pilnością staruszek słuch wytężał.
— Ile? — odezwał się poeta bez żadnych wstępów do wchodzącego Sulpicjusza.
Sekretarz zrozumiał doskonale właściwy sens zapytania i z równym lakonizmem odrzekł:
— Tysiąc dwieście pistolów.
— O dwieście zatem więcej niż się spodziewałem. To jakiś porządny żyd.
— Powiedział, że gdyby mu sprzedano pierścień na własność, dołożyłby jeszcze czwartą część tego, co zaliczył.
— To znaczy, że pierścień wart jest trzy razy tyle.Ale nie o to chodzi.Ile ci pozostało?
— Za konia zapłaciłem dwieście pistolów, za ubranie pięćdziesiąt Dziewięćset pięćdziesiąt pistolów mam do oddania, Oto pieniądze.
—Zatrzymaj dwieście, a resztę schowaj tam, do szuflady.
Castillan rozdzielił pieniądze i swoją część schował do kieszeni.
— A teraz, synku —. rzekł Cyrano — zakarbuj sobie dobrze w pamięci, co ci powiem.Gdyby me trzymała mnie w miejscu ta przeklęta rana, jutro o świcie galopowałbym w stronę Perigord, tybyś zaś siedział sobie spokojnie za piecem. Jestem wszakże unieruchomiony na tydzień jeszcze, co najmniej. Odkładając rzecz aż do swego wyzdrowienia, przedłużałbym cierpienia biednego Ludwika. Dla zyskania przeto na czasie ty jechać musisz.
— Co będę tam robił?
— Nic trudnego. Zawieziesz ten list memu przyjacielowi, Jakóbowi, o którym ci często wspominałem.
— Jakże rad jestem, że będę mógł go poznać!
— To złote serce.Być może, iż w pierwszej chwili przyjmie cię z pewnem niedowierzaniem, gdyż zleciłem mu jak największą ostrożność i czujność przed podstępem lub gwałtem. Ale gdy rozważy dokładnie słowa mego listu, wątpliwoci jego znikną, i stosownie do moich wskazówek, wyruszy z tobą w drogę, zabierając drogocenny depozyt, którego żądam i którego treści ani ty, ani on znać nie powinniście.
—Czy nie mółbym oszczędzić mu trudów podróży i sam rzecz ową przyweźć.
—Wiesz, synku, że mi nie zbywa na odwadze, nieprawda? A więc nie czyń żadnych uwag.
Odwaga nie wyłącza ostrożności, jeśli zatem proszę Jakóba, aby ci towarzyszył, musi to być rzeczą konieczną.
Castillan skłonił się w milczeniu.
— Rola którą ci powierzam, nie jest wolna od niebezpieceństwa —.ciągnął Cyrano.— Rolandowi de Lembrat zależy niezmiernie wiele na tem, aby dokumenty posiąść, i nie zaniedba on rozstawić na drodze szpiegów, aby nas tropili. Przyjść może do walki — ja zaś nie chciałbym być pobity, nawet w twojej osobie.
— Zrozumiałem. Zlecenie twe, mistrzu, zostanie wypełnione co do joty.
— Aby przekonać cię, synku, o ważności tej sprawy, dodać jeszcze muszę, że osobiście tam wyruszę, gdy tylko będę mógł dosiąść konia.
— Połączysz się, mistrzu, z nami?
— Udam się przynajmniej na wasze spotkanie aż do Colignac. Jeśli przybędziecie tam wcześniej, zaczekajcie na mnie. Powiedziałem już, com miał powiedzieć. Daj mi rękę, Castillanie. Musimy się teraz pożegnać, gdyż wyjedziesz o świcie, ja zaś czuję gwałtowną potrzebę wyspania się.
Sekretarz uścisnął rękę, którą poeta doń wyciągnął, i wyszedł w milczeniu.
Przed pójściem na krótki spoczynek przywołał Zuzannę, aby mu zaszyła pod podszewkę kaftana list adresowany do proboszcza. Gdy służąca, bez żadnych tym razem uwag, wypełniła to żądanie, zapłacił za to ucałowaniem jej w oba policzki, poczem zaraz i z nią się pożegnał.
Wyszedłszy na schody, przywołał gospodarza, któremu polecił, aby konia jego odprowadził do stajni, a zrobiwszy to, rzucił się na łóżko w ubraniu, w chwili, gdy zegar pobliskiego kościołka wydzwonił godzinę dziewiątą.
W godzinę później, hrabia Roland de Lembrat, który powracał z odwiedzin u margrabiego de Faventines, wchodził do swego pałacu w eskorcie uzbrojonych służących z pochodniami — ostrożność ta bowiem była niezbędna w porze nocnej, gdy zaraz z zapadnięciem mroku Paryż napełniał się gromadami podejrzanych włóczęgów.
Gdy hrabia udał się do swej sypialni, niebawem ktoś lekko zapukał.
— Czy to ty, Blazjuszu? — zapytał, leżąc już w łóżku.
— Tak, jaśnie panie.
— Czego chcesz?
— Człowiek jakiś domaga się gwałtownie, aby go wpuścić.
— O jedenastej w nocy! Niech idzie sobie do diabła!
— Mówi, że to sprawa niecierpiąca zwłoki.
Idzie o pana de Cyrano.
— Zapal światło i wprowadź tego człowieka.
Ale jeśli okaże się, że bez powodu mnie niepokoił.
biada jemu — i tobie!
Blazjusz otworzył wówczas szeroko drzwi, które dotąd były tylko uchylone, i wszedł, trzymając zapaloną świecę.
Za jego plecami kurczył się w śmiesznie uniżonych pokłonach chuderlawy staruszek, którego poznaliśmy u Gonina — poeta andegaweński, adept wielkiego Cyrana, Matus Lascot nareszcie!
Miał on minę tak żałosną, tak zabawnie dygotał od chłodu, czy strachu, taki był szczerze komiczny w swym zatłuszczonym kaftanie i za krótkich spodeńkach, że hrabia nie mógł wytrzymać i parsknął mu śmiechem w oczy.
—Przyznaj, mój zuchu, że jestem bardzo łaskawy. A teraz dowiedz, żeś wart tej łaskawości, wyjawiając coś naprawdę ciekawego. Słucham cię.
Ale staruszek jeszcze mocniej trząść się zaczął.
—Czego się lękasz? — podjął Roland. — Mów śmiało.
Andegaweńczyk wskazał wymownem spojrzeniem służącego, który go wprowadził.
— To, co mam powiedzieć jego wielmożności, tylko przez jego wielmożność powinno być wysłuchane.
— Wyjdź, Blazjuszu! — rozkazał hrabia, zaczynając się już niecierpliwić.
Pozostawszy sam na sam z Rolandem, staruszek wyprostował się nagle i dźwięcznym, donośnym głosem wyrzekł:
— Muszę być zatem naprawdę dobrze przebrany, skoro mnie nawet jaśnie pan nie poznał.
— Rinaldo! — zawołał hrabia zdziwiony.
— Ja sam — potwierdził szczwany łotr, — Zwolniony zostałem na jeden dzień tylko, ale przekona się jaśnie pan zaraz, żem i tego dnia nadaremnie nie stracił.
— To ty naprawdę! — powtórzył hrabia, nie mogąc wyjść z podziwienia. — Obrotny człek z ciebie, mój mości Rinaldo, i mistrzowsko umiesz postać swą zmieniać.
— Sługus uśmiechał się z zadowoleniem.
—Niechże teraz jaśnie pan posłucha — rzekł, zbliżając się do hrabiego — czegom w tej nowej skórze dokonał.
— Mów; słucham niecierpliwie.
W kilku słowach Rinaldo opowiedział wiadome nam zdarzenia.
— Trzymam już w ręku koniec nici, po której dojdziemy do kłębka — ciągnął, doszedłszy do relacji z drugiego widzenia się Cyrana z Castillanem.Pisarek Kapitana Czarta udaje się jutro do Perigord.
— A! więc to tam znajduje się pismo mego ojca?
— Tak; u jednego z przyjaciół de Bergeraca.
— Nie udało ci się pochwycić imienia tego przyjaciela? A
— W rozmowie tytułowano go poprostu Jakóbem.
—Jakób coby to był za Jakób? — powtarzał Roland, przywołując nadaremnie wspomnienia, gdyż nie miał żadnych stosunków z proboszczem z SaintSernin i obcą mu była najzupełniej przyjaźń, łącząca go z Cyranem.
— Niech jaśnie pan nie szuka, Powiedziałem już, że trzymam za nitkę. Posłaniec wiezie list od Cyrana.
— Adresowany do Jakóba?
— Tak, Teraz już jaśnie pan rozumie?
— Rozumiem. Musimy ten list dostać.
— Dostaniemy go. List ten pouczy nas dokąd dąży Castillan, a więc zarazem, gdzie znajduje się potrzebny nam dokument.
— Lecz — zauważył hrabia niespokojnie — czy w liście tym niema przypadkiem jakich szczegółów, odnoszących się do pisma mego ojca?
— Bergerac mówił wyraźnie, że treść ostatniego dowodu pozostać musi nie znaną zarówno temu, kto go posiada, jak temu, co odebrać go śpieszy.
— Bardzo dobrze — rzekł hrabia ucieszony. Zdobyć list nie będzie chyba rzeczą trudną; pisarek nie jest z ludzi, którzyby bronić go potrafili.
— Jeżeli spróbuje obrony—biada mu!
— Kiedyż wyrusza w drogę?
— Jutro o świcie.
— A ty?
— Podążę wślad za nim, albo też komu innemu śledzić go każę. Pan hrabia raczył obdarzyć mnie zupełnem w sprawie tej zaufaniem,nieprawda?
— Tak jest; najzupełniejszem.
— Mam zaszczyt przeto upraszać pana hrabiego o pozostawienie mi całkowitej swobody działania. Posiądę list Castillana i pismo hrabiego de Lembrat, choćby mi przyszło całą bandę opryszków z Nowego Mostu wyprawić naprzeciw Kapitana Czarta i jego sprzymierzeńca. Tymczasem — dodał słodko — będę prosił o nowy zasiłek.
Roland wysunął szufladę pełną złota.
— Zaczerpnij, ile ci trzeba, Na pieniądzach zbywać ci nie będzie.
Sługus zanurzył obie ręce w złocie, które iskrzyło się przy blasku świec,i napełnił niem długą jedwabną sakiewkę.
— Za kilka dni — rzucił — może nawet już jutro, wstąpimy na drogę, wiodącą bezpośrednio do celu.Pan hrabia dostanie nakoniec do rąk ów dokument tak pożądany i uwolni się na zawsze od swego wroga.
— Zalecam przezorność. Niech ani jedna kropla krwi nie będzie przelana niezręcznie.
— Jaśnie pan może być spokojnym.Jeśli Bergerac zostanie zabity, nastąpi to wówczas dopiero, gdy już nic zeń wydobyć się nie da. Co się zaś tyczy Castillana...
— O! z tym możesz zrobić, co ci się podoba.
— To drobna zwierzyna, Zegnam jaśnie pana.
Wkrótce mam nadzieję dać znać o sobie.
— Bądź zdrów, Rinaldo. Będę miał w pamięci twoje poświęcenie i we właściwej chwili nie zaniedbam go wynagrodzić.
Biła północ, gdy Rinaldo wrócił do zajazdu, aby stanąć na czatach przy upatrzonej zwierzynie.
Przebrał się, pozostawił część złota w mieszkaniu i niebawem opuścił izdebkę i zajazd.
Noc była nadzwyczaj ciemna, lecz Rinaldo, przywykły do nocnych wypraw, przedzierał się śmiałym krokiem przez ciemności, a wzrok jego, przenikliwy, jak u kota, zapuszczał się w każde zagłębienie murów, gdzie czaić się mógł zbój, pożądający nietyle krwi, co pieniędzy spóźnionego przechodnia.
Przebył Sekwanę, uniknąwszy szczęśliwie nieprzyjemnego spotkania, i stanął przy Domu Cyklopa, który w tej chwili, od fundamentów do szczytu, pogrążony był w głuchem milczeniu. Nie wszystko jednak spoczywało tam w letargu, gdyż skoro Rinaldo zakołatał do furty w pewien umówiony sposób, natychmiast otworzono i rozległ się głos Ben Joela:
— Czy to ty, Rinaldo?
— A któżby inny, o tej porze? Może Jego Królewska Mość Ludwik XIV-ty, któremu przyszła ochota złożyć ci pierwszą wizytę?
— Jesteś w dobrym humorze.Wszystko zatem idzie pomyślnie?
— Jak najpomyślniej. Wejdźmy do środka.
Przy blasku lampki, oświetlającej izbę noclegową, Ben Joel i Rinaldo przedostali się nie bez trudności, pomiędzy śpiącymi pokotem nędzarzami, na schody, i z pośpiechem podążyli na górę.
— Kolego! — rzekł Włoch, gdy już znaleźli się w kryjówce cygana — wypada teraz: mówić mało a szybko działać.Potrzebny nam jest na jutro, a raczej potrzebny nam jest natychmiast, gdyż niedługo już dzień się zrobi, człowiek zręczny, gotowy na wszystko, pełen obrotu i odwagi, jednem słowem majster nad majstrami. Czy masz takiego człowieka?
— Jakiż to ma być człowiek: od szpady, czy od noża?
— Od szpady. Na noże przyjdzie zapewne kolei później. Zależy mi na tem, aby dzieło zostało dokonane możliwie najszybciej i najprzezorniej.
— Poczekaj — rzekł Ben Joe!
Wyszedł z izby i po paru minutach powrócił. wiodąc z sobą osobistość wielkiego kalibru, której niezwykły wygląd wart szczegółowego opisu.
Był to człowiek chudy do niemożliwości, ale którego chudość zdradzała niezmierną siłę nerwową. Odgadywało się stalowe mięśnie i stawy pod, tą skórą. wygarbowaną przez wiatr i słońce. Stopy jego zdawały się zatapiać w ziemi na kształt szpon drapieżnego zwierza, a sztywny, naprzód wysunięty tors, wsparty na niezmiernie długich tyczkowatych nogach, owinięty był w wyszarzały płaszcz,oszyty zardzewiałym galonem.
Ciężki rapier podnosił ztyłu obszarpany kraj płaszcza, z pod którego ukazywały się spodnie z zielonawego, wypłowiałego aksamitu, pokryte plamami tłustemi, pełne dziur i zagłębiające się w buty o szerokich cholewach, o podeszwach podartych i klapiących.
Na tej ostrokańciastej figurze umieszczona była głowa drapieżnego ptaka. Nos był długi, cienki, haczykowaty i zakręcał się nad rudemi wąsami,starannie woskiem wysztywnionemi. Oczy, głęboko chowane pod brwią wystającą i nastrzępioną, rzucały blaski metaliczne, a czoło, wtył cofnięte, pobróżdżone gęstą siecią blizn i zmarszczek, ginęło pod zbitą masą włosów kędzierzawych, o barwie miedzianej.
Jednak w postawie i ruchach tego człowieka przebijał się jakby cień pewnej naturalnej szlachetności, dziwnie, co prawda, odbijającej od łachmanów, w które był przyodziany.
Ben Joel przedstawił go Włochowi, mówiąc:
— Oto pan Esteban de Poyastruc, szlachcic prowansalski, potomek dobrego, starego rodu, którego przeciwności losu i omyłki sprawiedliwości zmusiły do szukania schronienia pomiędzy nami.Już mu szepnąłem kilka słów o naszej sprawie. Objaśnij go z łaski swej o reszcie.
Pan Esteban wygiął swą długą postać nakształt znaku zapytania i czekał:
— Wstępne objaśnienia wziął na siebie Ben Joel — rzekł służący Rolanda — powtarzać ich więc niema potrzeby. Chodzi teraz oto, aby w sposób przyzwoity wszcząć sprzeczkę z pewnym młokosem, doprowadzić rzecz do walki i sprzątnąć go gładko.
Potrafisz to zrobić, mój zuchu?
— Najpierw — odezwał się Esteban głosem chrypliwym — nie jestem bynajmniej „pańskim zuchem“, rozumiesz pan? Kiedy kto ze mną rozmawia, nazywa mnie „panem“.
— Zgoda i na to! — potwierdził Rinaldo, bez żadnych uwag. — A zatem, panie! czy pan podejmiesz się...za wynagrodzeniem...honorowem rozumie się-uwolnić nas, możliwie najprędzej. od...
— Jeżeli ów człowiek będzie się bronić, to zgoda; w przeciwnym razie — nie.Nie jestem zbójcą; mam zasadę nacierać otwarcie i zabijać przeciwnika według wszelkich prawideł — odrzekł szorstko Esteban.
— To mi już wszystko jedno, byle rezultat był dobry.
— Gdzie pacjent? — zapytał krótko zbir, kładąc dłoń na rękojeści rapiera.
—Do kroćset! bardzoś pan prędki! Pokażę go panu jutro rano.
— A gdzie pieniądze?
Opalona, brunatna prawie ręka Estebana , podobna do łapy goryła, wyciągnęła się do Włocha, który położył na niej dziesięć sztuk złota.
—Dalej!-rozkazał szlachcic prowansalski.
—Do diabła!jesteś pan drogi, mój panie!
Pięć nowych dukatów zadzwoniło na dłoni bandyty,
— To zaliczka — oświadczył on spokojnie. — Po sprawie, wyliczysz mi panie trzy razy tyle.
A gdy Rinaldo przyglądał mu się z gniewnem zdziwieniem, Esteban dodał:
— Jak się podoba; wolno przyjąć lub nie!
—Nie mam czasu na targi — rzekł Rinaldo.—Zgoda zatem, ale niechże robota będzie porządna.
Straszny drągal wpatrywał się w Rinalda, nic nie mówiąc. Wzrok jego był tak przenikliwy, tak obojętnie na wszystko przygotowany, tak spokojnie okropny, że Włoch uczuł, jak dreszecz zimny przebiega mu po ciele.
— Nie powiedziałeś mi pan dotąd nazwiska mego przeciwnika — rzekł wreszcie zbir.
— Nazwisko? Naco panu nazwisko! Nazywa się Castillan. Podejmuję się urządzić panu spotkanie z nim w odległości kilku mil od Paryża. Do pana należy wynaleźć powód sprzeczki.
— Od tej chwili możesz pan uważać go za nieistniejącego.
— Ale! — porwał się z miejsca Rinaldo — potrzebne nam są konie i odzież podróżna. Poczekajcie tu na mnie. Za godzinę musimy być gotowi do drogi.
Służący hrabiego Rolanda zabrał się energicznie do dzieła i w tej samej chwili, gdy Sulpicjusz Castillan budził gospodarza zajazdu, każąc mu siodłać konia, trójka awanturników dołożyła wszelkich starań, aby wyruszyć wślad za nim i przygotować spotkanie w miejscu i czasie, które zawczasu obmyślił Rinaldo.
Była czwarta rano, gdy Sulpicjusz opuszczał Paryż,
Ani jedna chmurka nie plamiła nieba, wszystko w przyrodzie tchnęło spokojem i świeżością. Młody pisarz wciągał pełnemi piersiami czyste powietrze poranku. Czuł się lekkim i szczęśliwym. Rad był temu że żyje, i że świat taki piękny, i że może cwałować na koniu szerokim gościńcem, wśród pól i łąk okrytych zielonością, Przez drogę powtarzał sobie v myśli wszystkie zalecenia Cyrana. oraz poczciwe rady Zuzanny, która obficie wyposażyła go niemi przy pożegnaniu.
Młodzieniec, odważny jak zawsze i jak zawsze o nic się nie troszczący, nie zauważył, że jest śledzony, czy też wprost ścigany. W odległości jakichś pięciuset, czy sześciuset kroków za nim pędzili konno: Ben Joel, Rinaldo i pan Esteban.
Jedynie ten ostatni występował w swej własnej postaci. Zmienił tylko odzież; zamiast bowiem wczorajszych łachmanów, miał na sobie kaftan z bawolej skóry, nowe spodnie z zielonego aksamitu i długą, szarą opończę, wyglądającą wcale przyzwoicie, wszystko, naturalnie, dostarczone przez Rinalda.
Natomiast towarzysze zbira zmienili się nie do poznania.
Ben Joel nadał sobie powierzchowność uczciwego kupca, podróżującego w sprawach handlowych; obciążył on swego konia pakunkami, które pospolici wędrowni handlarze dźwigają zwykle na plecach.
Chytre oblicze Rinalda, przekształcone zapomocą zręcznej charakteryzacji, wychylało się do połowy tylko z pod szerokich skrzydeł kapelusza; sukienna jego odzież, mało efektowna, ale z dobrego materjału i starannie odrobiona, nadawała mu pozór jakiegoś zamożnego rządcy dóbr lub dzierżawcy, który o wczesnym ranku wybrał się na objazd folwarków.
Każdy z jeźdźców różnił się tak bardzo od towarzyszów, każdy nosił w całej swej postaci znamię tak odrębne, że kto spotkał tę trójkę, nie domyślał się z pewnością, że ma przed sobą ludzi jedną myślą związanych i do jednego celu podążających. Przypuszczać on mógł raczej, że jeźdźcy, spotkawszy się wypadkiem w drodze, postanowili przez czas pewien jechać w kompanii, aby podróż wydała im się mniej długą i nudną.
Starając się pozostawać w przyzwoitej odległości od Castillana, posuwali się oni nieco wolniej, niż on, szło im bowiem o to, aby nie zbudzić w ściganym podejrzeń.
Od chwili gdy opuścili Paryż, żaden z nich nie przemówił ani słowa, Esteban de Poyastruc rzucał tylko od chwili do chwili spojrzenie na Rinalda, jakby go chciał wybadać, Włoch jednak nie myślał ust otwierać..
Po godzinie jazdy zbir nie mógł już wytrzymać i zapytał, czy prędko zatrzymają się?
— Nieprędko — odburknął sługus.
— Tyle ceregieli o sprzątnięcie jednego człowieka! — zauważył pogardliwie Esteban.
— Szaleńcze! — zgromił go Rinaldo. — Młody pisarz tyleż znany jest w Paryżu, co Kapitan Czart we własnej osobie. Są oni zawsze razem, jak święty Roch ze swym psem. Gdybyśmy go zabili dzisiejszej nocy lub też w tej chwili, nie upłynąłby dzień jeden, a już Bergerac byłby o tem uwiadomiony Otóż, jest rzeczą niezbędną, aby Bergerac sądził, że jego sekretarz znajduje się wciąż w drodze; inaczej może on sam wmieszać się do sprawy i szyki nam pokrzyżować. Musimy przydybać Castillana w jakim kącie odludnym, gdzie by nie wiedziano: kto on zacz, skąd przybywa i dokąd dąży. Zrozumiano?
— Najzupełniej — odrzekł szlachcic prowansalski. — Ale jeżeli rzeczy będą iść tą koleją, zaciągnie on nas do samego Orleanu.
— Tak pan sądzisz, panie Esteban? Otóż upewniam pana, że już w Estampes będziesz mógł puścić mu finfę pod nos. Po przebyciu pięciu lub sześciu mil, zarówno człowiek jak koń domagają się odpoczynku i muszą skręcić z gościńca do jakiej przydrożnej oberży.
— Znajduje się dobra oberża w Estampes? — zapytał zbir.
— Nie wiem; nigdy tam nie byłem. Zastosujemy się zresztą najzupełniej do gustu i wyboru młodzieńca. Mam nadzieję, że się na nim nie zawiedziemy.
— Och! — wtrącił Ben Joel — każda oberża będzie dla nas dobra na ten krótki przeciąg czasu!
— Przepraszam! — zaprzeczył Esteban. — Przecie nie wyprawimy młokosa na tamten świat, zlazłszy zaledwie z siodeł.
— Czemużby nie? — zapytał Rinaldo.
— Gdyż zajedziemy tam późno, gdyż ja jestem bardzo głodny, a zwłaszcza bardzo spragniony, i wreszcie, gdyż nie mam zwyczaju bić się na czczo, chyba gdy jestem do tego przymuszony.
— O, panie Esteban! — zaśmiał się drwiąco Rinaldo, mierząc wzrokiem kościstą figurę zbira — uważałem pana za istotę mniej cielesną.
— Czy to przytyk? — zapytał Prowansalczyk straszliwie marszcząc czoło.
— Nie gniewaj się —pośpiszył uspokoić go Rinaldo,-Będziesz pan mógł najeść się, napić i zabić swego człowieka jak najwygodniej. Ale cóż to? gdzież on się podział?-przerwał nagle sługus, wspinając się na strzemionach.
W istocie Castillan popędził konia i trójka straciła go z oczu.
Dano ostrogi koniom, które ruszyły galopem.
Młodzieniec ukazał się znów oczom ścigających.
Reszta drogi odbyła się bez żadnych ważniejszych zdarzeń.
Przewidywania Rinalda ziściły się: pierwszy popas odbył Castillan w Estampes.
Było samo południe, gdy młodzieniec zatrzymał się przed bramą zajazdu pod „Uwieńczonym Pawiem“ i rzucił cugle stajennemu, który doń podbiegł.
Zamierzał on posilić się tu i ruszyć w dalszą drogę dopiero za nadejściem nocy, ażeby dotrzeć do Orleanu o godzinie pierwszej dnia następnego.Podróż nocą nie przestraszała go, obliczał zaś, że w ten sposób zrobi dwa popasy, co dwanaście lieux, pierwszego dnia, to znaczy, odbędzie około ćwierci drogi do Saint-Sernin.
Świetny w normalnych warunkach apetyt Sulpicjusza wzmocnił się jeszcze dzięki jeździe wierzchowej i świeżemu powietrzu, to też młodzieniec, głosem instynktu kierowany, zwrócił się odrazu w stronę kuchni.
Godzina była jak najlepiej wybrana dla łaknących żołądków. Zegar kościelny wydzwonił właśnie dwunastą i ostatniemu uderzeniu zegara odpowiedział zgrzyt obracających się rożnów, nadzianych ptactwem, oraz różnemi pieczeniami, które żar o niska wspaniale jut przyrumienił.
—Przybywasz w samą porę, mój młody panie! — powitał Castillana oberżysta. —Jeszcze jeden obrót rożna, a pieczyste przypaliłoby się z pewnością. Czem mogę panu służyć?
— Daj mi pan co chcesz, byle prędko.
Kucharz zdjął szybko rożen i zsunął zeń różne rodzaje pieczystego do olbrzymiej brytwanny, pełnej masła roztopionego i soku z mięsa. Następnie jednym zamachem ręki nakrył stół, na półmisku fajansowym w kwiaty położył dymiącą pulardę i, przysuwając Castillanowi stołek, rzekł zachęcająco:
— Racz pan zasiąść. Na pierwszy ząb i to wystarczy.
Castillan usiadł i przypuścił bohaterski atak do pulardy. Izba tymczasem napełniała się ludźmi.
W tłumie, który pod „Uwieńczonego Pawia“ sprowadzała godzina obiadowa, przeważał żywioł wojskowy. Oberża, w której zatrzymał się Castillan, zaliczała do swych stałych gości sporą liczbę oficerów i kadetów z pułku imcipana de Castelialoux, który kwaterował właśnie w Estampes i w którym sam Cyrano służył był niegdyś w stopniu kapitana.
Prawie wszystkie miejsca były już zajęte, gdy otwarły się z hałasem drzwi i wkroczył do izby Esteban de Poyastruc, wiodąc z sobą Ben Joela i Rinalda. Było umówione, że w krwawej komedii, jaka się tu odegra, pierwsza rola przypadnie zbirowi, on też wysunął się odrazu na plac pierwszy.
— Hej! oberżysto! — krzyknął na gospodarza — trzeba mi tu zaraz kilku miejsc przy stole. Jednego miejsca dla mnie, a dwóch dla tych panów, których miałem honor spotkać w drodze i którzy,
jak ufam, zaszczycą mnie i przy obiedzie swem towarzystwem.
Dwaj zbóje skłonili się na znak zgody.
Gospodarz powiódł niespokojnym wzrokiem po sali, następnie, zwracając się do Estebana, rzekł z żalem:
— Sam pan, widzi, że wszędzie pełno.
Palec Prowansalczyka skierował się w stronę Castillana, który spokojnie dokończał swej pulardy.
— A ów-że stolik?
— Prawda! — z pośpiechem wyrzekł oberżysta. Jeśli ten młody pan pozwoli, będzie można nakryć panu obok niego.
— Jeśli pozwoli? Byłoby to dość zabawne, gdyby ośmielił się nie pozwolić, gdy ja tego żądam!
Mówiąc to Esteban wziął kapelusz do ręki, przywołał na swe wstrętne oblicze uśmiech, zastosowany do okoliczności i, podszedłszy do Castellana, któremu skłonił się z przesadną grzecznością:
— Panie! — zaczął.
Sulpiciusz podniósł głowę schyloną nad talerzem i, niezmiernie zdziwiony, zmierzył wzrokiem osobliwą figurę nieznajomego.
— Panie! — podjął zbir, z niezmąconą niczem krwią zimną — widzisz pan we mnie szlachcica, prześladowanego przez fatalność. Przybywam do tej oberży głodny jak wilk, przybywam w dodatku z dwoma innymi podróżnymi, których poznałem w drodze i których pragnąłbym z serca ugościć. Przybywszy, znajduję wszyskie stoły zajęte, z wyjątkiem tego, przy którym pan siedzisz. Ośmielam się przeto błagać pana, abyś naiłaskawiej raczył podzielić go z nami.
Wysłuchawszy cierpliwie tej oracji, Castillan obrócił wzrok na dwóch innych „podróżnych“ których Prowansalczyk przedstawił mu zaraz po przedstawieniu samego siebie i których miny dwuznaczne wcale mu się nie podobały.
Cokolwiek bądź, był on zbyt dobrym towaszem, aby odmawiać prośbie, którą Esteban przedstawił mu z tak wielką uprzejmością.
— Jestem szczęśliwy, że mogę przysłużyć się panom taką drobnostką — odrzekł. — Przy stoliku tym jest bardzo przestronnie jednemu; czterem może być cokolwiek za szczupło. Ale to nic, ściśniemy się odrobinę. Raczcie panowie usiąść, bardzo proszę.
— Jesteś pan dobrym kompanem — oświadczył Esteban — i z przyjemnością wypróżnię butelkę za pańskie zdrowie.
„Za jego zdrowie! — pomyślał Ben Joel. — Otóż co znaczy: wieńczyć swą ofiarę kwiatami.“
Gospodarz energicznie zakrzątnął się około nowych gości i na stole zjawiły się niebawem talerze, półmiski i butelki. Towarzysze Estebana de Poyastruc, widząc, z jakim zapałem zabrał się on do obiadu, przyszli do przekonania, że szlachcic ten nietylko nie potrafi bić się na czczo, lecz owszem, musi najpierw upić się, aby się bić dobrze.Odkrycie to zaniepokoiło ich nie żartem.
Ale postępowanie Estebana uspokoiło ich wkrótce. Tęgie łyki, które raz po raz powtarzał, zdawały się wpływać nań dobroczynnie, dodając bytsrości jego spojrzeniu i wymowy językowi. Zamiast mroczyć się, twarz jego stawała: się coraz jaśniejszą.
Gdy obiad zbliżał się do końca, mrugnął on znacząco na towarzyszów, jakby mówił: „Baczność! zabieram się do dzieła!“
Ten znak porozumienia nie uszedł uwagi Castillana. W umyśle jego zrodziło się podejrzenie.
Cyrano zbyt wymownie zalecał mu ostrożność przed możliwemi podejściami hrabiego i jego wysłańców, aby spostrzeżenie tego rodzaju nie skłoniło go do podwojenia czujności. Zresztą od samego początku uprzejmość Estebana wydała mu się podejrzaną.
Zrobił ruch, jakby zamierzał wstać i opuścić izbę. Prowansalczyk zatrzymał go, mówiąc:
— Spodziewam się, że nie porzucisz nas pan w ten sposób?
— Przepraszam — odrzekł młodzieniec — ale godziny moje są policzone.
— Ba! jakkolwiek miałoby to popsuć panu rachunek, musisz poświęcić nam jedną z tych godzin. Zanim się rozstaniemy, wypada uczcić znajomość naszą wypiciem butelki wina Kanaryjskiego.
— Zgoda!-rzekł Castillan, siadając napowrót.
Kiedy wino Kanaryjskie, rozlane w kieliszki, wzmocniło jeszcze zażyłość pomiędzy czterema biesiadnikami, Esteban wystąpił z nowym projektem.
— Ech! — wyrzekł — takie picie nic nie warte! Przy kieliszku trzeba czemś się zająć. Kubek i kości bardzoby się nam tu przydały. Co pan myślisz o tem?
— Myślę-oświadczył wyraźnie Castillan, zniecierpliwiony natręctwem, z jakiem Esteban narzucał mu swe towarzystwo — że już wielki czas myśleć o podróży. Zresztą, nie lubię żadnych gier i wskutek tego wcale grać nie umiem.
Prowansalczyk przygryzł wąsa i rzekł, marszcząc się:
— Czy to ma znaczyć, mój panie, że propozycję moją uważasz za niewłaściwą?
— Bynajmniej. Żałuję jedynie, że upodobania nasze różnią się. Oto wszystko.
— To znaczy jak najwyraźniej, że moje upodobania są, według pana, złe, i że jestem, — powiedziawszy wyraźnie — oszustem. To tak, mój panie? to ośmielasz się znieważać mnie? — zagrzmiał Esteban, podnosząc się, jakby go nagle wściekły gniew z miejsca podrywał.
— Nic podobnego w myśli mi nie postało — odparł spokojnie młodzieniec, niewiele sobie czyniąc z udanego dniewu zbira. — To przeciwnie, pan, jak mi się zdaje, szukasz rozmyślnie awantury!
— Awantury? Do diabła! Jeśli pan masz równy wstręt do szpady, jak ja do kości, awantury, których ludzie z panem szukają, mało obchodzić go muszą.
„Nie wątpię już — pomyślał Castillan, usłyszawszy to wyzwanie — że w tem wszystkiem tkwi hrabia de Lembrat. Nie bardzo to przyjemne rozpoczynać podróż od bójki, ale — tem gorzej! Ten drągal nie przestrasza mnie wcale swemi sępiemi ślepiami!”
Uczyniwszy w myśli tę uwagę, sekretarz Cyrana podniósł się, oparł obie ręce o stół i, patrząc śmiało w twarz zbira, zapytał tonem niezmiernie łagodnym:
— Kiedy pan raczysz nareszcie zakończyć ten żarcik?
— Jedno słowo! — rzekł tamten. — Grasz pan, czy nie grasz?
— Nie gram.
— A czy bijesz się?
— Zawsze!
Zbir skłonił się.
— Przykro mi — rzekł, — że nasz obiad w taki sposób się kończy, ale pan sam tego chciałeś.
Sądzę, że nic nie będziesz miał przeciw temu, abyśmy załatwili napoczekaniu tę drobną sprawę.
Czy masz pan sekundantów?
— Znajdę ich — odrzekł Castillan, przebiegając oczyma grupę oficerków, którzy nadbiegli na hałas wywołany sprzeczką.
— A panowie — zwrócił się Esieban do Ben Joela i Rinalda — czy nie odmówicie mi swych usług?
— Bezwątpienia — odpowiedział Rinaldo, — Obadwaj wprawdzie, jak sądzę, posiadamy mało doświadczenia w tego rodzaju sprawach, nie wypada nam jednak odmawiać.
— Chodźmy zatem,
— Jeszcze słowo — wtrącił Castillan, Czy pana co zmusza do takiego pośpiechu?
— Im prędzej, tem lepiej.
— Dla mnie byłoby lepiej odłożyć tę rzecz do wieczora. Chciałbym załatwić kilka spraw przed spotkaniem.
— Przystaję. Będziemy się bili przy latarni.
— Jeśli to panu dogadza, przystaję i ja.
I Castillan wyszedł z izby.
W pół godziny później miał już sekundantów.
Byli nimi dwaj oficerowie z pułku Casteljaloux, którzy na samo imię Cyrana pośpieszyli z ofiarowaniem swych usług.
Esteban, pozostawszy z towarzyszami, spojrzał na nich, czyniąc znaczący ruch głową.
— Wiecie-rzekł-com mu zaproponował?
— Cóż takiego?
— Pojedynek przy latarni.
— Cóż stąd?
— Nie byle kto, moi kochani panowie, może się bić w ten sposób. Trzeba do tego znać wszystkie subtelności szermierstwa. Myślałem, że mi dacie do zakłucia pisklę, tymczasem, jak mi się zdaje, będę miał do czynienia z opierzonym już dobrze kogutem.
— Do kroćset! — mruknął Rinaldo — a jeżeli on pana zabije?
Zbir uśmiechnął się lekceważąco.
— Bądź spokojny, kochany panie. Zobaczysz dziś wieczorem, jak to według wszelkich prawideł kładzie się swego zapaśnika tak, aby nie mógł się już podnieść.
Castilłan spędził resztę dnia w wynajętej izdebce, gdzie napisał długi list do Cyrana.
Pismo to dał do przechowania jednemu ze swych sekundantów, zalecając, żeby zawiózł je do Paryża na wypadek, gdyby pojedynek zakończył się dlań nieszczęśliwie. Oficer przyrzekł mu to solennie.
Młodzieniec ujął następnie szpadę, aby się rozruszać; po krótkiem egzercytowaniu się schował ją do pochwy, zadowolony z siebie. Uczeń Cyrana w sztuce szermierskiej mało sobie czynił z grożącego mu niebezpieczeństwa, a ów pojedynek przy latarni, którego zasady znał wybornie i na który Esteban tak wiele liczyć się zdawał, nie przysparzał mu najmniejszego kłopotu.
Gdy nadeszła godzina spotkania. Castillan zeszedł ze swymi sekundantami do izby gościnnej,
gdzie czekali już Esteban i jego kamraci.
— Zaopatrzyłem się już w potrzebne przyrządy rzekł zbir. — Gospodarz pożyczył ślepej latarki, a co do reszty, sądzę, że moja opończa jest dostatecznie szeroka, aby nam w tym wypadku usłużyć.
— Doskonale — rzekł Castillan, — Do dzieła zatem, panowie.
Ztyłu oberży znajdowało się małe podwórko, którego ziemia twarda i równo ubita, przedstawiała odpowiednie do zapasów miejsce.
Tu postanowiono rozprawić się,wszyscy bo wiem jednozgodnie osądzili, że nie należy nadawać sprawie rozgłosu, wtajemniczać w nią ludzi postronnych i budzić czujności straży.
Esteban położył na ziemi zapaloną latarnię, oraz swą opończę i rzekł do Castillana: I — Tym razem, niezleżnie od swych upodobań,
musisz pan zagrać ze mną w kości. Los musi roztrzygnąć:jakie każdemu z nas przypadną środki obrony.
—Gra zbyt jest piękna, abym dla niej nie zapomniał na chwilę o swych zasadach. Gdzie kości?
— Oto są. Proszę wyrzucie.
Sulpicjusz wziął kubek, potrząsnął kostkami i wysypał je na ziemię w miejscu oświetlonem przez latarnię.
— Szósta i dwójka! — wymienił głośno, schyliwszy się dla policzenia punktów.
— Dobre cyfry! — zauważył Esteban, zbierając kostki do kubka.
— Czwórka i szóstka! — zawołał, wyrzucając zkolei kości. — Jestem wygrany dwa punkty i mam prawo wyboru.
Po tych słowach pochwycił latarnię i zaraz też szpadę wydobył.
Castiilan wziął opończę i owinął ją sobie dokoła lewej ręki.
Pojedynek przy latarni, albo raczej: pojedynek z latarnią, należał do tych, w których walczy się, jak to mówią, pierś przy piersi. Wymagał on niezmiernej zręczności, przytomności umysłu, a zarazem podstępu, i nierzadko bywał śmiertelnym dla obu zapaśników.
Trzymający latarnię to olśniewał jej blaskiem przeciwnika, to zakrywał światło, pogrążając go w ciemności, Drugiemu płachta służyła najpierw z tarczę osłabiającą siłę ciosów; następnie posługiwać mógł, się nią, jak rzymski gladiator siatką,zarzucając ją na przeciwnika.
— Jestem na pańskie usługi — rzekł Castillan,stając na stanowisku, nie bokiem, lecz z wystawioną naprzód piersią, którą osłaniało pokryte opończą ramię.
— Zaczynajmy — odparł zbir.
W tejże chwili zrobiło się zupełnie ciemno.
Esteban schował latarnię za siebie.
Szalone natarcie, natychmiast zresztą odparowane, pouczyło Castillana, że ma przed sobą niepospolitego gracza.
Tymczasem jednak wzrok jego począł oswajać się z ciemnością. Rozeznawał już w mroku niepewną sylwetkę Estebana i czuł, że szpada jego jest jakby znitowana ze szpadą zbira. Wygiął ostrze, szarpnął niem gwałtownie i rozdzielił żelaza.
— Dobra! — rzucił Esteban, podbijając ruchem nerwowym szpadę młodzieńca.
W tejże chwili nagły rzut światła padł na twarz Castillana. Olśniony, skoczył wtył — mimo to jednak uczuł w piersiach szpadę przeciwnika.
Było to jednak tylko lekkie ukłucie. Opończa osłabiła siłę pchnięcia.
Esteban tak bardzo liczył na ów cios, że wykonawszy go, cofnął szpadę, v przekonaniu, że ujrzy już przeciwnika padającego.
— Jeszcze na nogach! — zadziwił się po krótkiej pauzie.
— Aby być gotowym na pańskie usługi! — odparł Castillan szydersko i rzucił się nań z wściekłością.
Latarnia rozpoczęła nowe sztuczki. Skakała ona teraz, jak błędny ognik w ręce zbira, myląc przeciwnika co do miejsca, w którem znajdował się Esteban, oświetlając go to od stóp do głowy to z jednego tylko boku, biegnąc wciąż za nim, prześladując go zajadle.
Wypadało odpowiedzieć w sposób właściwy na tę taktykę.
Castillan podniósł lewe ramię i ją machać rozwiniętą do połowy opończą, niby skrzydłem olbrzymiego nocnego ptaka.
Płomień latarni zachwiał się kilkakrotnie i zbir zląkł się nie żartem, że może zagasnąć.
Trzeba było kończyć.
Podniósł szpadę i pchnął silnie, jakby chciał przebić młodzieńca z góry na dół.
Castillan skorzystał z tej chwili.
Silnym ruchem opończy zgasił latarnię, która wypadła z ręki Estebana, jednocześnie zaś wbił mu ostrze szpady w gardło.
— A!... — zacharkotał zbir, padając ciężko na ziemię.
A gdy Rinaldo pochylił się nad nim, wybełkotał jeszcze:
— Mówiłem... mó... wiłem... że to nie... pisklę... lecz... kogut!
To było wszystko. Po chwili wielmożny Esteban de Poyastruc był już trupem.
Castillan zwrócił się do jednego ze swych sekundantów.
— Może mi pan teraz list mój zwrócić! Już niepotrzebny.
Sulpiciusz wybrnął z wielkiego niebezpieczeństwa; sądzonem mu jednak było wpaść natychmiast w drugie.
Zaledwie oddalił się z dwoma towarzyszącymi mu oficerami, Ben Joel i Rinaldo złożyli radę i nowy plan wylągł się w ich żywej wyobraźni.
Powróciwszy do oberży, zastali Castillana, wieczerzającego ze swymi sekundantami.
— Panie! — rzekł uprzedzająco do młodzieńca Rinaldo — to, co zaszło, nie narusza w niczem dobrego porozumienia, jakie panowało między nami dziś rano. Przeciwnik pański był dla nas człowiekiem obcym, z którym przygodnie spotkaliśmy się w drodze; wyznajemy też chętnie, że temu nieszczęsnemu sporowi on tylko jeden był winien, uparcie bowiem szukał z panem zaczepki. Upił się niezawodnie, przypłacił zaś to zbyt drogo, aby pan mógł pamiętać jeszcze o urazie. Bylibyśmy w rozpaczy, gdyby pan z tego powodu żywił do nas jakąkolwiek niechęć. Pragnęlibyśmy z całego serca, aby zapanowała między nami zupełna zgoda i skoro los zbliżył nas, abyśmy lepiej i dokładniej się zaznajomili.
Sulpicjusz, zanim odpowiedział, wpierw przez czas długi wpatrywał się w mówiącego i jakieś przypomnienia niejasne ponownie zbudziły w nim podejrzenie.
Rinaldo ucharakteryzował się z właściwym sobie talentem i był niemożliwy do poznania z twarzy i figury; nie mógł jednak zmienić całkowicie głosu. Otóż Castillan przypomniał sobie, że już kiedyś, w jakichś niezwykłych okolicznościach, głos ten słyszał.
Nie przedłużając w tej chwili swych spostrzeżeń, uznał jednak za konieczne postępować jak najostrożniej — odpowiedział też zimno:
— Wierzcie mi, panowie, że nie żywię żadnej urazy ani do tego zawadjaki, który padł ofiarą swej porywczości, ani też do żadnego z was; jednak znajomość nasza nie może mieć tych następstw, których żądacie. Za kwadrans odjeżdżam i to z pewnością nie w tym kierunku, co panowie.
— Kto wie?— wtrącił milczący dotąd Ben Joel.
— Czy nie jedzie pan wypadkiem w stronę Orleanu?
— Być może.
—W takim razie składa się to doskonale. My również do Orleanu dążymy. Wprawdzie zamiarem naszym było udać się w drogę dopiero jutro rano, gdyż podróż nocna nie jest dziś zbyt bezpieczna; jednak pod pańską opieką i dla przyjemności towarzystwa pańskiego, gotowiśmy jechać zaraz.
Było to powiedziane tak dobrotliwie i serdecznie, że młodzieniec złapałby się z pewnością, gdyby nie owe, wcześniej zrodzone podejrzenia.
Ściągnął brwi i tonem, niedopuszczającym już dalszego nagabywania, odparł:
— Jeszcze raz muszę podziękować. Radzę panom najżyczliwiej: połóżcie się spać i pozwólcie jechać mnie samemu. Nie potrzeba mi eskorty; lubię też nadewszystko samotność.
— Ach! widzę, niestety! — wyrzekł płaczliwie Rinaldo-że nie możesz pan nam przebaczyć mimowolnego współudziału w ostatnim wypadku. Musimy więc z żalem wyrzec się przyjemnego towarzystwa i życzyć panu szczęśliwej drogi! Niech Bóg ma pana w swej opiece!
— Dobranoc! — zakończył krótko młodzieniec, odwracając się plecami do podejrzanej osobistości, która żegnała go, zginając się do samej ziemi.
Zbóje wyszli — lecz, zamiast udać się na spoczynek, jak im doradzał Castillan, wemknęli się ostrożnie do stajni, osiodłali z pośpiechem konie i opuścili czemprędzej oberżę pod „Uwieńczonym Pawiem”.
— Straciliśmy sprzymierzeńca; wypada nam zmienić plan działania i oprzeć się wyłącznie na własnych siłach — oświadczył Rinaldo towarzyszowi. — Do tej chwili postępowaliśmy za śladem Castillana; teraz, jak sądzę, będzie korzystniej wyprzedzać go.
—Jaki jest twój projekt?
— Bardzo prosty, Zamierzam wyprawić sekretarza tam, dokąd dostał się już twój przyjaciel, Esteban.
— W jaki sposób?
— Przy pomocy tego oto.
I Rinaldo wyciągnął z olstrów dwa ciężkie pistolety.
Ben Joe! uzbrojony był tak samo. Nie pytał o więcej, zrozumiawszy odrazu plan kamrata; obaj też w milczeniu skierowali konie na drogę do Orleanu, którą oświetlała blado jasność wschodzącego księżyca.
Castillan, pomimo przełożeń oficerów, z którymi wieczerzał, uparł się postawić na swojem i wyruszyć w drogę z nadejściem wieczora.
Wierzchowiec jego wypoczął i miał dość siły do odbycia nowego etapu.Gdy wybiła dzisiąta, młodzieniec wskoczył na siodło i pomknął galopem przez milczące ulice.
W kwadrans później znajdował się w szczerem polu.Przed nim rozciągała się,nakształt nieskończonej białej wstęgi,droga,zawieść go miała prosto do Orleanu.
Księżyc wzniósł się wysoko i świecił pełnią swego blasku, co pozwalało jeźdźcowi odbywać drag równie swobodnie, jak wśród białego dnia.
Tak daleko, jak wzrok jego sięgał, okolica wydawała mu się zupełnie pustą. Cwałował bez obawy, przedstawiając sobie w myśli wypadki tego dnia jako rzeczy bardzo odległe, a obraz Estebana poczynał się już w pamięci jego zacierać.
Z tego stanu wyrwał go odgłos — daleklego rżenia.
W okolicy nie było widać żadnego domostwa.
Castillan zapytał sam siebie ze zdziwieniem: skąd mógł głos ten pochodzić?
Droga biegła w tem miejscu pomiędzy kępami drzew, które otaczały w przerwach gęste krzaki, zarośla te odcinały się ciemnemi plamami od sza rego tła ziemi.
Widocznie rżenie owo pochodziło z tych właśnie zarośli.
Może zbóje uczynili tu zasadzkę na przejeżdżających, a może Sulpiciusz spotka poprostu jakiegoś niewinnego jeźdźca, którego w tej chwili zakrywają przed nim zakręty drogi, wijącej się w tem miejscu wężowo?
Człowiek przezorny pomyślałby w każdym razie o środkach ostrożności, i albo zatrzymałby się w miejscu, albo też objechał miejsce to dokoła.
Ale Sulpicjusz, pchany naprzód wrodzoną sobie awanturniczością, oraz mając na uwadze nagłość powierzonej sobie misji, spiął konia ostrogami i postanowił, tak czy inaczej, przedrzeć się przez ten przesmyk zdradziecki.
Zaraz na pierwszym zakręcie huknął wystrzał i kula przeleciała ze świstem tuż przy uszach młodzieńca.
Castillan uznał za właściwe nie stawiać czoła niewidzialnemu wrogowi.
Zachowując męstwo swe na lepszą potrzebę, pochylił się na siodle i szalonym galopem pomknął naprzód.
W tej chwili zagrzmiał drugi wystrzał. Tym razem padł on z innego miejsca, o jakie pięćdziesiąt kroków stamtąd i jeśli Castillan został ugodzony, to w same piersi.
Hukowi wystrzału odpowiedział krzyk jeźdźca.
— Dostał!-krzyknął triumfująco Ben Joel, wychylający się z gęstwiny.
Nadbiegł też Rinaldo.
— Trafiłeś?-zapytał cygana.
— Jestem pewny, Wid2Jiałem doskonale, jak puścił cugle i upadł wtył. Koń uniósł go galopem i zrzucił pewnie na drodze.
—A więc trup?
— Bez żadnej wątpliwości.
— To dobrze-rzekł Rinaldo-lecz...list?
— Prawda. List potrzebny nam koniecznie. Szukajmy zatem zwierzyny. Musi ona być gdzieś niedaleko.
Zbóje poprawili się na siodłach i ruszyli śladem Castillana.
W ciągu dwóch godzin przeszukiwali nadaremnie przydrożne rowy, zarośla i pola.
Najmniejszy ślad nie wskazywał ani obecności, ani nawet przejazdu tego, który teraz tak bardzo był im drogi.
— Głupia historja! — zaklął Rinaldo — Wolałbym sto razy wiedzieć, że ten dudek żyje i że będę jeszcze mógł się z nim spotkać, niż trapić się przypuszczeniem, że wpadł w jakąś dziurę, gdzie zgnije, zanim go odszukamy.
— Wróćmy na drogę — doradził Ben JoeL.—Naco przedłużać bezużyteczne poszukiwania?
— Masz słuszność. Wypada nam, na wszelki wypadek, dotrzeć do samego Orleanu.
Niepowodzenie dwóch zkolei zamachów zaniepokoiło nędzników i pozbawiło ich dotychczasowej pewności siebie. Jechali obok siebie w milczeniu i bez zbytniego pośpiechu. Może chcieli opóźnić,chwilę, która przynieść miała ostateczne rozczarowanie...
W odległości mili od miejsca, w którem dokonany został ostatni zamach, ujrzeli nagle, na prawo od drogi, wielkie ognisko, przy którem kręciło się około dziesięciu ludzi.
W pobliżu tej grupy stał wóz, zaprzężony w parę silnych koni, Trzeci koń leżał w trawie, cokolwiek dalej.
Sylwetki wszystkich ludzi rysowały się czarno na krwawem tle płomienia. Jeźdźcy, przyglądając im się zdala, nie mogli odgadnąć, jakiego są rodzaju i co w tem miejscu czynią?
Tajemnicze obozowisko rozkładało się pod spadzistą ścianą wysokiego wzgórza, którego szczyt porosły był karłowatemi drzewami, boki zaś, wydrążone przez kopaczów, wybierających piasek i glinę, przedstawiały wygodne schronisko.
Ze szczytu wzgórza można było widzieć doskonale, co się działo w obozowisku, i rozpoznać w potrzebie osoby skupione przy ogniu.
— Kumie Rinaldo! — odezwał się Ben Joel — nie trzeba pomijać najdrobniejszych szczegółów. Radzę zwrócić poszukiwania w stronę tych tam ludzi.
— Miałem właśnie to samo na myśli.
— Baczność zatem!
Łącząc czyn ze słowami, Ben Joel zsunął się z siodła, owinął koniowi łeb opończą, aby nie mógł rżeć głośno, i zaprowadził go w gęstwinę, gdzie przywiązał go do opuszczających się nisko gałęzi jesionu.
Rinaldo uczynił toż samo.
— Zaczekaj tu na mnie — rzekł cygan.
I przekradając się między drzewami, dostał się niedostrzeżenie do złomów skalistych, oświetlonych słabo łuną ogniska, płonącego jakie sto kroków stamtąd.
Pod osłoną skał mógł już posuwać się bezpieczniej, okrążył więc wzgórze i, wdzierając się na nie od strony przeciwnej, dotarł i w kilka minut na wierzchołek, skąd wzrok jego padał już prostopadle w sam środek grupy.
Grupa ta otaczała kogoś, co siedział i, jak się zdawało, skupiał na sobie uwagę ogólną.
Ben Joel o mało nie krzyknął, poznawszy w siedzącym — Castillana.
Co przytrafiło się młodzieńcowi, opowiedzieć się da w kilku słowach.
Kula Ben Joela ugodziła go rzeczywiście w same piersi, natrafiła jednak szczęśliwie na szeroką, miedzianą sprzączkę, która rozpęd jej zniweczyła.
Uderzenie wszakże było tak silne, że młodzieniec stracił chwilowo przytomność i zemdlał.
Koń, jak już wiemy, uniósł go szalonym pędem, i biegł przez pola aż do chwili, gdy olśniony blaskiem ogniska, stanął w miejscu jak wryty i zrzucił zemdlonego na ziemię.
Sulpiciusz upadł w trawę.
Upadł nieprzytomny, a gdy przyszedł do siebie, ujrzał się przy ognisku, wśród dziwacznego towarzystwa mężczyzn i kobiet, w których, od pierwszego spojrzenia, poznał wędrownych linoskoków.
Ci dzielni ludzie obozowali pod golem niebem, aby oszczędzić sobie wydatku na nocleg w oberży.
Sulpicjusz, orzeźwiony kilkoma łykami wódki, wtajemniczył swych zbawców w szczegóły zajścia, a ponieważ sztukmistrze udawali się do Orleanu, umówiono się, że młodzieniec spędzi resztę nocy z nimi, nazajutrz zaś o świcie wyruszą wszyscy w dalszą drogę.
Ochłonąwszy ze zdziwienia, cygan jął przyglądał się kolejno członkom wędrownej bandy.
Nagle spojrzenie jego zatrzymało się na obliczu jednej z kobiet, która stała obok Castillana — i radość zabłysła w jego oczach.
— Marota! — szepnął mimowoli, posyłając pozdrwienie przyjacielskie tej kopiecie, która zresztą widzieć go nie mogła.
— Marota! — powtórzył raz jeszcze z radością. — O! tym razem jestem pewny powodzenia!
Zrobiwszy tę uwagę, opuścił swój posterunek i wrócił do Rinalda, któremu o wszystkiem opowiedział.
— Czy zechcesz na mnie polegać? — spytał następnie, nie dając mu czasu na oprzytomnienie. Jeśli chcesz, jutro już będziemy mieli w rękach list Bergeraca.
— Jakim sposobem?
— Do tej chwili, w celu pochwycenia wysłańca, używaliśmy gwałtu, i do niczego nas to nie doprowadziło. Wypada teraz użyć innych środków.
— To znaczy?
— To znaczy, że trzeba wprowadzić w wykonanie projekt, który obmyśliłem.
— Czy sądzisz, że doprowadzi nas to do posiadania listu?
— Jeżeli go nie posiądziemy, niech szubienica, na której spodziewam się kiedyś zawisnąć, stanie natychmiast przede mną i stryczek na szyję mi zarzuci!
— Czyń zatem, co chcesz. Od tej chwili zdaj się na twą łaskę i miłosierdzie, Dokąd jedziemy?
— Pozostajemy w tem miejscu. Przed rozpoczęciem łowów trzeba, aby na z ptak odzyskał siłę do lotu.
Łotry wyciągnęli się na trawie, aby uważać zdala na poruszenia bandy. Grupa wędrownych skoczków odstąpiła już od ogniska, rozpraszając się dokoła.
Po pewnym czasie, wszyscy, z wyjątkiem jednego człowieka, pozostawionego na czatach przy dogasającym ogniu, spali twardo, czekając hasła odjazdu.
— Wstawać! — krzyknął wartownik o pierwszym brzasku dnia.
Porwali się wszyscy na nogi i w mgnieniu oka złożono na wóz cały ruchomy inwentarz bandy.
Castillan, pomimo, że dolegała mu jeszcze wczorajsza kontuzja, dosiadł bez trudności konia i całe, towarzystwo udało się w kierunku Orleanu.
Ben Joel i Rinaldo wyruszyli cokolwiek później.
Sulpicjusz nie domyślał się bynajmniej ich obecności. Mimo niedawnych podejrzeń, przypuszczał, że pozostali w Etampes, nocny zaś napad był dziełem zwykłych rzezimieszków.
Na wstępie do Orleanu młodzieniec rozłączył się z nowym i przyjaciółmi, którzy, zatrzymawszy się w skromnej oberży na przedmieściu, wskazali towarzyszowi, jako godniejsze jego stanu miejsce, zajazd „pod Herbem Francji“, dokąd bronił im wstępu opłakany stan kieszeni.
Sekretarz poety wsunął kilka pistolów w rękę wodza tej trupy, jako nagrodę za okazaną mu życzliwość, poczem udał się na wielki plac, gdzie błyszczał złociście „Herb Francji”.
Zaledwie linoskoki rozgościli się w swem ubogiem schronieniu, zjawił się Ben Joel.
Cygan był sam. Doradził on przezornie Rinaldowi, aby trzymał się tymczasem nauboczu, obiecując sobie zniknąć zkolei, gdy już powodzenie dzieła będzie zapewnione.
Wsunąwszy się do szynkowni, ujrzał gospodarza nakrywającego długi stół, przeznaczony widocznie dla przybyszów.
— Hej! acanie! — zakrzyknął nań Ben Joel, bez dłuższych wstępów — czy acan znasz ludzi, którzy z jechali tu przed chwilą?
—Czy ich znam?-odrzekł szynkarz-Od dziesięciu lat odwiedzają stale mój zakład. Przybywają zawsze na święta.
— W takim razie nieobce ci jest pewnie imię Maroty.
— Tancerki! Śliczne ślepki ma ona, mój panie!
— Znasz ją zatem acan dobrze. Proszę mi powiedzieć: gdzie ona jest w tej chwili?
— W swoim pokoju. Chcesz pan z nią pomówić?
— Być może. A gdzież to ten pokój?
— A któż to pan jesteś, że tak bez żadnych ceregieli wybierasz się do pokoju panny Maroty?
— Nie obawiaj się, acan. Należę do przyjaciół tej panny i nie zamierzam bynajmniej czynić zamachu na jej cnotę...którą zresztą znam oddawna.
Na wspomnienie o cnocie szynkarz mrugnął dowcipnie i znacząco, jakby dawał do zrozumienia, że wie czego się trzymać w tym względzie.
— Pierwsze piętro, drzwi na prawo — objaśnił wreszcie, uważając, że wszelkie dalsze uwagi były by zbyteczne.
Ben Joel pobiegł szybko, przeskakując po dwa stopnie naraz i kierując się w stronę, skąd docho dził go śpiew kobiecy; stanął niebawem przed drzwiami panny Maroty.
Tancerka ubierała się właśnie i, zajęta nadawaniem połysku swym czarnym włosom, wyśpiewywała na cały głos jakąś bardzo swobodną piosnkę mało dbając o to, czy jej zbyt wygorsowane strofki zaniepokoją którego z sąsiadów.
Na pierwszy rzut oka poznawało się w niej, dziecko cygańskie.
Była brunetką, a wielkie, czarne oczy, wydatne i jak krew purpurowe wargi, drżące nozdrza statecznie ujawniały, jaka krew w żyłach jej płynie.
Gibką, choć wspaniale rozwiniętą, postać cyganki okrywał rodzaj wełnianego szlafroka, z pod którego wyglądał lekki kostjum tancerki.
Było to, razem wziąwszy, zachwycające stworzonko; i choć brakło jej poważnej, posągowej piękności Zilli, wynagradzała ten brak nieprzepartym urokiem ponętnego, dojrzałego owocu, który sam przymyka się do chcącej zerwać go ręki.
Ben Joel znał dobrze Marotę, jako córkę plemienia, do którego sam należał; wspólnie też z nią włóczył się przez czas jakiś w kompanii wędrownych komediantów.
Zatrzymawszy się na progu izdebki, przypatrywał się przez jakiś czas w milczeniu zaśpiewanej dziewczynie; potem wszedł do środka.
Marota, usłyszawszy kroki, odwróciła się.
— A! ty tu? — zaśmiała się wesoło.
— Tak, ale sza!...nie wymieniaj głośno mego imienia.
— Tajemnica? Skąd przybywasz? A Zilla? Od dwóch lat nie miałem żadnej o was wiadomości!
— Odpowiem ci później na wszystko, Tymczasem chodzi o co innego.. Jeżeli jesteś w usposobieniu dość rozsądnem, aby wysłuchać mnie, nie przerywając, powiem ci zaraz, co mnie tu sprowadziło.
— Zaczekaj, Zaraz skończę.
Podczas gdy Marota kończyła układanie swych bujnych włosów, Ben Joel zamknął starannie drzwi, opukał mury, jakby dla zapewnienia się, czy się w nich kto nie ukrywa, i zasiadł na stołku przy oknie.
— Już! — zawołała wesoło tancerka, rzucając ostatnie, zadowolone spojrzenie w stłuczone zwierciadełko, które powtarzało jej liczko uśmiechnięte.Teraz możesz mówić. Słucham cię z wytężoną uwagą.
Rozmowa Ben Joela z Marotą trwała przeszło godzinę.
Cygan opuścił pokój tancerki z miną człowieka, który doprowadził sczęśliwie do końca trudne i ryzykowne przedsięwzięcie.
— Dziś wieczorem — rzekł do dziewczyny na odchodnem. — A nadewszystko, nie zapomnij o sygnale.
— Bądź spokojny i zostaw mnie samą, jeśli chcesz, aby wszystko było we wskazanym czasie gotowe.
Ben Joel wyśliznął się zręcznie i poszedł szukać Rinalda. Marota tymczasem, zamiast siąść do stołu z kolegami, przygotowała się również do opuszczenia zajazdu.
Przed wyjściem rozmawiała przez kilka chwil ze swym dyrektorem; potem, zarzuciwszy na głowę duży szal, który prawie zupełnie twarz jej zakrywał, udała się do zajazdu „pod Herbem Francji“, gdzie, jak wiadomo, zamieszkał Castillan.
Przed bramą służący hotelowy siodłał konia, w którym Marota poznała odrazu wierzchowca Sulpiciusza.
Zwierzę, choć wzmocnione dwugodzinnym wypoczynkiem, nosiło jednak ślady wielkiego zmęczenia.
Kopyta jego pokrywało zeschłe błoto publicznych gościńców; szerść, choć sucha już zupełnie, sklejała się na bokach, nakształt szerokich połyskujących plastrów.
— Piękny rumak! — rzekła Marota, głaszcząc konia.
— Ładna dziewczyna! — odparł tym samym tonem służący, obejmując gorącem spojrzeniem twarz baletniczki.
— Prawdziwie pańska sztuka! — podjęła ta ostatnia, nie zważając na pochlebstwo sługusa.
—A w nogach jaka krzepka! — dorzucił pachołek, chcąc podtrzymać rozmowę. — Zrobiło to nie wiem ile drogi dziś rano i zdążyć ma na nocleg do Romorantin.
Marota westchnęła.
— Ja muszę tam iść pieszo! — wyrwała jej się skarga.
— Pieszo? Ależ to porządny kawał drogi, piękna panno!
— Wiem o tem dobrze, Może znajdę w drodze jaką dobrą duszę, co pozwoli mi przysiąść na swym wózku.
Po tych słowach cyganka udała się w dalszą drogę, przyśpieszając kroku, jakby chciała wynagrodzić czas, stracony na rozmowie ze służącym.
Przeszła bramę miejską, nie zatrzymując się nigdzie na chwilę i znalazła się na drodze do Romorantin.
Nadmienić wypada, że wychodząc z wielkiego placu, Marota otarła się o jakiegoś człowieka, stojącego z miną roztargnioną na rogu jednej z ulic, i szepnęła mu kilka słów głosem przyciszonym.
Tym człowiekiem był Ben Joel.
Tancerka znajdowała się już o pół mili za miastem,gdy Castillan wyjechał z niego.
Wybiła trzecia z południa. Sulpiciusz spodziewał się stanąć w Romorantin o zachodzie słońca.
Spodziewam się — myślał, jadąc — że skończyły się nareszcie moje utrapienia, Pojedynek i dwa strzały pistoletowe, to dość, aby kupić sobie spokój na resztę podróży.
Sekretarz pomacał ręką kaftan i uczuł pod palcami list Cyrana, za podszewkę zaszyty, którego od dwudziestu czterech godzin bronił przed niewidzialnymi wrogami.
Uczyniwszy tę pocieszającą uwagę, Castillan, o nic już się nie kłopocząc, pozwolił koniowui, aby niósł go krokiem dowolnym i, korzystając z tego, że wierzchowiec posuwał się noga za nogą, wydobył z kieszeni kawałek pergaminu, oraz, ołówek,i próbował, azali mu się nie uda dorobić zakończenia do rozpoczętego w Paryżu sonetu.
Gdy tak, biedzi, się nad chwytaniem wymykających mu się rymów, słyszy nagle że go ktoś dźwięcznym głosem pozdrawia po imieniu.
Odwraca głowę i spostrzega siedzącą na przydrożnym wzgórku ładną dziewczynę, w, której poznaje bez trudności tancerkę, spotkaną minionej nocy przy gościnnem ognisku.
Marota odrzuciła szal na plecy i głowa jej, niczem nie nakryta, kąpała się w pełnem świetle dnia. Drobne jej stopy, popielate od kurzawy, spoczywały na trawniku, zgrabnie skrzyżowane, cała zaś postać objawiała wielkie strudzenie, tłumaczące się pełnem kuszącego powabu zaniedbaniem.
Castillan wstrzymał konia.
— Dzień dobry, panie Castillan! — powtórzyła Marota, skłaniając powabnie główkę i posyłając mu uśmiech czarujący.
— Cóż się to stało, że panią tu spotykam?zapytał zdziwiony Sulpiciusz. — Czyżbyś pani porzuciła pana Aracan? Takie ma nazwisko, jeśli się nie mylę, pani dyrektor?
— Nie myli się pan, A więc tak, porzuciłam go.Jest to stary samolub. Chciał obciąć mi gażę, ażeby mieć więcej dochodu z przedstawień w Orleanie.
— I cóż?
— A no, ponieważ mam usposobienie żywe, a, języczek ostry, nazwałam go sknerą, dusigroszem i jakoś tam jeszcze, i rzuciłam mu na głowę swe tamburyno.
— Tym sposobem pozostałaś bez środków utrzymania?
— Niezupełnie. Mogę znaleźć miejsce w innem towarzystwie, a w potrzebie mogę też żyć i sama, mam bowiem przy sobie wszystko, co mi do zarobkowania potrzebne, mianowicie: kastaniety i ubiór tancerki.
— Jesteś pani, jak widzę, filozofką.
Marota uśmiechnęła się.
— Trzeba nią być w tem życiu. Gdy nie jest się niczem, gdy się nie ma nic za sobą i do niczego się nie dąży, jakżeby bez filozofii można znieść różne drobne nędze życia?
— Do licha. Wyznajesz pani zatem, żeś zupełnie wykolejona i że sama nie wiesz dobrze, co cię czeka!
— Tak jest rzeczywiście — nie w tym jednak stopniu, jak pan sądzisz. Teraz oto udaję się do Romorantin, a może i do Louches.
— Czy tak? — zawołał Castillan głosem, w którym przebijało się wyraźne zadowolenie.
— W jednem z tych miasteczek spodziewam się znaleźć towarzystwo komediantów i tancerzy, w którem zapewne potrafię się umieścić.Imię moje jest dość głośne, mój panie!
— Nazywają panią Marotą, nieprawda?
— Do usług pańskich, panie Castillan.
— I zamierzasz pani udać się do Romorantin pieszo?
— Rozumie się, gdyż nie mam środków na odbycie tej drogi powozem.
— A więc posłuchaj, piękna Maroto. Byłoby grzechem, gdyby mężczyzna, w dobrych zasadach wychowany, pozwolił, aby twoje nóżki wykonać miały tak ciężką pracę.Jeśli zgodzisz się, możemy odbyć tę drogę razem. Jest to przytem dobra sposobność odwdzięczenia się za troskliwość, okazaną mi nocy minionej.
— Myśl pańska bardzo mi się podoba, ale — jakże wprowadzić ją w wykonanie? — rzekła Marota, udając zakłopotanie, naprawdę zaś ciesząc się niezmiernie z tego obrotu rzeczy.
— Nic łatwiejszego. Nie mogę wprawdzie oddać pani konia, a sam iść pieszo,gdyż zależy mi na pośpiechu, siodło moje wszakże jest dość szerokie i mocne, abyśmy oboje siedzieć na niem mogli.
— Z całą chęcią, mój szlachcicu. Nigdym jeszcze dotąd tak wesoło nie podróżowała.
— Proszę zatem siadać.
Castillan zeskoczył lekko na ziemię i z rąk Maroty, która się doń zbliżyła, wziął małe zawinięcie.Zawinięcie to rozpłaszczył nakształt poduszki i przymocował do siodła.
— Wybornie! — rzekła Marota. — Będę siedziała jak królowa. Nie wiem tylko, w jaki sposób dostanę się na pańskiego wierzchowca, który jest wysoki, jak katedra. Chyba pan mnie uniesiesz.
— To nic trudnego, Proszę o rękę.
Zamiast podać jedną rękę. Marota zarzuciła mu na szyję oba ramiona. Młodzieniec uczuł na twarzy jej ciepły oddech, a jednocześnie z jej czarnych, do połowy przymkniętych oczów, wybiegało spojrzenie, przenikające go do głębi duszy.
Pomimo silnego wzruszenia Castillan uniósł Marotę lekko jak piórko i posadził na przygotowanej poduszce.
Podczas gdy awanturnica przytrzymywała cugle, młodzieniec zdążył przyjść do siebie.
— Ah! Jakiż ja niezręczny! — wyrzekł nagle.— Zapomniałem. że to mnie pierwszemu wsiąść wypada. Co teraz zrobimy?
— Czy mam zejść? — zapytała zalotnica, wyciągając ponownie ramiona.
— Nie trzeba. Postaram się oszczędzić pani tego kłopotu.
Castillan prawą ręką chwycił konia za grzywę, wykręcił się doń tyłem, a następnie, nie dotykając strzemion, uniósł się silnym skokiem w powietrze i spadł na siodło.
Zaraz też prawą nogą okrążył w powietrzu szyję konia i znalazł się w pozycji zwyczajnej.
— Wszystko w porządku! — rzekł do Maroty. — Teraz obejmij mnie pani mocno, jak najmocniej, gdyż pojedziemy ostro.
Ostatnie zalecenie było zbytecznem.
Castillan jeszcze nie zdążył objawić go, gdy już uczuł przy piersiach ramiona Maroty, opasujące go żywym pierścieniem. Niebezpieczne było to położenie dla zapalnego serca młodzieńca.
Odbywać długą drogę z przytuloną do siebie, młodą i piękną kobietą, czuć nieustannie przy uchu i szyi słodki jej oddech i mieć w dodatku przeświadczenie o kruchości tej cnoty, osłabionej warunkami życia i zawodu — stanowiło pokusę zbyt silną nawet dla większego, niż Sulpicjusz, stoika!
— Czemużby nie!...— rzekł młodzieniec do siebie po długich rozmyślaniach, w których rozbiór szczegółowy wdawać się tu nie będziemy.
— O czem pan tak dumasz? — spytała w tymże czasie Marota głosem zachęcającym. — Miałżebyś jaki powód do smutku?
— Skądżeby! Czyż można być smutnym w tak miłem towarzystwie!
— Pochlebca! Nieprawda, że ten sposób podróżowania jest zachwycający? Bieg konia, powietrze, słońce — wszystko do rozwesela duszę i napełnia ją niezmierną słodyczą. Chciałoby się tak jechać bez końca.
Rączki Maroty zacisnęły się silniej nieco na piersiach Sulpiciusza, przyczem posunęły się wyżej i znalazły o kilka cali zaledwie od jego ust
Młodzieniec nie mógł wytrzymać. Narażając się na ból w szyi, schylił głowę jak najniżej i ucałował szybko paluszki, znajdujące się pod samą niemal brodą.
— Aj! co pan robisz? — krzyknęła Marota, cofając ręce, jakby dla ukarania go za śmiałość.
— To trudno! — odparł coraz śmielej Castillan. — Gdy się ma tak blisko piękną rączkę, same usta do niej biegną!
— Nadużywasz swych przywilejów, mości szlachcicu. Jeśli nie przyrzeczesz poprawy i nie będziesz zachowywał się przyzwoicie, pozbędę się tego oparcia, choćbym miała spaść i potłuc się.
— Nie czyń pani tego, na Boga! Przysięgam, że będę rozsądny.
Ale to były tylko słowa. Czyny zaraz im zaprzeczyły, gdyż młodzieniec jął na nowo ocałowywać zgrabne paluszki tancerki.
— Widzę — rzekła Marota — że jesteś pan niepoprawny. Skoro więc nie można w żaden sposób uspokoić pana, muszę postąpić z tobą, jak z dzieckiem, któremu daje się, czego się napiera, aby zaspokoić jego kaprys.
Przy tych słowach prawa ręka Maroty podniosła się do ust Sulpicjusza, który pokrył ją gorącemi pocałunkami.
Następnie, nie poprzestając na tem pierwszem zwycięstwie i czując ocierające się o jego twarz czarne włosy Maroty, odwrócił szybko głowę i cmoknął ustami na los szczęścia...
Ten całus, rzucony na ślepo, musnął brzeżek gorących warg baletnicy, która szarpnęła się wtył, krzycząc:
— Ach! ach! panie zdrajco, to w ten sposób płacisz mi za moje dobre serce? Kiedy tak, poczekaj — ponieważ chciałeś posiąść wszystko, wszystko ci odbiorę!
I ponownie ramiona Maroty osunęły się niżej, na kaftan bawoli, zajmując stanowisko w równem oddaleniu od pasa i od kołnierza.
— Jesteś pani zachwycająca — rzekł Castillan czemuż jednak chcesz nią być tylko w połowie? Przyznaj, że podróż stałaby się wkrótce nadzwyczaj nudną, gdybyśmy jej czemś przyjemnem nie urozmaicili. Gdybym więc naprzykład oświadczył pani bez żadnych wstępów, że panią ubóstwiam, cobyś na to odrzekła?
— Rzekłabym, że chcesz pan zbałamucić biedną dziewczynę i że źle wybrałeś się ze swemi zalotami, gdyż, choć jestem ostrożną, mam jednak w tych rzeczach doświadczenie.
Powiedziane to było głosem naiwnym.
Ale Castillan posunął się już zbyt daleko, aby miał zmieniać ton rozmowy. Nie zwracając też uwagi na odegrane znakomicie zmieszanie awanturnicy, zawołał w odpowiedzi:
— Najdroższa Maroto! gdybym nie był zwrócony do ciebie plecami, lub też, gdybym miał oczy ztyłu głowy, przekonałabyś się z mojej twarzy i spojrzenia, jak okropnie cię kocham!
— Nic mi do pańskich spojrzeń, panie umizgalski. Schowaj je dla innych!
— Przeklęte położenie! — zaklął Sulpicjusz. — Pomyśleć tylko, że pani jesteś tam, tuż przy mnie, a jednak za mną, i że nie mogę upajać się twoją pięknością
— Tracisz napróżno czas i piękne słówka, mości Castillanie! Gdybyś naprawdę życzył sobie tak bardzo wpatrywać się w twarz moją, mógłbyś doświadczać tej wielkiej rozkoszy, nic nie ryzykując, gdyż dostrzegam już w oddaleniu wieżę kościoła w Romorantin i — tu opuszczam już pańskiego wierzchowca i pana.
— A! do kroćset diabłów! — wykrzyknął Castillan, pozbywając się wszelkiej powściągliwości języka — trzeba mi było najpierw o tem pomyśleć, A więc, moja piękna, ja zatrzymuję się również w Romorantin, gdzie spożyjemy sam na sam smaczną kolacyjkę.
— Mam go! — pomyślała tancerka, zadowolona z odniesionego tak łatwo triumfu.
I rzekła głośno:
— Kolacyjka może nie grozić niebezpieczeństwem, gdy się zachowa pewne ostrożności.Zresztą na miejscu dopiero będzie można ocenić dokładnie, co warta pańska propozycja.
— Mam ją! — szepnął do siebie Castillan, powtarzając bezwiednie myśli towarzyszki.
Zapominając chwilowo, dla przelotnej miłostki, o ważnem posłannictwie, którem go obciążono,uspokajał się Castillan uwagą, że żadnej szkody nie poniesie ono na tej zwłoce.
Te kilka godzin — myślał — są jego wyłączną własnością i rozporządzać może niemi dowolnie, gdyż w każdym razie dopiero nazajutrz mógłby wyruszyć do Louches.
Żadnych przytem nie uczuwał obaw, ani podejrzeń.
Mógł był nie dowierzać Estebanowi i jego dwom towarzyszom, ale jakże podawać w wątpliwość niewinną duszę dziewczęcia, spotkanego wypadkiem i któremu nic zgoła nie mogło zależeć na wyprowadzeniu go w pole?
Młodzieniec oddał się więc bez żadnych skrupułów słodkiemu marzeniu i, wypuściwszy konia galopem, w ciągu niecałych dziesięciu minut przebył przestrzeń, dzielącą go od pierwszych domów w Romorantin.
Pierwszym budynkiem, na który padło spojrzenie Castillana, była właśnie oberża, postawiona w tem miejscu jakby umyślnie poto, aby na wstępie do miasta rzucać podróżnym wesołe pozdrowienie.
Oberża miała pozór miły i zachęcający. Nad bramą kołysała się zielona gałęź, w progu zaś stała świeża, pucołowata służąca, jako ponętna próbka miasteczkowych piękności. Ze wszystkich oberży, które Sulpiciusz spotykał w drodze, począwszy od samego Paryża, ta wydała mu się najpowabniejszą i najporządniej utrzymaną, może dlatego, że trafił na nią w chwili, gdy szukał bezpiecznego schroniska dla swej świeżo wyklutej miłostki.
Zatrzymał konia tuż pod wiechą, zeskoczył z siodła i nadstawił ramiona Marocie, opuszczającej zkolei swe miejsce. Przytrzymał też dziewczynę silnie, jakby obawiał się, by mu nie uciekła.
— Czy ci się tu podoba, moja piękna? — zapytał i czy wyświadczysz mi zaszczyt zjedzenia ze mną wieczerzy?
Marota zrobiła minę, jakby głęboko nad tem rozmyślała, potem rzekła nagle z uśmiechem:
— Ha, cóż robić; zgadzam się.
Spodziewam się, że pan jesteś młodzieńcem przyzwoitym i że w towarzystwie pańskiem nie zagraża samotnej kobiecie żadne niebezpieczeństwo. Zresztą — dodała, wesoło potrząsając główką, — nie obawiam się go. Wszakże sądzą powszechnie, że my nie mamy nic do stracenia.
— Zawinęliśmy nareszcie do przystani— zakończył Castillan, upewniając się coraz bardziej o swym triumfie. — Wypada nam teraz jedynie zająć się ucztą, która powinna być możliwie najświetniejsza i uczcić jak się patrzy piwnicę tego oberżysty: która musi być dobrze zaopatrzona.
Podczas gdy Sulpicjusz odsyłał konia do stajni i dopilnowywał osobiście, aby mu właściwą porcję obroku przygotowano, Marota podjęła kawałek czerwonej dachówki, która spadła z dachu, i na zewnętrznej ścianie oberży nakreśliła nim tak szybko, że służąca tego nie dostrzegła, bardzo wyraźny znak. Znak ten, miał kształt trójkąta, przeciętego strzałą, której ostrze zwrócone było w stronę dachu.
W chwili, gdy młodzieniec wszedł do oberży, tancerka siedziała przy stole. W jednym z kątów obszernej izby gościnnej i wygładzała manatki swe, silnie w podróży zgniecione.
— Panienko — rzekł Sulpicjusz do tłustej służącej — jakkolwiek jasny dzień na dworze i właściwa godzina wieczerzania jeszcze nie nadeszła, trzeba, żeby kucharz puścił w ruch rożny i pokazał nam, co umie. Jak prędko będziemy mogli zasiąść do stołu?
— Gdy się ściemni, to znaczy za godzinę.
— Wyśmienicie! Nic weselszego, jak uczta przy świetle. W łunie zatlonych świeczników kryształy, wino i piękne oczy nabierają najsilniejszego blasku. Co o tem myślisz, Marotka?
— Myślę, że za wiele hałasu o zwykłą wieczerzę podróżnych.
— Proszę mnie to zostawić, A! panienko! przerwał sobie, przytrzymując za ramię oddalającą się służącą — będziemy wieczerzali w moim pokoju. Gdzie jednak, u licha, mój pokój?
— Niech pan pozwoli zaprowadzę — odrzekła tłuściocha.
— Proszę i dla mnie przygotować mały pokoik. Muszę poprawić trochę ubranie, aby nie zrobić wstydu amfitrionowi.
Młodzieniec i tancerka zamienili uśmiechy i ukłony i rozłączyli się,czekając na godzinę wieczerzy.
Potężny ogień płonął w kuchni, skwierczał tłuszcz w przystawionych doń rondlach i rozchodzili się dokoła zapachy najmilej w świecie łechcące powonienie, gdy dwaj ludzie podejrzanej powierzchowności zatrzymali się przed dornem.
Jeden z tych ludzi zauważył natychmiast czerwony znak na czołowej ścianie oberży. Padały nań właśnie ostatnie promienie zachodu i czyniły tem wyraźniejszym.
— Są! — rzekł przyciszonym głosem do towarzysza. - No, tym razem mogę już ręczyć, że ptaszek nam się nie wymknie!
I obaj, przez nikogo niedostrzeżeni, cofnęli się na drogę, którą przyszli. Nieopodal oberży był mur, do połowy rozrzucony; pod osłoną tego muru u siedli i czekali.
W kilka chwil później, gdy już szary mrok padać zaczął na ziemię, jeden z ludzi wytknął głowę z kryjówki, popatrzył w stronę oberży i wydał krzyk, podobny do wołania puszczyka w pierwszych godzinach nocy.
Jedno z okien oberży otworzyło się. Mignęła w niem niewyraźna sylweta Maroty.
Cyganka zrobiła jakiś szczególny ruch ręką w kierunku, skąd głos się dobywał; potem zamknęło się okno i wszystko zapadło napowrót w ciszę.
Marota kończyła właśnie ubierać się, gdy do drzwi zapukała służąca, wołając.
— Pani pani! wieczerza na stole! proszę się spieszyć!
— Idę — odrzekła cyganka, rzucając ostatnie spojrzenie w zwierciadło, aby upewnić się, że rynsztunek wdzięków i zalotności w komplecie.
I przeprowadzona przez służącą, weszła do pokoju, gdzie zastawiono wieczerzę i gdzie Castillan oczekiwał z nietajoną niecierpliwością.
Marota miała na sobie tęż samą luźną suknię, zakrywającą kostium baletowy, całe zaś gotowalniane upiększenia ograniczyły się na umyciu twarzy i rąk, oraz efektownem upięciu włosów, które były skędzierzone na skroniach i podtrzymywane diademem ze złocistych cekinów.
— Do stołu, moja królowo!-wykrzyknął wesoło młodzieniec, pośpieszając na powitanie wchodzącej i, wziąwszy ją za rękę, przyprowadził do przeznaczonego dla niej miejsca.
Sam zasiadł naprzeciw i zabrano się do jedzenia.
Oboje podróżni mieli doskonały apetyt. Oboje też zapomnieli chwilowo o swych dalej sięgających zamysłach i oddali się całą duszą temu, co mieli przed sobą.
W połowie uczty, gdy na stole zjawiła się para kuropatw, okolonych wianuszkiem pieczonych skowronków, wzrok Sulpicjusza, roziskrzony od obfitych libacyj, zwrócił się ku towarzyszce z płomienistą wymową uczucia i pożądania.
Młodzieniec osądził, że nadeszła chwila ponowienia ataków.
Pod tym względem Castillan był w zupełne; zgodzie z pewnym filozofem, który, utrzymuje, że serce ulega w stopniu wysokim wpływom żołądka i że wykwintne jadło jest najlepszem przygotowaniem do miłosnych batalij.
Nie zaniedbał też niczego, aby przedewszystkiem skusić Marotę do powszedniego grzeszku łakomstwa, który poza katechizmem nosi mniej groźne miano smakoszostwa.
Tancerka zdawała się podzielać poglądy i zamiary swego amfitriona: jadła i piła z zapałem, godnym uznania i zazdrości. Ta wszakże była między nimi różnica, że gdy Sulpicjusz stawał się z każdą chwilą bardziej ożywiony i gorętszy, cyganka nie traciła zimnej krwi i złośliwy, choć powabny uśmieszek, nie opuszczał kącików jej ust.
— Czy nie uważasz, śliczna Marotko — odezwał się Castillan, odprawiwszy służącą, która pospołu z wetami postawiła na stole butelkę wina barwy topazu — czy nie uważasz, że jesteśmy bardzo daleko od siebie?
— Daleko? — zaprzeczyła Marota, — Żartujesz pan chyba. Wszakże ten stół nie jest wcale szeroki: czuję też, dalibóg, pańskie kolano tuż przy mojem.
— Prawda, ale stół, choćby najwęższy, stanowi zawsze przegrodę. Pozwól zatem, że zmienię cokolwiek porządek miejsc.
Mówiąc to, przeniósł swe krzesło na drugą stronę stołu i usiadł obok cyganki.
Ta ostatnia uczyniła ruch, jakby chciała cofnąć się, ale ramię Castillana zdążyło już otoczyć jej kibić, usta zaś szukały odpychającej go ręki, którą chciały okryć pocałunkami.
— Ach, dzieciaku! — zawołała cyganka, wybuchając śmiechem, -Pocóż przemocą i podstępem dostawać tego, co...
Zatrzymała się i obrzuciła młodzieńca spojrzeniem upajającem, które już samo zdolne było odebrać mu rozum.
— Kończ! kończ!-wykrzyknął Sulpicjusz z zadyszaną piersią.-Dostawać...dostawać tego, co...
— Co dobrowolnie dać pragną.
I ujmując w obie dłonie głowę młodzieńca przyciągnęła go do siebie i pozwoliła wycałowaĆ się, ile tylko pragnął.
— Ach. Maroto! kochasz mnie zatem? — zawołał Sulpicjusz, rzucając się przed nią na kolana.
— Dopiero teraz dostrzegłeś to, nieznośniku? Czyż doprawdy mogłeś przypuszczać, że ja zgodziłabym się na podróż wspólną, na wieczerzanie przy jednym stole, bez świadków, gdybyś był pierwszym lepszym i obojętnym mi człowiekiem? Boże, jacyż ci mężczyźni są ślepi!
— Boże! jakież te kobiety zachwycaiące!—zawołał Castillan rozpromieniony, całując jej piękne i jak skrzydło kruka połyskujące włosy.
Po chwili cyganka, jakby otrząsając się ze znużenia, które ją ogarniało, wskazała towarzyszowi pełną butelkę i nienapoczęte wety.
— Teraz-rzekła-gdy usłyszałeś już moje wyznanie, nie potrzebujesz już obawiać się, abym ci się wymknęła. A więc, kończmy wieczerzę i pijmy za naszą miłość.Sądzę, że uciecha nasza nic na tem nie straci.
— Pijmy! — wykrzyknął Castillan, oddany już z duszą i ciałem pięknej kusicielce.— I na honor,
choćbym miał się upić, nic mnie to nie obchodzi! Czyż zresztą nie upoiłaś mnie już swe mi cudnemi oczami, swym uśmiechem, swym głosem przesłodkim? Jesteś demonem, nie wątpię o tem; ale demonem, który ma w ręce klucze do raju!
— Musisz mieć wzrok doprawdy oczarowany,
skoro moja prosta postać budzi w tobie tyle zapału.Cóżby dopiero było, gdybym naprawdę starała się uwieść ciebie?
—Nie staraj się, Cały płonę, mój aniele; czegóż żądasz jeszcze więcej?
— Czy chcesz, abym zaśpiewała dla urozmaicenia naszej samotności, lub też, abym zatańczyła segedillę?
— Taniec-myśl zaprawdę wyśmienita! Ale jakże tańczyć będziesz w tej powłóczystej sukni, która czyni cię podobną do mniszki?
— Nie kłopocz się o to. Czyż zapomniałeś, że mam z sobą swój kostium teatralny? Skocz-no tylko do mego pokoiu po tamburyno; ja tymczasem rozleję wino w kieliszki
Podczas krótkiej nieobecności Castillana, Marota napełniła szybko kieliszki, następnie do kieliszka Sulpicjusza wpuściła kilka kropel z małego, kryształowego flakonika, który wyjęła z za gorsu.
Gdy Sulpicjusz powrócił, cyganka pochwyciła z jego ręki tamburyno; postawiła na niem pełny kieliszek i podając mu, rzekła:
— Za zdrowie naszej miłości, panie mój i królu!...
Jednocześnie wzięła ze stołu swój kieliszek i wyciągnęła rękę, aby trącić się z kochankiem.
Temu ostatniemu myśl zalotna przebiegła przez głowę.
— Chwilkę jeszcze, królowo! Na stwierdzenie naszego związku i naszej jedności, chciałbym, jeśli pozwolisz, przemienić nasze kieliszki, aby moje usta dotykały miejsca, na którem twoje spoczęły.
Marota zbladła; szkło zadrżało w jej ręce, Ale nie była ona z tych, co łatwo głowę tracą.
Prawie natychmiast przyszła do siebie i z czarującym uśmiechem odrzekła:
— Myśl twoja zachwyca mnie. Bądź pewny,
że zachowam ją w pamięci. Na nieszczęście...
Co na nieszczęście?
— Objawiłeś ją za późno.
— Za późno?
— Tak, gdyż tę samą myśl powzięłam już przed chwilą, i kieliszek, który ci podaję, jest właśnie moim kieliszkiem.
O! Maroto! jeśli nie przestaniesz osypywać mnie łaskami, wybuchnę jak zapalona mina!
Nie wybuchaj i pij!
Masz słuszność. Za naszą miłość!
— Za naszą miłość!
Castillan wychylił kieliszek jednym łykiem. Po chwili brzękowi trącanego szkła odpowiedział odgłos pocałunku.
Biedny Sulpiciusz znajdował się już całkowicie w pętach czarodziejki.
Marota pochwyciła tamburyno.
— Teraz, władco mój — rzekła wesoło-siądź i patrz.
Pod palcami tancerki zadrżał i zahuczał pergamin na bębenku, ona zaś sama jęła śpiewać jakąś przeciągłą, monotonną melodię, próbując jednocześnie ruchów tancerskich, a raczej wykonywając coś nakształt uroczystego marsza, przeplatanego pełnemi wdzięku i dostojności pozami.
Sulpicjusz z rozszerzonemi oczyma, z ustami półotwartemi, wpatrywał się w cygankę z takim zachwytem, jakby miał przed sobą jakieś nadprzyrodzone zjawisko.
Niebawem głos tancerki ożywił się.
Poważna i powolna miara pieśni ustąpiła miejsca lekkiemu i wesołemu rytmowi; dzwonki tamburyna żywiej zadźwięczały.
Nagle,cyganka stanęła w miejscu i za jednem poruszeniem zrzuciła z siebie powłóczystą szatę, która do stóp jej spadła.
Sulpicjusz doznał jakby olśnienia.
Zniknęła gdzieś Marota; przed sobą miał jakąś indyjską „peri” jakąś czarodziejkę ze wschodniej baśni. Zjawiła mu się taka, jaką widział w marzeniu: lekka jak puch, lotna jak ptaszę, pożądliwa jak bachantka.
Marota spostrzegła odrazu jakie wrażenie wywarła na młodzieńcu.
I zaczęła swój taniec cygański...
W rytmie tanecznym okrążała Sulpicjusza, poruszając nagiemi ramionami, niby parą białych skrzydeł, tuż nad jego głową, zaledwie muskając podłogę lekką i drobną stopą; przypadając do kolan młodzieńca i zrywając się natychmiast, aby odskoczyć w przeciwny koniec pokoju; zamykając swą ofiarę w czarodzieiskiem kole wyzywających ruchów, upajających spojrzeń, wabnych uśmiechów...
Wreszcie skończył się ten taniec zawrotny, Marota z dysząceru łonem, z drżącemi powiekami, uklękła przed młodzieńcem.
Dopóki Sulpicjusz widział przed sobą uroczą postać tancerki, ulatującą nakształt motyla dokoła siebie, nie ruszał się z miejsca, jakby.zaklęciem do niego przykuty.
Lecz gdy wróciło mu poczucie rzeczywistości, gdy nadziemskie zjawisko u stóp swych ujrzał, ramiona jego instynktownie wyciągnęły się i powstał, aby ją chwycić w objęcia, jako należną sobie zdobycz.
Marota przewidziała to.
— Hola!-krzyknęła, zanosząc się śmiechem szalonym — nie skończyłam jeszcze! Byłby szaleńcem, ktoby mnie teraz chciał pochwycić!
Przy tych słowach, jak. ptak spłoszony, ’odfrunęła na środek pokoju, lżejsza jeszcze i lotniejsza.
Castillan postanowił ją pochwycić.
Pobiegł za tańczącą z wyciągniętemi przed Siebie rękoma, ale zaledwie wydało mu się, że ją trzyma za koniec szarfy, już śmiech jej, odzywający się w przeciwnej stronie pokoju, wskazywał mu że uleciała daleko.
Po chwili Sulicjusz uczuł, że nogi, jego stają się ciężkie, jakby silny, magnes przyciągał je do ziemi; szczególne odrętwienie spętało mu członki, i spostrzegł że już nietylko Marota tańczy i ucieka’ przed nim: wszystkie naczynia na stole i wszystkie meble w pokoju, i wszystkie ściany nawet, wślad za cyganką kręciły się, wirowały, porwane jakimś huraganem szalestwa.
Wydało mu się nagle, ze Marota niknie w różowym obłoku, poczem błysnęła mu na chwilę w umyśle świadomość doznanej porażki.
Dźwięczny śmiech cyganki nie przestawał dobiegać doń to stąd, to zowąd, drażniąc go i szydząc z niego. Przeklinał swą bezsilność, wytężał wszystkie siły, aby oderwać stopy od ziemi i pobiec za tancerką: bił powietrze rękoma, jak ptak postrzelony, i głuche przekleństwa wyrywały mu się z ust, wykrzywionych kurczowo.
Walka nie mogła trwać długo. W chwilę później Castillan spał wyciągnięty na łóżku, gdzie upadł, jak człowiek pijany.
Marota usiadła, przyglądając mu się w zamyśleniu, a od chwili do chwili dłoń jej wyciągała się pieszczotliwym ruchem, dotykając wilgotnego czoła młodzieńca.
Około północy wstała, wzięła ze stołu świecznik i postawiła go w oknie.
W jakiś czas później suchy chrzęst rzuconego w szybę żwiru zbudził senną ciszę panującą w całej oberzy.
Marota otworzyła zcicha okno, zgasiwszy wpierw świecę,i dwaj ludzie uczepieni u grubego sznura z węzłami, który cyganka przymocowała do poręczy ganku, weszli do pokoju.
Byli to: Ben Joel i Rinaldo.
Ten ostatni trzymał ślepą latarkę, której światło skierował wprost na łóżko.
— Śpi?-zapytał jednocześnie Ben Joel.
— Od dwóch godzin blisko — odrzekła Marota.
— Dobrześ nam usłużyła. A teraz wyjdź stąd.
I Ben Joel wyciągnął z za pasa wielki otwarty nóż.
— Chcesz go zamordować?-spytała Marota ze drżeniem.
— Dobre pytanie! Cóż cię to zresztą może obchodzić?
— Ja na to nie pozwolę — oświadczyła głosem stanowczym.
— Mówisz od rzeczy. Trzeba sprzątnąć młokosa. Przeszkadza nam. A zatem usuń się i pozwól nam czynić co do nas należy.
— Nie!
— Uparta dziewka!-mruknął cygan.
Rinaldo nic nie mówił, ale chwycił Marotę za ramię.
Tancerka wyśliznęła mu się w jednej chwili, pobiegła do łóżka i dobyła z za gorsu sztylet, z którym się nigdy nie rozłączała.
— Spróbujcie teraz zbliżyć się! — zawołała groźnie.
— Szkoda czasu!-zauważył Rinaldo.
— Nie zbliżajcie się-ostrzegała Marota, widząc, że służący Rolanda chce przystąpić do łóżka mój sztylet zatruty; najlżejsze draśnięcie śmierć sprowadza.
— Słuchaj-no, Maroto-rzekł Ben Joel, — czyżbyś się zakochała w tym paryżaninie?
— Kto wie? — odparła tancerka. — Tymczasem odejdźcie stąd, zbrodniarze, jeśli nie chcecie, abym dotrzymała więcej, niż przyrzekłam.
— Stanowczo zatem żądasz jego życia?
— Stanowczo.
— Ona nie ustąpi! — westchnął Ben Joel. — Dalej. Rinaldo, weźmy się do rzeczy najpilniejszych.
............
Gdy wschodzące słońce oświetliło twarz Castillana, przebudził się on z trudnością i, odurzony jeszcze przez narkotyk, którym uśpiła go Marota, z trudnością starał się zebrać rozpierzchłe myśli.
Wspomnienia tej dziwnej nocy, rozpoczętej przy stole biesiadnym, zakończonej męczącym snem leta;giznym, zwolna i ociężale wracały mu do pamięci.
Jednak przypomniał sobie wreszcie główne zdarzenia i uniósłszy się na posłaniu, jął szukać wzrokiem Maroty, która znikła w różowym obłoku.
Jedynie kawałek wstążki na podłodze wskazywał niedawny pobyt w tem miejscu tancerki.
Castillan zerwał się z łóżka na równe nogi i postanowił wybiec natychmiast dla zasięgnięcia wiadomości, leżał bowiem na pościeli w ubraniu.
Gdy poprawiał kaftan, który przy wieczerzy rozpiął, aby móc swobodniej oddychać, krzyk zdziwienia i wściekłego gniewu wyrwał mu się z piersi.
Ruchem instynktownym pomacał miejsce, gdzie Zuzanna zaszyła list Cyrana do proboszcza w SaintSernin, i poczuł, że miejsce to-puste.
Podszewka była przecięta i drogocenne pismo znikło.
To odkrycie pogrążyło Sulpicjusza w rozpaczy i wprost — odrętwiło go. Oprzytomniawszy, postanowił w łeb sobie strzelić wymierzając sobie samemu karę za niewierność.
Nabił jeden z pistoletów i jął podnosić go zwolna do czoła.
Broń zatrzymała się na chwilę w drodze i Sulpicjusz, rozmyśliwszy się widocznie, położył ją napowrót na stole.
— Jakiż ja głupi!-mruknął. — Gdybym umarł, sprawa nicby się przez to nie polepszyła.Przeciwnie! Lepiej żyć i starać się głupotę swą naprawić.
Pierwszą jego myślą było powrócić do Paryża. Ale zaraz zrozumiał, że go to do niczego nie doprowadzi. Podczas, gdy on dążyłby do stolicy, wrogowie pośpieszyliby jak najszybciej do Saint—Sernin i staćby się mogło nieszczęście niczem niepowetowane.
Zaczynał właśnie z tego punktu rozpatrywać sprawę, gdy służąca zapukała lekko do drzwi.
Sulpicjusz otworzył z pośpiechem.
Gdzie ona?-zapytał wchodzącej.
Kto taki, proszę pana?
Marota; dama, z którą wieczerzałem.
O! już kawał czasu, jak oddaliła się, proszę pana.
Oddaliła się. A w jakim kierunku?
W kierunku Orleanu.
— Przeklęta oszukanica!-zaklął młodzieniec.Ona to okradła mnie! Ale — dlaczego? Nic nie rozumiem.
Służąca wyciągnęła z kieszeni kartkę w kilkoro złożoną i podała Sulpicjuszowi.
— To do pana-rzekła.
— Od kogo?
— Od pięknej damy, proszę pana.
— A! zobaczmy, Otworzył mały liścik, skreślony niepewną ręką, i wyczytał te słowa:
„Ben Joel udał się do Saint-Sernin. Przebacz mi z całego serca żałuję.”
— Ben Joel! A! teraz już wszystko rozumiem! — wykrzyknął młodzieniec.
Potem z wybuchem gniewu:
— Ona żałuje! żmija! Dobrą chwilę wybrała do żalów! Chwyta mnie, jak dudka, w sidła, drwi ze mnie, upaja mnie, okrada, a potem wszystkiem prosi o przebaczenie! Ktoby się był jednak spodziewał! Marota w przymierzu ze zbójami! A! plemię cygańskie! zdeptałbym cię teraz nogami! Wybrnąłem ze wszystkich zasadzek, zwalczyłem wszystkie przeszkody, tymczasem jedna samiczka wyprowadziła mnie tak fatalnie w pole! Ale do diabła i wszystkich sług jego! to się tak nie skończy! Odbiorę swój list, choćbym miał rozpruć tego Ben Joela od brzucha do gardła! Dalej, panienko, każ osiodłać mego konia i wynajdź mi jak najśpieszniej, kogo, co mógłby wyruszyć natychmiast do Paryża. Dostanie dwadzieścia pistolów, jeśli,stanie na miejscu jutro przed wieczorem.
— Znajdzie się taki, proszę pana — odrzekła służąca.—Podejmie się tego Piotr Morel
— Biegnij więc i sprowadź go tu zaraz.
Podczas gdy służąca śpieszyła spełnić rozkazy niecierpliwego gościa, ten ostatni przygotował list do Cyrana i opowiedział w nim w krotkości wszystko, co zaszło.
Nie próbował nawet usprawiedliwiać się. Znał Cyrana i wiedział, że jest nawzajem znany; nie wątpił, że poeta jego dobrej wiary podejrzewać nie będzie.
Gdy list był już gotowy, młodzieniec zeszedł na dół, gdzie czekał już Piotr Morel.
Umówiono się prędko o warunki. Posłaniec ruszył w drogę przy Sulpicjuszu, który uspokoiwszy się z tej strony, dosiadł zkolei swego wierzchowca i popędził wyciągnetym galopem, aby ścigać Ben J oela i nie dopuścić, za wszelką cenę, aby dostał się on do Saint-Sernin.
. | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . |
Marota, jak się zdaje, uczuła naprawdę żal i wstyd-spóźnione, co prawda. Samym słowom jej możnaby było nie ufać; poparła je wszakże czynem, wyjawiając Castillanowi w ostatniej chwili. nazwisko wspólnika i jego zamiary.
Pozostała ona w towarzystwie zbójów dotąd tylko, dopóki nie podchwyciła ich tajemnicy; zaraz potem skreśliwszy naprędce kartkę do Sulpicjusza, udała się zpowrotem do Orleanu, żywiąc skrytą nadzieję, że spotka się jeszcze kiedyś z romansowym młodzieńcem i zniewoli go do zapomnienia wypadków tej nocy.
Co się tyczy Rinalda i Ben Joela, rozłączyli się oni, porozumiawszy się wpierw co do planu najbliższych działań.
Ben Joel wyruszył w kierunku Loches; Rinaldo pojechał wprost do Paryża, gdzie, nie spiesząc się zbytecznie, stanął dopiero trzeciego dnia rano.
Gdy łotr zjawił się w pałacu hrabiego de Lembrat, dzień nie zaczął się tam jeszcze, jakkolwiek była już godzina jedenasta.
Roland był tej nocy na balu i położył się spać bardzo późno, silnie rozdrażniony obojętnością: okazywaną mu przez Gilbertę.
Wejście służącego, który go przebudził, zbudziło w nim gniew wielki, gniew ten wszakże natychmiast ustąpił, gdy hrabia usłyszał wymówione przyciszonym i tajemniczym głosem imię Rinalda.
— Rinaldo tu? — zawołał, zrywając się z pościeli. — Cóż się stało? Niech wejdzie natychmiast!
Rinaldo nie czekał na pozwolenie: stał już przy drzwiach.
— I cóż? — spytał niecierpliwie Roland spostrzegając wysłańca. — List?
— Mamy go.
Hrabia odetchnął.
— Daj — rzekł, wyciągając rękę.
— Jaśnie pan żąda listu?
— Rozumie się.
— Ja listu nie mam.
— A gdzież on, gamoniu?
— U Ben Joela?
— A Ben Joel?
— W drodze do Saint-Sernin.
— To wymaga wyjaśnień.
— Przybyłem właśnie poto, aby ich jaśnie panu udzielić.
Rinaldo opowiedział wówczas szczegółowo o wszystkiem, co zaszło.
Gdy opisywał zkolei scenę nocną w oberży i rozpowiadał, jak Marota broniła Castillana, wskazując zarazem miejsce, gdzie list był zaszyty, hrabia zapytał.
— Więc ta dziewczyna rozkochała się tak napoczekaniu w sekretarzu Cyrana?
— Kobieta jest tak osobliwem stworzeniem, jaśnie panie! Ja i Ben Joel zadaliśmy sobie również to pytanie, ale nie było już czasu na sprawdzanie.
Mało nas to zresztą obchodzi, co znajdowało się w liście? Do kogo był adresowany!
— Do wielebnego Jakóba Szablistego, proboszcza w Saint-Sernin.
— Rozumiem! To jakiś przyjaciel Cyrana.
— Jego brat mleczny, jaśnie panie. List zawierał dłuie zapenienia przyjaźni i kończył się kilkoma zleceniami, dotyczącemi pisma hrabiego—ojca.
—Mów dokładnie.
— Według zaleceń Cyrana, probszcz powinien był okazać jego sekretarzowi zupełne zaufanie, wydobyć z ukrycia, powierzony sobie depozyt i udać się zraz z Castillanem do Colignac, gdzie spotkać się miał z nimi Bergerac.
—Ileż ostrożności!...A czy w liście-dodał po chwili wahania się — nie było jakich napomknień o treści pisma mego ojca?
— Nie, jaśnie panie.
— Dobre i to-rzekł do siebie hrabia,—że Cyrano zachowuje tajemnicę przy sobie.
— Jaśnie panie-kończył Rinaldo — dalszy ciąg sprawy jest już zupełnie prosty. Ben Joel, na którym w zupełności polegać można, znajduje się w tej chwili na drodze do Saint-Sernin. Proboszczowi przedstawi się on pod imieniem Castillana. Wobec listu Bergeraca ksiądz nie będzie mógł mieć żadnych podejrzeń, a gdy tylko Ben Joel ujrzy choćby rożek koperty, zamykającej w sobie drogocenny papier, w bardzo krótkim czasie potrafi przyjść do jej posiadania. O tem na chwilę nawet wątpić nie można. Tu kończy się moje sprawozdanie. Czy jaśnie pan ze mnie zadowolony?
— Jesteś dobrym sługą, Rinaldo. W dniu, gdy dzieło nasze doprowadzimy ostatecznie do końca, grunta, dotykające do mego zamku, w Gardannes, które twój ojciec dzierżawi, przejdą na zupełną twoją własność.
— O! jaśnie pan po królewsku, wynagradza! — wykrzyknął sługus, któremu oczy zaiskrzyły się płomieniem zaspokojonej chciwości.
— Teraz idź i staraj się dowiedzieć, co porabia Cyrano, który już się podobno wylizuje ze swej rany.
— Za dwie godziny będzie miał jaśnie pan wiadomość.
Gdy Rinaldo udał się na wywiady, hrabia de Lembrat przywołał służącego i kazał się ubierać; następnie polecił, aby zaprzężono do karety, miał bowiem zamiar udać się w odwiedziny do margrabiego.
Zaledwie jednak zdążył zasiąść do śniadania, Rinaldo zjawił się niespodzianie zpowrotem.
Upłynęło niecałe pół godziny od jego wyjścia.
Twarz łotra objawiała wielkie pomieszanie.
Roland odgadł, że przybywa on ze złą wieścią.
— Ach, jasny panie! — wykrzyknął sługus w progu jeszcze. — Gdyby jasny pan wiedział, co się stało!...
— Żadnych wstępów, proszę cię! Mów odrazu wyraźnie.
— A więc, jaśnie panie,powracam właśnie od Bergeraca.
— Dalej?
— Ptaszek wyfrunął z gniazda,
— Kiedy?
— Ostatniej nocy,
— A!
— Wypytywałem jego gospodarza, który jest wielkim gadułą. Powiedział mi, że...
— Że co?
— Że jakiś wieśniak z Romorantin zjawił się u poety wczoraj wieczorem i oddał mu list bardzo pilny, Cyrano natychmiast po przeczytaniu listu, nie słuchając żadnych uwag, dosiadł swego konia i z największym pośpiechem wyjechał z Paryża. Udał się on bez żadnej wątpliwości na pomoc Castillanowi, gdyż ja w tem wszystkiem znów wietrzę tego przeklętego pisarka!
— Tak jest niezawodnie, ale to tylko z twojej winy, gamoniu! Gdybyś był uprzątnął sekretarza, nie mielibyśmy w tej chwili na karku poety!
— Ależ, jaśnie panie...
— Milcz, Wyjazd Cyrana niweczy wszystko, cośmy dotąd zdziałali, i kto wie, czy nie ja padnę teraz ofiarą twojej głupoty, oraz czy pismo mego ojca nie będzie dla nas na zawsze stracone!
— Pismo to dostaniemy; przysięgam jaśnie panu.
Roland cokolwiek się uspokoił i odprawił służącego, mówiąc mu w ostatniej chwili:
— Jedź zatem i czyń co trzeba. Powierzam ci załatwienie się z Cyranem. Ja ze swej strony zajmę się Manuelem. On to, prawdę rzekłszy, jest głównym i jedynym powodem tych wszystkich utrapień. Gdyby umarł, niczym już sobie nie robił z prześladowania i rycerskich sztuczek Bergeraca. Muszę o tem pomyśleć, Niech sobie potem Cyrano dokazuje — mniejsza o to!
Zostawszy sam, dodał jeszcze:
— Mogą zmusić mnie do uznania w Manuelu brata; nie przeszkodzą mi jednak dziedziczyć po nim. Na diabła się zdały wszelkie skrupuły! Gdybym był wcześniej o tem pomyślał, Manuel, zamiast murów więziennych, miałby dziś cztery deski za schronienie...
Utwierdziwszy się w postanowieniach, hrabia zapomniał o swym pierwszym projekcie, aby oddać się wyłącznie myśli o zgładzeniu Manuela, Podczas gdy Rinaldo z pośpiechem opuszczał Paryż, aby podążyć za Cyranem i gdy Castillan ścigał Ben Joela, hrabia de Lembrat postanowił również nie próżnować.
Przedewszystkiem udał się do czcigodnego starosty, Jana de Lamothe, który z właściwą sobie zaciekłością prowadził sprawę Ludwika.
Ten ostatni, w oczekiwaniu ostatecznych wyników procesu, liczył długie i bolesne godziny samotności w jednej z najmroczniejszych celek więzienia Chatelet.
— I cóż tam, kochany starosto? — zapytał hrabia. — Daleko już posunęliśmy się ze sprawą?
— Posuwamy się zwolna, lecz sprawiedliwość im powolniejsza tem pewniejsza, Co porabia Cyrano.
— Nie wiem — odparł Roland z udaną obojętnością. — Jesteśmy trochę na bakier od czasu, gdy wyszło na jaw oszustwo jego protegowanego.
— Rozumiem to dobrze. Bergerac poczytuje się za nieomylnego i rzuca się wściekle na wszystkich, co próbują wyleczyć go z zarozumialstwa!
— Osądziłeś go, starosto, nadzwyczaj trafnie, Ale zapomniałem, że mam do pana małą prośbę.
— Jaką?
— Chciałbym zobaczyć tego Manuela.
— Osobliwa fantazja!
— Nie; upewniam pana, że to nie fantazja, Czy trwa on dalej w swym uporze i pretensyj swych nie chce się wyrzec?
— Bardziej, niż kiedykolwiek.
— Otóż pochlebiam sobie, że potrafię uczynić go skromniejszym, Czy możesz mi, panie starosto, udzielić upoważnienie, o które proszę? I czy zezwolisz łaskawie, aby to upoważnienie mogło być w potrzebie przekazane innej osobie?
Starosta nakreślił kilka słów na karcie i podając ją Rolandowi, dodał:
— Z tą kartą w ręce dostaniesz się pan bez trudności do celi Manuela. Zapewni też ona wolny wstęp do więzienia osobie. którą wskażesz odźwiernemu.
— Jestem ci szczerze wdzięczny, kochany starosto, i dziś jeszcze z pozwolenia twego korzystać, będę.
— Spodziewam się, że przy pomocy Boskiej w ciągu tygodnia ukończę tę sprawę, Ogrom dowodów, które mam już w rękach, wystarczy, jak sądzę, do wymuszenia z obwinionego przyznania się. Na wypadek jednak, gdyby zaciął się w swym uporze, przygotowałem środek, który mu usta niezawodnie rozwiąże.
— Jakiż to środek, sędzio niezrównany?
— Tortury, kochany hrabio, Mocne, żelazne śruby do ściskania nóg, albo też trzy tęgie miary wody, wprowadzone lejem do żołądka — oto argumenty, przywodzące do upamiętania najzatwardzialszych grzeszników, Do widzenia.
LUDWIK GALLET
KAPITAN CZART
PRZYGODY
CYRANA DE BERGERAC
Przełożył
WIKTOR GOMULICKI
TOM II
WYDAWNICTWO „BIBLJOTEKI GROSZOWEJ“
Warszawa, E. Wende i S-ka. Poznań — Fiszer i Majew-
ski: Łódź i Katowice — Ludwik Fiszer: Toruń i Siedlce —
Tow. Wyd. „Ignis“ Odbito w Zakładach Graficzn.
„Drukarnia Bankowa“
Warszawa
1925
BIBLJOTEKA GROSZOWA
WYDAWNICTWO TYGODNIOWE
REDAKTOR LUDWIK FISZER
WYDAWCA „BIBLJOTEKA GROSZOWA“
Sp. z ogr. odp.
WARSZAWA. ul. MONIUSZKI 11.
|
Kilka kroków zaledwie dzieliło kancelarię starosty od furty więziennej. Szybko przebył tę przestrzeń Roland i stanął przed odźwiernym, pokazując mu kartę.
Furta otwarła się i hrabia wszedł swobodnie do środka.
W towarzystwie klucznika, który wskazywał drogę, przebył Roland kilka długich, mrocznych korytarzy. Przy końcu jednego z nich znajdowały się wąskie, ponure schody, wiodące do podziemi.
Zstąpili obaj w czarną głębię i przebyli w milczeniu około trzydziestu spadzistych stopni.
Następnie klucznik zatrzymał się przed ciężkiemi, dębowemi drzwiami i, potrząsając pękiem kluczy, rzekł:
— Tu.
Klucz obrócił się zwolna w zamku, zgrzytnęły zawiasy i przez napółodemkniętą zaporę, w mroku, który celę zalewał, dojrzał hrabia niewyraźne kształty istoty ludzkiej, siedzącej na kamiennej ławce.
Skrzypniecie otwieranych drzwi nie zbudziło więźnia z odrętwienia. Nie odwrócił nawet głowy w stronę wchodzących. Przyzwyczajony do codziennych odwiedzin strażników, przyjmował je obojętnie i ze stróżami więziennymi nie wdawał się nigdy w rozmowę.
Choć zamknięcie, młodzieńca nie trwało długo, zmienił się on już widocznie pod jego wpływem.
Twarz jego, dawniej, już nieco bladawa przybrała żółtawe tony kości słoniowej; policzki i skonie zapadły się, a oczy z głębi ciemnych dołów błyszczały silnie, jakby rozpalone gorączką lub obłędem.
Cierpiał on strasznie przez te kilka dni; cierpiał bardziej moralnie, niż cieleśnie, gdyż wszystko co się odnosiło do spraw materialnych, było mu najzupełniej obojętne.
Alboż nie wychował się w szkole nędzy i utrapienia?
Siłą wrogą, która pochylała mu czoło, pozbawiając go wszelkiego hartu, była myśl o Gilbertie, o hańbie, którą go okryto w jej oczach, o przepaści, która już na zawsze od niej go odgrodziła.
Siedział nieruchomo, z twarzą zakrytą włosami, które na nią w nieładzie spadały, obojętny zarówno na przygnębiające działanie ciągłego mroku, jak na wilgoć, która go przenikała do szpiku.
Widząc, że wcale się nie porusza, klucznik położył mu rękę na ramieniu. Manuel odwrócił się zwolna.
— Czy pan hrabia życzy sobie pozostać sam na sam z więźniem? — zapytał stróż.
— Tak — odrzekł zcicha Roland.
Usłyszawszy głos brata, Manuel zadrżał i podniósł oczy na przybysza, którego blado oświetlał blask, płynący z małego, okratowanego okienka.
— Pan tu? — wykrzyknął, zrywając się gwałtownie z ławki, jakby chciał podbiec ku hrabiemu.
Ten ostatni cofnął się instynktownie.
— O panie! — rzekł gorzko młodzieniec — nie lękaj się! Widzisz przecie, żem w kajdanach.
Roland dojrzał jedynie, że prawa noga Manuela przytwierdzona była krótkim, silnym łańcuchem do podłogi więziennej.
Skinął na klucznika, aby się oddalił i przystąpił do Manuela.
— Nie spodziewałeś się pan moich odwiedzin? — rzekł.
— Dlaczego? — odrzekł więzień z ironią. — Pragnąłeś pan może własnemi oczami upewnić się, czy jestem dobrze strzeżony.
— Mylisz się pan. Przybywam, aby się dowiedzieć, czy chcesz pan stąd się wydostać.
— Pan mówisz o uwolnieniu mnie! — pan!
— To pana dziwi?
— Nie, nic mnie już nie dziwi. I słyszysz pan, że nawet to słowo „uwolnienie“ wymawiam głosem spokojnym, bo wiem, że w ustach pańskich jest ono przynętą, którą się rzuca do sideł.
— Fałszywie sądzisz mnie, Manuelu!
— Czyż mogę sądzić inaczej! Racz pan przedstawić wyraźnie swe zamiary.
Roland wyciągnął z kieszeni kiesę.
— Mieści się tu — rzekł — suma znaczna, prawie majątek dla ciebie, coś dotąd żył w niedostatku a nawet w nędzy. Zgódź się, Manuelu, opuścić Francję, wynieść się stąd na zawsze, a ten majątek będzie twoim.
— Niezręczny to krok, mój panie — zaszydzi więzień. — I gdyby czcigodny starosta słyszał pańskie słowa, wystarczyłyby one do popsucia całej pańskiej sprawy.
— Nie rozumiem pana.
— Jakto? Poczytujesz mnie pan za fałszerza.
oskarżasz o podstępne przywłaszczenie imienia twego brata, posiadasz pan zupełną pewność potępienia mnie w oczach sprawiedliwości, i ofiarowujesz mi tak niedorzecznie pieniądze, abym cię tylko uwolnił od siebie! Ależ, mój panie, to znaczy poprostu, że pan uznajesz mnie za Ludwika de Lembrat i że obawiasz się oka sprawiedliwości.
Roland przygryzł usta. Rozumowanie więźnia proste a niezłomne niweczyło odrazu długo przygotowywaną kombinację, którą hrabia uważał za genjalną.
Zmusić Manuela do ucieczki byłoby to w istocie potępić go ostatecznie w oczach sędziów i świata całego. Człowiek pewny siebie i słuszności swej prawy nie ucieka się nigdy do takiego środka. Walczy on wytrwale do końca; ogłasza swą niewinność jeszcze na stopniach rusztowania.
Trzeba było odpowiedzieć cokolwiek na jadowitą uwagę Manuela.
Hrabia poprzestał na słowach:
— Tylko tacy, jak pan, obawiać się mogą sprawiedliwości.
Więzień wzruszył ramionami.
— Wynajdź-że pan — oświadczył spokojnie, wynajdź jakikolwiek pozór na usprawiedliwienie swej propozycji. Żaden nie przychodzi ci na myśl, nieprawda? Pozostawmy więc rzeczy, jak są, mój panie. Mojem największem przewinieniem, do którego przyznaję się otwarcie i za które odbywam właśnie pokutę — jest: że kocham kobietę, która już przedtem pan wybrałeś!
Sądzisz pan zatem?
— Sądzę, że obrażona miłość własna zniewoliła pana do odegrania niecnej komedii, które; ofiarą padłem. Z tego powodu budzisz pan we mnie więcej współczucia, niż nienawiści. Namiętność bywa szaleństwem, doprowadzić ona może do wszystkiego, nawet do pożądania zguby rywala.
Manuel wyświadczał bratu więcej zaszczytu.
niż on w rzeczywistości zasługiwał.
Szlachetna dusza młodzieńca nie mogła zniżyć się aż do tego, aby odgadnąć główną sprężynę jego działań, którą była najnędzniejsza chciwość.
Roland stał w miejscu, nieruchomy i milczący.
— Idź pan — zakończył więzień! — wracaj do swego pałacu bez obawy, ja nie jestem już w stanie wydrzeć ci narzeczonej. Ale i ty również siliłbyś się daremnie wydrzeć mi z serca tę miłość, tak jak wydarłeś już nazwisko. Kocham Gilbertę i zemstą moją jest myśl, że dusza tej czystej dzieweczki, na zawsze przed tobą zamknięta, stanęła raz przede mną otworem i ukazała mi skarby swej niezmiernej czułości.
— Nędzniku! — ryknął hrabia, ugodzony w najczulsze miejsce nie serca, lecz miłości własnej.
— Chcesz mnie uderzyć? — zapytał zimno Manuel. — Możesz to uczynić. Powiedziałem ci już, jak sądzę, że jestem skrępowany kajdanami.
Roland zapanował nad wściekłością.
Dowiedział się już zresztą o wszystkiem, co mu było potrzebne. Był teraz pewny, że Manuel wytrwa niezłomnie w swem postanowieniu i trwoga, którą wzbudziły w nim pogróżki Cyrana, zwiększyła myśl, że w ostatniej chwili śmiałość i przekonywające dowodzenia oskarżonego mogą zachwiać w umysłach sędziów tę pewność, którą sztucznie w me wszczepiono.
— Chodźmy — rzekł do siebie, opuszczając celę i nie zwracając już ani jednego słowa do więźnia. — Odwiedziny te wpłynęły ostatecznie na moje postanowienie. Manuel musi być usunięty.
Roland przed wyjściem z więzienia zwrócił się do odźwiernego.
— Z rozporządzenia starosty — oświadczył mu — wolno mi wprowadzić tu osobę, przeze mnie wybraną, która przybędzie dla wybadania więźnia w razie, gdybym osobiście dopełnić tego nie mógł.
— Tak jest, jaśnie panie.
— Być może, że osobę tę przyślę wkrótce, może jutro, może nawet dziś jeszcze wieczorem. W każdym razie będzie ona zaopatrzona w kilka słów, skreślonych moją ręką, proszę zaś obchodzić się z nią, jak ze mną samym.
— Jaśnie pan może być pewny, że jak najściślej spełniona będzie wola pana starosty i jaśnie pana.
Gdy hrabia wyszedł na świeże powietrze, głęboko odetchnął.
Silniej od zadusznego powietrza więzienia ścisnęły mu piersi doznane przed chwilą wrażenia.
— Pomyślmy — mówił do siebie, postępując drobnym krokiem, z miną wyrażającą wahanie się, co czynić wypada?
Nagle twarz jego rozjaśniła się.
— Zilla... — szepnął do siebie.
Przeszedł most i skierował kroki ku Domowi Cyklopa, gdzie od pewnego czasu Zilla przemieszkiwała sama, nie znając właściwych powodów nieobecności Ben Joela.
Cyganka zresztą bardzo mało kłopotała się o brata. Wszystkie myśli jej zajęte były Manuelem — Manuelem, którego ubóstwiała i którego porażka była najpomyślniejszem dla jej miłości zdarzeniem.
Czekała, rychło wróci, rozczarowany i pokonany, pod dach Ben Joela. Przygotowywała się pocieszać go, leczyć i zamiast rozwianych marzeń, obdarzać czułą rzeczywistością.
Czekała jednak i przygotowywała się napróżno. Manuel znajdował się wciąż pod kluczem. Nie miała od niego żadniej wiadomości; nie mogła zwrócić się do nikogo, co mógłby jej udzielić.
Po całych dniach przebywała w swojej komnatce, pogrążona w myślach, uczuwając niekiedy trwogę, gdy głos sumienia wyrzucał jej głośno samolubstwo i zdradę.
Żaden natręt nie zjawił się w tym czasie, aby zamącać ciszę jej samotności. Gdy zatem usłyszała, że stopnie zmurszałych schodów skrzypią pod czyjąś stopą, pobiegła ku drzwiom zdyszana, z ustami półotwartemi, ze wzrokiem rozpłomienionym namiętnością.
Myślała, że to wraca Manuel
We drzwiach, które niecierpliwą ręką odemknęła, pojawił się hrabia.
Cień smutku i rozczarowania padł na twarz cyganki.
Jednak ucieszyły ją te odwiedziny. Od hrabiego dowiedzieć się mogła o Manuelu. Kto wie, może przybywał on właśnie, aby zwiastować jej wypuszczenie na wolność młodzieńca.
— Ach, panie hrabio! — zawołała — pan mi nareszcie powiesz, co się dzieje z Manuelem, nieprawdaż?
— Posłuchaj, moja piękna — rzekł Roland, rozjadając się swobodnie. — Przybyłem umyślnie poto, aby z tobą pogawędzić; z całą chęcią zatem będę odpowiadał na twoje pytania.
— Gdzie Manuel?
— W Chatelet.
— Jego sprawa?
— Prowadzi się energicznie.
— Czy pamiętasz, panie hrabio, coś mi przyrzekł? Upewniłeś mnie, że ta scena nie będzie miała dalszych następstw i że odesławszy Manuela do więzienia... wypuścisz go stamtąd natychmiast.
— Prawda, przyrzekłem to wszystko, gdyż poznałem twe rzeczywiste uczucia. Na nieszczęście, staroście, który nie potrzebował nic nikomu przyrzekać, sprawa nie wydała się tak prostą, jak mnie i tobie. Żąda on procesu i — skazania.
Zilla zbladła.
— Pan żartujesz, panie hrabio — rzekła głosem drżącym. Złą chwilę wybrałeś do żartów.
— Jeśli żartuję, moja piękna, to tylko dlatego, że twemu... przyjacielowi nie zagraża niebezpieczeństwo.
— Sądzisz więc pan, że...
— Sądzę, że nie trzeba czekać na proces i że ptaszek dziś nawet jeszcze może najdoskonalej wyfrunąć z klatki.
— Gdzie znajdzie środki do tego? Chatelet jest silnie strzeżone. Któż mu otworzy bramy więzienia?
— Ja.
— Pan?
— Niezawodnie; wówczas jednak, jeśli ty nie odmówisz mi swej pomocy.
— O! mów pan, co mam czynić!
— Kochana Zillo — zaczął hrabia zwolna — nie potrzebuję przypominać ci, że ty właśnie jesteś pierwszą przyczyną uwięzienia Manuela. Ty uwiadomiłaś o jego podejściu, czyniąc to zresztą nie w moim, lecz w swym własnym interesie. Kochałaś go i przeraziła cię myśl, że może być na zawsze dla ciebie stracony.
— Dokąd pan zmierza? — przerwała Zilla krótko.
— Do tego: twoja ręka zgubiła go, twoja ręka winna go ocalić. Napisz do niego; wyraź w liście żal i skruchę; przyrzeknij mu wolność. Znajdę człowieka, który doręczy mu twój list i dopomoże do ucieczki. Trzeba, żeby pokładał on w tym człowieku nieograniczone zaufanie. Nie zapomnij napisać mu o tem.
— Tak, masz pan słuszność — odrzekła Zilla przekonana. — Ja tylko powinnam do niego napisać i jestem pewna, że mi uwierzy, gdyż wyznam mu szczerze całą prawdę.
— Miłość nie potrzebuje usprawiedliwiań się. Otrzymasz łatwo przebaczenie. Pisz zatem; ja zaczekam.
Zilla siadła przy stoliku i po chwilowym namyśle wzięła pióro do ręki.
Papier pokrył się wkrótce pismem gorączkowem, dziwacznem. Dziewczyna pisała w narzeczu cygańskiem, używanem przez pokolenia koczujące, które dla Manuela było od dzieciństwa rodowitym językiem.
Gdy hrabia zauważył, że cyganka zajęta jest całkowicie piśmienną rozmową z ukochanym i że ta rozmowa wszystkie myśli jej pochłania, jął przechadzać się zwolna po komnacie, zapuszczając badawczy wzrok w najtajniejsze jej zakątki.
Widoczne było, że czegoś upatruje.
Oczy jego zatrzymały się wkrótce na małym stoliczku, stojącym po prawej ręce Zilli i zastawionym mnóstwem drobnych przedmiotów różnego kształtu i użytku.
Zbliżył się zcicha, wyciągnął rękę i, niedostrzeżony przez cygankę, ściągnął ze stolika przedmiot jakiś, który ukrył starannie w kieszeni kaftana.
— Skończyłaś? — zapytał, podchodząc do wróżki.
— Tak. Oto list.
I podała mu kartę w kilkoro złożoną.
— Doskonale — rzekł, chowając list. — Za dwa dni nie będziesz już potrzebowała lękać się niczego. Manuelowi przestanie grozić wszelkie niebezpieczeństwo.
Zagadkowy uśmiech słowom tym towarzyszył.
Uśmiechu tego nie zauważyła Zilla.
Chwyciła się namiętnie tej nowej nadziei, a oczy jej, nawykłe do czytania w głębi dusz ludzkich, tym razem nic nie widziały, jakby olśnione blaskiem przyszłego szczęścia.
— Ta Zilla-rozmyślał hrabia, wracając do pałacu-złapała się w potrzask, jak najpospolitsza sikorka. Ani przypuszcza, że nią to właśnie posłużę się do uprzątnięcia Manuela.
I zwijając w palcach list cyganki, wszedł do swego gabinetu, gdzie przedewszystkiem wyjął z kieszeni kaftana i schował starannie drogocenny przedmiot, pochwycony u wróżki.
Przedmiotem tym był flakonik z trucizną.
Pewnego razu, gdy Roland i Ben Joel odbywali naradę w pokoju Zilli i rozmawiali o Cyranie, cygan, pokazując hrabiemu ten flakonik, oświadczył:
— Proszę spojrzeć, panie hrabio, oto broń stokroć groźniejsza od szpady Kapitana Czarta. Kropla płynu, zawartego w tej flaszeczce, w ciągu dwóch sekund uśmierca najsilniejszego.
W owej chwili Roland nie zwracał wielkiej uwagi na słowa Ben Joela, który szukał niejakiej chluby w wysławianiu groźnej mocy swego cygańskiego arsenału.
Patrzył na ów flakonik, brany z miejsca i stawiany napowrót bez najmniejszej myśli przywłaszczenia go sobie.
Ale w chwili, gdy opuszczał Chatelet, wspomnienie tego drobnego zdarzenia prze biegło mu przez głowę błyskawicą.
Zaraz też powziął myśl, która miała być bezzwłocznie uskuteczniona.
Idąc do Zilli, nie miał bynajmniej zamiaru kupować trucizny; byłoby to zbyt niezręczne.
Postanowił poprostu skraść flakonik i, jak wiemy, udało mu się to w zupełności.
List, który z jego porady pisała cyganka, był tylko pozorem, ułatwiającym mu kradzież przez odwrócenie uwagi Zilli: dziewczyna zatem, nie domyślając się tego, przyczyniała się bezpośrednio do zguby człowieka, który był jej droższym nad wszystko.
Cyganka aż do wieczora nie domyślała się, jaki cel miały w rzeczywistości odwiedziny Rolanda.
Wieczorem jednak, bardzo dbała o swą piękność, którą, jak wszystkie cyganki, umiała utrzymywać i podnosić zapomocą przeróżnych kosmetyków, zbliżyła się do stoliczka, aby wziąć słoik z jakimś opiatem i natrzeć nim usta i policzki.
Jedno spojrzenie, rzucone na liczny zbiór szklanych i metalowych naczyń, wystarczyło jej do spostrzeżenia, że flakonik z nie bezpieczną trucizną zniknął.
Zaniepokoiło ją to odkrycie.
Odsuwając na stronę kosmetyki, jęła przeglądać jak najstaranniej wszystko, co znajdowało się na stoliku, szukając tamtego flakonika i czyniąc sobie wyrzuty, że tak nieostrożnie pozostawiła go była na widoku.
Gdy poszukiwania okazały się bezskuteczne, niepokój cyganki wzrósł bardziej jeszcze.
Nagle rozjaśniło się jej w umyśle.
— Hrabia, — wykrzyknęła — hrabia ukradł truciznę! Ach, jakaż byłam szalona, wierząc w jego szczerość! On postanowił zabić Manuela, i do mnie! do mnie! do mnie! przyszedł po broń na niego. Podły zdrajca! Znałam go dobrze i pozwoliłam, aby mnie tak haniebnie oszukał!
Zilla, napółnieprzytomna, zarzuciła płaszczyk na ramiona, po których spływały rozplecione jej włosy, zbiegła z szybkością strzały po schodach i wypadła na ulicę.
— Dokąd, piękna panienko?- rzuciła jej w przejściu stara odźwierna — za późno już na przechadzkę.
Zilla nie słyszała nawet zapytania.
Zanurzyła się w mroku i jęła biec szybkim krokiem ku Nowemu Mostowi, gdzie już oddawna po zgiłku dziennym zapanowała cisza głęboka.
W zamku Colignac, w tydzień może po opowiedzianych wyżej wypadkach, Cyrano od dwudziestu czterech godzin przebywał gościną u właściciela tej pańskiej posiadłości.
Tent co gościł u siebie poetę, był również przyjacielem jego od dzieciństwa i nazywał się hrabia de Colignac.
Sawinjusz, jakkolwiek mu było bardzo pilno połączyć się z Castillanem, od którego nie miał wiadomości. nie chciał ominąć zamku bez pozdrwienia przyjaciela.
Tu zresztą naznaczył spotkanie Castillano i Szablistemu.
Nie zastał ich, lecz naturalnie wcale go to ni zdziwiło.
Podróż swą odbył z nadzwyczajną szybkość i mógł przypuszczać, że Castillan z powodu zawikłań, wywołanych przez Ben Joela, opóźni się z przybyciem.
Innych niepokojów Sawinjusz nie doświadczał.
Wiedział on, że jego przyjaciel Szablisty potrafi o własnej sile obronić przed cyganem drogocenny depozyt hrabiego de Lembrat.
Wesoło zatem spędzał czas w zamku hrabiego de Colignac, traktując z należnym szacunkiem obfite jadło, którem zastawiano tam stoły.
Od dnia poprzedniego Sawinjusz, zwykle skromny i wstrzemięźliwy. jak anachoreta, nie opuszczał swego miejsca przy stole. Hrabia, oraz jego sąsiad, margrabia de Cassan, wielcy myśliwi, a więksi jeszcze suszykufle, zmuszali go, aby im dotrzymywał towarzystwa.
Podczas gdy trzej przyjaciele pozdrawiali świtający ranek wesołemi toastami, człowiek jakiś przybył do Colignac i zatrzymał się w najlepszej oberży, jaka tam istniała.
Człowiekiem tym był Rinaldo.
Łotr, jak widzimy, nie tracił czasu. Od samego Paryża tropił Cyrana i starał się wyrównać przewagę czasu, jaką miał nad nim poeta.
Przybrał on teraz nową zupełnie postać. Zjawił się w oberży odziany od stóp do głów czarno, a mina jego, poważna i tajemnicza, dała wiele do myślenia oberżyście, przywykłemu do jowjalnych twarzy i swobodnego obejścia się okolicznych wieśniaków.
Rinaldo wziął go na stronę i szepnął mu kilka słów do ucha.
Oberżysta otworzył szeroko oczy, usłyszawszy to zwierzenie, a oznaki uszanowania, których nie szczędził przybyszowi, pouczyły gości, pijących przy wspólnym stole, że mają przed sobą wielce szanowną osobistość.
Niedługo potem Rinaldo kazał przygotować dla siebie oddzielny pokój, do którego zaprowadził go oberżysta.
Dopiero po upływie godziny ujrzano ich obu wychodzących stamtąd. Gospodarz powrócił do swych zajęć; podróżny wyszedł z oberży i udał się do domu wójta, urzędowego przedstawiciela sprawiedliwości.
Ciekawość pijących była silnie podniecona.
Kto był ten człowiek czarny i poco przyjechał do Colignac?
— Hej! Landriot! — zakrzyknął wreszcie jeden z wieśniaków niecierpliwszy, a może tylko śmielszy od innych, chodź-no tu do nas!
Jegomość Landriot, to jest oberżysta w swej własnej, mocno spasionej osobie, zbliżył się do stołu.
— Czego chcesz?-zapytał wołającego.
— Chcę dowiedzieć się, odkąd to ukrywasz tajemnice przed przyjaciółmi, z którymi bywałeś zawsze gadatliwy, jak sroka?
— Tajemnice?
— A tak, tajemnice. Kto jest ten śledziowy pan, skrzywiony jak piątek na sobotę, któremu wybijasz pokłony do samej ziemi, i który, jak węgorz, prześlizguje się między płotami, zmierzając do urzędu wójta?
— To do ciebie nie należy, mości ciekawski.
— Jedno z dwojga: albo język zrobił ci się dziś bardzo powściągliwy, albo też — sam nic nie wiesz.
— Ja nie wiem?!-zapytał gospodarz, w którego najczulszą strunę ugodziły widocznie te słowa. Gdyby nie to, żem zobowiązał się milczeć jak karp, zarazbyś dowiedział się, czy ja nic nie wierni.
To wyznanie, któremu towarzyszyła wielce znacząca mina, spowodowało, że cała kompania, wstawszy ze stołków, skupiła się dokoła oberżysty.
Wietrzono jakąś ciekawą historyjkę i za wszelką cenę usłyszeć ją chciano.
— Jeśli przyrzekłeś dochować tajemnicy — wyrwał się jeden z wieśniaków-my również możemy ci ją przyrzec. Co u diabła! nie trzyma się język za zębami przy kumach i sąsiadach! Dalej! gadaj nam tu zaraz, co wiesz o czarnym człowieku.
— Ależ...
— Gadaj! gadaj! niema rady! — jęła powtarzać chórem cała kompania, której ciekawość podniecona była do najwyższego stopnia zachowaniem się oberżysty.
—Przyrzekłem.
—Ależ, warjacie! zachowamy to przy sobie!
— Przysięgnijcie.
— Przysięgamy! przysięgamy!
— Bo to, widzicie, gdybyście mnie zdradzili, mogłoby to ściągnąć na mnie nieszczęście.
— No dalej! Gadasz, czy nie gadasz?
— Ha, kiedy przysięgliście, że będziecie milczeli...
—Więc?
—I że nie będziecie niepokoili podróżnego.
— A zatem?
— Zatem, opowiem wam wszystko. A! okropne to rzeczy, okropne!
Grupa wieśniaków zbliżyła się bardziej jeszcze do niewiernego powiernika Rolanda, który, przyciszając głos i zasłaniając dłonią usta, wyrzekł tajemniczo:
— Czy wiecie, moje dzieci,kto jest ten czarny człowiek?
— No, któż taki?
— Jest to ani mniej, ani więcej, jak-urzędnik do szczególnych poruczeń przy staroście paryskim!
— Ho, ho! to ciekawe!
— Ciszej! — upomniał oberżysta. Jeśli będziecie tak krzyczeli, nic więcej nie powiem. Taki urzędnik, jak wam wiadomo, jest figurą ważną, której zlecane bywają wielkie sprawy, dotyczące wymiaru sprawiedliwości. Ten, którego widzicie, przybył tu w pościgu za niesłychanym przestępcą, za kryminalistą pierwszego rzędu, za sługą Lucypera i całej jego świty, za...czarownikiem, jeśli mam już wszystko powiedzieć.
Ostatnie słowo rzuciło popłoch między słuchaczów.
Wieśniacy jęli spoglądać na siebie ze strachem i przerażone ich oczy zwróciły się mimowoli w ciemny kąt izby, jakby obawiali się, czy się zeń nie wynurzy straszna postać diabelskiego sługi.
W owym czasie, zwłaszcza na odleglejszej prowincji, czarownik był największym postrachem niewykształconej gawiedzi.
Obawiano się czarów, gorzej niż diabła we własnej postaci, na wszelki też sposób walczono z niemi i zabezpieczano się od nich.
— A ponieważ „strach ma wielkie oczy“, niewiele wówczas trzeba było, aby człowiek najniewinniejszy został posądzony o bezpośrednie stosunki z piekłem i uległ w następstwie ciężkiemu prześladowaniu.
Umysły oświeceńsze ulegały narówni z motłochem średniowiecznemu przesądowi, i nie należała wcale do osobliwości palenie żywcem na placu publicznym osób oskarżonych o czary.
Gdy wieśniacy ochłonęli cokolwiek z przerażenia, posypały się na nowo pytania.
— A ten czarownik...gdzież jest w tej chwili? Czyżby, broń Boże, przebywał w naszej okolicy?.
— Wszyscyście widzieli — rzekł Landriot — tego jeźdźca z zakrzywionym nosem, który przybył wczoraj w odwiedziny do naszego pana.
— Widzieliśmy-ozwał się czyjś głos nieśmiały. Ja nawet dobrze pamiętam, że gdy wymijał mnie, spojrzał mi w oczy takim strasznym wzrokiem, że ciarki przeszły mi po skórze.
—Otóż właśnie, ten jeździec, to on!...to czarownik.
— Ale kiedy bo...— zauważył starszy wieśniak z siwemi włosami-jeśli się nie mylę, ten jeździec z naszych stron pochodzi. Czyż nie nazywa się on Cyrano de Bergerac?
— Bergerac, czy nie Bergerac, człowiek, czy djabeł-zgromił go jespan Landriot-to wcale rzeczy nie zmienia. Dowiedziono, że zaprzedał się piekłu, że z czartami ma ciągłe stosunki i że ogłasza w Paryżu książki przeciw naszej świętej religji. Dlatego właśnie wysłano za nim pogoń, aby go schwytać i spalić żywcem, jak na to sumiennie zasłużył.
— Czyście zauważyli — wtrącił inny wieśniak—że zagrzmiało w chwili, gdy ten człowiek zatrzymał się na placu przed zamkiem? A jednak nie było ani jednej chmurki na niebie. To nie jest wcale naturalne.
— Gotów jeszcze rzucić czary na naszą wioskę!-odezwał się drugi.
— A cóż!-potwierdził oberżysta-o to nietrudno! Taki przyjaciel Lucypera spojrzy tylko na ciebie i już przepadłeś. Nic ci już odtąd nie będzie się wiodło; nieszczęście po nieszczęściu zacznie spadać na twoją głowę. Jemu niewiele trzeba, aby sprowadzić mór na cały inwentarz, wytłuc zboże gradem, pozbawić krowy mleka i skwasić wino w beczkach.
— Uwiężą go, co?...
— Dziś jeszcze. Właśnie w tym celu ten pan udał się do wójta. Da Bóg, że już wieczorem nałożą mu kajdany i odprowadzą do więzienia w Tuluzie. A niezadługo pójdziemy tam wszyscy przypatrywać się, jak go będą piekli.
— Ale — zapytał jakiś nieśmiały — kto go przytrzyma?
— My wszyscy, gdy będzie trzeba. Gdzie idzie o uwolnienie całej okolicy od takiej zarazy, nikt chyba nie odmówi pomocy.
— Dobrze mówi gospodarz! — zakrzyknęła gromada.-Pójdziemy wszyscy. I ciebie też, mości zakrystianie, weźmiemy z sobą; będziesz niósł za nami kubeł wody święconej.
Zakrystjan, mały staruszek o tłustej, bladej twarzy, który przysłuchiwał się rozmowie z miną niespokojną, odpowiedział na wezwanie ruchem wyrażającym największy przestrach.
— Tak, tak — powtórzył oberżysta — weźmiemy Guillemina.
— Wistocie...bezwątpienia...— bąkał zakrystian — woda święcona... Ale będziecie też mieli z sobą i widły, nieprawda?
— Widły i noże, do stu piorunów! — wykrzyknął wojowniczo Landriot, wyciągając z za pasa swój nóż kuchenny.-Poczekajmy tylko aż powróci nasz urzędnik do szczególnych poruczeń.
Podczas, gdy w ten sposób zagrzewały się głowy zwykłych gości Landriota-co doskonale przewidział i na co właśnie liczył przebrany Rinaldo, zalecając oberżyście najściślejszą tajemnicę — fałszywy urzędnik przybył do wójta.
Ten ostatni, przy pierwszych słowach nieznajomego-posadził go, na własnym fotelu, sam zaś, na znak szacunku i uniżoności, słuchał go w pozycji stojącej.
Wójt przedstawiał się zewnętrznie jako poczciwy tłuścioch, o twarzy kwitnącej zdrowiem, o silnie wystającym brzuszku. Bladoniebieskie, pozbawione blasku oczy, z długiemi, jasnemi rzęsami nadawały jego twarzy cechę niepewności i zalęknienia, która szkodziła niemało powadze jego urzędu. Pod względem umysłowym był to człowiek naiwny, przesądny i ciemny. Dbał on przedewszystkiem o własną spokojność i chętnie dawał się powodować innym, byle uniknąć osobistego prowadzenia wszelkich spraw, choć cokolwiek trudniejszych.
Jegomość ten wypełniał swe obowiązki z solenną głupotą i zawsze był gotów obejść prawo, gdy szło o człowieka, którego niełaski obawiał się, lub którego łaski potrzebował.
Wszystko, co miało choćby daleką łączność ze sprawiedliwością, było przedmiotem jego czci najwyższej. Pachołek policyjny wydawał mu się istotą doskonalszą od zwykłych śmiertelników; wpadał w zachwyt, ile razy, podczas rzadkich wycieczek do Tuluzy, udało mu się stanąć w obliczu najskromniejszego przedstawiciela wyższej władzy; a samo imię króla wywoływało w nim tyle uczuć bałwochwalczych, że najśmielsze porównania nie mogłyby dać o nich właściwego pojęcia.
Rinaldo spostrzegł odrazu, z jakim człowiekiem ma do czynienia, i z wielkiem zadowoleniem wewnętrznem pomyślał.
— Diabeł mi pomaga. Nie spodziewałem się tak dobrze trafić.
Gdy fałszywy delegat starosty, poważnie zasiadłszy w fotelu, wyczerpał już wszelkie niby urzędowe ogólniki, do okoliczności zastosowane, i gdy przekonał się, że i wójt również nie ma ich już więcej w zapasie, gdy wreszcie skłonił wójta, aby zabrał miejsce naprzeciw niego, przystąpiono do właściwej rozprawy.
— Czy wiesz pan, jakie uczyniłem w tej chwili spostrzeżenie? — zapytał Rinaldo.
— Domyślność moja nie sięga tak daleko-odrzekł wójt skromnie. — Proszę uniżenie, aby szanowny delegat był łaskaw domyślności tej dopomóc i—powiedzieć wyraźnie, o co idzie.
—A więc mości wójcie, pomyślełemem w tej chwili, że się pan urodziłeś pod szczęśliwą gwiazdą i że wielu ludzi zadrościłoby panu dzisiejszego stanowiska, gdyby wiedziało, jak ważną przysługę masz oddać królowi i sprawiedliwości.
— Królowi! sprawiedliwości! — powtórzył w zachwycie wójt, którego każde z tych słów przyprawiało o rozkoszne wzruszenie.
— Tak jest, królowi i sprawiedliwości — wyrzekł raz jeszcze przybysz.— Powiedziałem już pan że jestem delegatem starosty paryskiego; nie objaśniłem go jeszcze, jaką to misję powierzono mi, wysyłając do waszej wioski. Chodzi tu o rzecz wielkiej wagi, mości wójcie.
— A! a! o rzecz wielkiej wagi! — powtórzył tłuścioch, otwierając możliwie najszerzej swe oczy bez blasku.
— Sam to pan zaraz najlepiej osądzisz. Poruczono mi pochwycić wielkiego winowajcę, człowieka, co ośmielił się pisać i drukować dzieła przewrotne, poniewierające najszczytniejszemi zasadami naszej świętej religii: dzieła, mości wójcie, w których autor przyznaje się bezczelnie do swych pratyk diabelskich i w których bezwstyd czarodzieja łączy S1ę z bluźnierstwami heretyka.
— Boże! — krzyknął wójt, załamując ręce—
Ależ to zbrodniarz! zakała społeczeństwa! kryminalista!
—Wart stosu, mości wójcie. Dzięki swej piekielnej zręczności, potrafił on wymknąć się z Paryża i przez kilka dni z rąk się wyślizgiwać. Ale ścigałem go bez wytchnienia i — trzymam go teraz. Mówię: trzymam go — co znaczy w rzeczywistości,że wiem dokąd się schronił i że przedsięwziąłm środki,aby ujść nie mógł.
— Czyżby znajdował się on... w Colignac? — szepnął zmieszany wójt.
— Zgadłeś, mości wójcie. Od wczoraj tu się on znajduje.
— Wielki Boże! — wykrzyknął wójt, uważając za stosowne objawić święte oburzenie — ten wielki przestępca znajduje się pomiędzy nami, oddycha tem samem, co my, powietrzem, a jam jeszcze dotąd o tem nie wiedział! A! i cóż pan gotów jesteś pomyśleć o mojej urzędowej czujności, szanowny panie delegacie?
— Uspokój się pan, Pańska czujność nic tu nie ma do rzeczy. Nic z pierwszego wejrzenia nie odróżnia przestępcy od człowieka uczciwego, i mogłeś pan był przejść po sto razy obok człowieka, o którym mowa, nie podejrzewając na chwilę, czem on jest w rzeczywistości.
— Ha, to co innego.
— Człowiek ten — ciągnął Rinaldo — ukrywa się w tej chwili u hrabiego de Colignac.
To nazwisko wywołało lekkie skrzywienie na twarzy wójta.
Obawiał on się hrabiego i nie mieszał się nigdy w jego sprawy osobiste; czuł jednak, że obowiązki urzędu zmuszają go do zapanowania nad wszelkiemi względami natury prywatnej.
Poprzestał na zrobieniu trwożliwej uwagi:
— Ośmielam się uprzedzić szanownego pana delegata, że pan hrabia de Colignac jest dobrym chrześcijaninem i wiernym sługą jego królewskiej mości.
— Cóż stąd! Alboż wilki obawiają się wchodzić do owczarni? Ale nie wymieniłem panu dotąd nazwiska mego zbiega.
— To prawda.
— Nazywa się on Cyrano de Bergerac.
— Bergerac! — wykrzyknął wójt. — Czy to nie ten, co ogłosił ohydny świstek, stek kłamstw i niegodziwości przeciwko najdostojniejszemu kardynałowi Mazariniemu?
— Ten sam, mości wójcie. Widzisz zatem, że nie zasługuje on na żadną względność. Gdyś już poznał człowieka, muszę ci udzielić zkolei kilku dotycząch go, poleceń.
— Poleceń?
— Tak; gdyż pan go uwięzisz.
— Ja? — zawołał wójt zmieszany.
— Czyżbyś chciał cofnąć się przed spełnieniem tego świętego obowiązku? A! mości wójcie! gdyby o tem król się dowiedział!
— Król! To prawda! Uwiężę go, panie delegacie, Ale jeśli zechce stawić opór?
— Tutejsi wieśniacy pomogą w tem panu zbrojną ręką. Wierz mi pan, że powierzając tobie tę piękną misję, powodowałem się głównie życzliwością, jaką od pierwszego wejrzenia wzbudzić pan we mnie potrafiłeś. Jesteś pan pierwszym urzędnikiem w tej okolicy, przedstawicielem sądów królewskich, wykonawcą sprawiedliwości-wypada zatem, abym panu odstąpił zaszczyt doprowadzenia do końca dzieła, w które włożyłem cały swój rozum i całą swą zręczność, Nie miałem-że słuszności twierdzić, że urodziłeś się pod szczęśliwą gwiazdą?
— Taki honor!...— wyjąkał wójt, wzruszony.Proszę mi wierzyć, szanowny panie delegacie, że... A czy jego królewska mość będzie wiedział, że to ja...
— Rozumie się. Wszakże obowiązkiem moim będzie złożyć szczegółowy raport i opisać w nim wszystko jak najwierniej.
— Król będzie wiedział! Ach! to jeden z najpiękniejszych dni mojego życia! Rinaldo wyciągnął z kieszeni i przesunął szybko przed oczami wójta pergamin, przy którym wisiała wielka pieczęć z herbem państwa.
Wójt skłonił się z uszanowaniem.
— Oto — wyrzekł mniemany delegat — rozkaz starosty, dający mi całkowite pełnomocnictwo w tej sprawie. To pełnomocnictwo tobie przekazuję, mości starosto.
Wójt zbyt był przejęty szacunkiem i uniżonością aby mógł ośmielić się na poddanie ściślejszemu badaniu przedstawionego sobie dokumentu.Widział herb państwa, to dość; domagać się innych jeszcze dowodów wydawało mu się czemś potwornem.
— Proszę wziąć zatem pergamin — ciągnął Rinaldo — i napisać własnoręcznie, wedle zwykłej, urzędowej formy, rozkaz uwięzienia, wszędzie gdziekolwiekby się znajdował, niejakiego Sawinjnsza de Cyrano, zwanego de Bergerac, oskarżonego o herezję i świętokradztwo. Ja rozkaz ten podpiszę.
Wójt zasiadł przy stole i niezbyt wprawną ręką jął pisać akt żądany.
Pot kroplisty występował na czoło poczciwcowi, tak wielkim przejęty był strachem, aby nie popełnić jakiej omyłki w urzędowej osnowie rozkazu.
Uciekając się do zwykłego autorskiego fortelu, to jest do gryzienia chorągiewki pióra, ile razy nie przychodził mu na pamięć wyraz potrzebny doprowadził on po pewnym czasie, z trudem niemałym, dzieło swe do końca.
Rinaldo, po skończeniu, wziął akt do ręki i odczytał go z wybornie odegraną powagą, następnie zwrócił wójtowi, nabazgrawszy u spodu: Klaudiusz Popelin, gdyż tem nazwiskiem postanowił posługiwać się w tym wypadku.
— Jesteś pan teraz w porządku — rzekł zachęcająco.—Za godzinę udasz się do zamku hrabi de Colignac, aby dopełnić uwięzienia Cyrana.
— A następnie?
— Następnie?...Czy macie tu gdzie dobry areszt?
— Rozumie się!
— A więc zamkniesz pan w nim więźnia i będziesz go trzymał pod kluczem aż do mego powrotu.
— Pan odjeżdża, panie — delegacie?
— Udaję się do Tuluzy, gdzie mam do załatwienia niecierpiącą zwłoki sprawę urzędową. Wracając, przyprowadzę z sobą oddział żandarmów, który odstawi więźnia do Paryża. Do tego czasu będziesz mi pan głową swą odpowiadał za niego.
— Jestem gotów, panie delegacie, ofiarą życia całego stwierdzić posłuszeństwo rozkazom jego królewskiej mości. Sam nie posiadam daru szybkie czynienia postanowień, ale gdy już mam w ręku rozkaz, sam diabeł nie powstrzyma mnie od wprwadzenia go w wykonanie.
— Pięknie powiedziane, mości wójcie. Tymczasem opuszczam pana, aby nie opóźniać na chwilę nawet załatwienia tak pilnej sprawy.
— A ja biegnę do oberży Landriota, gdzie spodziewam się znaleźć swego pisarza, oraz kilku dzielnych ludzi, których wezmę z sobą do pornocy.
—Zdaje mi się, że ich pan znajdziesz zupełni przygotowanych do dzieła. Jespan Landriot wygląda cokolwiek na gadułę, a ponieważ szepnąłem mu kilka słów o celu mego przybycia, przypuszczam że ich przy sobie nie zatrzymał.
— Stało się tak niezawodnie. A! panie delegacie,jesteś pan człowiekiem genjalnym!Najmniej szczegół uwagi pańskiej nie ujdzie!
Wyszli obaj i skierowali się ku oberży.
Podczas, gdy wójt umawiał się w izbie z zebranymi wieśniakami, Rinaldo kazał osiodłać konia i wyjechał, pozostawiając dalszy przebieg sprawy zabiegom swego pełnomocnika.
Przebiegły łotr cel swój osiągnął. Udało mu się przytrzymać Cyrana, a przynajmniej unieruchomić go na czas dość długi, aby nie mógł zjawić się w Saint-Sernin wówczas, gdy Rinaldo pospołu z Ben Joelem będą używali wszelkich środków, aby wydobyć od proboszcza drogocenny dokument.
Zgodnie z obliczeniami służącego Ben Joel znajdował się od dwóch dni w Saint-Sernin, i jeżeli tylko potrafił pozyskać zaufanie proboszcza, sprawa jego powinna znajdować się na drodze jak najlepszej.
Rinaldo przybędzie w samą porę, aby zebrać owoce długich trudów.
Posiadłszy za jaką bądź cenę pismo hrabiego de Lembrat, Rinaldo mało już będzie troszczył się o Cyrana.Powróci do Paryża, odda swemu panu skarb, w pocie czoła zdobyły, i otrzyma nareszcie upragnioną nagrodę.
Śmiały i niezwykły pomysł Rinalda nie był w gruncie rzeczy takiem dziwactwem, na jakie z pozoru wyglądał.
W owej epoce formy prawne były bardzo zawikłane i wymiar sprawiedliwości odbywał się nader opieszale.
Nierzadko, bez żadnej uzasadnionej przyczyny, pozbawiano wolności ludzi niewinnych, którzy tracili w więzieniu zdrowie, a niekiedy i życie, zanim przypomniało się komuś zbadać rzeczywisty powód ich przytrzymania i zdjąć z nich brzemię winy, narzucone im przez omyłkę, albo przez czyjąś złą wolę.
Byli uwięzieni i okoliczność ta wystarczała dla sędziów, aby ich uznać winnymi.
Zarzucenie komuś zmyślonego przez siebie przestępstwa bywało częstokroć dostatecznym powodem do pochwycenia go w szpony tak zwanej „sprawiedliwości”, a gdzie było oskarżenie, to domniemywano się zaraz i winy.
Przypuszczenia, domniemania, przeróżne prawne fantazje — i hypotezy gmatwały fakt, w gruncie rzeczy zupełnie prosty; a dochodzenie sądowe, zamiast rozjaśniać sprawę, pogrążało ją w nieprzejrzanej ciemności.
Niezmiernie zawikłany aparat sądowy czeka oskarżonego, odbierając mu siłę do bronienia się a następnie i wiarę w siebie, i niemal zawsze wkońcu osłabionego, zwątpiałego i zobojętniałego rzucał na pastwę czyhających nań oprawców.
Zdarzało się wreszcie, że wobec nierozwikłanej plątaniny dowodów i przeciw-dowodów, nie mogąc z zupełną słusznością ani potępić oskarżonego, go uniewinnić, o jęczącym w podziemiach więziennych poprostu — zapominano.
O tem wszystkiem wiedział bardzo dobrze Rinaldo i stwierdził znajomość ówczesnej procedury tem właśnie, że zaraz po urządzeniu pułapki najspokojniej stamtąd się oddalił.
Pozostać, znaczyłoby narazić się na stawianie sobie do oczu oskarżonego, na badania, objaśnienia, udowodniania i może wkońcu na wstydliwą porażkę.
Przeciwnie, wcisnąć w ręce wójta broń zaczepną, pchnąć go naprzód i pozostawić samemu sobie, wmówiwszy weń przedtem niezmierną ważność jego roli, było to: przygotować tajemnicze powikłania, wśród których wójt zakłopotany, a jedn do końca obowiązkom swym posłuszny, z zaciętym uporem będzie pilnował spełnienia powierzonego sobie aktu, w słuszność jego nie wchodząc i wchodzić nie ośmielając się nawet.
To też doświadczony łotr poprzestał na udzieleniu wójtowi ogólnych jedynie wskazówek, dotyczących zarzucanego Cyranowi przewinienia. Nacisk główny położył na jednem tylko: na konieczności uwięzienia.
Wprowadzony z zamkniętemi oczyma na tę krętą ścieżkę, dobroduszny przedstawiciel władzy miał już postępować nią sam, nie zbaczając, i stać się wkońcu nieświadomym wspólnikiem podstępów Rinalda, oraz nikczemności hrabiego de Lembrat.
Sawinjusz, hrabia de Colignac i margrabia de Cussan biesiadowali w najlepsze, gdy do wspaniałej jadalni wszedł intendent zamku i oznajmił swemu panu, że przybył wójt i chce się natychmiast z nim zobaczyć.
— Wójt! — zawołał wesoło hrabia. — I czegóż to żąda od nas sławetny Cadignan? Niech wejdzie.
Opowie nam swój interes przy kieliszku starego medoku.
Drzwi otwarto i zjawił się w nich sławetny Cadignan, mrugając oczami i wybijając niskie pokłony aż do nadwerężenia sobie boków.
— Bez tych ceregieli, kochany Cadignan — rzekł hrabia. — Jesteśmy w wesołem usposobieniu i wszelka ceremonialność śmiertelnie nas nudzi. Siadaj, kochanie, bierz kieliszek i, nie śpiesząc się, rozpowiadaj nam swoją historię.
Jak widzimy, hrabia de Colignac był człekiem wesołym, lubiącym żyć dobrze i swobodnie, wcale nie dumnym i gotowym każdej chwili do napełnienia kieliszka i wychylenia go za czyjeś zdrowie.
Wójt usiadł, nie pozbywając się jednak sztywnej i zagadkowej miny.
Prawdę rzekłszy, własna wielkość sprawiała mu niemało kłopotu wobec tak dostojnego towarzystw i nie śmiał podnieść oczu na trójkę wesołych biesiadników, zarumienioną od wina i oświetloną jaskrawo blaskiem licznych świeczników.
Zwłaszcza osoba Cyrana przejmowała go szczególnym strachem, nad którym napróżno starał się zapanować.
— I cóż, mości wójcie! — przemówił Sawinjusz litując się nad jego kłopotliwem położeniem — czyż nie przyznajesz hrabiemu słuszności? Twoje zdrowie, mości wójcie, choć zdrowie to, jak mi się zdaje znajduje się już w dostatecznie kwitnącym stanie. Na honor, jesteś pan najokazalszym z urzędników w granicach Francji i Nawarry.
Poeta wyciągnął rękę z kieliszkiem do wójta.
Ten ostatni nie śmiał odtrącić wyświadczonego sobie zaszczytu, lecz ręka jego od wielkiego wzruszenia tak silnie drżała, że rozlał na obrus część wina, którem mu kielich napełniono.
— Cóż to, czyś słaby? — zapytał hrabia. — Uważam, że jesteś czemś silnie wzruszony, Pij, to dobrze zrobi.
Cadignan spełnił wolę hrabiego, ale omal nie udusił się, pijąc, tak mu od dziwnego wzruszenia ścisnęło się gardło.
Mimo wszystko, nie zapomniał o celu swego przybycia.
— Panie hrabio — rzekł, — chciałbym pomówić z panem na osobności. Czy pan hrabia raczy wyświadczyć mi tę łaskę?
— Z ochotą. Czemu jednak nie chcesz mówić przy wszystkich? Ja nie mam żadnych tajemnic dla tych panów.
— Tu nie chodzi o tajemnice pana hrabiego.
— To co innego. Chodź zatem ze mną do ogrodu. Zresztą biesiada ukończona i świeże powietrze bardzo nam się przyda.
Hrabia wstał od stołu i, wiodąc za sobą wójta, zeszedł po kilku stopniach marmurowych, prowadzących wprost z sali jadalnej do ogrodu, urządzonego w przesadnym stylu owej epoki.
Obaj przeszli kilkanaście kroków w milczeniu.
Bergerac i margrabia de Cussan postępowali w pewnej odległości za nimi, żartując pocichu z ciężkiego chodu i śmiesznej postaci wójta.
Sławenty Cadignan czuł się tu bardziej jeszcze zakłopotanym, niż przy stole, i nie wiedział zupełnie, od czego zacząć swą przemowę.
— No, przyjacielu — odezwał się hrabia, — mów teraz; jesteśmy sami.
Nic już nie mogło usprawiedliwiać dłuższego milczenia, wójt przeto, przezwyciężając ostatnim wysiłkiem swą nieśmiałość, przystąpił do spełnienia ciężkiego obowiązku, przyczem jednak nie zapominał o oszczędzaniu hrabiego, którego łaska była mu bardzo potrzebna.
— Wiadomo panu hrabiemu — zaczął głosem ubolewającym — że między mieszkańcami Colignac niema ani jednego, któryby nie był powinowatym, kumem, przyjacielem lub wprost najuniżeńszym i najwierniejszym sługą pana hrabiego. Wynika stąd, że cokolwiek zdarzy się panu hrabiemu i nas wszystkich dotyka.
— Do pioruna! ten wstęp — jest bardzo groźny. Ale mów dalej, kochanie; zaczynasz mnie zaciekawiać.
— Powiedziałem zatem — podjął wójt, powtarzając się dla zyskania na czasie i oszczędzenia słuchaczowi zbyt silnego wzruszenia — powiedziałem, że nic nie może zdarzyć się panu hrabiemu pomyślnego, coby nas nie uradowało, i nic niepomyślnego, coby nas nie zasmuciło. Otóż dowiedzieliśmy się z najlepszego źródła, że pan hrabia...że u pana hrabiego...że...
Cadignan zaciął się i nie mógł żadną miarą dokończyć.
— Kończ-że, mój kochany — nalegał hrabia.—Mówisz zatem, że ja....
— Że pan hrabia gości w swym zamku heretyka i czarownika.
Powiedziane to zostało bardzo szybko; jednym tchem; i wójt uczuł nagle ulgę, jakby się pozbył niezmiernego ciężaru.
Hrabia zaczął się śmiać serdecznie.
— Czarownika? — powtórzył ze śmiechem.—
O bogi! i któż on „taki? Wymień tego przestępcę, natychmiast ci go wydam.Ale strzeż się, żebyś nie powiedział oszczerstwa.
— Nie, panie hrabio, to nie oszczerstwo. Bo i któż może lepiej znać się na czarach i czarownikach, jeśli nie trybunał paryski? A właśnie z samego Paryża otrzymałem rozkaz uwięzienia człowieka, który nadużywa uprzejmości pana hrabiego.
— Do diabła!— rzekł hrabia, wpatrując się bacznie w wójta, którego podejrzewał o małego bzika — to, ważniejsze, niż sądziłem, mój mości Cadignanie!
—Jego królewska mość wdał się w to, panie hrabio: i mam, przy sobie rozkaz, podpisany przez jednego z urzędników do szczególnych poruczeń przy staroście paryskim.
Colignac był tak zdumiony, że nic nie odpowiadał.
— Widzi pan hrabia — ciągnął wójt, którego śmiałość wzrastała, gdy się nie potykał o przeszkody — wiem bardzo dobrze, że to nie może być mu przyjemnem. Czarownik jest osobą, lubianą przez pana hrabiego. Ale proszę nie obawiać się; o ile tylko się da, będziemy oszczędzali spokoju pana hrabiego.Zrobi się wszystko gładko i pocichu.
Trzeba tylko, aby bez straty czasu zbrodzień został nam wydany. Upewniam zaś pana hrabiego honorem, że go każę spalić bez najmniejszego skandalu.
— Jesteś bardzo uprzejmy-rzekł hrabia z uśmiechem. — Nazwisko czarownika, jeśliś łaskaw?..
Wójt zniżył przezornie głos.
— Jest nim gość pana hrabiego — szepnął — niejaki Sawinjusz de Cyrano.
Tego już było za wiele.
Colignaca porwała taka szalona wesołość i jęły nim wstrząsać tak gwałtowne wybuchy śmiechu, że aż musiał ściskać sobie boki dla uspokojenia.
Sławetny Cadignan zbity z toru, spoglądał nań z miną obrażoną.
— Przybywaj, Bergeracu! przybywaj! — wołał hrabia, nie przestając dusić się od śmiechu.A! wyśmienite to rzeczy, ale niepożądane w czasie trawienia!
— Panie hrabio — rzekł wójt, usiłując przygryzać swe grube wargi — nie mogę podzielać pańskiej wesołości.
Sawinjusz i margrabia zbliżyli się.
— A! mój drogi! — odezwał się hrabia do poety — sam ucieraj się z naszym niezrównanym Cadignanem — ja już nie mogę! Zwyciężył mnie, powalił i uczynił niezdolnym do walki! Jesteś podobno, przyjacielu, heretykiem, czarownikiem, diabłem we własnej osobie. i nasz wójt przybywa, aby cię uwięzić!
— Oho! — rzekł Cyrano — lubią tu, jak widzę, żarciki!
— Nie mam nic z panem do mówienia —
oświadczył surowo sławetny Cadignan. — Spełniam jedynie obowiązek swego urzędu, W imieniu jego królewskiej mości, aresztuję pana!
— Sam jeden tylko? — zaśmiał się Sawinjusz
— Mam do pomocy powagę prawa — odparł wójt uroczyście.
— A co ważniejsza — wtrącił margrabia, — gromadę wieśniaków, gotowych poprzeć cię powagą swych pięści. Widziałem tę hołotę, stłoczoną na dziedzińcu zamkowym.
— O! tego już za wiele!-krzyknął Colignac.—
Słuchaj, mój mości Cadignanie! każę ciebie i twoich ludzi przez rózgi przeprowadzić, jeśli mi się stąd natychmiast nie wyniesiecie! Aresztować Sawiniusza! Przekracza to już najdalsze granice farsy!
Cyrano zamyślił się.
— Być może zresztą — rzekł, zwracając się do wójta — że polecono panu pozbawić mnie wolności. Bądź pan łaskaw pokazać mi rozkaz urzędowy.
„Jest rzeczą wielce możliwą — pomyślał — że to nowa sztuczka Rolanda de Lembrat, i że ten stary kretyn, Jan de Lamothe, dopomógł mu w niej, zadowolony, że będzie mógł podstawić mi nogę“.
Wójt rozwinął swój pergamin i podsunął go pod oczy Cyrana.
— Ech! — rzucił lekceważąco poeta — i cóż to jest? Rozkaz podpisany przez podwładnego? Odkądże to wysłańcy starosty mają prawo podpisywania takich rozkazów?
— Odkąd sam starosta upoważnił ich do tego!odparł dumnie Cadignan.
—Gdzież ów delegat? Dlaczego sam tu nie przyszedł?
— To już należy tylko do niego i do mnie, i pan nie masz potrzeby tem się zajmować. Dalej, proszę udać się za mną bez oporu, Będę miał na uwadze, że pan hrabia de Colignac wyświadczył panu zaszczyt ugoszczenia cię u siebie.
— Wójcie! — rzekł Cyrano, ściskając mu ramię jak kleszczami i zatapiając w nim oczy jak sztylety — wiedz, że w tej chwili ani Bóg, ani szatan nie byliby w stanie zatrzymać mnie!
— Czy słyszy pan hrabia? — zawołał płaczliwie Cadignan — bluźni! dalibóg bluźni!
— I możesz być najpewniejszy — ciągnął poeta — że gdybyś ty sam, lub kto z twoich ludzi dotknął palcem nawet poły mego płaszcza, posiekam was tak doskonale, że skóra pasami będzie się z was zwieszać. Sługa pański, mości Cadignan.
— Ależ!...— spróbował jeszcze wójt.
— Miljon miljonów diabłów! — wybuchnął hrabia — czy trzeba cię, mój panie, wypraszać stąd szpicrutą? Ale nie; szkoda jej na ciebie. Idź poprostu spać i nogi nakryj ciepło. Gdy ci mózgownica ochłodnie, wrócisz tu, aby mnie przeprosić za swą napaść dzisiejszą.
— Odchodzę, panie hrabio, ale od swych praw ani na krok nie odstępuję. Pragnąłem uniknąć skandalu. Pan hrabia go chce; będzie go miał. Dopóki ten jegomość będzie pod dachem pana hrabiego, uszanuję dom pański; gdy opuści zamek.
— Opuszczę go dziś jeszcze wieczorem, mości Cadignanie — przerwał Cyrano.— Teraz myślę, że dość już się dowiedziałeś.Możesz odejść, aby postawić swą armię na stopie wojennej i — zawczasu przygotować swe plecy.
Cadignan rzucił się z oznakami wściekłego gniewu, nacisnął kapelusz na oczy i wybiegł z zamku wielkiemi krokami.
—Oszalał poczciwiec!-zauważył spokojnie poeta wyglądając za odchodzącym.
—Nie lekceważmy tego zbytecznie-rzekł hrabia — Cadignan jest głupi jak gęś, ale uparty jak muł. Gdy się czepi jakiego głupstwa, trzyma się go, jak pijany plota. Zdolny on jest wypłatać ci jakiego niedorzecznego figla. Wierz mi, że najlepiej uczynisz, pozostając tu jeszcze przez jedną dobę. Przez ten czas rozjaśnię i załagodzę tę sprawę.
— Żartujesz, hrabio! Obecność moja w Saint—Sernin jest konieczna, i z pewnością nie wasz Cadignan przeszkodzi mi tam się dostać.
— Nareszcie: co znaczy ów rozkaz? Kto sprowadził ci na głowę ten cały kłopot?
— Ja sam nie wiem o tem dobrze. Napisałem „Podróż na księżyc”, w której głupcy dopatrzyli się wszelkiego rodzaju napaści na religię, oraz przeróżnych praktyk, stwierdzać jakoby mających moje bliskie pokrewieństwo z diabłem. Alboż nie nazywają mnie „Kapitanem Czartem?“ Wrogowie, a nie zbywa mi na nich, uznali bezwątpienia za właściwe dorzucić tę jednę jeszcze niedorzeczność do wielu innych, któremi mnie zasypują. Ale co tam! kpię z tych ludzi i ich wynalazków! Posiadając konia i szpadę, czuję się dość silnym do wywrócenia lub rozbicia wszystkich zawad, które mi na drodze stawiają. I dlatego to właśnie, mój drogi, wyruszam w drogę dziś, gdy tylko zmierzch zapadnie.
— Będziemy ci towarzyszyli.
— Nie ścierpiałbym tego.
— Ale jeśli spotka cię nieszczęście!
— Ech! co ma mnie spotkać! Ten zabawny Cadignan na sam widok mój trząsł się od strachu. Nie ośmieli on się z pewnością stanąć mi oko w oko na gościńcu publicznym, choćby miał nawet przy obie całą wiejską gromadę.
—Ha, może masz słuszność, Doznawszy porażki, wójt zwróci się pewno o posiłki do urzędu marzałkowskiego w Tuluzie. A podczas, gdy on będzie tracił czas na te wojenne kombinacje, ty zrobisz już potężny kawał drogi. Wieczorem wskażę ci pewien przejazd, którym wprost z parku dostaniesz się na gościniec, nie potrzebując przejeżdżać przez ulice naszej wsi.
— Ani myślę! — oświadczył Cyrano, zawsze gotów stawiać czoło niebezpieczeństwu. — Gdybym się wymykał kryjomo, znaczyłoby to, że się boję, a wiesz, do kroćset! że tak nie jest i nigdy nie bywało.
Złączywszy się ze swymi sprzymierzeńcami, to jest z oberżystą i jego przyjaciółmi, wójt okazał im twarz zafrasowaną i w kilku słowach opowiedział, co go spotkało.
Wszyscy powrócili do oberży, gdzie złożono walną radę, mającą obmyśleć najlepszy plan działania.
— Nie chciałbym narazić się na gniew pana hrabiego — rzekł Cadignan. — Sądzę przeto, że należy działać ostrożnie, w jak największej cichości, oszczędzając przedewszystkiem pana de Colignac.Byłoby najlepiej zebrać się na drodze do Cussan, w pewnem oddaleniu od zamku, i pochwycić czarownika, gdy tamtędy będzie przejeżdżał.
— Wezmę kropidło, aby go egzorcyzmować! — oświadczył zakrystian.
— To nie zaszkodzi — potwierdził Cadignan.
— A ja rusznicę — dodał Landriot.
— To jeszcze lepsze. Inni niech się zaopatrzą w grube kije, kosy noże i mocne sznury do skrępowania więźnia. Garisac, Piotr Cornu i Lescuyer staną na czatach wpobliżu zamku, i gdy tylko czarownik ukaże się, przybiegną natychmiast zawiadomić nas o tem. Będziemy czekali na prawo od figury.
— Zgoda, panie wójcie! — przytwierdzili trzej wymienieni wieśniacy.
— A teraz rozejdźmy się, aby się przygotować; za godzinę zaś przy figurze! Ja idę przekonać się, czy komórka przy mojej kancelarii jest dostatecznie opatrzona, aby można było zamknąć w niej więźnia.Na wszelki wypadek dodam dwie nowe zasuwy.
Była godzina piąta, gdy Cyrano opuścił, zamek.
Hrabia pospołu z margrabią odprowadzili go aż do głównego placu osady, gdzie na wyraźne żądanie poety pożegnali go, upewniwszy się jednak przedtem, że nigdzie wpobliżu nie widać niepokojącego zbiegowiska.
Sawinjusz z podniesioną wysoko głową i z piersią wystawioną naprzód przejechał zwolna przez osadę. Orli jego nos i oczy, ciskające błyskawice, napełniały niewymownym strachem wszystkie kumoszki, uprzedzone przez mężów o przygotowanej zasadzce i wystające przed domami umyślnie w tym celu, aby zobaczyć czarownika.
On tymczasem uśmiechał się w sposób iście szatański, jakby czynił sobie igraszkę z pomieszania łatwowiernych kobiecin.
Na drodze, którą przejeżdżał, nikt nie odważył się przemówić słowa.
Wreszcie dał koniowi ostrogę i szybciej pocwałował, aby wynagrodzić czas stracony na tej bohaterskiej paradzie.
Tymczasem przy figurze Cadignan z gromadą wieśniaków, około dwudziestu ludzi liczącą, wyczekiwał cierpliwie na swą ofiarę.
Oberżysta pełnił obowiązki adiutanta przy grubym wójcie, który nadto miał przy boku swego pisarza, gotowego do skreślenia w potrzebie urzędowego protokułu, oraz zakrystiana z olbrzymiem kropidłem, moknącem w wielkiem miedzianem naczyniu z wodą święconą.
Wieśniacy uzbrojeni byli w kosy, w cepy i stare rusznice. Arsenał środków rycerskich i kościelnych znajdował się w komplecie.
Prócz tego, oberżysta, jako biegły i przewidujący strategik, przeciągnął gruby sznur przez całą szerokość drogi.
Sznur ten, przymocowany do dwóch mocnych kołków dębowych i rozciągnięty w wysokości jednego łokcia od ziemi, przy zapadającym zmroku był prawie niewidocznym, barwa bowiem jego zlewała się w jedno z barwą piasku na drodze.Liczono wiele na ten środek, w razie gdyby Cyrano, wytrzymawszy pierwsze natarcie, chciał szukać następnie ocalenia w ucieczce.
Piotr Cornu — jeden z trzech szpiegów, wybranych przez wójta z gromady, przybiegł niebawem zdyszany na placyk pod figurą.
— Jedzie! już jedzie! — zawołał.
Wszyscy chwycili za broń. Zakręcająca się w tem miejscu droga nie pozwalała widzieć jeźdźca, usłyszano jednak jak najwyraźniej tętent kopyt jego wierzchowca.
Cadignan miał chwilę słabości. Nie trwała ona jednak długo. Przypomnienie słów starościńskiego delegata, myśl, że idzie tu o dobro społeczeństwa i religii, najbardziej zaś widok licznej uzbrojonej eskorty — słabość ową wprędce rozproszyły.
Rozproszyły nawet tak dalece, że w chwili, gdy Sawinjusz, w przekonaniu, iż pozbył się już niedorzecznych prześladowań wójta, wjeżdżał śmiało na placyk pod figurą, znalazł się twarz w twarz z zaciętym wykonawcą prawa.
Koń poety, przestraszony szczękiem broni, wspiął się,a następnie staną w miejscu jak wryty,i Cyrano dostrzegł natychmiast,że podczas, gdy około dziesięciu wieśniaków,z wójtem pośrodku,stawiało mu czoło,reszta gromady otoczyła kępę drzew, aby zająć mu tyły i odciąć odwtrót do Colignac.
—Hola mości wójcie! a to co? — wykrzyknął szlachcic nie racząc jednak jeszcze dobywać szpady dla utorowania sobie wolnego przejazdu.
— W imieniu jego królewskiej mości aresztuję pana — wrzasnął wójt, umyślnie głos podnosząc dla pokrycia wewnętrznego niepokoju.
I zwracając Się do wieśniaków, rozkazał:
—Wiązać tego człowieka!
Cyrano zaśmiał się.
— Radzono ci już, mości wójcie-rzekł, nie tracąc zimnej krwi — żebyś położył si do łóżka; pozwól, że ci nastręczę do tego okazję.
I przy tych słowach machnął kilkakrotnie szpicrutą, naznaczając dwiema, czy trzema pręgami pucołowatą twarz niefortunnego przedstawiciela sprawiedliwości. Zaraz też ścisnął kolanami konia i czyniąc bez trudności wyłom wśród zagradzającego mu drogę motłochu, pogalopował w stronę Cussan.
Niestety, o jakie dwadzieścia kroków stamtąd,biedny rumak zaplątał się w rozciągnięty sznur i wraz z jeźdźcem przewalił się na ziemię.
Upadając, Cyrano rzucił straszliwe przekleństwo, któremu odpowiedział z gromady dziki okrzyk triumfu, i w chwilę później szlachcic został otoczony, przemożony samą ilością przeciwników przygnieciony kolanami, rozbrojony i skrępowany.
Ponieważ koń przycisnął mu nogę, uniemożliwiając wszelką obronę, był więc chwilowo całkowicie bezwładnym.
Podniesiono go z ziemi, związanego wielokrotnie od stop do głowy mocnemi sznurami, zaplątanemi na niezliczone węzły, i w tej chwili uczuł,że mu spada na twarz deszcz kroplisty.
To występowało do dzieła wszechmożne kropidło zakrystiana.
— Satanus Diabolas! — wołał sługa kościelny, kalecząc swą łacinę — zaklinam cię w imię Boga żyjącego...
— Łotry! łajdaki! plugawe robactwo! motłochu nikczemny! — krzyczał Cyrano — zapłacicie drogo za zniewagę, wyrządzoną człowiekowi mego stanu! Ja was wszystkich...
— Satanus Diabolas! — przerwał mu zachrypły głos oberżysty, ciągnącego dalej egzorcyzm zakrystiana — zaklinam cię w imię Boga i świętego Jana, uspokój się i nie przeszkadzaj, bo jeśli ręką albo nogą poruszysz, niech mnie diabli porwą, jeśli ci tym nożem nie rozpruję wnętrzności!
I potrząsnął groźnie swem kuchennem żelazem.
Podczas tej rozprawy pisarz wójta przeglądał podróżne manatki poety, zawarte w małym, przytroczonym do siodła tłumoczku.
Znalazłszy w tłumoczku tom Dekarta, naślinił palec i jął przewracać kartki, a natrafiwszy na tablicę, gdzie filozof nakreślił koła, ruch planet przedstawiające, wykrzyknął triumiująco:br />
—Patrzcie-no, panie wójcie! oto figury magiczne, zapomocą których czarownik rzuca na ludzi zaklęcia!
Gdyby nie pożałowania godny stan, w jakim znajdował się poeta; jakże serdecznie uśmiałby się z tego.
Ale sławetny Cadignan, przykładający sobie wodę święconą do pokiereszowanego w tak szlachetnej okazji oblicza, wziął książkę z nadzwyczajną powagą, przyjrzał się figurom astronomicznym z miną wyrażającą wielką mądrość i znacząco potrząsnął głową.
— To okoliczno bardzo obciążająca dla oskarżonego! — wyrzekł po namyśle. — Muszę zawiadomić o niej niej szanownego delegata. Teraz, wiara! wziąć więźnia na plecy i — marsz do aresztu gminnego.
Orszak zwycięski ruszył w pochód.
Cyrano nie wydał ani jednej skargi. Wydawał się zrezygnowanym. W rzeczywistości, jednak, rozmyślał on tylko o sposobach wybrnięcia z tej głupiej przygody, do czego nie doprowadziłyby go z pewnością żadne układy z prowadzącą, go hołotą.
Wierzchowiec poety został na gościńcu, przez wszystkich opuszczony. Przypomniał sobie, o nim dopiero pisarz wójta, człek w porządku zamiłowany, który wziąwszy konia za uzdę, pociągnął, go zwolna do osady i zamknął w stajence wójtowskiej, w tym samym czasie, gdy drzwi więzienne zatrzasnęły się z łoskotem za poetą.
Dozorcą owego niezbyt groźnego w rzeczywistości więzienia był szewc, nazwiskiem Cabirol. Ponieważ nader rzadko zamykano kogoś do strzeżonej przezeń celi, poświęcał on prawie cały swój czas uprawianiu swego rzemiosła, w którem do szedł też do wyjątkowej doskonałości.
Czeladnik tegoż samego zawodu pełnił przy Cabirolu obowiązki stróża więziennego — w tych rzadkich jednak tylko wypadkach, gdy którego z mieszkańców osady, poróżnionego z prawem musiano pozbawiać osobistej wolności.
Żona Cabirola, i jego córka dopełniały czwórki wolnych mieszkańców budynku więziennego, który był, rodzajem piwnicy, łączącej się z większą izbą, służącą jednocześnie za rozmawialnię i za warsztat, i posiadającej małe pięterko, na trzy izdebki podzielone.
W piwnicy znajdowały się cztery ciasne celki, pozbawione światła i powietrza. Do najciasńiejszej wtrącono Cyrana.
— Pietrek! — krzyknął dozorca do swego pomocnika, gdy gromada przyniosła i na zimnej podłodze rozmawialni złożyła skrępowanego silnie Cyrana — zapal latarnię i poświeć mi. Trzeba tego czartowskiego syna zamknąć do komórki furiatów.
Pietrek wypełnił rozkaz, i Cabirol, wziąwszy na plecy swego nieruchomego i milczącego więźnia; zaniósł go do ciemnicy.
Tam rzucił go, bez wielkich zachodów, na barłóg, zbutwiały od wilgoci i, wiedząc dobrze, że poeta daremnie próbowałby stąd uciec, wziął się do rozwiązywania krępujących go sznurów.
Cyrano, odzyskawszy swobodę ruchów, rozejrzał się po swem więzieniu i przy słabem świetle latarni przekonał się, jak ohydną była cela, do której go zamknięto i którą Cabirol nazwał znacząco: komórką furiatów.
— Przyjacielu — odezwał się wówczas do dozorcy — jeżeli ten futerał kamienny ma służyć mi za ubranie, jest nazbyt obszerny, ale jeśli za grób, to zanadto ciasny.
— To nic — odburknął mrukliwy — przyzwyczaisz się jegomość do niego.
I opatrywał z nadzwyczajną pilnością wszystkie kąty celi, co było zresztą zupełnie zbytecznem, gdyż te mury z gładkiego kamienia nie miały innego otworu prócz drzwi, te zaś zamykały się nadzwyczaj szczelnie.
Podczas tego przeglądu, równie pilnego, jak bezużytecznego, Sawiniusz, świadomy zwyczajów wieziennych, wsunął nieznacznie do obuwia wszystkie pieniądze, jakle miał przy sobie.
Okazało się zaraz, jak pożyteczną była ta ostrożność.
Cabirol zbliżył się do więźnia i bez ceremonji jął przetrząsać jego kieszenie.
— Co robisz? — obruszył się Cyrano, udając wielkie zagniewanie.
— To moje prawo — odparł dozorca. — Spodziewam się zresztą, że nie czynię jegomości nic złego?
— Przeciwnie: masz na celu moje dobro — zauważył Cyrano, zadowolony z dwuznacznika. — Szukaj, szukaj, przyjacielu! Jeżeli mam konszachty z djabłem, o co mnie oskarżają, to mieszka on nie gdzie indziej, jak właśnie w mojej kieszeni.
— O! rany boskie! — wykrzyknął wreszcie dozorca, stropiony i zły, gdyż nie zdybał nigdzie złamanego szeląga — a to prawdziwy czarownik! Goły bestia, jak jego patron Belzebub!
Podjął z ziemi swój, pęk kluczy, aby otworzyć zamknięte drzwi i wyjść dla zwierzenia się żonie z doznanego zawodu.
Sawinjusz korzystał z chwili, gdy dozorca był doń plecami i wydostawszy prędko trzy pistole z kryjówki, rzekł.
— Panie dozorco! pragnę przekonać cię, że diabeł nie tak czarny jak go malują. Oto dla pana.
Weź ten pieniądz i przyślij mi co do jedzenia; od południa nic w ustach nie miałem.
Cabirol otworzył szeroko oczy.
— Pistol? zdziwił się — A jegomość skąd go wziął.
— Oto jeden jeszcze, jako zapłata za trudy, które pan z mojego powodu poniosłeś.
— O! o! co ja widzę — wyrzekł Cabirol, od razu uspokojony i złagodzony. Ależ to jegomościa nikczemnie oszkalowano! Ja widzę, że jegomość jesteś szlachetnym i dostojnym panem!
Wyciągnął rękę po pieniądz i dodał:
— Zrobi się wszystko, czego będzie sobie wielmożny pan życzył.
— Zrób, przyjacielu, więcej jeszcze — i trze pistol błysnął pomiędzy palcami Cyrana — przyślij mi do towarzystwa swego pomocnika, gdyż nie lubię samotności.
Ręka dozorcy wysunęła się z większą jeszcze skwapliwością.
— Wielmożny pan znalazł się tu niezawodnie wskutek pomyłki — rzekł głosem rezolutnym. — Czyżby człowiek tak spokojny, tak szlachetny mógł być zdolnym do...Nie! nie mogę dokończyć. Wielmożny pan nie potrzebuje lękać się. W ciągu trzech dni podejmuję się zrobić go bielszym od śniegu.
Te zapewnienia nie przeszkodziły jednak Cabirolowi mocno zaryglować drzwi po wyjściu.
— Poznałem już czułą stronę poczciwca — rzekł sam do siebie Cyrano. — A ponieważ zwykle jaki pan, taki sługa, więc prawdopodobnie szczurza kompanja, która w tych murach przemieszkuje, nie będzie cieszyła się długo mojem towarzystwem.
Sawinjusz przepędził w swej celi nader nieprzyjemną godzinę.
Zaczynał już niecierpliwić się i powątpiewać o swej dobrej gwieździe, gdy brzęk kluczy, połączony ze zgrzytem odsuwanych zasuw wyprowadziły go z posępnej zadumy.
Światło, lampy przeniknęło do ciemnicy i zjawił się ten, którego nazywano Pietrkiem, niosąc dymiący garnuszek, który postawił tuż przy więźniu.
— Chwał Bogu! — rzekł do siebie poeta — nie okradają mnie tu zanadto.
— He, he! — odezwał się przybyły, którego twarz naiwną i bynajmniej nie okazującą pewności siebie rozszerzał uśmiech głupowaty — masz pan rację, że się nie frasujesz, Przyniosłem śliczności kapuśniaczek. Palce lizać, jak pana szanuję. Gospodyni sama gotowała go — na prawdziwem sadle, jak Bozię kocham.
Przy tych słowach zanurzył łyżkę, a z nią razem i palce w gorącej zupie, dając znak Cyranowi, aby poszedł za jego przykładem.
Szlachcicowi dokuczał głód szalony.
Zabrał się odważnie do tej grubej strawy, pochwycił łyżkę drewnianą, którą mu podsunął Pietrek, i zkolei zanurzył ją w garnku.
— Tak to lubię! — wykrzyknął stróż — dobry kum z waszeci! Niesprawiedliwie ogadują jegomościa, jakem Pietrek! Kpij pan zdrów z tych gadanin! No, dalej! zawijaj jegomość! wystarczy dla nas obu!
Cyrana pobudziła do śmiechu naiwność chłopca, i jął naprawdę współzawodniczyć z nim w opróżnianiu garnka, A nie było to zadanie łatwe, Pietrek bowiem, zanim zdążył jedną łyżkę przełknąć, już drugą niósł z pośpiechem do gęby.
Gdy już garnek został opróżniony, zabrano się do rozmowy.
Pietrek porozpinał bez ceremonii wszystkie guziki przy ubraniu, aby mu nic nie przeszkadzało w trawieniu.
Sawinjusz dostrzegł przy tej sposobności sznurek od szkaplerza, który Pietrek nosił na piersiach.
To odkrycie nasunęło mu pewną myśl, którą zaraz też wprowadził w wykonanie.
— Tyś biedny, kochanku, nieprawda? — odezwał się do Pietrka — i nie zarabiasz pewnie dużo przy tym areszcie?
—Ano, zgadłeś jegomość — odrzekł chłopak drapiąc się w głowę. — Nie przelewa mi się tu wcale!
— Masz tu zatem pistola; przyda ci się.
Pietrek wyciągnął rękę, ale drżała mu tak silnie, że omal nie upuścił pieniądza.
Nie zdziwiło to drżenie wcale Cyrana. Jednak zapytał.
— Dlaczego drżysz, mój chłopcze?
— To z wielkiego szczęścia, mój jegomość! Jeszcze nigdy nie miałem tyle pieniędzy na własność.
— Jeśli tak, to mógłbym cię uczynić bardzo szczęśliwym.
— Ciekawym jak?
— Gdybyś spełnił to, czego od ciebie zażądam, dosłałbyś dwadzieścia takich samych pistolów, które byłyby twoją własnością, jak ten oto kapelusz, co go masz na głowie.
— Co też jegomość wygaduje! Dwadzieścia pistolów? Alboż ja mógłbym tyle schować przy sobie?
— Przekonasz się, gdy zrobisz,o co cię po proszę.
— To niechże już jegomość powie raz, o co chodzi?
Cyrano przybrał minę tajemniczą.
— Dowiedz się zatem, przyjacielu, że niema jeszcze półgodziny, jak objawił mi się tu: anioł i oznajmił, że sprawa moja przybierze obrót korzystny dla mnie, jeśli jutro rano wysłucham mszy świętej w kościele Marji Panny w Castan, przed wielkim ołtarzem. Oświadczyłem aniołowi, że uczynić tego nie mogę, gdyż jestem zamknięty i pilnie strzeżony, ale anioł odpowiedział, że przyjdzie do mnie człowiek, przysłany przez dozorcę dla towarzystwa i że temu człowiekowi wystarczy objawić tylko wolę anielską, aby bez żadnego oporu zaprowadził mnie do kościoła. Sądzę, mój chłopcze, że tym człowiekiem jesteś ty właśnie.
— To jeszcze niewiadomo, mój jegomość! — odpowiedział Pietrek.
— Poczekaj, anioł oznajmił mi prócz tego, że z kościoła człowiek ten przyprowadzi mnie napowrót do więzienia, i że musi być mi posłusznym, bo inaczej w tym roku umrze.
— Nie; to napewno nie ja!-zaprzeczył ponownie wieśniak, któremu nie trafiły jakoś do przekonania myśli, podsuwane mu przez poetę.
— Nie wiem, czy to ty, czy kto inny, ale to wiem, że w razie wątpliwości wystarczy mi zapytać go, czy zapisany jest do bractwa szkaplerzowego? Więc zapytuję cię właśnie o to. Odpowiedź.
— No, no! to jegomość musi mieć podwójny wzrok, kiedy tak wie o wszystkiem. Należę do bractwa, nie zapieram się tego. Jak to jednak jegomość mógł taką rzecz odgadnąć, nie znając mnie wcale?
— Mogę wszystko zrobić, co zechcę. Czy wątpisz jeszcze o tem.?
— Oj nie! już nie wątpię! I zrobię, co anioł rozkazał, niema rady.
Cyrano odetchnął uspokojony.
— Ale — ciągnął Pietrek — to musi być zrobione jutro o dziewiątej rano. Mój pan będzie wtenczas w mieście, gdzie wyprawia zaręczyny swojej córce, którą wydaje za syna kata. A ten kat, to bogacz całą gębą. Mówię, że synek dostanie od niego taką kupę pieniędzy, ale to, mówię jegomości, taką kupę...
Sawinjusz przerwał to zajmujące opowiadanie uwagą:
— Nie zapomnij przynieść swego ubrania, które włożę aby mnie nie poznano, i które ci oddam, wróciwszy do więzienia.
—Przyniosę jegomości swój kaftan barchanowy.
— Oprócz tego, jutro z samego rana pójdziesz do zamku i zapytasz: czy pan hrabia wie o mojem uwięzieniu?
— Niech tam! I to zrobię.
— Teraz bądź zdrów! — zauważył Cyrano, odprawiając sprzymierzeńca, którego bezbrzeżna naiwność była mu tak bardzo na rękę w jego zamiarach. — Chciałbym przespać się cokolwiek.
Wyciągnął się na przegniłej słomie, porzuconej w kącie i, zamknąwszy oczy, starał się zasnąć.
Nazajutrz Pietrek przybył na długo jeszcze przed godziną oznaczoną. Trzymał on pod pachą ubranie, które miał przywdziać poeta.
Gdy już przygotowania zostały ukończone, młody stróż zapytał:
— Ale czy naprawdę prosto z kościoła powrócisz jegomość tu?
— Skoro jestem pod twoją strażą, jakże mógłbym nie powrócić? Zastanów się tylko.
— Bo to takie czarowniki, co z aniołami zapanbrat gadają, mogą robić, co zechcą. A jakbyś mi jegorność zniknął w ręku, jak kamfora, to co? Ale tymczasem zabierajmy się, bo to już dziewiąta.
—Na to tylko czekam, kochaneczku, Prowadź mnie, a uważaj, żeby nas nie odkryto.
— Niema strachu! Niech-no tylko jegomość lepie; nasunie kapelusz na nos, bo bez urazy jegomościa, trochę zanadto on wystaje.
Cyrano niebardzo lubił, gdy mu przypominano wyjątkowe rozmiary jego organu powonienia, Tym razem jednak okoliczności uczyniły go wyrozumiałym i pobłażliwym.
— Uwaga twoja — rzekł łaskawie — nie jest pozbawiona słuszności; zapomniałeś mi jednak powiedzieć o rzeczy znacznie ważniejszej
— O czemże?
— Czyś był w zamku i czyś spełnił, co ci zaleciłem?
— Ba! toć byłem, ale spełnić tom nic nie spełnił, bo pan hrabia, jak tylko świtało, wyjechał z panem margrabią na polowanie o dwadzieścia mil stąd.
— Tam do diabła! — zaklął Cyrano. — Ale cóż robić... chodźmy!
Zanim jednak przestąpili próg więzienia, Pietrek odezwał się z dziwną miną:
— Jeszcze jedno, z przeproszeniem jegomości.
Ja wiem, że jegomość jesteś osoba godna, muszę więc go po przyjaźni przestrzec. Pójdziemy do kościoła w Cussan, to już omówione! ale gdyby jegomości przyszła w drodze ochota drapnąć, to ten oto piesek zarazby jegomościa chwycił zębami za nogę...
I Pietrek wyciągnął przy tych słowach z zanadrza niezmiernie długi pistolet, pokazując go zdaleka Cyranowi.
— Bardzo dobrze — odrzekł poeta — jesteś chłopiec roztropny. Lubię takich. Ale pies twój zdechnie wpierw, zanim ja mu dam powód do szczeknięcia.
Tak rozmawiając wyszli z podziemia i dostali się o dużej izby posłuchalnej.
Dochodziło tu z zewnątrz świeże i wonne powietrze, które z roskoszą wciągał w płuca Cyrano.
— A! — wyrzekł — jakże rozkoszną rzeczą jest wolność!A teraz nadstaw rękę, chłopcze! muszę ci wypłacić twą należność.
I na nadstawioną dłoń chłopca wysypał dwadzieścia błyszczących pistolów, które zawczasu przygotował.
Pietrkowi wydało się, że ma przed sobą dwadzieścia słońc, które oślepiają go swemi promieniami; uczuwał też jakby wstyd przed przywłaszczeniem sobie tak wielkiej sumy.
Uważając za niedowierzanie to, co było tylko nieśmiałością, poeta rzekł:
— Bierz nie obawiaj się. To czyste złoto, i upewniam cię, że trzyma wagę przepisaną.
— Ech, proszę jegomościa, toć ja nie mam o to strachu!
— Bierz zatem, O czemże myślisz?
— Ja myśle, że gruby Jędrzej ma do sprzedania dom jak się patrzy, z polem i winnicą. Kupię to od niego za dwieście liwrów. Trzeba tygodnia na przybicie targu, więc bardzo proszę jegomości, mój jegomościuniu najdroższy, aby te pistole, dopóki je będzie trzymał w skrzyni Jędrzej, nie przemieniły się w suche liście — jak to zwykle bywa z pieniędzmi czarowników.
— Bądź spokojny; nie przemienią się — rzekł ze śmiechem Cyrano, zabawiony naiwnem samolubstwem chłopca. — Przyrzekam ci to.
Wyszli z budynku więziennego boczną furtką, prowadzącą na pole, i strażnik wiódł poetę przez czas długi wśród dojrzewającego zboża, które ich prawie całkiem zakrywało.
Potem wstąpili na ścieżkę, która wiodła ukośnie do głównej drogi, w odległości strzału muszkietowego od ostatnich domów w Colignac.
— Suma odprawia się o dziesiątej — rzekł wówczas do szlachcica, — Zbierajmy ostro nogi, jeśli chcemy zdążyć na Introit.
Cyranowi nie trzeba, było powtarzać tego zalecenia. Myśląc ze smutkiem o swym koniu zmuszonym pregryzać chudy obrok przy żłobie;pana wójta, a który tak bardzo przydałby mu się w tej chwili, stawia tak szerokie kroki, że towarzysz z trudnością mógł za nim zdążyć.
Dzwon kościelny w Cussan, wzywający na sumę, milknął już, gdy dwaj podróżni przybyli do wsi.
Prawie wszyscy wieśniacy znajdowali się w polu, przy robocie, gdyż był to dzień powszedni i proboszcz odprawiał nabożeństwo wobec szczupłej garstki wiernych.
Pietrek, nie odstępujący na krok więźnia, ukląkł razem z nim w ostatnim rzędzie modlących się,w chwili właśnie, gdy ksiądz przystępował do ołtarza.
Poczciwy chłopiec zaczął nabierać zupełnej wiary w pomyślne zakończenie tej sprawy ryzykownej. Spokojne zachowanie się Cyrana usuwało z jego umysłu wszelką obawę, i myślał już, z jakiem zadowoleniem zamknie go napowrót do wilgotnej celi i odejdzie do siebie nacieszyć się widokiem zarobionego złota. Nie mógł też wyjść z podziwienia, że istnieją na świecie tak przyjemni i wspaniałomyślni czarownicy.
Tymczasem nabożeństwo zbliżało się do końca. Przy Ofiarowaniu wszyscy zbliżali się do ołtarza, gdzie kolejno przyklękali dla ucałowania pozłacanej pateny, po wrzuceniu skromnej ofiary do miseczki,którą podsuwał im dziadek kościelny.
Sawinjusz wcisnął srebrny pieniądz do ręki Pietrka.
— Idź połóż to od siebie; ja ofiaruję następnie pistola.
— Niema co mówić — szepnął Pietrek — dobry z jegomości chrześciianin!
Gdy przyszła na niego kolej, wstał i ruchem ręki wezwał za sobą Sawininsza. Usłyszawszy kroki więźnia za sobą, posunął się,zupełni już spokojny ku ołtarzowi, i na stopniach ołtarza upadł na kolana, odmawiając krótką modlitwę.
Miseczka metalowa zjawiła się tuż przed nim.
Wrzucił do niej swój srebrny pieniądz, potem, ucałowawszy pobożnie patenę, usunął się na bok, robiąc miejsce Cyranowi.
Ale szlachcic nie śpieszył się jakoś z przybyciem.
Pietrek odwrócił się, powiódł wzrokiem po małym kościołku i wydał okrzyk przestrachu, który zgorszył niezmiernie wszystkich pobożnych.
Cyrano zniknął.
Skorzystał on z chwili, gdy Pietrek przebywał trzy stopnie wiodące do chóru, skupiając następnie całą uwagę na akcie uroczystym, i najpierw przystanął na chwilę, potem bez zbytniego pośpiechu przemknął się wzdłuż kraty, oddzielającej kapłana od modlących się, wreszcie w trzech susach przebiegł kościół i wypadł w pole.
Był już za ostatniemi kopcami wioski, gdy Pietrek spostrzegł jego nieobecność i gdy puścił się w pogoń za nim, bijąc się pięścią w czoło w przystępie bezsilnej rozpaczy.
Cyrano znał te strony równie dobrze, może nawet lepiej niż łatwowierny strażnik więzienny.
Nietrudno też mu było zmylić pogoń.
Po dwugodzinnem nadaremnem zbijaniu nóg po polach i lasach Pietrek ze zwieszoną smutnie głową, zawrócił do Colignac, wysilając rozum nad sposobami wytłumaczenia ucieczki czarownika, choć w głębi duszy ostatecznie pocieszony w tem strapieniu dwudziestoma pistolami, które ściskał z całej siły w garści z obawy zgubienia i które, wbrew jego obawom, nie zdradzały najmniejszej ochoty do przemienienia się w suche liście.
Przestrzeń, dzieląca Cusson od Tuluzy, jest niewielka, i zbieg mógł był ją łatwo przebyć w ciągu dwóch godzin. Szczęśliwa okoliczność, która nastręczyła się niespodzianie, pozwoliła mu dokonać tego w czasie trzykrotnie jeszcze krótszym.
Biegnąc manowcami, dla zmylenia tropu. Cyrano dostrzegł na pastwisku konia, którego puszczono samopas, nie przewidując, aby do tego kąta zabłąkał się złodziej, lub też awanturnik, któremu zależało na jak najprędszem oddaleniu się od przedstawicieli i wykonawców sprawiedliwości.
Szlachcic chwycił bez namysłu podjezdka, skoczył mu na grzbiet, jakkolwiek nie było tam ani siodła ani strzemion i, trzymając się obiema rękami grzywy, puścił się galopem po drodze do Tuluzy, dokąd przybył około południa.
Pod samem miastem zsiadł z konia i z całej siły uderzył go po biodrze, co wystarczyło, aby rumak pogalopował zpowrotem w stronę Cusson. Sam zaś wszedł skromnie na przedmieście, zamierzając bez straty czasu udać się pocztą do Saint-Sernin.
Jak wiemy, odzież Cyrana wyglądała w tym dniu bardzo niepokaźnie.
Kaftan i spodnie, pożyczone uprzejmie przez strażnika więziennego, były w rzeczywistości łachmanami, pełnemi łat i dziur, i z których zwieszały się dokoła strzępy ohydne.
Co gorsza, poeta, nie przywykły do żebrackiej odzieży, umieścił ją na sobie w sposób tak dziwaczny, że przy swej minie wyniosłej i dumnych ruchach, podobniejszy był do przebranego awanturnika, niż do żebraka.
Zaczynano też przyglądać mu się wzrokiewm poddejrzliwym, dziwiąc się, że mimo łachmanów szedł szybko, z głową podniesioną do góry i do nikogo z przechodniów ręki nie wyciągał.
Cyrano zrozumiał nareszcie, że wypada mu koniecznie przejąć się swą rolą, ile razy zatem zauważył, że mu się ktoś podejrzliwie przygląda, przezwyciężał wstyd i zbliżał się tam, prosząc głosem żałosnym o datek.
Dostał się w ten sposób na rynek, gdzie zaraz na samym rogu potrącił silnie jakiegoś człowieka, wychodzącego z wielkiej kamienicy.
Potrącony jegomość zaklął siarczyście.
— Litości!... — zajęczał natychmiast Cyrano, — Biedny żołnierz... raniony...chory...Co łaska, chrześcijańska osobo.
Przerwał mu tę żebracką litanię głośny okrzyk tamtego.
Podniósł oczy i zdrętwiał, poznawszy w potrąconym dozorcę więzienia w Colignac, który, jak wiadomo, udał się tegoż ranka do Tuluzy na zaręczyny swej córki.
Obaj przez chwilę przypatrywali się sobie, nie mogąc przyjść do słowa.
— A! przeklęty czarowniku! — wykrzyknął wreszcie dozorca. — Jestem przez ciebie zgubiony!.
Sawinjuszowi błysnęła w głowie myśl nagła Postanowił chwycić się środków ostatecznych.
— Na pomoc! na pomoc! — zawołał, zwracając się do ludzi, którzy otaczać go zaczęli. — Chwytajcie złodzieja! Ten łotr skradł brylanty hrabiemu de Colignac! Od trzech dni go szukałem!
Zaledwie zdążył to wygłosić, tłum rzucił się na biednego strażnika, którego poeta chwycił odważnie za kołnierz i ściskał mocno, aby nie dać przemówić.
— Chwytaj! łapaj! — wrzasnęli natychmiastowi przymierzeńcy poety. — Na ratusz łotra! na ratusz!
Tuzin rąk wyciągnął się z tłumu i wyrwał Cabirola z uścisków Sawinjusza. Dozorca począł wydzierać się i upadł na ziemię, pociągając za sobą swych prześladowców. Wszelkiego rodzaju obdartusy i chciwi przygód włóczęgi czepili się, jego, nóg, rąk i odzieży, jak gończe psy szczutego jelenia.
Zapanował na a chwilę zamęt niesłychany. Skorzystał zeń Cyrano i drapnął, rycząc na cały głos:
— Nie puszczajcie złodzieja! Trzymajcie go krzepko! Ja biegnę po pachołków!
I skoczył w ciasną uliczkę, która miała go doprowadzić do mniej ludnej dzielnicy, gdzie, spodziewał się znaleźć bezpieczne schronienie, przebrać się i zamówić konie pocztowe.
Tymczasem wkroczył na rynek oddział łuczników należących do straży starościńskiej. Przybywał on uśmierzyć popłoch i zbadać jego przyczynę.Dowódca, poznawszy Cabirola, polecił rozpędzić zbiegowisko i oswobodzić z rąk motłochu człowieka niewinnego.
Dozorca rozpowiedział wówczas wszystko i wskazał pachołkom rzeczywistego winowajcę.
Motłoch, zawsze gotowy iść za nowem, głośniejszem hasłem, zapragnął wywrzeć na zbiegu szlachetny zapał, którego ofiarą był dotąd dozorca.
Obdartusy i włóczęgi przyłączyli się do straży, aby z nią razem chwytać i więzić Cyrana.
Nie upłynęło pół godziny, a już cała Tuluza wiedziała, że przestępca w najwyższym stopniu niebezpieczny, czarownik na spalenie skazany, heretyk, bluźniący jawnie Bogu i wszystkim świętym, wyłamał się dziś z więzienia w Colignac i ścigany jest w tej chwili po tuluzańskich ulicach.
Powychodzili z domów mieszczanie, aby połączyć się z tłumem i żołnierzami, a w potrzebie dopomóc czynnie do schwytania i ukarania winowajcy.
Ożywiał wszystkich zapał tak wielki, że Cyrano, który sądził się już bezpiecznym wśród wężowiska ciasnych, ciemnych i prawie bezludnych uliczek, usłyszał nagle, o kilka kroków zaledwie od siebie, straszną wrzawę i zaraz też ujrzał zmierzający ku sobie oddział łuczników, prowadzony przez Cabirola we własnej osobie.
Zbieg, z chyżością prawdziwie jelenią, skoczył wbok i jął uciekać co siły.
Na nieszczęście, został już dostrzeżony.
Straż rzuciła się w jego ślady.
Łucznicy biegli szparko, ale Cyrano leciał jak na skrzydłach.
Dzięki tej nadzwyczajnej chyżości, potrafił oddzielić się od goniących kilkoma uliczkami, i spocony, zdyszany, prawie omdlewający, zatrzymał się na jakimś małym placyku.
Trzeba było w jednej chwili wymyśleć i wprowadzić w wykonanie jakikolwiek środek ocalenia, bo inaczej groziła natychmiastowa zguba.
Dzięki Bogu, poeta odznaczał się zawsze umysłem wynalazczym.
Czemprędzej unurzał sobie twarz błotem, osypał włosy piaskiem, ściągnął z siebie kaftan, zakasał spodnie i cisnął do otworu piwnicznego kapelusz.
Zrobił to wszystko w mgnieniu oka, poczem rozpostarł chustkę na bruku, przycisnął ją na rogach czterema kamykami. jak to czynili wówczas trędowaci żebracy, wyciągnął się przy niej na brzuchu i począł jęczeć rozpaczliwie żałosnym głosem.
Zaledwie to zrobił, ozwały się wpobliżu zażarte wrzaski goniących.
Na widok chudego, rozciągnionego na ziemi ciała, poczciwi tuluzanie przyśpieszyli bardziej jeszcze kroku i wyminęli żebraka, zatykając sobie nosy, przyczem wszakże wielu z nich sypnęło na chustkę obfitą jałmużnę.
Cyrano odetchnął swobodniej wówczas dopiero, gdy ostatnie odgłosy wrzawy ucichły w oddaleniu.
Podniósł się z ziemi, zawinął w chustkę miedziaki, które uważał za słuszne wynagrodzenie swej wielkiej zręczności, przeznaczając je dla prawdziwie biednego, i schował się do kąta, aby przywdziać napowrót odzież.
Po upływie kwadransa, nic już nie słysząc, postanowił wreszcie wychylić się na świat.
Ale w tej samej właśnie chwili, gdy opuszczał kryjówkę, druga banda, nie hałasująca nakształt tamtej, lecz przeciwnie, skradająca się w milczeniu kocim, zdradzieckim krokiem, zjawiła się niespodzianie naprzeciw niego.
Sam wpadł jej w ręce, nie przeczuwając tak bliskiego niebezpieczeństwa.
Potężny krzyk triumfu powitał ofiarę i łucznicy, pospołu z mieszczanami, rzucili się na Cyrana.
W jednej chwili został pochwycony przez kilkanaście rąk za włosy, za nogi, za odzież; poczem ciągnąć go zaczęto w stronę więzienia.
Pomiędzy ciągnącymi znaleźli się, jak zawsze, i tacy, których bardziej obchodziły jego pieniądze, niż osoba. W jednej chwili przeszukali oni kieszenie poety i przywłaszczyli sobie resztę jego pistolów.
— Do licha! — myślał Cyrano, stawiając daremny opór motłochowi trudno mi będzie, jak widzę, przybyć w porę do Saint-Sernin. I cóż się stanie z biednym Ludwikiem?
— Panowie łucznicy! — wyrzekł głośno — oddaję się pod waszą opiekę. Bądźcie łaskawi powstrzymać swawolę motłochu. Czynię was odpowiedzialnymi za całość swej osoby.
— Dalej, w drogę! — rozkazał jeden z żołnierzy.
Zaprowadzą cię do ratusza.
Wielka wrzawa, dochodząca z ulic wyżej położonych, dała się słyszeć w chwili, gdy Cyrano, otoczony pachołkami, powrócił na rynek.
Prawie w tejże chwili nadbiegł jakiś człowiek, i, zwracając się do straży, zawołał:
— Trzymajcie go mocno, bo nadchodzą łucznicy starosty, którzy twierdzą, że do nich wyłącznie ten więzień należy.
— Masz tobie! — rzekł Cyrano — zaczną teraz spierać się o honor posiadania mojej osoby.
— Pamiętaj — rzekł jeden z żołnierzy — że do nas tylko należysz. I strzeż się wpaść w szpony starościńskich, bo w ciągu dwudziestu czterech godzin możesz być osądzony i skazany, a sam król nawet nic ci wówczas nie pomoże.
Mimo tych słów, zapowiadających opór zacięty, miejscy łucznicy nie dotrzymali kroku ludziom starosty, którzy przybyli na rynek w pełnym szyku.
Dowódca krzyknął:
— Nacieraj!
I natychmiast łucznicy miejscy i łucznicy starościńscy zmieszali się razem, tworząc zbitą, krzyczącą masę, w której niepodobna było odróżnić jednych od drugich.
Podobne starcia powtarzały się często między temi dwiema strażami, wyobrażającemi dwie różne i współzawodniczące z sobą juryzdykcje: królewską i miejską.
Motłoch tuluzański, jak zwykle, wziął stronę miejskich łuczników. Mimo to zostali oni odparci z siłą i energią, które wprawiły w podziw Cyrana.
— Do kroćset! — pomyślał — oto ludzie umiejący czynić właściwy użytek z pięści. Jeśli jednak w podobny sposób obchodzą się oni ze swymi współobywatelami, cóż dopiero będzie, gdy się do mnie zabiorą!
Motłoch z pośpiechem ustępował placu.
Korzystając z zamętu, główny jego sprawca Cyrano wmieszał się pomiędzy tłum, który, nakształt wezbranego potoku, unosić go jął z sobą. I była chwila, gdy zdawało się poecie, że wybrnął z niebezpieczeństwa i że go już nie pochwyci ręka sprawiedliwości — tak bardzo w tym razie niesprawiedliwej!
Tymczasem straż starościńska nie przestawała nacierać na tłum; straż miejska zaś, z coraz groźniejszą energią, domagała się wydania sobie więźnia.
Cyrano biegł ciągle.
Jakiś grubas, pędzący tuż obok niego, zwrócił się nagle do towarzyszów.
— Schronienie! schronienie! — zawołał radośnie. Pakujmy się, bracia, a zje diabła starosta, jeśli nas stąd wykurzy.
I przy tych, słowach pobiegł do wielkiej, ciemnej bramy, w którą grzmotnął z całej siły pięścią, krzycząc:
— Otwierać! otwierać! Schronienia dla tuluzańczyków!
Bramę otworzono.
Cała banda, do której i Cyrano przyłączył się roztropnie, wdarła się z pośpiechem do wnętrza.
Tam dopiero poczciwi mieszczanie poczęli uspokajać się zwolna.
Natomiast Cyrano stawał się z każdą chwilą niespokojniejszym.
Poznał on nakoniec — za późno już niestety! — co to było za miejsce, do którego tak lekkomyślne wtargnął.
Owem schroniskiem, powitanem z taką radością przez mieszczan i łuczników, było poprostu więzienie miejskie, którego dozorca, oddany całkowicie municypalności, pośpieszył z otwarciem bramy, aby ocalić swych przyjaciół przed drapieżnością strony królewskiej.
Pomiędzy uciekającymi znajdowało się, jak tuż powiedzieliśmy, kilku łuczników.
Jeden z nich, odzyskawszy krew zimną i przeświadczony, że już mu nic nie zagraża, jął udawać zucha:
— Kamraci! — zawołał — będziemy się tu bronili. Zatarasujemy bramę, i biada temu, kto do niej atak przypuści!
Przyjęto tę myśl wojowniczemi okrzykami i ci, co, przed chwilą sromotnie podawali tył nieprzyjacielowi, rzucili się teraz bohatersko, za danem przez łucznika hasłem, do barykadowania wejścia.
Jeden tylko Cyrano nie dzielił i dzielić nie mógł ogólnego zapału, i dopadłszy kamiennej ławki, krokiem z niej się nie ruszał.
Biedny poeta gonił ostatkiem sił, i wielka, wrodzona mu energia z trudnością powstrzymywała go od zupełnego zwątpienia o sobie. Pokonany, zbity, okrwawiony, znękany myślą, że nie zdoła zapobiec szatańskiej intrydze wrogów, był bliski rozpaczy.
— Hej! przyjacielu! — krzyknął nań łucznik, nawołujący wszystkich do obrony — dlaczego pomagać nam nie chcesz?
Cyrano mimowoli podniósł głowę, czyniąc znak przeczący.
Na widok tej twarzy wybladłej, wilgotnych, przylegających do skroni włosów i dużego, znamiennego nosa, łucznikowi wróciła pamięć. W współtowarzysz poznał on ze zdziwieniem swego więźnia, którego obecności nie pozwalało mu dotąd zauważyć zajęcie się własnem bezpieczeństwem.
— Co u diabła! — zawołał — nasz więzień! Kamraci! a chodźcie-no zobaczyć wilka, co sam wlazł w żelazo! Dobry miał węch, że tu się skierował, bo już go starościńscy nie dostaną!
Następnie, zapominając o swych planach obrony, przyskoczył do Cyrana, mówiąc:
— W imieniu króla więźniem cię swym czynię!
— Czyń, co chcesz, przyjacielu — rzekł z obojętną uległością poeta, którego wypadki tego dnia uczyniły na wszystko już obojętnym.
Zaledwie też słowa te wymówił, uczuł jak rozhartowywa się nagle i duch jego i ciało. Nie mogąc użyć na swą obronę ani siły, ani podstępu, ugiął się pod ciosem, i ten najwaleczniejszy z walecznych upadł zemdlony, jak słaba niewiasta, na ręce stojącego przy nim łucznika.
Gdy Ben Joel, odbywający drogę pod nazwiskiem Castillana, zaopatrzony w list Bergeraca, przybył do Saint-Sernin i zapukał do drzwi plebanii, proboszcz wstał już od wieczerzy i zamyślał udać się na spoczynek.
Cygan, wprowadzony przez Joannę, wszedł do pokoju, z kapeluszem w ręce, i ruchem szlachetnym a powściągliwym podał księdzu pismo Cyrana.
Jakób Szablisty rozerwał kopertę i szybko przebiegł list oczami.
Ale, zamiast objawić wielką serdeczność i zasypać przybysza grzecznościami — czego Ben Joel spodziewał się — proboszcz zwrócił nań wzrok pytający i jął badać go z odcieniem podejrzliwości.
Ksiądz Jakób nie zapomniał zaleceń swego przyjaciela Cyrana. Poeta z taką pilnością starał się zabezpieczyć depozyt swój od wszelkiego rodzaju podstępów, tak wielką ostrożność nakazał proboszczowi, że poczciwy Szablisty, nawet wobec świadectw najwiarogodniejszych z pozoru, nie śmiał pójść za popędem swego dobrego serca i wyciągnąć rękę do nieznajomego, który przybywał doń od mlecznego brata.
Instynktownie przytem odczuwał jakąś niechęć do niego.
Proboszcz inaczej przedstawiał sobie Sulpicjusza, tego żywego, roztropnego, ale zarazem pełnego poświęcenia sekretarza poety, o którym Cyrano niejednokrotnie mu wspominał.
Sniada twarz przybysza, jego ciemne oczy i fałszywy uśmiech, do którego zdawał się przymuszać, nie zgadzały się z obrazem, jaki ksiądz Jakób w pamięci przechowywał.
— Być może zresztą — pomyślał wreszcie proboszcz-że chłopiec ten wyrósł i postarzał się, może chorował...a w każdym razie od czasu, gdy Sawinjusz mówił mi o nim, mógł z młodzieniaszka stać się mężczyzną. Źle robię, niechęć mu okazując.
I pragnąc błąd swój naprawić, poczciwy ksiądz Jakób podał rękę gościowi i dłoń jego uprzejmie uścisnął.
— Kochany panie Castillanie — rzekł, przybierając minę życzliwą — wybacz, że nie przyjąłem cię odrazu z należną serdecznością, ale Cyrano uprzedził cię zapewne, że w tej sprawie podejrzliwość musi być najpierwszą zasadą postępowania. Nie znałem pana dotąd osobiście, więc.
— Więc-dokończył bezczelnie Ben Joel, uprzedzając domysł księdza — podejrzewał ksiądz proboszcz przez chwilę, że nie jestem tym, za kogo się przedstawiam.
— Tak jest, rzeczywiście.
— Na szczęście — prawił dalej cygan z zadziwiającą krwią zimną — podróż moja odbyła się bez żadnego wypadku. Nikt nie domyślał się, że wiozę list tak ważny, a wrogowie mego mistrza obdarzeni są widocznie złym węchem, bo żaden tropu mego nie zwęszył.
— Wiem, kochany Castillanie, żeś rozumny i ostrożny — rzekł proboszcz, stając się z każdą chwilą uprzejmiejszym.— Ale przepraszam, zapomniałem o wieczerzy dla ciebie.Musisz być niezawodnie głodny.Zasiądź-no bez ceremonii przy stole; a choć kuchnia moja skromna bardzo, gdy nikogo z gości nie oczekuję.Joanna dołoży starań, aby cię zadowolnić.
— O! nie jestem wcale wybredny w jedzeniu.
Wiadomo zresztą księdzu proboszczowi, że czasu mamy mało; aby więc go nie tracić, przy wieczerzy zaraz poproszę księdza dobrodzieja, aby przedstawił mi łaskawie,jakie powziął postanowienie.
— Postanowienie? Ależ wiadomo panu dobrze, co pisze Bergerac.
— Bezwątpienia. Mistrz mój żąda, aby ksiądz proboszcz udał się razem ze mną do Colignac, gdzie oczekiwać będzie, aby z rąk księdza otrzymać ów ważny depozyt. Chcę więc tylko zapytać, czy ksiądz dobrodziej gotów jest udać się ze mną w drogę jutro rano.
— Jutro? — zapytał zdziwiony Jakób — co też pan mówisz! Alboż ja mogę porzucać tak nagle swych parafjan? Zresztą — dodał, ponownie przebiegając list wzrokiem, podczas gdy Ben Joel zabierał się do jedzenia — z tego, co pisze Cyrano widzę, że mamy jeszcze dwa dni przed sobą. Przyjaciel mój ma wyruszyć z Paryża dopiero w cztery dni po panu, nie mamy więc żadnej potrzeby, uprzedzać go w przybyciu do Colignac. Dość będzie, gdy znajdziemy się tam jednocześnie z nim,a przez ten za wypoczniesz pan po podróży.
Nie uśmiechało się to wcale cyganowi.
Obawiał się, aby lada chwila nie odkryła się jego zdrada; śpieszno mu było kończyć.
W każdym razie jednak nie zaniedbał odrzec z uniżonością:
— Jak się podoba księdzu proboszczowi. Zastosuję się w zupełności do jego rozporządzeń.
Mówiąc tak, pocieszał się myślą, że jeszcze przed upływem owych dwóch dni uda mu się, podstępem lub siłą, zdobyć dokument, którego rzeczywistej ważności bynajmniej księdzu nie wyjawiał.
W tej samej godzinie, w której ksiądz Jakób i gość jego siedzieli przy stole, gawędząc po przyjacielsku, do Saint-Sernin przybył zkolei prawdziwy Castillan.
Wypada wyjaśnić okoliczności, w jakich odbył się ten przyjazd, do tego zaś konieczne jest małe cofnięcie się w opowiadaniu.
Nic takiego, o czem byłoby warto wspominać, nie przytrafiło się Castillanowi w drodze aż do Fontaines, dokąd przybył tak samo wściekły na swych wrogów, tak samo chciwy pochwycenia Ben Joela i tak samo dyszący pragnieniem zemsty, jak w pierwszej chwili po przebudzeniu się.
Ale w Fontaines czekała nań niespodzianka.
Gdy przy zapadającym zmroku wjeżdżał w jedyną ulicę wioski, postać jakaś, niewidoczna pod murem, wynurzyła się z cienia i skierowała ku niemu.
Sulpicjusz rozpoznał chłopca wiejskiego, którego długie włosy, nakryte dziurawym kapeluszem, spływały na bluzę z ciemnego płótna.
— Hola, chłopcze! co to znaczy? — wykrzyknął młodzieniec, widząc, że tamten chwyta za uzdę jego konia.
— Chcę zaprowadzić wielmożnego pana do oberży — odrzekł wieśniak — jeżeli wielmożny pan życzy sobie tego.
Na dźwięk tego głosu Castillan mimowoli zadrżał. Wydało mu się, że już ten głos słyszał kiedyś, choć teraz brzmiał on nieco inaczej.
—Bardzoś uprzejmy, mój chłopcze, Prowadź zatem, gdy masz ochotę.
Chłopiec pobiegł przed koniem, wskazując drogę i nieopodal stamtąd zatrzymał się przed wrotami stajni.
— Janie! — zawołał — poświeć-no wielmożnemu panu i zaprowadź konia do żłobu.
Gdy stajenny wyszedł z latarnią, Sulpicjusz wziął ją do ręki, chcąc skierować światło na twarz swego przewodnika.
Ale chłopiec zniknął.
— Co też mi się roi!— pomyślał Castillan.
I zwrócił się z zapytaniem do służącego.
— Czy tu można wieczerzać?
— Wieczerza wielmożnego pana już gotowa odrzekł zapytany.
— Moja...wieczerza..gotowa! — wyskandował sekretarz poety.
— Rozumie się! Oczekują tu na wielmożne pana już od południa.
— Do diabła! — jął rozmyślać Castillan — sprawa zaczyna się coraz bardziej wikłać. No, w każdym razie zbadać ją trzeba! W tej chwili nie mam już nic więcej do stracenia.
Skierował się instynktem ku drzwiom, z których wpadała do stajni smuga światła.
— To tu — objaśnił Jan, który szedł za nim,
wskazując pokoik, łączący się z izbą wspólną.
— Dziękuję — rzekł młodzieniec, postanawiają nie dziwić się już niczemu.
I odchylił zasłonę, dzielącą go od pokoju, w którym czekać nań miała niezamawiana przezeń wieczerza.
Stół był nakryty: przy stole stał ten sam chłopiec wiejski, którego głos w sposób tak szczególny oddziałał na Sulpiciusza.
Zaledwie spojrzał nań przy świetle, gwałtowny rumieniec twarz mu rozpłomienił.
Wściekły gniew napędził mu falę krwi do mózgu.
— Marota!... A! nędznico! — krzyknął, chwytając za ramię cygankę, którą natychmiast poznał pod wieśniaczem przebraniem.
Marota ani drgnęła, czekając na przejście tego pierwszego wybuchu.
Była bardzo blada i spuściła oczy pod piorunującym wzrokiem Sulpiciusza.
Młodzieniec sięgnął machinalnie po rękojeść szpady; potem nagle, zmieniając zamiar, potrząsnął silnie ramieniem cyganki, krzycząc:
— Mój list!...Oddaj mi mój list!...Coś zrobiła z moim listem, przeklęta!..... Niedość, żeś mnie podle zdradziła, jeszcze przybywasz tu, aby naśmiewać się ze mnie, aby mi urągać!...
Marota podniosła oczy i przez długą chwilę wpatrywała się w młodzieńca w milczeniu. Wreszcie rzekła głosem drżącym od szczerego wzruszenia:
— Panie Sulpicjuszu! możesz mnie zabić; masz do tego prawo. Popełniłam podłość przyznaję. Co jednak dziwić się temu! Nie nauczono mnie odróżniać złego od dobrego. Skrucha objawiła się we mnie zbyt późno, abym mogła cię ocalić, ale dość jeszcze wcześnie, abym stała się użyteczną dla ciebie i dopomogła ci do odzyskania tego, coś stracił.Czy chcesz mieć we mnie sprzymierzeńca? Nie gardź memi usługami; przysięgam, że żałować tego nie będziesz!
Castillan wpatrywał się z niedowierzaniem w tę dziwną istotę.
— Hm, pięknie mówisz! — wtrącił. Szkoda, że inaczej postępujesz.
— Nie dowierzasz mi? — rzekła Marota silnie wzruszona. — Wierz mi — źle czynisz!
I przybierając nagle swój zwykły ton, uprzejmie wesoły, mówiła dalej:
— Jedno słowo, mój panie, skrupuły twoje rozproszy. Nie wiem, czego chcą od ciebie, Ben Joel jest daleko; gdybym zechciała, nigdy byś już mnie nie zobaczył.Podaj mi rękę i siądźmy do wieczerzy. Powiem ci następnie, co mogę dla ciebie zrobić.
Czarujące spojrzenie słowom tym towarzyszyło.
Ale Castillan nie myślał już o miłości. Pilno mu było znaleźć się jak najprędzej w Saint-Sernin i krzywdę swą pomścić.
— Jesteś czarodziejką, wiem o tem — rzekł surowo, choć uśmiech cisnął mu się gwałtem na usta.
— Robisz, co chcesz i urządzasz wszystko w sposób dla siebie najdogodniejszy. Ale strzeż się, tym razem już ci się nie uda oszołomić mnie i uśpić sztuczkami diabelskiemi.
Jednak trzeba dodać, że mówiąc to, ściskał rączakę, którą mu cyganka podała.
Pokój został zawarty — warunkowo, rozumie się.
W połowie uczty, która była tak prawie obfita, jak wczorajsza, Castillan, który nie przestawał rozmyślać nad swą dziwną przygodą, zwrócił się nagle do Maroty z zapytaniem:
— Czemu przypisać, że stosunek twój do mnie uległ tak zupełnej przemianie? Wiesz, w jaki sposób rozstaliśmy się, a teraz oto chce z odegrać względem mnie rolę dobroczynnej wróżki.
— Czy ja wiem,jak się to słało? — odrzekła
z uśmiechem cyganka. — Czy takie rzeczy dadzą się wytłumaczyć? Gdym cię zobaczyła po raz pierwszy, byłeś dla mnie, doprawdy, zupełnie obojętny. Potem zgodziłam się na to, aby cię zdradzić. Potem znów przyszedł namysł, zaczęłam myśleć o tobie, o twym prawym, szlachetnym charakterze, o twych słowach, o twych spojrzeniach. Doprowadziło mnie to do tego, żem się spostrzegła nagle zupełnie inną istotą, że zbudziło się we mnie coś, co mną nie było. Zapragnęłam gwałtownie zobaczyć cię, służyć ci, kazać ci zapomnieć, czem byłam, okazując ci, czem być mogę. Widzisz doskonale, że to wszystko nie da się wyrozumować i wytłumaczyć. Dość zresztą, że tak jest, a już mniejsza o to, dlaczego! Przysięgam ci, że we dwoje potrafimy spłatać porządnego figla Ben Joelowi. Uczyń mnie swą niewolnicą, psem swoim — więcej nie żądam. Nic zbywa mi na odwadze i zręczności. Pragnę pojechać z tobą do Saint-Sernin.
Cała ta wymowa niewieścia, której dziwnej mocy dodawał urok spojrzenia i słodycz głosu, oddziaływała w szczególny sposób na młodzieńca.
— Przekonałaś mnie — wyznał nareszcie — choć przygody w Romorantin zapomnieć nie mogę. Jedź zatem ze mną; dwie głowy zawsze więcej warte, niż jedna, zwłaszcza w okolicznościach tak wyjątkowych.
Stało się zatem, że Marota, przebrana za chłopca wiejskiego, znów zajęła miejsce przy Castillanie, na tym samym wierzchowcu, który niósł ich oboje z Orleanu do Romorantin, i że niebawem oboje po Ben Joelu do Saint-Sernin przybyli.
— Idzie teraz o to — rzekł Castillan do swej sojusznicy, gdy już znajdowali się w wiosce — gdzie szukać plebanii, proboszcza i łotra, co mi skradł list i nazwisko?
—Sama rozum wskazuje, że plebania musi być przy kościele, a znajdujemy się właśnie przed dzwonnicą.Zresztą ja znam Saint-Sernin. Pozwól, że będę twą przewodniczką.
— Niema więc nic takiego, czego byś nie znała!
— Co znów! Ale znam Seint-Sernin, a tym razem to nam wystarczy.
— Śpieszmy zatem!
— Jesteś zbyt prędki. Czyż chciałbyś tak od razu wejść do mieszkania proboszcza?
— Rozumie się!
— Jakaż nieroztropność! Postawionoby cię na oczy z Ben Joelem, który naturalnie nazwałby cię oszustem. Mimo twych zapewnień, ksiądz wahałby się z uznaniem w tobie prawdziwego Castillana i być może nawet wyrzuciłby cię za drzwi, gdyź Ben Joel ma tę wyższość nad tobą, że przybył wcześniej i że posiada w ręce list Cyrana.
— Cóż więc czynić?
— Nie pokazywać się nieprzyjacielowi i natarciem obserwować go z ukrycia.
— Obserwować! — mruknął Sulpicjusz — to łatwo powiedzieć! Ale co i kogo obserwować? Na tym placu czarno, jak w piekle.
— Prawda, ale tam, na końcu tego placu, błyszczy jedno jasno oświetlone okno.
— Więc cóż?
— Jest to okno plebanii. Pański człowiek tam się właśnie znajduje, mości Sulpicjuszu!
— To bardzo możliwe.
— Chodzi teraz o to, aby wiedzieć, co on porabia.
— Widzisz, że wyszło na moje. Trzeba, żebym poszedł do proboszcza.
— Broń Boże! Chodź za mną; pokażę ci, co masz czynić.
Koń został przywiązany do drzewa, na miękkim, świeżym trawniku, który dostarczał mu zarazem i miękkiej podściółki i pożywienia, i para sprzymierzeńców udała się w kierunku oświetlonego okna.
Okno znajdowało się na wysokości ośmiu stóp od ziemi.
— Oprzyj się o mur — szepnęła Marota — i nadstaw mi, z łaski swej, plecy.
Castillan wsparł się obiema rękami o ścianę i plecy nadstawił.
W dwóch skokach tancerka znalazła się na jego ramionach i stanęła na nich, jak na szczeblu drabiny.
— Czy widzisz co? — spytał cicho Sulpiciusz.
— Tak — szepnęła Marota. — Są obadwaj w pokoju..
W ten sposób zostało podpatrzone przez cygankę pierwsze spotkanie się Ben Joela z księdzem Szablistym.
Nie mogła dosłyszeć, o czem z sobą rozmawiali, lecz z postawy, miny i całego obejścia się tak gospodarza, jak gościa, łatwo odgadła, że panowała między nimi najdoskonalsza zgoda i że cygan przyjęty został przez proboszcza za prawdziwego Castillana.
Dobrze więc uczyniła, doradzając młodzieńcowi przezorność.
Spór pomiędzy Ben Joelem i Sulpicjuszem mógł był popsuć całą sprawę, gdyż wzbudziłby podejrzliwość w księdzu, który najpewniej obu posłańców wyrzuciłby za drzwi.
Trzeba było postępować z jak największą ostrożnością. Zrozumiał to dobrze Castillan, gdy cyganka, opuściwszy swe stanowisko, zdała mu dokładną sprawę ze swych spostrzeżeń.
—W tej chwili — rzekła — myśleć trzeba o tem tylko, aby zapewnić sobie na jutro rano tajemne widzenie się z proboszczem. Niłatwa to sprawa, gdyż w wiosce trudno nawet przez godzinę pozostać niedostrzeżonym.
Sulpicjusz nic na to nie odpowiedział. W głowie jego dojrzewał nowy plan działania.
— Posłuchaj — rzekł nareszcie. — Dostatecznie już cię poznałem, aby pozbyć się dawnego niedowierzania: wiem już teraz, żeś gotowa słuchać mnie ślepo we wszystkiem. I ty również, spodziewam się, nie uważasz mnie za dudka, jakkolwiek w Romorantin... Ale dajmy pokój wspomnieniom, już ci przebaczono. Otóż, kochana Maroto, chcę zażądać od ciebie wielkiej przysługi.
— Mów, jakiej?
— Ben Joela i proboszcza biorę na siebie. Dziś jeszcze wynajdę sposób załatwienia się z nimi. Ale ponieważ mogą zajść okoliczności nieprzewidziane i cała sprawa przybrać może obrót niepomyślny, byłoby najlepiej sprowadzić tu do pomocy mego mistrza.
— Twego mistrza?
— Tak, imci pana Cyrana de Bergerac. On przetnie odrazu węzeł intrygi w razie, gdybym ja podołać temu nie mógł.
— Ale, wnosząc z tego, coś mi mówił, twój mistrz znajdować się musi w tej chwili w Paryżu.
— Zawiodła cię tym razem pamięć. Według mego obliczenia, pan de Bergerac powinien w tej chwili dojeżdżać do Colignac lub nawet już się tam znajdować.
— Chcesz zatem...
— Chcę prosić cię, abyś się udała o świcie do Colignac i sprowadziła tu mego mistrza.
— Alboż mi on zaufa?
Kartka, w którą cię zaopatrzę, usunie wszystkie jego wątpliwości. Czy umiesz jeździć wierzchem?
— Jak amazonka.
— Wybornie! siądziesz zatem na mego wierzchowca, z którym zresztą nie wiedziałbym nawet, co tu czynić. Ja zajmę się przygotowaniem wszystkiego do twego powrotu. Upomnij jednak pana de Bergerac, aby przybywał bez najmniejszej straty czasu i rozpowiedz mu wszystko, co tu zaszło.
— Czy i to nawet, co się mnie dotyczy?
— Nawet i to. Jest to zacne serce. Potrafi on ocenić, jak należy, twoją skruchę i twoje poświęcenie.
— Czy twój mistrz jest kochliwy, mości Sulpicjuszu?
— Tego rodzaju zapytania są wzbronione, mościa panno Maroto!
— Spodziewam się, że nie jesteś zazdrośny.
— Hm! kobietki!...Wreszcie nie chodzi w tej chwili ani o miłość, ani o zazdrość. Mamy na głowie inne kłopoty.
— Pojadę zatem, skoro taka twoja wola, panie mój i królu — rzekła Marota z uległością.
— Wyruszysz o pierwszym brzasku.
— Poco zwlekać? Czy sądzisz, że się lękam nietoperzy i puszczyków? Czas długi, a przez tę trzy godziny nocy, które nam jeszcze pozostają, można kilka mil zrobić. Pisz więc, co masz pisać.
— Ciemno tu, choć oko wykol!
— Poczekaj.
Marota wydostała z kieszeni maleńką, ślepą latarkę i zapaliła ją, zapewniając Sulpicjuszowi dość światła do pisania. Nakreślił on szybko kilka słów na karcie wyrwanej z notatnika, złożył ją w kilkoro i wręczył cygance.
— Jesteś doprawdy nieocenioną dziewczyną rzekł, załatwiwszy się z tem — i wielkie to szczęście, że mam cię przy sobie.
— Czułości na później, a teraz — bądź zdrów.
Castillan wycisnął dwa tęgie całusy na śniadych policzkach cyganki i Marota, której męskie przebranie zapewniało zupełną swobodę ruchów, wskoczyła na siodło ze zręcznością zawodowej woltyżerki.
— Widzę, że to nie były przechwałki — zauważył Sulpicjusz, — Jesteś prawdziwą amazonką.
Przy tych słowach wyprowadził konia na drogę i podał uzdę Marocie.
— Pamiętaj być ostrożnym! — upomniała go jeszcze, kłaniając się szpicrutą.
— Pamiętaj pośpieszać! — odrzekł młodzieniec.
Koń, uderzony silnie po boku, pomknął, jak wicher.
Gdy ucichł już tętent kopyt, Castillan wsparł się plecami o drzewo i w tem położeniu spędził resztę nocy na czatach, wpatrując się w oświetlone okno plebanii i zważając, czy nie wymknie się z niej Ben Joel.
Nie ukazało się jeszcze na niebie słońce, gdy Castillan wskroś mgły porannej ujrzał jakiegoś człowieka, zmierzającego prędkim krokiem do kościoła w Saint-Sernin.
Był to zakrystian.
Spieszył on otworzyć drzwi kościelne i zrobić przygotowania do Ofiary świętej, gdyż ksiądz Jakób, w dnie powszednie zwykł był odprawiać mszę bardzo wcześnie.
— Los mi sprzyja — pomyślał Sulpicjusz, — Będę mógł porozumieć się z proboszczem w sposób zupełnie naturalny i nie wzbudzający w nikim podejrzenia. Pójdę do niego spowiadać się, i jestem pewny, ze ta moja spowiedź zajmie o więcej, niż wyznanie pół tuzina grzechów śmiertelnych.
Wieśniacy nie powychodzili jeszcze z domów.
Castillan mógł wejść do kościołka, niespostrzeżony przez nikogo. Wewnątrz panowała jeszcze ciemność zupełna i bez słabego odblasku światła, płonącego w zakrystii, młodzieniec nie mógłby nawet drogi znaleźć przed sobą.
Uklęknął przy barierce, odgradzającej chór od głównej nawy, Gdy zakrystian umieścił na ołtarzu mszał i ampułki. Castillan tak niespodzianie wynurzył się przed nim z cienia, że sługa kościelny nie mógł powstrzymać się od krzyknięcia.
— Nie lękaj się pan — rzekł młodzieniec łagodnie.— Nie masz żadnego powodu do trwogi. Jestem biedny podróżny i pragnę, aby po skończonej mszy, wasz świętobliwy proboszcz przypuścił mnie do trybunału pokuty.
Czy można lękać się człowieka, który objawia tego rodzaju zamiary?
Uspokojony zakrystjan wskazał przybyszowi zakątek kościołka, w głębokim mroku pogrążony, i rzekł:
— Tam oto konfesjonał, mój dobry panie. Za godzinę,zasiądzie w rum ksiądz Szablisty, szanowny nasz proboszcz. Dziś odprawia on tylko mszę cichą.
— Bóg zapłać. Polecam się modłom waszym, mości zakrystianie.
Przy tych słowach Castillan wcisnął w rękę sługi kościelnego srebrny pieniądz.
— Dla biednych — dodał i odszedł w stronę konfensjonału, gdzie wsunął się po chwili, zatopiony z pozoru w rozmyślaniach religijnych.
Niebawem ksiądz Jakób wyszedł ze mszą.
Pozostawił on Ben Joela w plebanii, ale pomimo ufności, jaką potrafił natchnąć go fałszywy poseł, nie zaniedbał na wychodnem zamknąć jak najstaranniej komnatę, w której od lat dwóch przechowywał tajemniczy depozyt Cyrana.
Gdy ksiądz, po odprawieniu mszy, powrócił do zakrystji, sługa kościelny zawiadomił go: — -
— Oczekują na księdza proboszcza przy konfesjonale.
— A! — wyrzekł Jakób — czyżby który z moich parafjan zgrzeszył ciężko, że o tak wczesnej godzinie oskarżać się przybywa?
— To nie z naszej parafii, proszę księdza proboszcza. Jakiś obcy człowiek, podróżny.
— Idę. Któżby to był jednak? Nikt wczoraj wieczorem nie przybył do naszej wioski, prócz SuIpicjusza Castillan, sekretarza naszego kochanego Sawinjnsza.
— Nie wiem. Nie mogłem dojrzeć twarzy tego człowieka, a głos jego jest mi zupełnie obcy.
— Wszystko jedno. Daj mi komżę. Nie trzeba, żeby czekał ten dobry chrześcijanin.
I proboszcz, budząc echa pustej świątyni łoskotem swych ciężkich kroków, poszedł do konfesjonału. Zanim zasiadł, obrzucił szybkiem spojrzeniem klęczącego tam człowieka.
Castillan odetchnął z uczuciem ulgi niezmiernej.
— Nareszcie jestem u celu! — rzekł do siebie prawie na głos.
— Co mówisz, moja duszo? — zapytał proboszcz, zdziwiony tym wykrzyknikiem, — Odmów modlitwę,wznieś duszę do Boga i zbierz myśli swoje.
— Przebacz mi, wielebny ojcze. Spowiedź, którą mam odbyć, nie jest wyłącznie religijną. Idzie tu o sprawy światowe, i jeżeli pozwoliłem sobie wezwać czcigodnego księdza, to dlatego jedynie, aby nikt nie mógł się domyślać rzeczywistego celu naszej rozmowy.
Ksiądz Szablisty, niezmiernie zaciekawiony tym wstępem, osądził za stosowne uczynić uwagę nieznajomemu i, porzucając ojcowski ton spowiednika, rzekł poprostu:
— Ależ mogłeś pan, dla swobodnego pomówienia ze mną, zgłosić się wprost do plebanii. Niktby tam panu nie przeszkodził.
— Do plebanii właśnie najbardziej obawiałem się przybyć, nie uprzedziwszy wpierw księdza dobrodzieja o wszystkiem. Proszę więc, aby mi wolno było w tem miejscu powód mego przybycia wyłożyć.
— Zgoda. Słucham pana.
— Pierwszem z mych wyznań będzie: wyjawienie swego nazwiska. Nazwisko to sprawi niezawodnie księdzu proboszczowi wielką niespodziankę.Nazywam się Sulpicjusz Castillan.
Proboszcz aż podskoczył na siedzeniu.
— Powiesz mi z pewnością, mój ojcze — ciągnął młodzieniec, nie dając księdzu przyjść do słowa — że masz już u siebie w domu jednego Sulpiciusza Castillan. Ale który z dwóch jest nim naprawdę?On, czy ja? Otóż przybyłem tu poto głównie, aby dopomóc księdzu proboszczowi w rozwikłaniu tej ciemnej zagadki. Proszę wysłuchać uważnie i z dobrą wolą tego, co powiem, a wątpliwości łatwo się rozjaśnią.
Castillan opowiedział wówczas szczegółowo i z zupełną otwartością wszystkie przygody, których był bohaterem od chwili wyjazdu z Paryża — nie opuszczając nawet epizodu z Marotą.
— Panie — odrzekł ksiądz Jakób, wysłuchawszy z niezmierną uwagą opowiadania. — Bardzo być może, iż to wszystko, co mi pan mówisz, jest szczerszą prawdą,mimom to nic nie mogę w tej sprawie postanowić pewnego,dopuki nie będę miał w ręce dowodów materialnych.
— Ach, tak! nie taję przed tobą trudności mego położenia i nie dziwię się nawet,że ktoś wahać się może w przyznaniu mi mojej własnej osobistości! Złodziej był dość zręczny, aby zdobyć sobie zaufanie szanownego księdza. Pozwól mi jednak,ojcze, prosić cię o jedną łaskę.
— O jaką?
Według tego, co mistrz, mój pisze,ksiądz dobrodziej połączyć się ma z nim w Colignac?
— Tak, rzeczywiście!
— Otóż, proszę cię, mój ojcze;zaniechaj tego i oczekuj na pana de Bergerac u siebie w domu.
— Jakto? Cóż to mi pan doradzasz?
— Doradzam rzecz bardzo roztropną. Kto wie, na jak wielkie niebezpieczeństwo narażasz się, księże dobrodzieju, wybierając się w drogę sam na sam,z nieznajomym ci człowiekiem. Któż może zaręczyć, czy nie targnie się on na twoje życie, aby za wszelką cenę zdobyć ów dokument, będący jedynym celem jego zabiegów?
— Za daleko posuwasz się pan w obawach, Nie jestem dzieckiem, mój panie, i umiem się bronić!
— Nie wątpię o tem, zauważę jednak, że ten cygn ma wspólników i że ksiądz proboszcz, który z nim samym łatwo dałby sobie radę, może ulec, gdy o obskoczy cała banda zbirów. Wreszcie, w każdym razie wypada ci, ojcze, pozostać w Saint-Sernin
gdyż ja wezwałem już mistrza, aby z jak największym pośpiechem przybył do Saint-Sernin.
— Pan to zrobiłeś?
— Tej nocy jeszcze i to za pośrednictwem tej samej Maroty, która była przyczyną mego pierwszego niepowodzenia.
—Ach, panie! jeśli tak, to muszę zauważyć, żeś złożył losy tej sprawy w ręce wielce podejrzane!
— Bądź spokojny, mój ojcze. Dziś już jestem jej pewny. Jeszcze słowo. Czy potrafiłem zdobyć sobie u księdza dobrodzieja choć odrobinę zaufania?
— W głosie pańskim przebija się szczerość—wyznał ksiądz Jacek. — Jednakże, jak to już panu mówiłem, nie mam jeszcze wystarczających dowodów, abym mógł gościa swego poczytywać za oszusta.
— Niech i tak będzie.Wypada więc księdzu dobrodziejowi czekać na nowe odkrycia i wyjaśnienia. Tymczasem, spodziewam się, że treść naszej rozmowy pozostanie tylko wyłącznie pomiędzy nami dwoma?
— Wszakże uprzedziłeś mnie pan, że to spowiedź...
— Prawda; jestem więc co do tego spokojny. Pozostaje mi jeszcze udzielić szanownemu księdzu ostatnie zalecenie.
— Mów pan.
— Radzę oświadczyć gościowi wręcz, zaraz za powrotem z kościoła, że postanowiłeś, ojcze, nie wyjeżdżać, gdyż dowiedziałeś się, że Cyrano jest w drodze do Saint-Sernin. Zobaczymy, ojcze, jakie wrażenie sprawi na nim ta wiadomość. Oprócz tego zalecam mieć się na baczności, gdyż jest rzeczą prawdopodobną, że Ben Joel zapragnie przywłaszczyć sobie siłą lub podstępem ów drogocenny dokument.
— Zastosuję się do tych rad. Wszystko to napełnia mnie niepokojem, i widzę, że jest tu niezbędną jak największa ostrożność.
— To, są, słowa bardzo, roztropne. Jeśli na plebanji znajduje się wypadkiem,jaka stara szpadzina, otrzej ją, ojcze, ze rdzy i miej pod ręką; jeśli, co lepiej jeszcze, jest tam para pistoletów, wpakuj w nie dwie porządne kule i nasyp uczciwą porcje prochu. Wszystko to, prędzej lub później, bardzo przydać się może. A teraz, spełniwszy, com miał do spełnienia, oddalam się i pozostawiam księdzu proboszczowi odpowiedzialność przed mistrzem mym za wszystko, co teraz nastąpi.
Sulpicjusz powstał z zamiarem odejścia.
Równocześnie z młodzieńcem i ksiądz Szablisty opuścił konfesjonał.Ujął on za ramię młodzieńca, wyprowadził go na światło i przyjrzawszy się twarzy jego dokładnie, rzekł:
— Wyglądasz, mój panie, na człowieka uczciwego. Twierdzisz zatem, że Cyrano uprzedzony został o tem, co się tu dzieje?
— Przysięgam na duszę swą, że posłaniec z listem wyruszył przed świtem jeszcze — odpowiedział Castillan.
— Bardzo dobrze. Co teraz czynić zamyślasz?
— Będę czekał.
— Czy zatrzymałeś się w jakiej oberży?
— Nie! Strzegę się być na widoku. Pragnąłbym znaleźć w bliskości plebanii jaki punkt mniej widoczny, do czynienia spostrzeżeń.
— Tam właśnie najprędzejby cię odkryto. Ale posłuchaj. Nie chciałbym zaniedbać niczego, co może być w sprawie tej użytecznem, gdyż zgaduję, że w tem, co mi mówisz, jest dużo prawdy i uczciwości. Otóż, zajdź na tyły plebanii i otwórz małą furtkę, która prowadzi na pole. Niedaleko stamtąd znajduje się szopa, do mnie należąca. Po drabinie, stojącej w środku szopy, dostaniesz się na strych, dość ciasny, ale wysłany słomą. Tam się ukryj. Będę ci sam przynosił pożywienie, objaśniając zarazem o przebiegu sprawy. Zgadzasz się pan na to?
— Najzupełniej. Teraz, jak sądzę, dojdziemy do porozumienia. Czy powiesz, ojcze, Ben Joelowi, com doradzał powiedzieć?
— Powiem wszystko; przyrzekam.
— Ach! dzięki ci, księżę proboszczu. Nie obawiam się już teraz niczego.
— Pozwól pan, że wyjdę pierwszy. Ale trzeba, żebyś już za dwie minuty był na swojem stanowisku.
Castillan zastosował się jak naściślej do poleceń proboszcza. Upatrzył chwilę odpowiednią do przebycia pustego placyku przed kościołem i znalazł bez trudności wskazaną sobie kryjówkę.
Znajdował się tam od pięciu minut zaledwie, gdy zjawił się ksiądz Szablisty, niosąc wino, chleb i trochę zimnego mięsiwa.
— Mój gość śpi jeszcze — rzekł, częstując młodzieńca. — Skorzystałem z tego, aby przynieść ci ranny posiłek, panie... Jakże mam pana nazywać?
— Jakżeby inaczej, jeśli nie mojem własnem nazwiskiem Castillan!
— A tamtego?
— Tamtego wypada mianować samozwańcem, gdyż jest nim w samej rzeczy.
— Wstrzymajmy się w tej chwili od wszelkich sądów. Wkrótce już wszystko ostatecznie się wyjaśni.
I pozostawiając Castillanowi osobiste załatwienie się z obfitem śniadaniem, ksiądz Jakób powrócił do plebanii przez małe podwórko, pełne kur i kaczek.
Ben Joel był już na nogach i oczekiwał księdza w jadalni.
— Jakże się panu spało? — spytał uprzejmie gospodarz.
— Wybornie. Postanowiłem wyspać się dobrze, aby nabrać sił do czekającej nas podróży.
Proboszcz przybrał minę dobroduszną i, pa.
trując się pilnie w twarz gościa, wyrzekł dobitnie:
—Dobrześ uczynił, kochany panie Castillan.
Ale jutro, pojutrze i dni następnych będziesz mógł równie dobrze wywczasować się, gdyż— nie pojedziemy wcale do Colignac.
— Nie pojedziemy wcale do Colignac? — zawołał Ben Joel. — I dlaczegóż to, książe proboszczu?
— Dlatego, że mój przyjaciel Cyrano doniósł mi dziś rano, iż lada chwila przybędzie osobiście do Saint-Sernin.
Śmiertelna bladość powlokła twarz cygana; głos uwiązł mu w gardle.
Proboszcz, nie spuszczając go z oka, zauważył tę nagłą przemianę. Ale łotr, uczuwszy ciążący na sobie wzrok gospodarza, opanował szybko wzruszenie i, przywołując na usta uśmiech, odpowiedział głosem swobodnym:
— Na honor, księże proboszczu nic w świecie nie mogłoby zadziwić mnie tak przyjemnie, jak wiadomość ktorą usłyszałem. Mistrz mój przybywa! Chwałaż Bogu!Widocznie zdrowie jego poprawiło się. A taki biedak był słaby,gdym się z nim żegnał w Paryżu! Zdaje mi się, że już mówiłem o tem księdzu proboszczowi?
— Tak, mówiłeś pan odrzekł ksiądz Jakób, zdziwiony tem zachowaniem się gościa,a zarazem skłonny do wątpliwości względem prawdziwego Castillana.— Widzę z zachowania się pańskiego,że jesteś szczerze przywiązany do swojego mistrza.
— O tak! — wykrzyknął Ben Joel z uczuciem—kocham go jak ojca!
I uczynił wysiłek, aby przywołać do oczu łzę rozrzewnienia.
Proboszcz wyciągnął doń rękę,zadając sobie w myśli pytanie:
— Któryż z nich dwóch jest oszustem?
—Dziś jeszcze wieczorem — myślał jednocześnie Ben Joel — będę na drodze do Paryża z dokumentem w kieszeni. Kapitan Czart może sobie przyjeżdżać, Kpię sobie z tego.
Ksiądz Jakób, wierny danemu przyrzeczeniu, udał się do szopy, aby Castillanowi zdać sprawę z wrażenia, jakie wywołała na Ben Joelu wiadomość o przyjeździe Cyrana.
— To sztuka przebiegła — rzekł Sulpicjusz — umie znaleźć się w każdej okoliczności. Byłem prawie pewny, że odegra komedię radości i rozczulenia. Ma on czujny wzrok na wszystko.Ale poczekaj, ojcze, do nocy — poczekaj do nocy!
Ben Joel, jak łatwo domyśleć się, na pierwszą wieść o przybyciu Cyrana obmyślił nowy plan działania, który tej zaraz nocy miał być wykonany.
Przez cały dzień nie wychodził krokiem z plebanii i oznajamiał się dokładnie z urządzeniem mieszkania proboszcza.
Dostawszy się do sypialni, gdzie ksiądz Jakób przepędził większą część popołudnia, dojrzał natychmiast swym wzrokiem ostrowidza dębową szafkę, umieszczoną w głowach łóżka.
— To tam! — pomyślał, wiedziony właściwym zawodowemu złodziejowi instynktem.
Od tej chwili wiedział już, czego się trzymać. Należało poprostu: albo skorzystać z chwilowej nieobecności proboszcza i otworzyć szafkę wytrychem, albo też, gdyby taka sposobność nie nastręczyła się, wejść nocą do sypialni, zasztyletować księdza i wykraść tajemniczy dokument.
Ben Joel nie cofał się przed niczem. Gdy już powziął postanowienie, myślał tylko o tem, jakby je spełnić w sposób najdogodniejszy dla siebie.
Przy wieczerzy, proboszcz, który również wiele rozmyślał o wypadkach tego dnia i podobnie jak Ben Joel, nakreślił sobie plan działania, rzekł obojętnie do gościa:
—Przyjacielu Castillanie, dziś, jeśli pozwolisz, udamy się wcześniej na spoczynek.O świcie muszę być na nogach,czeka mnie bowiem wczesna msza w kościółku. Pan jednak będziesz mógł wysypiać się choćby do południa.
—Skorzystam z pozwolenia — odrzekł z uśmiechem cygan. — A teraz, jeśli ksiądz dobrodziej chce odejść, proszę nie robić żadnych ze mną ceremonij.
—O! nie śpieszy mi się znów tak bardzo, abym nie mógł przed odejściem poczęstować pana kieliszkiem wódki miejscowego wyrobu. Nie jest ona tak dobra, jak ta, którą wyrabiają w Cognae, ale pan znasz przysłowie: w braku jegomości...
— Dobry i pan podstarości — dokończył wesoło Ben Joel.
Po wypiciu małego kieliszka, proboszcz pożegnał gościa pozostawiając go na opiece gospodyni.
W jakiś czas później, cygan, w przekonaniu, że ksiądzz zasnął już twardo, wziął świecę i udał się o swego pokoju.
Pzechodząc mimo sypialni proboszcza zauważył, że klucz nie tkwił jak zwykle w zamku.Nacisnął klamkę i spróbował otworzyć drzwi.
Stawiły one opór.
— Spróbował raz jeszcze i przekonał się,że były od środka zaryglowane.
— Do djabła! — mruknął zbój.— Klecha zaczyna być podejrzliwy. Ale to nic;zaczekam do jutra.Bergerac,choćby najbardziej pośpieszał,nie przybędzie tu prędzej,niż za dwa dni.
I przemknął się korytarzem,pocichu i nieznacznie,jak cień.
Nie rozebrał się jednak lecz w ubraniu przyległ na łóżku, i z wytężonym słuchem czatowal na sprzyjającą sposobność.
Ale choć wszystkie siły skupiał, aby być czujnym i przytomnym, około północy zwarły mu się powieki, głowa na poduszkę opadła i zbój zasnął głęboko.
Na wieży kościelnej biła trzecia, gdy ocknął się i zerwał szybko na nogi.
—Bydlę jestem! — zaklął głucho.— Zaspałem.
Może już właśnie najlepsza pora minęła.
Przez okno przedzierało się trochę przedporannej jasności. Cygan wyjrzał w stronę kościołka.
Drzwi kościelne były jeszcze zamknięte; na ulicy nie było widać nikogo.
W chwilę później w sypialni księdza dał się słyszeć szmer.
Zbój odetchnął i nadstawił uszu.
Szmer, zpoczątku niewyraźny stał się następnie głośniejszym i Ben Joel usłyszał niebawem skrzypienie otwieranych i zamykanych drzwi od ulicy.
Zbliżył się ponownie do okna i ujrzał księdza,który przeszedł placyk, minął drzwi kościelne i skręcił w małą uliczkę z lewej strony kościołka, zamierzając pewnie wejść drzwiami do zakrystii.
Cygan nie tracił czasu na tworzenie nowych domysłów.
Zrozumiał, że należy działać jak najszybciej.
Z najwięszm pośpiechem wydostał z podróżnej torby krótki kawałek zaostrzonego żelaza oraz kilka wytrychów, następnie wziął w zęby sztylet i skierował się do sypialni proboszcza.
Drzwi były wciąż zamknięte.
Ale dla Ben Joela otwarcie zamku było igraszką.
Po małej chwili pokój stał już otworem.
Cygan rzucił się do środka z pośpiechem i zwinnością tygrysa, i najpierw dla ścisłości, przeszukał szybko wszystkie szuflady, komody i biurkka, następnie zabrał się do dębowej szafki, w której od początku domyślał się zamkniętego skarbu.
Zbadawszy wprawną ręką zamek, podsadził pod drzwi kawał żelaza i nacisnął go całym ciężarem ciała. Drzwi trzasnęły, ale zamek nie ustąpił.
Ben Joel, zajęty całkowicie swem dziełem, zabrał się natychmiast, bez jednej chwili odpoczynku, do powtórzenia próby.
W tej chwili, za plecami jego, rozległ się donośny głos proboszcza:
— Hola! mości Castillanie!— mówił ksiądz Szablisty, stojąc na środku pokoju spokojnie, z założonemi napiersi rękomoa cóż to tam waćpan porabiasz.
To szydercze zapytanie było dla cygana jakby pchnięciem noża. Odskoczył od szafki i zwrócił się do proboszcza, zuchwale stawiając czoło niebezpieczeństwu.
Złapany na gorącym uczynku, nie mógł zapierać się, i szukać ocalenia w wykrętach. Ściskając ostry nóż w ręce i przybierając groźną postawę, rzekł drwiąco:
—Zanadto pośpieszyłeś się, ojcze ze mszą. Tem gorzej dla ciebie!
—Nętdzniku!—zagrzmiał ksiądz Jakób — Jak śmiesz to zrobić?
Cygan rzucił się z podniesionym nożem.
W chwili, gdy ręka jego opuszczała się,aby zadać cios śmirtelny,proboszcz pochwycił ją w powietrzu i ścisnął silnie.
—Rzuć nóż! — rozkazał jednocześnie.
Rozkaz był zbyteczny.Zdrętwione od żelaznego uścisku palce zbója same się otworzyły, wypuszczając zabójcze żelazo,które upadło z brzękiem na podłogę.
Ben Joel nie miał widocznie szczęścia do zasadzek.
Chciał mówić uspokoił się i wężowem pełzaniem całość skóry swej ocalić; chciał, słowem, powtórzyć komedię, odegraną niegdyś z powodzeniem na drodze do Fougerolles — ale ksiądz Jakób nie dał mu na to czasu.
— Gdyby Stwórca nie zabronił rozlewu krwi bliźniego — wyrzekł silnym, ale spokojnym głosem byłaby to dobra sposobność do uwolnienia społeczeństwa od łotra i zbója. Podziękuj Bogu, żeś dostał się w ręce dobrego chrześcijanina.
Ben Joel za całą odpowiedź szarpnął się silnie, aby odzyskać wolność.
— A! toś ty taki! — rzekł ksiądz groźniej. — To nie lubisz słuchać nauk moralnych! Idźże, łotrze, wieszać się gdzie indziej. Szczęście twoje, że tu niema Cyrana!
To mówiąc, proboszcz, bez dłuższych ceregieli, chwycił cygana za kołnierz i za spodnie i zaniósł w powietrzu, nie śpiesząc się, do okna, które otworzył pchnięciem ramienia.
— Nie zabijaj, ojcze wielebny! — zajęczał przerażony Ben Joel — nie zabijaj.
— Skacz, złodzieju! — krzyknął ksiądz, wystawiając go za okno i trzymając oburącz w powietrzu.
— Łaski! — wołał łotr. dusząc się.
— Skacz! — powtórzył proboszcz. — Okno jest na siedem stóp od ziemi. Cóż-to, lękasz się, zuchu?
Ben Joel spojrzał wdół i dostrzegł ziemię bardzo blisko.
— Abym mógł skoczyć, proszę mnie puścić — wybełkotał pokornie.
— A zdecydowałeś się nareszcie? To dobrze. No, dalej w drogę Szczęśliwej podróży, kochanku.
Ale radzę nie powtarzać sztuki. Na drugi raz nie wykręcisz się tak łatwo!.
Ręce księdza puściły zdobycz, i cygan, który, widząc, że mu już nic nie zagraża, krew zimną odzyskał, z kocią sprężystością skoczył na trawnik.
Zaraz też wziął nogi za pas i jął zmykać jak zając — nie bez obawy jednak, czy nie dogoni go w biegu kula wypuszczona z muszkietu.
Po tej egzekucji, ksiądz Jakób pobiegł czemprędzej do kryjówki Castillana, który nie spał już i czekał niecierpliwie na wiadomości.
Na widok proboszcza, przybywającego z otwartemi rękoma,młodzieniec domyślił się, że zaszło coś stanowczego.
— Kochany chłopcze! — przywitał go ksiądz Jakób, całując w oba policzki. — Życie mi ocaliłeś.
— A! a!— rzekł Sulpicjusz, — Nasz gość...
— Nasz gość — przerwał proboszcz — jest już daleko. Dostał krzyżyk na drogę!
I w kilku słowach wtajemniczył młodzieńca w cały przebieg sprawy.
— Jakto? — wykrzyknął Sulpicjusz, wysłuchawszy do końca — pozwoliłeś mu, ojcze, uciec?
— Nieinaczej. Przestał już być szkodliwym chwili, gdy go zdemaskowano.
— Ach, jakiż błąd! Stało się jednak, Wszystko,co czynisz, ojcze, musi być dobre, bo wszystko wypływa z niezmiernej dobroci serca. Przyjazd pana de Bergerac położy kres niepokojom księdza proboszcza i zabezpieczy go od wszystkiego.
— Amen! — zakończył, uśmiechając się ksiądz Jakób.— Ale trzeba, żebyś wyszedł z tej dziury i zasiadł do uczciwego śniadania, mój chłopcze,
a raczej: mój prawdziwy Castillanie tym razem.
Dwaj nowi przyjaciele udali się do plebanji,gdzie Joanna zastawiła już smaczny i obfity posiłek. Niemałe było zdziwienie poczciwej gospodyni, gdy ujrzała siadającego do stołu nowego biesiadnika i gdy przekonała się, że tamten zniknął w sposób dla niej niepojęty.
Bliski przyjazd Cyrana stał się teraz głównym przedmiotem trosk i zajęcia dla proboszcza.
Oczekiwał przyjaciela z radością prawie dziecięcą i niecierpliwością, którą napróżno starał się ukrywać.
Pilno mu było najpierw ucałować kochanego Bergeraca, następnie złożyć w jego ręce depozyt, który od dwóch lat nabawiał go tylu niepokojów.
Przed opowiedzeniem dalszych przygód Ben Joela, oraz trzymanego w szponach tuluzańskiej sprawiedliwości Cyrana, wypada powrócić do Zilli.
Odgadłszy zbrodnicze zamysły hrabiego Rolanda, cyganka wybiegła nocą sama z Domu Cyklopa, a wzruszenie jej było tak wielkie, że dochodziło niemal do obłędu.
Dokąd zmierzała?
W pierwszej chwili trudno jej było znaleźć odpowiedź na to pytanie.Przybiegłszy aż do Nowego Mostu, przebyła go krokiem prędkim, nie zatrzymując się na chwilę, a wiatr chłodny, wiejący od rzeki, uśmierzył cokolwiek gwałtowną gorączkę, która ją pędziła naoślep przez pogrążone w mroku ulice.Zatrzymała się przed więzieniem Chatelet i jęła rozmyślać.
Myśli jej zaczęły zwolna przychodzić do porządku; podniosła głowę z miną wyrażającą stałe postanowienie i znów iść zaczęła.
Zilla miała już w tej chwili cel przed sobą.
Puściła się prawym brzegiem Sekwany, weszła w splątaną sieć wąskich zaułków; sąsiadujących z ulicą Św. Pawła, i po pewnym czasie stanęła przed bramą pałacu hrabiego de Lembrat.
Ujęła drżącą ręką młotek i zapukała.
Hrabia Roland był w domu od godziny; prócz niego, wszyscy w pałacu spali. Zilla poczekała pół minuty. Potem ujęła powtórnie ozdobną kołatkę z kutego żelaza i uderzyła nią kilkakrotnie w bramę.
Zrobił się ruch na dziedzińcu pałacowym; dały się słyszeć ciężkie kroki i jakiś szorstki głos zapytał:
— Kto tam?
— Chcę pomówić z panem de Lembrat — odrzekła Zilla niecierpliwie.
— Pan hrabia śpi. To nie pora na rozmowy.
— Raz jeszcze proszę, aby mi otworzono. Chodzi tu o sprawę wielkiej wagi.
— Ruszaj precz, włóczęgo! A nie kołataj, cię każę sprzątnąć pachołkom miejskim. Słyszane to rzeczy, budzić ludzi o pierwszej po północy!
Po tej przemowie odźwierny zawrócił, stukając mocno podkutem obuwiem po kamieniach.
Cyganka zrozumiała,że wszelkie dalsze pokuszenia były by daremne.
Zresztą uspokoiła ją myśl, że przez te kilka godzin żadne niebezpieczeństwo nie będzie groźne Manuelowi.
Postanowiła nie wypuszczać hrabiego z pałacu, bez rozmówienia się z nim i w tym zamiarze usiadła na ławce nieopodal bramy, owinęła się szalem i zapadła w półsen, szepcąc do siebie:
— Poczekam.
Noc wydała się jej długą, jak rok cały. O świcie przejął ją nawskroś chłód wilgotny i nabawił dreszczów.Trzęsła się cała od zimna, a jednocześnie głowę miała w ogniu, i ta gorączka wewnętrzna podtrzymywała sztucznie jej siły, pozwalając zapominać o bólu i o znużeniu.
Weszło słońce i zastało ją na tem samem miejscu z twarzą bladą, a okiem pełnem płomieni, drżącą, ale silną i gotową do walki.
Gwar, odzywający się w różnych punktach pałacu, wskazywał, że miasto budzi się. Na końcu ulicy zjawiło się kilku przechodniów: o kilka kroków od cyganki rozległ się zgrzyt żelaza.
Otworzono bramę wjazdową pałacu hrabiego de Lembrat i wzrok Zilli przeniknął do wnętrza pańskiej siedziby, gdzie na przestronnym dziedzińcu poczynała już uwijać się służba pałacowa.
Zmuszona zachowywać ostrożność, cofnęła się o kilka kroków dalej, nie spuszczając wszakże oka
z bramy, którą miał hrabia wyjechać.
Wpobliżu był już otwarty szynk. Cyganka wstąpiła do niego, aby ogrzać się, potem poprosiła o wodę, którą obmyła twarz, i poprawiwszy cokolwiek ubiór na sobie, udała się zpowrotem przed pałac.
Opryskliwy odźwierny, który niedawno obszedł się z nią tak po grubijańsku, zapomniał o tem widocznie, lub też wziął za senne marzenie rzeczywiste wypadki nocy, gdyż nie okazał ani zdziwieni, ani gniewu, gdy Zilla przed nim stanęła.
Zresztą nie po raz pierwszy widział on cygankę, a z plotek lokajskich wywnioskował, że u jego pana znajduje się ona w pewnem poszanowaniu.
Nie wiedziano, jakiego rodzaju stosunki łączyły hrabiego z tą śniadą dziewczyną,pewnem jednak było, że stosunki te istniały. Wystarczało to, aby oszczędzić cygance szorstkiej odprawy.
Zwróciła się do służącego, który podbiegł do wchodzącej, wymieniła swe imię i żądała, w tonie prawie rozkazującym, aby ją wpuszczono do hrabiego.
— Jaśnie pan jeszcze nie wstał — zauważył lokaj.
— Proszę zawiadomić go o mojem przybyciu — nalegała Zilla.
— Obudzić pana hrabiego! O!nigdybym się na to nie odważył. Jeśli pani chce, niech zaczeka.
— Zgoda!
I cyganka, na znak dany przez służącego, poszła za nim do pałacu.
W przestronnym i pięknie przybranym przedpokoju kazano jej czekać, uprzedzając, że ma być cierpliwa.
Trzy długie, jak wieczność, godziny upłynęły jej na tem oczekiwaniu. Wreszcie do uszu jej dobiegł głos znajomy.
Hrabia był już na nogach, a dźwięk jego głosu wskazywał, że miota nim gniew straszny.
Po krótkiej chwili stał już przed nią. Dziewczyna nie wątpiła, że ona to była przyczyną gniewu, który widniał jeszcze we wzroku Rolanda i którego wybuchy z wnętrza pokojów pałacowych przedostawały się aż do niej.
Wstała, postąpiła kilka kroków ku niemu i, nie,czekając na zapytanie, rzekła tonem prawie szorkim:
— Chcę z panem pomówić.
— O tak wczesnej godzinie? — zapytał hrabia, starając się opanować głos i nadać mu odcień żartobliwy.
— Godzina nic tu nie znaczy. Oddal pan służbę.
— Przemawiasz, moja piękna, tonem iście królewskim. O cóż to idzie?
Odprawił gestem postępujących za sobą lokajów i z miną zniecierpliwioną rzekł:
— Śpieszy mi się. Mów, czego żądasz?
— Zaraz to zrobię, Przyszedłeś pan do mnie wczoraj wieczorem pod kłamliwym pozorem i zabrałeś mi przedmiot, po którego zwrot zgłaszam się właśnie. Oddaj mi go.
Powiedziane to było nie dwuznacznie. Śmiały i stanowczy ton głosu cyganki nie pozwalał o tem wątpić.
Hrabia przybrał minę zdziwioną i rzekł:
— Wyrażasz się zbyt ogólnie, Przedmiot?.. jaki przedmiot?,.. Zabrałem jedynie ze sobą list, który napisałaś do Manuela. Czy to o tym liście mówisz?
—Pan dobrze wiesz, że nie!
—W takim razie zupełnie cię nie rozumiem.
—Wejdźmy do pańskiego gabinetu, panie hrabio.
—Poco?
—Aby zabrać flakonik z trucizną, który wyniosłeś wczoraj pokryjomu z mego mieszkania!
Hrabia, jakkolwiek przygotowany do tych słów, usłyszawszy je, zadrżał lekko.
Nie uszło to uwagi Zilli.
— Widzisz pan, że sprawa ta nie jest dla ciebie tak obcą, jak utrzymywałeś.
— Poprostu jestem tylko zdziwiony i gdybym posądzał cię o jakiś chwilowy obłęd lub też ukryte wyrachowanie, mniej cierpliwie słuchałbym twych żądań i zniewag.
— Oddaj mi, o co cię proszę, jaśnie panie!
— Nie zaprzestajesz zatem swych niedorzeczności? Ależ, moja kochana — rozśmiał się hrabia, którego głos stawał się łagodniejszym, w miarę, jak w głosie cyganki objawiało się silniejsze rozdrażnienie — zróbże mi tę łaskę i powiedz, w jakim celu miałbym ci zabierać truciznę? Gdybym jej zresztą potrzebował, to czyż niema w Paryżu włoskich perfumiarzy, którzyby mi jej dostarczyli?
— Być może — znalazłszy jednak pod ręką broń, która była ci potrzebna, pochwyciłeś ją pan. To było bezpieczniejsze od tamtego.
— Posłuchaj, Zillo. Co tobie się roi? o co mnie posądzasz?
— Posądzam pana, żeś zamierzył pozbyć się Manuela i że mnie za pośredniczkę do tego użyłeś.
— Ani mi w głowie ten tam Manuel! Gdybym chciał pozbyć się go, jak ty pleciesz niedorzecznie, nie jeden, ale tysiąc miałbym sposobów do tego.Najpierwszym i najprostszym byłoby dopuścić do skazania go, a ty wiesz właśnie, że pracuję nad wydobyciem go z więzienia.
Było to powiedziane tonem niezmiernie naturalnym i z pewną dobrodusznością, która zachwiała na chwilę podejrzenia Zilli.
Hrabia zauważył sprawione przez się wrażenie.Przelotny uśmiech przebiegł po jego ustach.
— Przekonałem się nareszcie? — dorzucił, chcąc zwycięstwo swe uczynić pewniejszem.
— Mnie przekonać można jedynie dowodami.
— Jakichże żądasz dowodów?
— Ułatw mi pan wstęp do Chatelet. Chcę pomówić z Manuelem.
— To rzecz niemożliwa.
— W takim razie, oddaj mi list, który pisałam do niego wczoraj, z pańskiej namowy.
— Nie chcesz już zatem ocalić Manuela?
— Odpowiem na to później Tymczasem proszę o list.
— Chętniebym to zrobił — odrzekł hrabia z niezmąconym spokojem, gdyby nie to, że, na nieszczęście, albo raczej... na szczęście — bo rozsądniej traktuję twoje sprawy, niż ty sama — listu tego już nie mam.
— Gdzież on?
—— W tej chwili już zapewne w rękach Manuela, któremu poleciłem go oddać.
—Kiedy?
— Dziś rano.
— Fałsz!-wykrzyknęła Zilla. — Przepędziłam noc przed bramą pańskiego pałacu — nie wyszła stamtąd ani jedna osoba.
Hrabia uczynił szybki ruch zniecierpliwienia i gniewu. Powściągnął go jednak w tejże chwili.Musiał oszczędzać Zillę. Jedno jej słowo mogło było jeśli nie zgubić go, to przynajmniej podać w silne podejrzenie.
— Jesteś kobietą — rzekł, opanowując wzruszenie — przebaczam ci zatem zuchwalstwo, z jakiem śmiesz kłamcą mnie czynić. Jednak upewniam cię, Zillo, że nic niema prawdziwszego nad to, com ci powiedział. Przyszłość pokaże ci, jak bardzo błądziłaś, mając mnie w podejrzeniu. A teraz, żegnam cię, Obowiązek powołuje mnie do Luwru.
Pożegnał Zillę ruchem ręki, przeszedł koło niej i zniknął, pozostawiając oburzoną i bezradną na środku wielkiej izby przedpokojowej.
Prawie w tejże chwili pięciu, czy sześciu lokajów wbiegło do przedpokoju, i Zilla zrozumiała, że nie ma tu już nic do czynienia.
— Ten człowiek oszukuje mnie — myślała, odchodząc. — Ale moja silna wola odniesie nad nim zwycięstwo. Manuel będzie ostrzeżony o zastawionej na niego pułapce.
Co się tyczy Rolanda, odwiedziny Zilli nie zachwiały w niczem jego postanowień. Miał on w rękach list cyganki, przed którą skłamał, że posłany był Manuelowi. Jeśli nie oddał go Zilli, jakkolwiek, z chwilą zdobycia flakoniku z trucizną był mu już niepotrzebny, uczynił tak dlatego jedynie, aby oszczędzić cyganki i odegrać rolę swą do końca.
Zilla udała się do Chatelet. Powzięła ona zamiar zwrócenia się do prześwietnego Jana de La—
mothe z prośbą o dopuszczenie jej do więzienia.
Woźny wprowadził ją, nie bez pewnych trudności, przed oblicze starosty.
Ten ostatni przyjął cygankę z miną surową.
W jego oczach Zilla była spólniczką mniemanej zbrodni Manuela i wolność swą zawdzięczała jedynie wspaniałomyślności hrabiego.
Sam on, co prawda, uważał za wystarczające wynagrodzenie popełnionej winy zeznania, złożone przez Ben Joela i Zillę, w głębi serca jednak nie
mógł pozbyć się szlachetnego wstrętu względem tych przestępców, przekształconych w donosicieli i świadków oskarżających. Czcigodny Jan de Lamothe z wielką łatwością dał się wywieść w pole Rolandowi i jego sojusznikom, i z zupełnie dobrą wiarą poświęcał swój czas i zdolności rozpatrywaniu sprawy Manuela.
Zilla nie stropiła się srogą miną starosty; miłość dla Manuela czyniła ją zdolną do wszystkich poświęceń i do wszystkich poniżeń.
Zbliżyła się do dużego stołu, założonego aktami, za którym królował Jan de Lamothe, i głosem spokojnym, powolnym, zapytała:
— Czy pan mnie poznaje?
— Bezwątpienia. Czy przybywasz, aby mi złożyć jakie nowe zeznanie, dotyczące wiadomej sprawy?
— Nie. Przybywam w celu proszenia o przysługę.
— Jaką?
— O pozwolenie widzenia się z Manuelem?
— Co? — zadziwił się przedstawiciel sprawiedliwości. — Chyba nie mówisz tego poważnie.
— Pan posiada możność udzielenia mi tej łaski.
—Tak, lecz ty nie posiadasz prawa żądania jej, Zilla podniosła głowę.
— I dlaczegóż to? — spytała.
— Jesteś zbyt ciekawa.Czyż trzeba ci mówić, że nie jestem jeszcze zupełnie pewny twego nawrócenia i że nie mogę nastręczać ci sposobności porozumienia się z oskarżonym.
— I cóż ja mogę przedstawiać groźnego dla sądu?
— Czyż ja mogę wiedzieć? Odejdź w pokoju,
dziewczyno, i nie grzesz więcej.
— Błagam pana, wysłuchaj mnie.Idzie tu może o życie Manuela! Pozwól mi widzieć się z nim.
— Tracisz czas nadaremnie.
— Pozwól przynajmniej napisać do niego.
— Dość już. Nie mam czasu na rozmowy z tobą. Łzy twoje wcale mnie nie wzruszą. Gdy raz powiem; nie, to — nie! Bądź o tem jak najmocniej przekonana.
Starosta zadzwonił.
Zjawił się woźny.
— Jeżeli ta kobieta — rzekł doń, wskazując Zillę — jeszcze raz zjawi się,tu, nie puszczać jej.
W tejże chwili powstał i, ponawiając scenę, która odegrała się niedawno w pałacu Lembrat, otworzył drzwi w głębi komnaty i zniknął.
Z piersi Zilli wyrwał się okrzyk gniewu i oburzenia. Chciała wszystko wyjawić, wyznać całą prawdę, tymczasem wcale słuchać jej nie chciano.
Nadzieja, którą łudziła się, idąc najpierw do hrabiego, następnie do starosty, zgasła już w jej sercu na zawsze.
Siostra Ben Joela zrozumiała, że odtąd już tylo na siebie samą liczyć może.
W tej chwili napółnieprzyłomna od znużenia, gorączki i strapień moralnych miała straszne widzenie.
Ujrzała Manuela, wijącego się z bólu na kamiennej posadzce więzienia. Wypił truciznę, którą, wlała mu do napoju ręka przekupiona przez hrabiego, i umierał, przeklinając. Zillę.
— Nie, tego nie będzie! — zawołała, przecierając oczy.— Ja nie chcę tego! Ja do tego nie dopuszczę!
I nie wiedząc jeszcze, w jaki sposób weźmie się do dzieła, aby odsunąć zbliżające się niebezpieczeństwo, znalazła się zpowrotem na tych samych szerokich schodach, wiodących do starosty, na które wstępowała przed chwilą tak pełna otuchy.
Kilka kroków tylko dzieliło ją od furty więziennej,
Łucznicy starościńscy nie zaniedbali uczęstować jej w przejściu kilkoma zalotnemi żarcikami; lecz podniosła na nich oczy pełne tak wyniosłej dumy, a zarazem niezmiernego smutku, że niebawem zamilkli.
Postała przez chwilę w zamyśleniu przy okutej żelazem furcie, którą jedno słowo czcigodnego de Lamothe’a mogło było przed nią odemknąć, i pomysł prawdziwie szalony przyszedł jej nagle do głowy.
— A gdybym zgodziła się za sługę do dozorcy więziennego? — pomyślała.
Gorzki uśmiech wykrzywił jej usta. Zrozumiała odrazu niewykonalność tego zamiaru.
Trzeba było wynaleźć coś lepszego. I wówczas, jakkolwiek z bólem śmiertelnym w sercu, cyganka wyprostowała swą smukłą postać, przywołała na twarz wyraz sztucznego ożywienia i, podszedłszy do grupy próżniaków, którzy od kilku chwil przyglądali się jej ciekawie, jęła nucić jakąś piosenkę. wesołą.
W mgnieniu oka otoczono ją. Łucznicy starosty, opuściwszy ławę, przyłączyli się do ciekawych; wślad za nimi zjawiło się kilku pachołków stanowiących przyboczną służbę dozorcy. Na tych ostatnich zwróciła Zilla szczególną uwagę. Jeden z nich był bardzo młody i widocznie ze służbą, którą pełnił, niedostatecznie jeszcze obeznany, twarz jego bowiem miała wyraz otwartości i wewnętrznej pogody.
Ciężka atmosfera więzienia nie zmroczyła dotąd jego czoła, a obraz nędzy ludzkiej nie zgasił jeszcze blasku jego źrenic.
Zilla zbliżyła się nieznacznie do niego. Jakieś przeczucie tajemne wskazało jej, żeby szukała pomocy u tego młodzieńca, który niedawno dopiero przesłał być chłopięciem.
Przestała śpiewać i, ujmując rękę jednego z łuczników, spytała:
— Czy chcesz pan poznać swą przyszłość? Odczytać ją mogę z linij, znajdujących się na pańskiej dłoni.
Łucznik cofnął rękę, przestraszony nieco tą niespodzianą propozycją. Śmiech drwiący ozwał się w grupie widzów.
— Tchórz! — ozwał się jakiś głos.
Cyganka nie nalegała. Wzrok jej pytający obiegł zgromadzenie, i dziesiątek rąk zaraz do niej wyciągnięto.
Odgrywała przez jakiś czas rolę wróżki, której ją od dzieciństa wyuczono, a gdy wyróżniony przez nią młodzieniec zdawał się wahać z żądaniem wróżby, uśmiechnęła się doń i dała mu znak, aby się przybliżył.
Usłuchał bez namysłu i otwartą dłoń podał dziewczynie. Zilla dotknęła palcem „linij życia”, a jednocześnie swój wzrok płomienny zatopiła w oczach młodzieńca.
— Szczęśliwy chłopiec rzekła głosem tajemniczym. — Kocha... i jest kochany.
To odkrycie, łatwe do zrobienia, gdy pytający jest przystojnym, dwudziestoletnim chłopcem, wywołało silny rumieniec na twarz sługi więziennego.
— I... — szepnął — wiesz pani, że...
Nie dokończył. Obawiał się może powiedzieć za wiele i chciał pozostawić Zilli odgadnięcie wszystkich tajemnic swego serca.
— To, co mam wyjawić — rzekła tajemniczo może być wysłuchane tylko przez pana samego.
Tłum rozstąpił się przed cyganką.
Nie puszczała ona ręki młodego sługi, którego odciągnęła o kilkanaście kroków stamtąd.
— Jak się pan nazywasz? — zapytała wówczas.
— Johann Műller — odpowiedział.
— Posłuchaj mnie, panie Johann. Jesteś młody, zakochany, a łagodny wyraz pańskiej twarzy wskazuje mi, że masz serce dobre i czułe na cudzą niedolę.
— Dlaczego pani mówi mi o tem? — szepnął młodzieniec, zdziwiony tonem, jakim słowa te zostały wypowiedziane.
— Dlatego, że potrzebuję pańskiej pomocy i że od pierwszego spojrzenia odgadłam, że prośby mej wysłuchasz.
— Tej, co odgadła tak szybko, że kocham, i która mi zwiastowała radosną wieść, że jestem kochany, nie odmówię niczego, jeśli tylko żądanie jej będzie możliwe do spełnienia.
— Dziękuję ci, dobre dziecko — rzekła Zilla.
I ręka jej ścisnęła silniej dłoń młodzieńca, a oczy błyszczące rozrzewnieniem i wdzięcznością podniosły się na twarz jego.
—Spojrzyj pan na ten grób olbrzymi—ciągnęła, wskazując ręką wysokie mury więzienia. — Zamyka on w sobie, co mam na świecie najdroższego,gdyż i ja również kocham, a ukochany mój może życie postrada w tem zamknięciu.
Cudownym instynktem, właściwym kobietom, Zilla odgadła, że na tę duszę czułą i szlachetną, która wyzierała z oczu chłopca, silniej oddziała głos szczerego uczucia, niż pospolita zalotność lub przekupstwo.
Mogła była ofiarować mu pieniądze — wolała zawierzyć poczciwym instynktom młodzieńca, zrobić go powiernikiem swych tajemnic sercowych, zająć go swym losem i potrącić w jego duszy struny delikatniejsze, niż samolubstwo i chęć zysku.
Patrzył na nią zdziwiony, lecz nie przerażony zbytecznie tym wstępem, który jednak pozwalał mu zgadywać, że Zilla zamierza prosić go o coś, co może narazić jego stanowisko, a przynajmniej pozbawić go spokoju.
Twarz cyganki promieniała wyrazem tak gorącej nadziei, że nie miał odwagi nakazać jej milczenia, lub też opuścić jej poprostu.
— O kim chcesz pani mówić? — zapytał wreszcie,rzuciwszy dokoła szybkie spojrzenie, aby upewnić się, że nikt słyszeć go nie może.
— Słyszałeś pan zapewne o młodzieńcu, którego oskarżają o przywłaszczenie sobie cudzego nazwiska i tytułu?
— Czy nie nazywa się on przypadkiem Manuel? — przerwał Johann.
— Tak właśnie. Czy pan go znasz?
— O tyle, o ile można znać więźnia, którego widziało się przy świetle latarni, w ciemnościach więziennego lochu.
— Biedny Manuel, cierpi bardzo, nieprawda?
— Jeśli cierpi, cierpień swych nie ujawnia.. Nigdym nie słyszał, aby się skarżył.
Johann, powiedziawszy to, poruszył się niespokojnie i dodał: — Ale przepraszam panią, już pora wracać do Chatelet, i jeśli to o tego Manuela idzie pani, tom powiedział już wszystko, co mi o nim było wiadome.
Powiedziawszy to, wyciągnął z kieszeni mały, srebrny pieniążek i chciał go wcisnąć w rękę cyganki.
Zilla odsunęła łagodnie jego rękę.
— Jeszcze chwilkę — rzekła. — Ja nie powiedziałam jeszcze wszystkiego. I jeżeli od pana nic już więcej dowiedzieć się. nie mogę, prosić go będę wzamian zato o jedną wielką łaskę.
— Powiedziałem już, że będę szczęśliwy, mogąc przysłużyć się pani czemkolwiek. Proszę jednak mówić prędko, gdyż jeśli dozorca zobaczy, że rozmawiam z panią, nie minie mnie kara.
— Nie! Bóg uchroni pana od tego, gdyż jesteś dobry i zacny. Temu Manuelowi, którego znasz i którego ja kocham, zagraża wielkie nie bezpieczeństwo. Ma on potężnych wrogów. Przypomnij pan sobie: czy nie zdarzyło mu się co niezwykłego?
— Odkąd?
— Odkąd przebywa w Chatelet. Zwłaszcza od dzisiejszego ranka.
— Nie, nic mu się nie zdarzyło. Odwiedzał go tylko starosta, w celu indagacji, oraz pewien szlachcic, który miał upoważnienie do widzenia się z nim. Po za tem, nie przypominam sobie nic godnego uwagi.
— A ten szlachcic?...Czy przychodził wczoraj wieczorem?
—Nie!
Zilla odetchnęła.
—Poczekaj pani — dodał prawie natychmiast Johann, — Omyliłem się, mówiąc, że odwiedzali więźnia tylko starosta i szlachcic...
— Któż był więcej? — spytała z gorączkową niecierpliwością cyganka.
— Człowiek jakiś, który przed chwilą przybył do Chatelet-służący, jak się zdaje...
—Czego chciał ten człowiek?
— Przyniósł dla więźnia posiłek.
— Posiłek! wykrzyknęła Zilla,bledniejąc.
— Tak. Widocznie jakaś poczciwa dusza użaliła się nad dolą tego Manuela i, wiedząc, jak nędznie karmią więźniów, zapragnęła pożywić go czemś smacznijszem.
— A! wszystko, wszystko stracone!— wykrzyknęła Zilla z najwyższą boleścią,załamując ręce ruchem rozpaczliwym, — W ciągu tego czasu, który ja zmarnowałam bez pożytku u starosty, nędznik doprowadził swój zamiar zbrodniczy do skutku.
Dla Johanna ten nagły wybuch boleści był zgoła niezrozumiały. Starał się on nadaremnie uspokoić Zillę. Nie słuchała go. Straszne widzenie, które przeraziło ją przed godziną tam, w izbie starosty, znów stanęło jej przed oczami, i z zatrzymanym w piersiach oddechem, z nieruchomą żrenicą, całą duszą w niem zatonęła.
Wreszcie powróciła jej świadomość rzeczywistości.
— Johanie!-przemówiła z trudnością — ja muszę go ocalić, słyszysz? muszę! Ale trzeba koniecznie, abyś ty mi do tego dopomógł.
— Czego się pani obawia?
— Aby nie uśmiercono Manuela, Przysięgam ci wdzięczność dozgonną, zacny chłopcze, jeśli usuniesz grożące mu niebezpieczeństwo. Stanę się twoją niewolnicą: należeć będę do ciebie, jak pies do swego pana.
— Cóż trzeba czynić?-zapytał Johann, porwany tonem tego przemówienia.
Zdjęła z ręki srebrną bransoletę i ostrzem maleńkiego sztylecika nakreśliła na niej kilka znaków, niezrozumiałych dla Johanna i dla innych, ale które Manuelowi, obeznanemu z hieroglifami cygańskiemi, mówiłyby wyraźnie o zamierzonym zamachu na jego życie i o potrzebie jak największej ostrożności.
Zaledwie skończyła to niezwykle pisanie, młody sługa podjął na nowo:
— Co trzeba czynić?
— Doręczyć to więźniowi — odrzekła, podając bransoletę — ale doręczyć nie jutro, nie dziś nawet wieczorem, ale—natychmiast.
„Boże! — pomyślała z boleścią — żyjeż on aby jeszcze?“
Johann wziął bransoletę; jednak zdawał się namyślać.
— Nie jestem pewny — rzekł nieśmiało — czy będę mógł zrobić to tak prędko, jak pani pragnie.
Schodzę do lochów dopiero około południa.
— Idź jak najśpieszniej biegnij, pędź! Bóg da ci natchnienie i Bóg cię wspomoże!
Młodzieniec odszedł.
— Czekać będę na ciebie!— zawołała za nim. — Powracaj, aby powiedzieć mi wszystko, nawet najstraszniejszą wieść, której się obawiam!
I złamana zarówno ciałem, jak duszą, upadła na bruk, podczas gdy Johann podążał szybkim krokiem do gmachu więziennego.
Gdy zniknął jej z oczu, zatonęła w tej mglistej otchłani marzeń niejasnych, a dręczących, które tyle ucisku wewnętrznego sprawiają, gdy czyje życie wisi na włosku i gdy jedna chwila stanowi o śmierci lub ocaleniu.
Przez długi czas nie wychodziła z tego odrętwienia, obojętna zarówno na współczucie, jak i na urągania przechodniów.
Jedną tylko rzecz widziała przed sobą: wielką, groźną, w dziwaczne linje powyginaną bryłę gmachu więziennego, która wykreślała się twardo na ciemniejącem stopniowo niebie.
Po pewnym czasie ta bryła stała się już tylko plamą, a plama zlała się w jedno z całkowicie już ciemnem tłem nieba, poczem jasny srebrzysty promień oświetlił szczyty murów.
Zapadła już noc, a Zilla wciąż oczekiwała.
Spędziła pół dnia na twardych kamieniach ulicy, zatopiona w myślach i nieruchoma, chwilami tylko budząc się z odrętwienia, aby podnieść głowę i zobaczyć, czy Johann nie powraca.
Ale nikt się nie zjawiał.
Noc stawała się coraz ciemniejsza i cichsza; wpobliżu ozwała się grzechotka nocnego stróża, wzywającego do gaszenia światła, i Zilla musiała wyrzec się nadziei otrzymania wiadomości, od której szczęście jej całego życia zawisło.
Wszystkie sprężyny jej duszy poczęły rozhartowywać się i rozluźniać.Podniosła ręce do piersi, którą przeszywał ból ostry, a gdy chciała podnieść się, uczuła nagły zawrót głowy i ponownie upadła na ziemię.
Ta krzepka, wytrwała cyganka została nareszcie pokonana. Nie pokonały jej wzruszenia, nie pokonała boleść — zwycięstwo odniosła nad nią natura.Uczuła głód i despotyczna władza potrzeb fizycznych, zmuszająca do zajmowania się sobą tych nawet, co innym życieby oddać chcieli, zwróciła chwilowo myśli jej w inną stronę.
Od poprzedniego wieczora Zilla nic w ustach nie miała. Ostatnim wysiłkiem podniosła się z miejsca i, wspierając się o mury kamienic, które chwilami zdawały się z pod ręki jej usuwać, zwróciła kroki ku Domowi Cyklopa.
— Aj! skądże to, panienko, powracasz? — powitała ją stara odźwierna, ujrzawszy taką bladą, wynędzniałą i chwiejącą się na nogach.— Cóż to za nieszczęście przytrafiło się panience?
Cyganka nic na pytanie to nie odrzekła i zebrała resztę sił, aby prze być spadziste schody, wiodące do jej mieszkanka. Spodziewała się, że wypocząwszy cokolwiek i posiliwszy się, odzyska siły i będzie mogła stanąć do walki z tem samem, co poprzedniego dnia, męstwem i z tą samą dzielnością.
Była to złudna, niestety, nadzieja. Zilla odzyskała wprawdzie nieco sił, ale dreszcze poczęły wstrząsać jej ciałem.Te dreszcze były zpoczątku powierzchowne — później jednak przeniknęły do środka i zlodowaciły ją całą.
Rzuciła się na łóżko, nakryła całym stosem kołder i odzieży i zamknęła oczy, licząc na to, że sen sprowadzi jej zapomnienie, a więc i ulgę.
Cios jednak, który otrzymała, był zbył głęboki, aby dać jej mógł choćby chwilę spokoju.
Przez całą noc rzucała się na pościeli, dręczona nieopisanem cierpieniem.
Równocześnie z temi zapasami ciała z ogarniającą ją słabością, straszniejszą jeszcze walkę toczyła jej dusza.
Zilla myślała że miłość skłoniła ją do popełnienia wielkiego błędu; dla ocalenia tej miłości, dla dogodzenia własnemu tylko szczęściu, przyczyniła się ona do uwięzienia Manuela — a kto wie, czy nie stanie się nawet przyczyną jego śmierci.
Czyż namiętność, choćby najsilniejsza i najgłębsza jest w stanie usprawiedliwić taki postępek?
Zamiast szukać hrabiego, zamiast próbować zmiękczyć kamienne serce starosty, zamiast, jednem słowem, chwytać się środków zawodnych i upokarzających, Zilla mogła wystąpić do jawnej walki, uzbrojona przekonywującym dowodem, i ogłosić przed światem śmiało i z podniesionem czołem niewinność Manuela.
Wszakże posiada księgę Ben Joela, a przynajmniej wiedziała, gdzie jej szukać i na której karcie znaleźć dowód, ocalający ukochanego.
Ale chwycić się tego środka, znaczyło: wyrzec się na zawsze Manuela, zwracając mu jego właściwe imię, tytuły i stanowisko, a egoizm Zilli, egoizm każdej kobiety zakochanej, nie pozwalał jej zdobyć się na tak wielką ofiarę.
Teraz widziała już jasno, że jej namysły i wahania się pozwoliły Rolandowi zabrać się swobodnie do dzieła i rozwinąć jak najszerzej swój plan nikczemny.
— Jeśli Manuel nie żyje — powiedziała sobie — to ja go zamordowałam!
Ta straszna myśl okropnem brzemieniem uciskała jej duszę. Napróżno usiłowała bronić siebie samej przed oskarżającym głosem sumienia — nie udawało się jej to zgoła.Przygniatała ją logika faktów.
— Stało się! — wykrzyknęła wreszcie nagłos, jakby całe grono sędziów miało usłyszeć jej rozpaczliwe wyznanie — Manuel będzie żył, żyć musi! Zniweczę zdradzieckie dzieło Rolanda, powrócę Ludwikowi de Lembrat nazwisko i majątek jego ojca, oraz miłość tej, która w jego sercu zajęła miejsce przede mną.
Brzask poranny rozjaśnił wielkie, szklane „oko Cyklopa” które oświetlało komnatę cyganki.
Postanowiła nie zwlekać dłużej z wykonaniem swego postanowienia.
Z trudnością otworzyła powieki i usiłowała podnieść się z łóżka, na które rzuciła ją niemoc i cierpienie.
Głowa ciężyła jej jak z ołowiu. Mimo wysiłku musiała opuścić ją ponownie na poduszkę, a jednocześnie pulsa w jej skroniach zaczęły uderzać gwałtownie. Doznała uczucia, jakby obręcz żelazna ściskała jej głowę i jakby w oczach miała gorące zarzewie.
Powieki ie] zamknęły się ponownie.
Postanowiła przeczekać paroksyzm.
Jakiś lęk dziwny trzymał ją w miejscu, nie pozwalając poruszyć się. Obawiała się, że najlżejszy ruch sprowadzi nowy napad choroby, która ją torurowała.
Jednak w tem ciele złamanem czuwała jeszcze dusza, i dusza ta mówiła ciału, aby podniosło się i szło pełnić swoją powinność, Cyganka porwała się z łóżka i jednym skokiem stanęła na nogach.
W tejże chwili wydało się jej, że jakiś cios gwałtowny uderzył ją w samo czoło.
Przez chwilę stała w miejscu, jak ogłuszona piorunem; potem wyciągnęła przed siebie ramiona i chciała dojść, lub choćby dowlec się do miejsca, gdzie była zamknięta księga Ben Joela.
Był to ostatni już wysiłek....
Zilla uczuła się pochwyconą przez jakiś wir zawrotny, przestała słyszeć i upadła ciężko na podłogę, wydając jęk stłumiony.
Gdy stara odźwierna Domu Cyklopa usłyszała.
że bije południe, zdziwiło ją, że nie widzi dotąd wychodzącej ze swego mieszkania Zilli.
Minionej nocy uderzył ją wyraz cierpienia w pobladłej twarzy cyganki, Jakkolwiek nie odznaczająca się bynajmniej sercem czułem, zaniepokoiła się i poszła na górę, aby dowiedzieć się o zdrowie swej mieszkanki.
Zilla wciąż jeszcze leżała na podłodze nieruchoma i nieprzytomna.
Starucha dotknęła jej rąk i czoła. Ręce były lodowate, czoło rozpalone.
Z energią, której niełatwo było domyśleć się w niej, podźwignęła cygankę obiema rękami i zaniosła, a raczej zaciągnęła na łóżko.
Potem pobiegła po dzbanek z wodą i, sądząc, że to proste omdlenie, skropiła obficie twarz Zilli.
Po tym zimnym, kroplistym deszczu chora wstrząsnęła się febrycznie, ale nie otworzyła ani oczu, ani ust.
Odźwierna, nieżarłem już przestraszona, zbiegła nadół, wzywając pomocy.
Niebawem zjawił się lekarz, którego sprowadzili cyganie, znajdujący się w izbie noclegowej, Z trudnością przywołał on Zillę do przytomności.
Odzyskała ją wszakże na krótko, gdyż nowy napad gorączki zmógł ostatek jej energii. Wpadła w malignę i lekarz oświadczył, że obawia się o jej życie.
Trzeba było czuwać bez przerwy przy chorej.
W nieobecności Ben Joela, podjęła się tego odźwierna.
W tymże czasie Johann Müller, wierny danemu przyrzeczeniu, wyczekiwał powrotu Zilli, aby zdać jej sprawę z tego, co zaszło w więzieniu. Poprzedniego dnia obowiązki służby trzymały go na miejscu, nie pozwalając ruszyć się krokiem z więzenia.
Znużyło go wreszcie tak długie oczekiwanie i postanowił wrócić do domu, dziwiąc się szczególnemu postępowaniu dziewczyny, która objawiała naprzemian tak wielką troskliwość i tak wielki brak pamięci.
Szczegóły, dostarczone Zilli przez młodego strażnika więziennego, były najzupełniej dokładne.
Aż do owego dnia w celi Manuela nie pojawił się nikt zgoła, prócz hrabiego Rolanda,który przybył tam w wiadomych nam okolicznościach, oraz prześwietnego starosty Jana de Lamothe.
Czas upływał więźniowi bez trwogi, choć i bez nadziei; czuł się tak przygnieciony świadomością nieuniknionego nieszczęścia, że nie był w stanie o losie swym rozmyślać.
Jednostajny żywot więźnia urozmaicały jedynie codzienne odwiedziny dozorcy, który przynosił zwykłą porcję chleba i wody.
W godzinę po bytności Zilli u hrabiego i w tym właśnie czasie, gdy próbowała ona bezskutecznie uzyskać żądaną łaskę u starosty, jakiś człowiek, nigdy tam przedtem nie widywany, przybył do Chatelet.
Człowiek ten okazał odźwiernemu i dozorcy kartę, wydaną hrabiemu Rolandowi przez starostę, — poczem puszczono go bezzwłocznie do środka.
Miał on z sobą koszyk, a w nim dwie butelki wina, świeży chleb i pasztet.
Wprowadzono go bez żadnych trudności do celi Manuela, z którym pozostał sam na sam.
Zbyteczne byłoby nadmieniać, że był to wysłaniec hrabiego Rolanda.
Otrzymał on od swego pana wskazówki jak najbardziej szczegółowe i tego rodzaju, że nie dopuszczały żadnych podejrzeń.
W chwili gdy ten człowiek wszedł do Monuela,młodzieniec, według zwyczaju, siedział zatopiony w myślach. Na wchodzącego nie zwrócił on żadnej uwagi, nie odwrócił nawet głowy, usłyszawszy otwierane w niezwykłej godzinie drzwi.
Po kilku chwilach jednak,gdy przybysz stał wciąż przed nim, nie odzywając się, Manuel podniósł oczy i jął przyglądać mu się, o ile pozwalała na to ciemność, panująca w podziemiu.
— Czego pan chcesz ode mnie? — -zapytał wreszcie.
— Osoba, której los pana obchodzi — odrzekł wysłaniec hrabiego — poleciła mi doręczyć to panu.
Przy tych słowach postawił na ziemi, tuż przy Manuelu, swój koszyk i dodał:
— Jutro rano i dni następnych będą dostarczane świeże zapasy. Starosta raczył łaskawie zezwolić na to.
— Czy ta posyłka pochodzi od hrabiego de ’Lembrat?
— Nie, panie — zapewnił służący, odpowiednio pouczony.
— Od Cyrana?
— Nie, Proszę nie dopytywać nadaremnie. Osoba, która to przysyła, pragnie pozostać nieznaną.
Nagła myśl przebiegła przez głowę Manuela.
— Czyżby Gilberta? — pomyślał.
I pilniej jął wpatrywać się w posłańca, którego twarz była mu zresztą najzupełniej obca.
— Nacóż ta tajemnica? — zauważył. — Wyjawiając mi imię tego lub...tej, co o mnie pamięta, cóż pan ryzykujesz? Czy to dama?
— Być może, Powtarzam jednak, niech pan nie żąda ode mnie, abym powiedział, czego mi mówić nie wolno. Żegnam pana. Do jutra. Nie będzie panu odtąd zbywało na niczem, co może złagodzić przykry pobyt w więzieniu.
Gdy Manuel ujrzał się znów sam, próbował rozwiązać zagadkę.
Któż to mógł o nim pamiętać?
Bezwątpienia Cyrano. Ale czyż nie oświadczono mu wyraźnie, że szlachetny poeta nie miał żadnego w sprawie tej udziału?
Gilberta? Przez chwilę myślał o niej, a tajemniczość, którą otaczał się posłaniec, mogła była z łatwocią usprawiedliwić to przypuszczenie — teraz jednak,gdy rozważył wszystko na zimno, zrozumiał że był to naizupełniej niemożliwe.
Gilberta była zbyt pilnie strzeżona i zbyt lękająca się surowego ojca, aby mogła się odważyć na tego rodzaju dowód pamięci i życzliwości.
Pozostawała Zilla, Manuel wiedział, że jest winna, podejrzewał, że zazdrosna. Jednak nie mógł zaprzeczyć, że zdolna byłaby do czynu szlachetnego, zwłaszcza, gdyby dopomagał on jej pośrednio do osiągnięcia celów egoistycznych.
Manuel, którego zresztą objaśniły o tem słowa Ben Joela, był w prawie zawierzyć życzliwości Zilli, i jeśli nie było już dlań tajemnicą, dlaczego cyganka przyczyniła się do jego zguby, łatwo też pojmował, z jakich pobudek mogłaby starać się o ulżenie mu w ciężkiej niedoli.
Wogóle chciał on rozwiązać w ten sposób, lub inny, tajemnicę zagadkowej przesyłki i w braku innego do niej klucza zatrzymał się na ostatniem przypuszczeniu, przypisując doznaną uprzejmość zakochanej cygance.
Zdjęła o wówczas ciekawość zajrzeć do koszyka, gdzie pomiędzy przysmakami spodziewał się znaleźć starannie ukryty liścik,a w tym liściku ostateczne wyjaśnienie wszystkiego.
Rozłamał chleb, przetrząsnął cały koszyk i nic nie znalazł.Hrabi powstrzymał się przezornie od dołączenia listu Zilli.
Wówczas zawiedziony, prawie gniewny, odsunął z niechęcią pożywienie, które zresztą, mimo zachęcającego pozoru, wcale go nie nęciło.
Około południa jednak, gdy nadeszła zwykła godzina posiłku. wyciągnął rękę po ten chleb biały i pachnący, który mógł mu zastąpić miejsce zapleśniałego razowca więziennego, ułamał kawałek i zjadł.
Następnie zabrał się do pasztetu, którego połknął już kilka kęsów, gdy wtem drzwi od celi ponownie się otworzyły.
Wszedł Johann Müller.
Przynosił on więźniowi chleb i wodę.
Młody strażnik postawił latarnię swą na wystającym kamieniu, pożywienie umieścił na ławie wpobliżu więźnia i rzekł:
— Dzień dobry panu. Widzę z przyjemnością, że pan nie potrzebował czekać na mnie z obiadem.
— Dziękuję ci, przyjacielu — odrzekł Manuel ze smutnym uśmiechem. — Czy nie mógłbyś mi powiedzieć, komu zawdzięczam...
— Nie wiem, Ale czy pan to zna?...
Ujął latarnię i przy jej świetle zabłysnął przed czarni Manuela srebrną bransoletą Zilli.
Z łatwem do pojęcia zdziwieniem radosnem
młodzieniec pochwycił klejnot, który zresztą znany był mu doskonale.
Ta bransoleta zdawała się potwierdzać wszystkie jego przypuszczenia.
— A więc tak, to Zilla! — rzekł do siebie na głos.
— Jest tam co napisane — objaśnił strażnik.Niech pan czyta prędko i jeżeli mogę być panu w czem użyteczny...
Wówczas dopiero Manuel dojrzał znaki, nakreślone na srebrnej obrączce.
Odczytał je bez trudności, zbladł cokolwiek i szepnął:
—Jeśli to prawda. jestem zgubiony.
Co panu? — zapytał Johann.
Nic...nic mi nie jest — rzekł więzień, odczytując raz jeszcze pism? cyganki.
W piśmie tem znajdowały Się rzeczy przerażające.
Zilla uprzedzała Manuela, aby się miał na ostożności donosiła mu o skradzionej przez hrabiego truciźnie i błagała, aby nie dotykał jedzenia, które tego rana przyniesie mu służący Rolanda.
Otóż właśnie jedzenia tego Manuel już skosztował.
— Jestem zgubiony! — powtórzył.
Jednak nie uczuwał jeszcze żadnych cierpień, trucizna zaś, o której mu donoszono, działa piorunująco.
Oczy jego padły wówczas na koszyk, w którym spoczywały nietknięte jeszcze dwie butelki wina.
Wziął jedną, utrącił szyjkę o kamień, umaczał w płynie palec i dotknął nim warg.
Uczuł natychmiast jakby sparzenie i cisnął daleko od siebie butelkę, która rozbita się na kamiennej posadzce.
Zaraz potem chwycił dzbanek i napił się wody.
Johann przyglądał się temu wszystkiemu z niezmiernem zdziwieniem i ciekawością.
— Cóż się to tu dzieje? — ośmielił się wreszcie zapytać.
— Nic wielkiego!-zaśmiał się gorzko więzień.—Stwierdzono raz jeszcze, mój przyjacielu, że jestem w samej, rzeczy wicehrabią Ludwikiem de Lembrat.Proszę cię, powtórz to człowiekowi, który przychodził tu dziś rano, i niech słowa te zaniesie swemu panu. Będzie to dostateczne, aby tu już więcej noga jego nie postała. A co do ciebie bądź pewnny, że nie, zapomnę do końca życia przysługi, jaką mi wyświadczyłeś, przynosząc tę bransoletę.
To była przysługa?
— Ocaliłeś mi poprostu życie.
— Więc to wino?...
— Zachowaj to wszystko w najgłębszej tajemnicy. Poprzestań jedynie na wypełnieniu zlecenia, które ci daję.Później, być może, zażądam twego świadectwa. A gdy wydostanę się na wolność, bo mam nadzieję, że to prędzej lub później nastąpi, potrafię wynagrodzić ci okazaną mi życzliwość.
Po odejściu strażnika Manuel wyjął z kosza pozostałą butelkę i ukrył ją w kącie swej celi.
Następnego dnia poseł hrabiego de Lembrat przybył do Chatelet — z próżnemi rękoma.
„Przybywał poto tylko — oświadczył niepytany aby dowiedzieć się, co słychać nowego“.
Odpowiedzi na to pytanie udzielił mu Johann, wedle wskazówek, otrzymanych od Manuela.
Człowiek ten, który naturalnie o niczem nie wiedział, zaniósł ją zkolei swemu panu.
Hrabia wydał pomruk wściekłego gniewu.
— Wymieniłeś zatem przed więźniem moje nazwisko? — zapytał.
— Bynajmniej. Jaśnie pan zabronił mi tego surowo.
— Jakże więc... Ale dość. Idź precz!
Służący, przerażony straszną miną Rolanda, spełnił czemprędzej ten rozkaz.
— Któż to mnie zdradził? — zadał sobie pytanie hrabi, pozostawszy sam. — Manuel żyje i z głębi swego podziemia wygraża mi. Jutro, być może, oskarży mnie. Wielki już czas położyć koniec przewlekłej procedurze sądów starościńskich.
Zadzwonił gwałtownie, kazał zaprzęgać do karety i udał się do prześwietnego Jana de Lamothe.
Wszystkie te wypadki odbyły się w tym czasie, gdy Cyrano więziony był w Tuluzie, gdy Castillan upędzał się po gościńcach i gdy Ben Joel dokonywał zamachu na dokument, powierzony czujności proboszcza-zamachu, który, jak wiemy, całkowicie mu się nie udał.
Gdy cygan, szczęśliwy, że wywinął się bez szwanku z groźnego uścisku księdza Jakóba, znalazł się już dość daleko, aby czuć się bezpiecznym, usiadł nad drogą i jął rozmyślać nad swem położeniem.
Nie przedstawiało się ono w tej chwili wesoło.
Przedewszystkiem nie miał prawie wcale pieniędzy. Rinaldo nie dawał żadnej wieści o sobie, a zresztą, choćby się z nim połączył, to poto jedynie, aby słuchać wymówek za niezręczność.
Nic zresztą nie wiedział o obecności prawdziwego Castillana w Saint-Sernin.
Gdy już narozmyślał się dosyta, przyszedł w ostatecznym wniosku do przekonania, że najlepiej uczyni, jeśli uda się do Paryża i postara się — jeśli to będzie jeszcze możliwe — o nowy sojusz z Rolandem.
Roztropny służący hrabiego Rolanda przed rozstaniem się z Ben Joelem pozostawił mu dokładną wskazówkę, dotyczącą drogi, którą miał się udać. Tą drogą sam też miał pośpieszyć, gdyby okoliczności zmusiły go zawrócić do Perigord.
Ben Joel ruszył więc szparko we wskazanym sobie kierunku, nie przewidując, że o mały kęs drogi stamtąd czeka go przyjemna niespodzianka.
Szedł od dwóch godzin zaledwie, gdy na skraju horyzontu ukazał mu się jeździec, pędzący co koń wyskoczy. Tknięty przeczuciem, cygan zatrzymał się. Gdy jeździec, powściągając nieco rozpęd wierzchowca, przybliżył się na pół strzału pistoletowego, Ben Joel wydał okrzyk radości.
Poznał Rinalda.
Pełnomocnik hrabiego de Lembrat, po odegraniu w Colignac sławnej roli delegata starościńskiego, odbywał dalej swą drogę z pośpiechem.
Zamiarem jego było najpierw udać się do Saint—Sernin, aby dowiedzieć się o powodzeniu Ben Joela, następnie dotrzeć aż do Gardony, gdzie ciągnęła go chętka przyjrzenia się oczyma właściciela tej pięknej posiadłości, którą hrabia Roland przyrzekł mu w nagrodę usług.
Radosnemu okrzykowi Ben Joela odpowiedział takiż okrzyk Rinalda.
Jeździec zsiadł z konia i wyciągnął rękę do sprzymierzeńca.
— Spodziewam się, że już wszystko skończone? — rzekł.
Ben Joel skrzywił się.
— Skończone? — powtórzył. — Zdaje mi się, że jeszcze nie.
I wysuwając na pierwszy plan wszystko, co mogło stanowić dlań okoliczności łagodzące, opowiedział Rinaldowi wypadki dzisiejszego rana.
— Ach niedołęgo!-zawołał Rinaldo z gniewem.
— Popsułeś wszystko przez zbyteczny pośpiech!
—Wypadało koniecznie śpieszyć się. Proboszcz oczekiwał z dnia na dzień Cyrana.
— Poczeka na niego długo!
Zkolei zdał sprawę ze swych czynności Rinaldo.Opowiedział krótko o wielkich dziełach, dokonanych przez się, a Ben Joel, wysłuchawszy opowiadania, musiał przyznać, że w istocie zanadto się pośpieszył.
— Jednakże — oświadczył w zakończeniu — nie mam sobie nic do wyrzucenia, nie wiedziałem bowiem, że Bergerac jest przez ciebie unieruchomiony.Z drugiej strony obawiałem się przybycia Castillana.
— Mistrz, jak sądzę, jest nam w tej chwili tak samo niegroźny, jak jego sługa. A zatem wykonać nam trzeba jeszcze jedno natarcie i raz wreszcie położyć sprawie tej koniec. Dziś wieczorem wyruszymy do Saint-Sernin.
Wspólnicy weszli do pobliskiej oberży i kazali podać sobie obfity posiłek.
Siedzieli za stołem długo, tak długo, aż światło dnia przygasło i wieczór zapadł.
Gdy już ściemniło się zupełnie, postanowili udać się w drogę.
W tej chwili dwa konie przebiegły gościńcem w pełnym galopie i zwróciły ich uwagę.
W mroku dojrzeli niewyraźne kształty jeźdźców, pochylonych i prawie leżących koniom na karkach.
— A to im pilno! — zauważył obojętnie Rinaldo, dopijając swego kieliszka. — Idźmy za ich przykładem, kolego Ben Joelu, i nie traćmy drogiego czasu. Wyłożę ci w drodze w jaki sposób zamierzam zakończyć tę całą awanturę.
Sługa hrabiowski posadził cygana za sobą i ruszyli obaj drogą do Saint-Sernin.
Trzeba im było godziny, aby, nie spiesząc się zbytecznie, mogli drogę tę przebyć.
Jadąc, rozmawiali.
— Jakiż jest twój plan? — zapytał Ben Joel.
— Bardzo prosty. Czy znasz dom proboszcza?
— Od piwnicy do strychu, i w najdrobniejszych szczegółach.
— Wiesz, gdzie przechowuje się pismo hrabiego de Lembrat?
— W dębowej szafie, za łóżkiem księdza.
— Doskonale! Otóż należy jedynie wywabić klechę tej nocy pod jakimkolwiek pozorem z domu i podczas jego nieobecności przetrząsnąć dobrze ową kryjówkę.
— Wywabić go z domu? To nie będzie łatwe do zrobienia.
— Dlaczego? Alboż nie jest ojcem duchownym swych parafjan, i gdy go wezwą do łoża jednego z nich, czyż będzie mógł odmówić?
— Aby go wziąć na tę wędę, trzeba znać kogo w Saint-Sarnin, a my nie mamy tam żadnych znajomości.
— Jest tam jakaś oberża.
— Tak; nie widzę jednako.
— Przed przybyciem do oberży — ciągnął, nie słuchając go Rinaldo — owinę ciebie szczelnie swym płaszczem. Od tego czasu nie będzie ci wolno otwierać ust, chyba tylko dla wydania żałosnego jęku.Po przybyciu położę cię natychmiast w łóżko. Powiem gospodarzowi, żem cię znalazł na drodze, niedaleko stamtąd umierającego, i zażądam, aby sprowadzono księdza do wyprawienia cię na drogę wieczności.
— Rozumiem-rzekł Ben Joel.-Proboszcz przybywa z pośpiechem, aby wypełnić swój święty obowiązek; my czekamy na niego zaczajeni za drzwiami ze sztyletami w rękach, i gdy się zjawi — kładziemy go trupem.
— Poczekaj no jeszcze. Ten klecha jest podobno krzepki w sobie?
— Istny Herkules!
— W takim razie nie trzeba nożów. Moglibyśmy chybić i wszystko byłoby stracone, Trzeba w pierwszej chwili zaraz uniemożliwić mu wołanie o pomoc i czynienie jakiegokolwiek hałasu. Tę czynność mnie pozostaw. Nie chciałbym zresztą psuć dzieła, rozlewając krew, z czego prędzej lub później musiałbym się tłumaczyć. Nabawiłoby mnie to niepotrzebnych kłopotów i byłoby dla mnie wcale nie pożądane,tu zwłaszcza, gdzie zamyślam zczasem osiąść na stałe.
— Niech i tak będzie! — zgodził się Ben Joel, ustępując towarzyszowi cały zaszczyt prowadzenia dzieła.
Była dziewiąta wieczorem, gdy sprzymierzeńcy dotarli do Saint-Sernin.
— Gdzie oberża? — było pierwsze pytanie Rinalda.
— Na placu przy kościele.
— To znaczy zarazem bardzo daleko i bardzo blisko. Daleko dla potrzebujących prędkiego wypoczynku; blisko dla tych, którym pilno do proboszcza.Wolałbym coś pośredniego.
Ben Joel nie odpowiedział. Oczy jego zagłębiły się w ciemności, usiłując ją przeniknąć.
—Patrz!—rzekł po chwili, wskazując małe światełko, które drżało woddaleniu.
— Widzę, cóż z tego?
— To światło pali się w małym, samotnym domku, na końcu tej drogi. Nie jedźmy dalej.
Rinaldo usłuchał rady i wstrzymał konia. Zsiadł następnie, aby zrobić przygotowania do komedii, która miała być za chwilę odegrana.
Ben Joel został zawiniety w płaszcz towarzysza i położony na koniu, którego Rinaldo ujął za uzdę i pociągnął w stronę owego domu.
Była to lepianka, nader skromnej powierzchowności, niziuchna, porosła mchem i w ziemię zapadła.
Rinaldo zapukał silnie do drzwi, wołając:
—Jeśliście dobrzy chrześcijanie, otwórzcie, otwórzcie jak najprędzej!
Mieszkaniec lepianki był zbyt wielkim biedakiem, aby obawiać się złodziejów. Wezwanie, choć bardzo gwałtowne, wcale go nie zaniepokoiło.
Otworzył bez namysłu i, podnosząc do góry swą kopcącą lampkę, zapytał:
— Czego chcecie?
— Schronienia na tę noc. Jadę do Fougerolles; na gościńcu, o pół mili stąd, znalazłem tego biedaka dogorywającego. Jeżeli jeszcze nie umarł, należy mu się z pewnością niewiele.
— Wejdźcie — rzekł poprostu wieśniak.
I zbliżył się do konia, aby dopomóc Rinaldowi w przeniesieniu chorego, który niebawem złożony został w izbie na niskiem, liśćmi wysłanem, łóżku.
Ben Joel, przejmujący się dokładnie każdą rolą, wydał w tej chwili słabe westchnienie.
— Jeszcze żyje — zauważył wieśniak. — Trzeba go ratować, Czy wiecie, co mu jest? Może raniony?
— Nie — odrzekł Rinaldo. — Myślę, że to uderzenie krwi do głowy. Już to podobno niewiele mu się należy, i najlepiej byłoby sprowadzić do niego księdza.
I rozglądając się po izbie, dodał:
— Czy nie masz, przyjacielu, nieco lepszego łóżka dla tego biedaka? Wynagrodziłbym cię za nie.
— Nie, mam tylko to jedno. Ale je chętnie odstąpię w takiej potrzebie.
— Zgoda. Będziesz zapłacony za swą poczciwość. Teraz pomyślmy o zbawieniu tej duszy chrześcijańskiej.
— Słusznie. Skoczę duchem po księdza proboszcza.
— Zrób to jak najprędzej — rzekł Rinaldo.
Pochylił się nad leżącym Ben Joelem i dodał:
—Bardzo z nim źle. Śpieszyć się trzeba.
Wieśniak wyszedł.
Gdy się drzwi za nim zamknęły, Ben Joel usiadł na posłani i rzekł:
— Obawiam się, przyjacielu Rinaldo, że przedsięwzieliśmy rzecz wielce ryzykowną.
— Tak sądzisz?
— Bezwątpienia. Ten wieśniak zwróci się przeciw nam i będzie bronił księdza.
— Postaramy się oddalić go w chwili stanowczej.Połóż się i bądź cicho.
W kilku słowach Rinaldo przedstawił towarzyszowi swój plan; następnie jął przygotowywać jego wykonanie.
Dwaj zbóje znaleźli wkrótce wszystko, co im było potrzebne.W ciągu pół godziny, po odejściu wiesniaka, zdążyli skończyć całkowicie przygotowania.
Oczekiwali teraz na przyjście proboszcza.
Aby przedsięwziąć rzecz tak zuchwałą i niebezpieczną, trzeba było być przygotowanym na wszystko i posiadać dokładną znajomość sztuki zbójeckiej.
Zbóje mieli przeciw sobie niepospolitą siłę księdza Jakóba: jedyną zaś okolicznością, sprzyjającą im, było zaufanie, jakie prawdopodobnie bajka ich potrafi zbudzić w proboszczu.
Przedewszystkiem jednak mieli wiarę w powodzenie zamachu.
Rinaldo odemknął nieco drzwi i jął nadsłuchiwać.
Niebawem dały się słyszeć głosy nadchodzących ludzi.
— Udało nam się! — szepnął z radością. — Kolego Ben Joelu, nie zapomnij swej roli.
I nie mogąc już opanować niecierpliwości, otworzył drzwi na całą szerokość i wyszedł na spotkanie wieśniaka i księdza.
— I cóż? — spytał, zwracając się doń proboszcz, uprzedzony już o wszystkiem — jakże się miewa chory?
— Nie mówi i nie porusza się, sądzę jednak, że jeszcze słyszy. Niech mi ksiądz proboszcz wybaczy łaskawie, żem go trudził o tak późnej godzinie.
— Mniejsza o to, bylebym nie spóźnił się.
— Proszę wejść — rzekł Rinaldo. — Ty zaś, przyjacielu — zwrócił się do wieśniaka, wciskając mu w rękę złoty pieniądz — bądź łaskaw zająć się moim koniem. Widziałem niedaleko stąd jakąś opuszczoną szopę; będzie mu tam dobrze. Trzeba go tylko rozkiełznać i napoić.
— Zrobi się wszystko jak najlepiej-oświadczył wieśniak, olśniony hojnością nieznajomego.
I odszedł, pozostawiając księdza sam na sam ze zbójem.
Proboszcz bez żadnej obawy wstąpił do chaty.
Przy niepewnem światełku lampy widać było nieruchome ciało cygana, spoczywające na posłaniu z liści.
Czarne, gęste włosy zasłaniały mu górną połowę twarzy; reszta niknęła pod naciągnionym wysoko płaszczem. Widoczne były tylko ręce, leżące na wierzchu i gotowe do pochwycenia ofiary.
W ciemnicy tej ksiądz Jakób zaledwie rozróżniał przedmioty.
Rinaldo wskazał mu łoże.
— Oto ten nieszczęśliwy, księże dobrodzieju.
Jakób Szablisty ukląkł i pochylił się nad leżącym, zapytując ilnym głosem:
Czy słyszysz mnie, mój bracie?
W tejże chwili, z błyskawiczną szybkością, cygan cygan pochwycił księdza za gardło, a Rinaldo rzucił się nań ztyłu.
Zbój, korzystając z zupełnej bezwładności napadniętego, zarzucił nań sznur mocny w rodzaju lasso, i podczas gdy Ben Joel ściskał mu gardło jakby żelazne mi kleszczami, skrępował silnie ręce i nogi proboszcza.
Gwałtowne miotania się, wywołane chęcią obrony, wstrząsały co kilka chwil tymi trzema ludźmi, jakby w jeden silny węzeł splątanymi, cygan jednak nie puszczał ofiary, a Rinaldo w związywaniu jej nie ustawał.
Ruchy skrępowanego stawały się coraz słabsze i wolniejsze; gałki oczów, krwią nabiegłe, zdawały się wychodzić mu z głowy, a krtań, zbyt długo uciskana, przestała już chwytać i przepuszczać powietrze.
Wówczas też dopiero Rinaldo zakneblował mu silnie usta.
Walka nie trwała dłużej nad minutę.
Ksiądz ulegl.
Ben Joel i Rinaldo rzucili go na łoże. Już go się wcale obawiać nie potrzebowali.
— Teraz zajmijmy się tamtym — rozkazał Rinaldo.
Wyszli obaj. Wieśniak powracał właśnie do chaty.
Z tym mieli znacznie mniej kłopotu. Był o zresztą starzec, bronić się niezdolny. Rinaldo, nic nie mówiąc, zarzucił mu swój płaszcz na głowę, przewrócił go na ziemię i wcisnął mu w usta knebel; jednocześnie Ben Joel związał mu ręce i nogi.
Zaniesiono następnie starca do szopy i położono na słomie tuż przy koniu Rinalda.
—Nie potrzebujesz niczego obawiać się— szepnął mu ten ostatni do ucha, odchodząc. — Śpij sobie spokojnie do jutra.
Pozostawił w szopie wierzchowca, który w tej chwili byłby mu tylko zawadą, i rzekł do Ben Joela:
— Pole oczyszczone. A teraz — żywo do plebanii!
Najgłębszy spokój panował dokoła Saint — Sernin.W samej wiosce wszystko również spoczywało w śnie i milczeniu. W żadnem oknie światło nie płonęło, a że i na chmurnem niebie nie świeciły ani gwiazdy, ani księżyc, trzeba więc było dobrze znać miejscowość, aby nie zbłądzić wśród ciemności.
Ben Joel służył towarzyszowi swemu za przewodnika.
Dostali się obaj nie bez trudności na plac przed kościołkiem, nie spotkawszy żywej duszy na drodze. Kilkadziesiąt kroków zaledwie dzieliło ich od plebanii.
Przed wykonaniem zamachu, który w ich przekonaniu miał już być ostatnim i wieńczącym całe dzieło, zbóje odbyli małą naradę.
Dwiema drogami mogli byli dosłać się do mieszkania księdza: przez drzwi i przez okno.
Drzwi były krzepkie, z podwójnych desek dębowych i prawdopodobnie stawiłyby silny opór. Mogli byli w ostateczności zapukać do tych drzwi, poczem otworzyłaby je gospodyni, z którą łatwoby im przyszło załatwić się.
Ale krzyki służącej zbudziłyby sąsiadów i sprowadziły im na kark całą ludność wioski.
Pozostawało okno.
To okno Ben Joel znał dobrze. Tędy właśnie owego ranka wyszedł, a właściwie został wyrzucony z gościny u proboszcza.
Przystęp do okna nie był trudny. Co więcej, wejście niem przedstawiało tę ważną korzyść, że wprowadzało ono odrazu do sypialni księdza.
— A więc oknem! — postanowił Rinaldo, gdy mu towarzysz okoliczności te przełożył.
— Potrzebne światło!— zauważył cygan.
— Już o tem pomyślałem.
— Masz latarkę?
— Nie, lecz mam krzesiwo; z chaty zaś wieśniaka wziąłem trochę pakuł, Wystarczy nam to, zanim odszukamy lampę.
— A więc dalej! Ja wejdę pierwszy.
Podsunęli się pod sam mur plebanii.
Rinaldo oddał wówczas Ben Joelowi też samą przysługę, jakiej niedawno w tem miejscu zażądała Marota od Castillana. Nadstawił plecy, po których tamten wspiął się do okna.
Cygan, trzymając się muru, stanął w zagłębieniu framugi i całą siłą nacisnął ramę okna, która nacisku nie wytrzymała, gdyż osłabiło już ją niedawne pchnięcie — potężnego księżowskiego ramienia.
Okno otworzyło się na całą szerokość.
W tejże chwili dał się słyszeć w pokoju ruch jakiś, którego cygan, zajęty swą robotą, nie zauważył.
— Dalej — hop! — zawołał przyciszonym głosem,wyciągając rękę do Rinalda.
Ben Joel był bardzo silny i sługa Lembrata bez obawy sile jego zaufał. Pochwycił jego rękę i, szarpnięty silnie wgórę, wsparł się stopami o mur. Następnie cygan wciągnął go obiema rękami do pokoju.
— Do roboty! — rzekł Rinaldo, gdy tylko poczuł grunt stały pod stopami.
Podczas dy Ben Joel błądził po sypialni, szukając poomacku lampy, Rinaldo zatlił przy pomocy krzesiwa pakuły.
Po chwili znaleźli i zapalili lampę, a gdy tylko płomień jej zabłysnął, rozejrzeli się instynktownie dokoła siebie.
Firanki nad łóżkiem były zasunięte i lekki podmuch — zapewne wiatru, wpadającego przez otwarte okno — zdawał się nieznacznie je poruszać.
Ben Joel wskazał towarzyszowi palcem szafę dębową.
— Tam? — zapytał Rinaldo.
— Tak.
Ben Joel wziął lampę i skierował się w stronę łóżka, Rinaldo postępował zaraz za nim.
Nagle obaj stanęli w miejscu, skamieniali z przerażenia.
Firanki poruszyły się żywiej i widoczne było, że już tym razem nie od wiatru.
Jednocześnie w głębi pokoju dał się słyszeć suchy trzask — trzask odwodzonego kurka od pistoletu.
Rinaldo stanął, zatrzymując Ben Joela, i wyciągnął do połowy z pochwy sztylet.
Z ręką na głowicy sztyletu zatopił w łóżku wzrok przenikliwy — wzrok strzelca, badającego oczyma krzak, w którym domyśla się ukrytej zwierzyny.
Ale w pokoju zapanowała napowrót cisza głęboka.
I jak myśliwy, omylony w przewidywaniach, Rinaldo szepnął pogardliwie:
— Nic tam niema.
W chwili, gdy zabierał się iść dalej, firanki przy łóżku rozsunęły się gwałtownie i wychyliła się z pomiędzy nich postać groźna.
— I cóż, panowie? — przemówiła ta postać — decydujcie się! Już od kwadransa obserwuję was, chcąc dowiedzieć się o celu waszych miłych odwiedzin!
Przy tych słowach zeskoczył z łóżka Cyrano, zupełnie ubrany, ze szpadą w jednej ręce, z pistoletem w drugiej i postąpił śmiało ku zbójcom.
Nie mogąc wymówić ani jednego słowa groźby lub tłumaczenia, takim strachem śmiertelnym przejęło ich to zjawisko, cofnęli się w przeciwny koniec pokoju.
— Jakóbie! Jakóbie! — zakrzyknął na cały głos Cyrano.
Rinaldo i Ben Joel odzyskali w jednej chwili krew zimną.
— Nie wzywaj pan daremnie księdza proboszcza — odezwał się szydersko cygan — zajęty jest w tej chwili gdzie indziej.
— A! — zawołał jednocześnie sługa hrabiego Rolanda — bardzo nam przyjemnie spotkać tu pana, panie Cyrano.
I wydobywszy nieznacznie pistolet, zmierzył prosto w poetę i wystrzelił.
Długa krwawa kresa wystąpiła na policzku Cyrana.
Śmierć zajrzała mu w same oczy.
Rzucił się w stronę okna, aby przeciąć łotrom odwrót, a jednocześnie, nie celując prawie, nacisnął cyngiel pistoletu.
Straszny krzyk wściekłości, przytłumiony w tejze chwili głuchym jękiem, odpowiedział na huk jego wystrzału.
Jednocześnie rozległ się łoskot padającego na podłogę ciała.
Zanim Cyrano mógł rozpoznać, który to z wrogów poległ od jego kuli, lampa została zrzucona na ziemię i— zagasła.
Szlachcic przybrał postawę obronną i czekał.
W mroku nic się nie poruszało i najlżejszy głos me wychodził znikąd — prócz słabych westchnień, wydawanych przez ranionego.
— Poddaj się! — zawołał rozkazująco poeta.
Szmer oddalających się szybko kroków był odpowiedzią na to pytanie.
Kroki te zmierzały w stronę drzwi.
Cyrano uderzył kilkakrotnie z całej siły nogą w podłogę.
Głos jakiś odpowiedział mu zdołu, a w chwilę później drzwi otworzyły się i stanął w progu Castillan z lampą w ręce.
— Długo budzić cię trzeba! — rzekł z gniewem poeta.
Sulpicjusz nie miał czasu odpowiedzieć.
Ben Joel rzucił się na niego z podniesionym nożem, torując sobie przejście.
Castillan w braku broni przytknął mu do samej twarzy płonącą lampę.
Olśniony i oparzony cygan rzucił się wtył i wprost upadł w ramiona Cyrana, który ścisnął go krzepko, przywołując Castillana do pomocy.
Sulpicjusz postawił lampę na stole i zabrał się również do Ben Joela, który w mgnieniu oka został rozbrojony i związany, i nie mógł już niczem przeciwnikom swym zagrażać.
Wówczas dopiero Cyrano zajął się Rinaldem. Leżał on z twarzą zwróconą do ziemi; na podłodze przy nim połyskiwała kałuża krwi.
— Nie żyje! — rzekł poeta. — To byłaby szkoda. Zmusilibyśmy go do mówienia.
Raniony głucho zajęczał.
Cyrano uniósł go i rozpiął mu kaftan na piersiach.
Rinaldo ugodzony został w lewą stronę piersi.
— Zgubiony! — szepnął do siebie poeta, który znał się na ranach, — Próbujmy jednak przywrócić go do przytomności.
Złożono umierającego na łóżku; poczem Cyrano przypomniał sobie księdza i zaniepokoił się o niego.
— Gdzie Jakób? — zapytał.— Czyżby piekielny hałas, który tu czyniliśmy, nie był w stanie go przebudzić?
Castillan pobiegł do małej izdebki, gdzie proboszcz udał się na spoczynek, odstępując swego łóżka przyjacielowi.
Wiemy już, że nie mógł znaleźć w niej nikogo.
Cyrano w jednej chwili zrozumiał, czy też domyślił się, co się stało.
Pochwycił drugi pistolet, nabił go i, przystąpiwszy do Ben Joela, który leżał związany na podłodze, rzekł zimno:
— Gdzie ksiądz? Jeżeli nie odpowiesz, zanim zmówię „Ojcze nasz“, daję słowo szlachcica, łeb ci roztrzaskam!
Ben Joel znajdował się w położeniu, w którem trudno odmawiać. Wzrok Cyrana wyraźniej jeszcze, niż jego słowa, upewniał go, że ta pogróżka nie jest czczą.
Wyznał zatem wszystko.
Gospodyni i Marota, które prawie od samego początku tej sceny znajdowały się w sąsiednim pokoju, otrzymały natychmiast polecenie, aby razem z Castillanem pośpieszyły na pomoc księdzu Jakóbowi.
Cyrano pozostał sam na straży więźnia i ranionego, uważając za obowiązek zaopiekowania się tym ostatnim.
W tem miejscu wyjaśnić należy zagadkę nie spodziewanego powrotu Sawinjusza.
Wtrącony w Tuluzie do więzienia, mógł był tam siedzieć bardzo długo z przyczyny nadzwyczajnej opieszałości ówczesnej procedury sądowej,gdyby nie to, że pierwszy akt tej tragikomedii rozegrał się przed oczyma hrabiego de Colignac.
Ten ostatni, zaraz za powrotem do zamku, nie omieszkał zasięgnąć u wójta wiadomości o przebiegu całej sprawy.
Sławetny Cadignan, dumny ze swej zdobyczy, opowiedział z przechwałkami o wszystkiem, nie wyłączając ucieczki z pod klucza.
Ostatni szczegół uspokoił hrabiego, który w ciągu trzech dni nie kłopotał się o przyjaciela, wiedząc, że po odzyskaniu wolności łatwo da sobie radę...
Ale czwartego dnia rano przybył do zamku wójt i z nadzwyczajną radością, której nie starał się nawet pokrywać, oświadczył:
— A widzi wielmożny pan, że miałem słuszność, przestrzegając wielmożnego pana przed tamtym gościem. To jest wielki przestępca, wielmożny panie! Dowiodą tego wielmożnemu panu sędziowie z Tuluzy!
— Co pleciesz, mości wójcie! Cyrano potrafił zadrwić z was i dziś już nie dosięgnie go wasza głupota.
— Nieprawda! Drapnął z Colignac, ale go przyłapali w Tuluzie, gdzie siedzi za kratą i czeka na spalenie.
— Niech diabli spalą ciebie razem z twymi przyjaciółmi! — zaklął nieżartem już rozgniewany hrabia.
I nie zwlekając, zaraz po wyproszeniu za drzwi wójta, kazał zaprzęgać i pośpieszył do Tuluzy.
Stosunki miał tam wielkie, dzięki czemu w ciągu dwóch dni potrafił naprawić, co nabroił głupi wójt, i uzyskał uwolnienie Sawinjnsza.
Doznane przeciwności w najwyższym stopniu rozdrażniły tego ostatniego, który cierpiał najbardziej z tej przyczyny, że tyle czasu traci nadaremnie.
Hrabia dobrze nabił kiesę, którą tuluzańscy przedstawiciele sprawiedliwie do dna wypróżnili, podarował przyjacielowi jednego ze swych najlepszych koni i wyprawił go do Saint-Sernin.
Marota spotkała Cyrana na drodze, nietrudno zaś jej przyszło poznać go z portretu, jaki nakreślił jej Castillan.
Zresztą, z wrodzoną sobie śmiałością, zapytała go o nazwisko, a okazawszy kartkę Sulpicjusza, łatwo skłoniła do pośpiesznej jazdy. Poeta i cyganka przybyli jeszcze tego samego dnia wieczorem do Saint-Sernin. Ich to właśnie spostrzegli, ale nie poznali, Ben Joel i Rinaldo, gdy kończyli ucztować w przydrożnej oberży.
W tej chwili Ben Joel leżał skrępowany i bezwładny, Rinaldo zaś dogorywał: Cyrano przeto miał prawo nazywać się panem położenia.
Nie zapomniał on jednak, że walka niezakończona jeszcze i że Manuel przebywa w więzieniu, a Roland triumfuje.
Teraz już nie lękał się zapasów. Alboż nie miał w rękach pisma hrabiego de Lembrat, tej najstraszniejszej broni przeciwko hrabiemu Rolandowi?
. | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . |
Była pierwsza po północy, gdy Castillan powrócił, prowadząc z sobą księdza Jakóba.
Proboszcz był niezmiernie zawstydzony swą porażką; pozwolił, aby dwaj nędznicy wywiedli go w pole, jak dziecko.
Cyrano pocieszał go, jak mógł i oznajmił mu wreszcie, że licha komedia, której padł ofiarą, zmieniła się w rzeczywistość.
Przed kilku godzinami wzywano księdza do umierającego, który okazał się naprawdę zdrowym i silnym; teraz będzie świadkiem chwil rzeczywiście ostatnich jednego z autorów owej zasadzki.
Ben Joela zamknięto w małej, pozbawionej okien piwniczce, gdzie miał czekać cierpliwie zmiłowania Bergeraca; trzej zaś przyjaciele, to jest: Sawinjusz, Jakób i Castillan skupili się przy łożu, na którem spoczywał Rinaldo.
Już od kilku chwil służący odzyskał przytomność i przerażone jego oczy błądziły dokoła, przenosząc się z jednego na drugiego z obecnych. Niewątpliwie umysł jego, zmieszany zbliżającą się śmiercią, nie pozwalał mu zdawać sobie dokładnej sprawy z tego, co miał przed sobą.
Zdawało mu się może, iż marzy, i brał za wytwór sennej wyobraźni rzeczywiste istoty, które stały przed nim i przemawiały do niego.
Cyrano hypnotyzował go bystrym, utkwionym weń wzrokiem, ale pod siłą tego wzroku umierający odzyskał chwilowo świadomość obecności.
Źrenice jego zabłysły, brwi ściągnęły się, zdradzając wysiłek myśli, z piersi wydarło się głębokie, przeciągłe westchnienie.
Cierpiał, a razem z cierpieniem powróciła mu przytomność.
— Panie Cyrano! — odezwał się głosem tak słabym, że w uszach słuchaczów brzmiał jak szmer niewyraźny.
Sawinjusz przystąpił i, kładąc dłoń swą na jego ręce, jakby dla przekonania go, że ma do czynienia z człowiekiem żyjącym, nie z cieniem, przemówił uroczyście:
— Stoisz w obliczu śmierci, Rinaldo. Pojednaj się z Bogiem. Pozostawi ci on, spodziewam się, dość czasu, abyś mógł naprawić wyrządzone innym krzywdy.
Teraz przyszła kolej na księdza Jakóba, który przystąpił do umierającego, spełniając obowiązek kapłański.
Castillan i Sawinjusz usunęli się chwilowo na stronę i kapłan mógł wysłuchać spowiedzi Rinalda.
W tej strasznej i wzniosłej chwili, gdy nędznik czuł że ma ziemię opuścić i że czeka nań groźna otchłań wieczności, duch jego ugią się pod ciężarem spóźnionych wyrzutów sumienia.
Usta jego, przywykłe. do bluźnierstwa, szeptały instynktownie słowa modlitwy i wpatrywał się wzrokiem winowajcy, który oczekuje od sędziów wolności lub potępienia.
Gdy Rinaldo dał już odpowiedź na wszystkie pytania spowiednika, gdy usta księdza odmówiły nad nim ostatnią modlitwę i udzieliły ostatniego błogosławieństwa, Castillan i Sawinjusz przywołani zostali zpowrotem do pokoju.
— Człowiek ten — oświadczył im kapłan — umiera skruszony, żałujący za grzechy i rozgrzeszony. Co chcecie, aby dla was jeszcze uczynił?
— Czy jesteś w stanie pisać? — zapytał Sawinjusz umierającego.
Rinaldo uczynił głową znak przeczący.
— A podpisać się potrafisz? — zadał poeta nowe pytanie.
— W takim razie spiszemy przy tobie twój testament, twą wolę ostatnią.
Rinaldo roześmiał się gorzko.
— Chyba moje wyznanie — szepnął.
— Tak, wyznanie. Zanim staniesz przed potężnym sądem Boga, pozostawisz w naszych rękach świadectwo, stwierdzające występne knowania, których hrabia de Lembrat był twórcą, a ty wykonawcą; poświadczysz istnienie dowodów, okazujących niewinność Manuela, tych dowodów, które hrabia zniszczył, czy też ukrył, i odejdziesz z tego świata z sumieniem czystem, z duszą z brudów ziemskich omytą, z przeświadczeniem że pozostawiasz nam środek naprawienia krzywd i niesprawiedliwośc, do których spełnienia pośrednio się przyczyniłeś.
Rinaldo zebrał siły, aby dopełnić żądanego aktu.
Opowiedział jak najwierniej wszystko, co zaszło od chwili, gdy w pałacu hrabiego de Lembrat zamieszkał Manuel; odsłonił wszystkie podstępy i wyjawił wszystkie tajemnice swego pana.
W miarę jak mówił, Cyrano wyznania jego spisywał.
Gdy skończył, poeta odczytał raz jeszcze głośno ten akt i podsunął papier Rinaldowi, który u spodu położył drżącą ręką swój podpis.
— Przyprowadź Ben Joela — rzekł Cyrano do swego sekretarza.
Castillan wyszedł i powrócił po chwili, popychając przed sobą związanego cygana.
— Czytaj to — rozkazał Sawinjusz, podsuwając mu pod oczy wyznanie Rinalda.
— Przeczytam wszystko, czego jasny pan ode mnie zażąda — wyjąkał pokornie zbój, z tą uległością dobroduszną, którą objawiał zawsze, ile razy znalazł się w rękach silniejszego.
I przeczytał.
— Teraz podpisz.
— Podpiszę wszystko, co jasny pan rozkaże — powtórzył tym samym, co poprzednio, tonem.
— Masz — rzekł wówczas Cyrano do księdza Jakóba — zachowaj to pismo. Przyda się nam ono w odpowiedniej chwili.
Proboszcz, który wykonywał ze ślepą ufnością wszystkie zlecenia przyjaciela, wziął podany sobie akt, złożył go i, nic nie mówiąc, wsunął do kieszeni w sutannie.
— Jasny panie!-zwrócił się Ben Joe! do Cyrana-co jasny pan zamierza zrobić ze mną?
— Posłać cię na szubienicę!
Nędznik począł drzeć i nogi ugięły się pod nim. Jakby zamierzał rzucić się do stóp szlachcica.
— Podły tchórzu!— wykrzyknął Cyrano z najwyższą wzgardą. — Tak bardzo zatem lękasz się o swą skórę? Uspokój się; możesz ją jeszcze ocalić.
— W jaki sposób?-zapytał prędko cygan, czepiając się rozpaczliwie słabego promyka nadziei.
— Oddając mi swą księgę rodzinną.
— Dam ją jasnemu panu — zapewnił cygan.
— Dobrze. Jest ona w Paryżu, nieprawda?
— Tak, jasny panie.
— Udamy się tam zatem jutro, w twojem zaszczytnem towarzystwie, Castillanie, odprowadź tego człowieka.
Potem, zbliżając się do księdza, który czuwał przy Rinaldzie, zapytał:
— Czy masz jaką nadzieję?
— Mam nadzieję, że Bóg mu przebaczył — odrzekł kapłan głosem poważnym.
Sawinjusz spojrzał na Rinalda. Leżał nieruchomo z głową na piersi opadłą, Nie żył już.
Pochowano go nazajutrz na małym miejskim cmentarzyku, nieopodal od pięknego folwarku, którego właścicielem zostać się spodziewał.
Ben Joel, któremu było bardzo niewygodnie w ciemnej i ciasnej piwniczce, rozmyślał w czasie swej samotności o ostatnich przeciwnościach losu i próbował tworzyć nowe plany.
Nigdy jeszcze nie dokuczało mu w tym stopniu, co teraz, pragnienie zemsty. Nawet chciwość ustępowała w jego duszy przed nienawiścią, jaką żywił do Cyrana.
— Kochany Jakóbie — rzekł Cyrano do proboszcza, uprzedzając go o swym bliskim odjeździe zapraszam cię na ślub Ludwika de Lembrat z paną Gilbertą de Faventines, a co więcej, proszę cię, aby z twoich rąk otrzymali oni błogosławieństwo na drogę życia. Urządź zatem w ten sposób swoje interesa, abyś mógł za dwa tygodnie udać się do Paryża. Zkolei ja tobie ofiaruję gościnność u siebie.
Ksiądz Szablisty trochę się wymawiał; ale wkońcu przyjął zaproszenie, i Cyrano odjechał, zadowolony z tego obrotu sprawy.
Ben Joel został przywiązany do wierzchowca Rinalda. Straż nad nim powierzono Castillanowi, i mała karawana skierowała ku Paryżowi.
Nie zapomnijmy dodać, że w orszaku znajdowała się również Marota.
Zwróciła się ona do Cyrana z prośbą, aby pozwolił jej towarzyszyć sobie, i poeta, któremu podobała się jej pustacka wesołość i który cenił ją za oddaną wspólnej sprawie przysługę, z chęcią na to przystał.
Ben Joel, dostrzegłszy w chwili odjazdu Marotę, cisnął jej jedno z tych wściekłych spojrzeń, które wyrażają więcej niż długie przemowy.
Tancerka poprzestała na wzruszeniu ramionami, oraz na przesłaniu Castillanowi spojrzenia i uśmiechu, które sekretarzowi poety kazały ostatecznie zapomnieć o wstydzącej roli, jaką odegrał w Romorantin.
Cyrano odzyskał w zupełności swój świetny humor.Postanowił obrócić drogę na Colignac. Nie przedłużało to jej zbytecznie, jadąc zaś tamtędy, mógł był poeta podziękować czulej i swobodniej przyjacielowi swemu za wyświadczoną sobie przysługę, oraz pokłonić się raz jeszcze sławetnemu Cadignanowi, swemu najserdeczniejszemu — wrogowi.
Pomiędzy podróżnymi jeden tylko był ponury i zamyślony: Ben Joe!.
Jegomość ten myślał o jednem tylko, a mianowicie, w jaki sposób wywinąć koziołka i porzucić bez pożegnania tę wesołą kompanię.
Dla dokuczenia Cyranowi najlepiej było w jego przekonaniu poszukać raz jeszcze sojuszu z Rolandem.
Liczył na to, że mimo wszystko, to jest mimo zupełnej porażki, jakiej doznali wysłańcy jego w Saint—Sernin, znajdzie tego ostatniego w usposobieniu życzliwem dla siebie.
Hrabiemu niezbędna była taka zatracona dusza, a po śmierci Rinalda cygan mógł śmiało ubiegać się o to stanowisko.
— Duża jeszcze przestrzeń dzieliła Cyrana od więzienia, w którem zamknięty był Manuel.
Można było przy odpowiedniej zręczności i umiejętnem korzystaniu z czasu popsuć szyki poecie i za porażkę zapłacić mu porażką.
Ben Joel powtarzał sobie to wszystko, unoszony w niewygodnem położeniu przez konia, przyczepionego do wierzchowca Castillana; do spełnienia zaś tych zamysłów trzeba mu było przedewszystkiem odzyskać — wolność, To ostatnie zaimowało go najbardziej.
Widząc, że Cyrano zamierza przejeżdżać przez Colignac, odkładał na tę chwilę swą ryzykowną próbę; tymczasem zaś starał się pozyskać zaufanie jak największą pokorą i uległością.
Castillan, zupełnie co do niego spokojny, a przytem zajęty Marotą, zaczął spuszczać o trochę z oka i niewolę jego czynić mniej surową, z czego wynikło, że gdy orszak wjeżdżał do Colignac, sekretarz poety i zbójca, czyli więzień i jego strażnik,wyglądali z pozoru na dwóch dobrych towarzyszów, podróżujących razem w jak najlepszej zgodzie.
W zamku bawiło wesołe towarzystwo, zaproszone przez hrabiego na wielkie łowy. Cyrano trafił dobrze; został też przyjęty po królewsku.
W osadzie o niczem nie mówiono, jak tylko o przybyciu „czarownika“. Wszyscy miejscowi głowacze zgromadzili się w oberży Landriota, a sławetny Cadignan, obawiając się zemsty Cyrana, zaryglował i zabarykadował drzwi swego domu, oraz przygotował zapas pożywienia w piwnicy na wypadek, gdyby mu przyszło wytrzymywać oblężenie.
Wszystkie te obawy były bezzasadne; Cyrano miał w głowie zupełnie co innego, niż wywieranie na kimkolwiek zemsty.
Sawinjusz przejechał przez osadę i wyminął jej więzienie z taką miną, jakby nie pamiętał zgoła o wypadkach, które go tu przed kilku dniami spotkały.
Gdy panowie rozgościli się w komnatach hrabiowskich, Ben Joel oddany został pod nadzór służby zamkowej, której Cyrano zagroził stryczkiem, jeśli więźniowi ujść pozwoli.
Castillan, uwolniony od ciężkich obowiązków dozorcy, korzystał obficie z gościnności hrabiego.
Zasiadł razem z innymi przy stole biesiadnym, mając przy sobie Marotę, która zdobyła sobie łaski dostojnych panów niezwykłą urodą i której świetny humor ożywiał całe towarzystwo.
Cyrano, podobnie jak hrabia de Colignac, nie żywił żadnych przesądów względem tej rasy koczującej, do której należała tancerka. Byle kobieta była piękną, obaj oni nie żądali od niej legitymacyj szlacheckich.
Ben Joela zamknięto w małej komórce, skąd chcąc wydostać się, musiałby przechodzić przez kuchnię pełną służby. Bez krat zatem i drzwi okutych, dobrze był strzeżony.
Ponieważ nie było, zamiarem Cyrana zamorzyć więźnia swego głodem, posłano Ben Joelowi obfitą wieczerzę. Razem z cyganem zasiedli do niej i służący. którym zlecono straż nad nim.
Gdy pojawiły się wety i gdy wino rozgrzało głowy, podniecając wesołość całej kompanii, Ben Joel postanowił zaskarbić sobie łaski u nowych towarzyszów.
Na różny sposób brał się do tego. Pokazywał służącym sztuki z kubkami, opowiadał im wesołe dykteryjki, wymyślał gry przeróżne, słowem, zabawiał ich wyśmienicie.
Ludzie ci dawno już w ten sposób nie ucztowali.
Życie w tym starym, gęstemi borami otoczonym zamku było nadzwyczaj jednostajne, rozrywka przeto każda nabierała tam podwójnej wartości.
To też służba hrabiego oddała się zabawie całą duszą, a burgrabi a, który był jej wyrocznią, oświadczył poważnie, że „pan Ben Joel“ nie może być złym człowiekiem, za jakiego uważają go, skoro potrafi porządną kompanię uczciwie zabawić i rozweselić.
— To prawda — odrzekł na tę uwagę cygan, przybierając minę uciemiężonej niewinności — nie wiem, dalibóg, dlaczego pan de Bergerac tak mi nie dowierza? Towarzyszę mu w drodze do Paryża, gdzie mam mu oddać pewną małą przysługę, i z powodu, ześmy się tam kiedyś z sobą trochę posprzeczali, obawia się, że go mogę porzucić!
— Jestem pewny, że to panu nawet przez głowę nie przejdzie — oświadczył burgrabia.
— Rozumie się. Byłbym zresztą skończonym głupcem, gdybym chciał uciekać. Dano mi dobrego konia, nakarmiono pyszną wieczerzą, i to, wszystko za darmo. Gdyby mi nawet podobna niedorzeczność, jak porzucenie pana.de Cyrano, do głowy przyszła, poczekałbym ze spełnieniem jej do Paryża. Nie głupim zrobić to wcześniej. Za dużo kosztowałaby mnie ta zabawka!
— Ma zupełną słuszność — zadecydował burgrabia, zwracając się do obecnych.
— Możecie zatem panowie być jak najspokojniejsi — dodał cygan z dobrodusznym uśmiechem, wodząc po zgromadzeniu wzrokiem życzliwym— mojej przyczyny z pewnością wisieć nie będziecie.
Zabawa przeciągnęła się do późnej godziny.
— Basta! — odezwał się wreszcie burgrabia. — Pan de Bergerac ma bardzo rano wyruszyć w dalszą drogę. Każda przyjemność musi mieć swój koniec, Trzeba iść spać.
— Czy ja tu pozostanę? — spytał skromnie cygan.
— Nie; nie jesteśmy przecie, do licha, barbarzyńcami. Będziesz pan nocował przy mnie, w małym pokoiku, obok mojej sypialni; jestem zaś przekonany, że zachowasz się rozsądnie i nie zechcesz wypłatać mi figla, wynosząc się kryjomo.
— Przysięgam na honor! — oświadczył z godnością niezmierną Ben Joel, którego nic nie kosztowały tego rodzaju zaklęcia.
— Chodź pan zatem.
Cygan udał się ze swym przewodnikiem do jednej z oficyn zamkowych, gdzie burgrabia zajmował mieszkanie z trzech izb złożone.
Pierwsza izba była rodzajem przedsionka, z którego prowadziły drzwi do przestronnego pokoju,
ten ostatni zaś łączył się bezpośrednio z gabinetem, o którym właśnie mówił uprzejmy gospodarz.
W gabinecie tym burgrabia rozesłał materac i rzekł uprzejmie do gościa:
— Zdaje mi się, że nie będzie tu panu najgorzej. Życzę dobrej nocy i przyjemnych marzeń.
Po tych słowach wyszedł i Ben Joel usłyszał lekkie zakręcenie klucza w zamku.
Był więc zamknięty. Zaufanie, jakie potrafi zbudzić W umyśle burgrabiego, nie przekraczało jednak pewnej granicy.
Zamiast wyciągnąć strudzone członki na
wygodnym materacu, Ben Joe! usiadł na zydlu i czekał.
Niezadługo donośne chrapanie, rozlegające się w obocznej izbie, upewniło go, że burgrabia twardo zasnął.
Wówczas wstał i zbliżył się do drzwi z lampą, przy której świetle obejrzał dokładnie zamek.
Wielką radością napełniło go odkrycie, że zamek przybity był z tej właśnie strony.
Na śruby, przytrzymujące go, napuścił trochę oliwy z lampy, aby ułatwić sobie delikatną operację, do której się zabierał, następnie, z niesłychaną ostrożnością i zadziwiającą lekkością ręki przystąpił do dzieła.
Sztylet z krótkiem i mocnem ostrzem posłużył mu za dłuto.
Chrapanie rozlegało się coraz głośniej, co było bardzo na rękę cyganowi.
Cztery śruby zostały niebawem wykręcone.
Ben Joel zbliżył lampę do klucza. Klucz był wyjęty.
Odetchnął. Ten drobny szczegół, o którym w pierwszej chwili nie pomyślał, zakłopotał go nieżartem, mógł był bowiem całe dzieło, tak pięknie zapowiadające się popsuć, przeszkadzając w odjęciu zamku.
Po chwili żelazny mechanizm uwolniony od przytrzymujących go śrub, znajdował się już w rękach cygana, który złożył go ostrożnie na podłodze,
Cygan był, wolny — mógł był przynajmniej. opuścić swobodnie swą celę. Zanim pchnął drzwi. raz jeszcze przyłożył do nich ucho, nasłuchując. Żaden jednak głos podejrzany nie dochodził z zewnątrz, prócz potężnych chrapań, do których już przywyknął.
Ben Joel nacisnął ostrożnie drzwi, które wykręciły się lekko na zawiasach, przebiegł na palcach przez pokój następny i znalazł się przy drugich drzwiach, wiodących do przedsionka.
Te ostatnie zamknięte były poprostu na klamkę. Klucz tkwił z przeciwnej strony.
Baczny na wszystko cygan, zaraz po wyjściu, zakręcił klucz i na dwa spusty zamknął burgrabiego w jego własnem mieszkaniu.
Ale wykraść się z celi, to jeszcze nie wszystko. Trzeba było nadto wykraść się z zamku.
Mury zamkowe były wysokie; otaczał je zaś głęboki rów, napełniony wodą. Na tyłach zamku rozciągał się ogród, w takiż sam sposób broniony. W tę stronę skierował się Ben Joel, licząc, że tędy łatwiej wymknąć się potrafi.
Noc była bardzo widna i światło księżyca pozwalało rozpoznawać przedmioty, tak prawie, jak przy pełnym blasku dnia.
Skradając się ostrożnie w cieniu, rzucanym przez rozłożyste drzewa, cygan dostał się na sam koniec ogrodu.
Widać stąd było w oddaleniu białe ściany domów wiejskich, oraz połyskującą, nakształt srebrnej wstęgi, rzeczułkę.
Ben Joel, rozglądając się pilnie dokoła, zauważył w jednem miejscu szluzę, biegnącą w kierunku prostopadłym do muru, a zatem przecinającą fosę przez całą szerokość.
Gdyby udało mu się postawić stopę na pierwszym kamieniu tej szluzy, potrafiłby, z wrodzoną sobie kocią zwinnością, przedostać się suchą nogą na brzeg przeciwny.
Rzeczą najważniejszą było: dostać się za ów pierwszy kamień.Mur był zupełnie gładki, pozbawiony wszelkich szczerb i wszelkich wyskoków. Nie rosło też przy tym murze żadne drzewo, którego gałęzie mogłyby posłużyć wdrapującemu się za oparcie.
Ben Joel zmierzył oczyma przestrzeń, dzielącą go od szluzy. Wynosiła ona co najmniej dwadzieścia pięć stóp, cygan zaś zanadto dbał o całość swych kości, aby chciał się narazić na skok tak niebezpieczny.
Cofnął się w głębię ogrodu. Niecierpliwość i niepokój dokuczać mu zaczęły, Jął znów rozmyślać, szukać i — znalazł, co mu było potrzebne.
W kącie ogrodu, pod samym murem, potknął się o leżące na ziemi drzewo jodłowe, które musiało być świeżo ścięte, gdyż kora była jeszcze zupełnie świeża. Drzewo to było przepiłowane w całej długości na grube żerdzie.
Cygan zmierzył długość żerdzi. Liczyła ona około piętnastu stóp, a więc o jakieś dziesięć stóp mniej, niż cyganowi było potrzeba.
— Do djabła! — zaklął — widzę, że mi będzie trudniej wydostać się stąd, niż sądziłem.
Wziął jednak z sobą znalezioną żerdź i wyciągnął ją na środek ulicy.
Następnie przywlókł drugą takąż samą żerdź i próbował przymocować ją do tamtej. Ale nie miał rzeczy najkonieczniejszych do tego: sznura i gwoździ.
Na szczęście, znalazł trochę dość mocnego łyka. Przyłożywszy żerdzie do siebie i wzmocniwszy je dębowemi gałęziami, zabrał się do związywania ich owem łykiem, próbując co chwila wytrzymałości spoidła.
Praca nad tem zabrała mu około dwóch godzin czasu.
Gdy ją skończył nareszcie, odpoczął przez chwilę, następnie podniósł obie żerdzie, wsparł je o mur i raz jeszcze mocy ich spróbował.
Zadowolony z próby, zaciągnął ten rodzaj drabiny aż do miejsca, w którem znajdowała się szluza. Tam przesunął ją na drugą stronę muru, tak, że dolny jej koniec dosięgnął błotnistej fosy, zanurzając się na jakieś dwie, czy trzy stopy. Koniec górny zaledwie cokolwiek ponad mur wystawał.
Ben Joel wyrwał kamień z muru i w powstałej stąd szczerbie osadził końce żerdzi, aby zapobiec chwianiu się swego przyrządu w chwili, gdy będzie wdół po nim schodził.
Zabezpieczywszy się w ten sposób, dostał się jednym skokiem na szczyt muru, chwycił się obiema rękami swej drabiny i ześliznął się po niej do fosy, gdzie stanął zaraz na szluzie.
Szluza była zbudowana z belek dębowych sześciocalowej grubości.
Cygan, który dla ocalenia życia podjąłby się przejść nawet po ostrzu szpady, puścił się odważnie tą drogą wąziutką, z rozstawionemi, jak akrobata, ramionami, i dostał się bez szwanku na brzeg przeciwny.
Tym razem czuł się już zupełnie bezpiecznym.
Nie miał wprawdzie ani szeląga w kieszeni, to wszakże najmniejszego nie sprawiało mu kłopotu.
Ben Joel pewny był, że przy swej odwadze i zabiegliwości łatwo zdobędzie wszystko, co mu było potrzebne, aby dostać się prędko do Paryża.
Tymczasem zaczęło świtać, i goście hrabiego de Colignac przebudzili się.
Sawinjusz wyskoczył pierwszy z łóżka, zastukał do drzwi Castillana i zawołał:
— Wstawaj, śpiochu! Ubierz się i idź po cygana. Jedziemy!
Sekretarz poety miał bardzo niewyraźne pojęcie o tem, gdzie znajduje się więzień i jak się dostać do niego.
Jął wypytywać służbę, która wskazała mu mieszkanie burgrabiego.
Udawszy się tam, usłyszał dobywające się z głębi przekleństwa.
— A zdrajca! łotr! szubienicznik! — wykrzykiwał służący hrabiego. — Oczarował mnie z pewnością, psiawiara!
— Proszę otworzyć! — zawołał Castillan.
— A jakże mam otworzyć, skoro sam jestem zamknięty, To pan raczej wypuść mnie na wolność!
Sulpiciusz otworzył drzwi z klucza. Ukazał się w nich wściekły od gniewu burgrabia.
— Więzień? — spytał młodzieniec.
— Uciekł, panie, zniknął! ziemia się pod nim rozstąpiła! Ach, dola moja nieszczęsna! Zgubiony już jestem bez ratunku!
Straszny był gniew Cyrana, gdy mu o ucieczce cygana doniesiono.
Cała służba zamkowa dosiadła koni i popędziła na wszystkie strony, upatrując zbiega.
Cygan, zamiast pędzić naoślep przed siebie, jakby to zrobił na jego miejscu każdy nowicjusz, oddalił się zaledwie o jakieś dwie lub trzy wiorsty od zamku i ukrył się w trzcinie, nieopodal od drogi.
W godzinę później widział z kryjówki swej całą przebiegającą mimo niego kawalkadę, na czele której galopowali: Sawinjusz i hrabia Colignac. Towarzyszyła też im Marota.
— Wybornie — rzekł do siebie Ben Joel. — Odrazu trop zgubili. Mogą sobie teraz pędzić na koniec świata, jeśli im się podoba.
Jakkolwiek dręczony głodem i przejęty nawskroś wilgocią, nie prędko odważył się wyjść z kryjówki.
Nareszcie, około południa, pogoń zjawiła się zpowrotem i pocwałowała do zamku. Nie powrócili jednak wszyscy; Ben Joel dojrzał tylko hrabiego i jego służbę.
— Otóż pościg skończony — rzekł cygan. — Jedni zmęczyli się i wracają odpoczywać; drudzy pojechali prosto do Paryża. Mogę już wyjść bez obawy.
Otrząsnął zmoczoną odzież i szybkim krokiem puścił się wślad za Sawinjuszem i jego towarzyszami.
Nie było wszakże jego zamiarem odbywać tej drogi pieszo.
Obiecywał sobie, że niebawem nastręczy mu się sposobność zdobycia dobrego konia, oraz tak potrzebnych w drodze pieniędzy.
Nad wieczorem, wyszedłszy z jakiejś chaty podróżnej, gdzie wyżebrał kieliszek wina i kawałek chleba, bez których nie byłby już w stanie iść dalej, spotkał na drodze handlarza koni, który prowadził sześć przepysznych rumaków.
— Otóż mam, czego mi trzeba — rzekł do siebie.
— Hej! przyjacielu! — krzyknął na handlarza.
— Czego chcesz? — zapytał tamten, zatrzymując się.
— Czy można, bez urazy waszej, dowiedzieć się, dokąd jedziecie?
— Niema w tem żadnej tajemnicy. Jadę, kochanku, prosto do Paryża.
— Do Paryża? A to wybornie się składa.
— Dlaczego?
— Chcecie wziąć mnie za towarzysza?
— Ech! — rzekł filuternie handlarz — czemużby nie! Droga jest przecie dla wszystkich.
— Droga jest dla wszystkich, to prawda; ale konie są tymczasem tylko dla was. Ładne sztuki, na honor?
— To się wie! Przeznaczone do królewskiej stajni, paniczu.
— Zanim jego królewska mość lub który z dworskich dostojników zaszczycą ich grzbiet swą osobą, czy ubliżyłoby im, gdyby poniosły takiego, jak ja, biedaka?
— Idziesz do Paryża?
— Miałem jut honor oznajmić wam to. Co ważniejsze, upadam ze znużenia i nie mam w kieszeni ani jednej pobielanej blaszki. Mógłbym być użyteczny wam w drodze, gdybyście chcieli....
— I owszem. Mój stajenny zachorował i jeżeli zgodzisz się zastąpić jego miejsce, dostaniesz po przybyciu do Paryża kilka pistolów.
Ben Joelowi nie trzeba było tego powtarzać.
Dosiadł natychmiast jednego z koni idących luzem, i handlarz poznał odrazu ze sposobu, w jaki cygan obchodził się z koniem, że powierzył swą własność w dobre ręce.
W taki to sposób brat Zilli dostał się do Paryża, pozwalając o pół dnia tylko wyprzedzić się Cyranowi.
Gdy próba z otruciem nie powiodła się hrabiemu Rolandowi, udał się on do starosty.
Czcigodny Jan de Lamothe był nadzwyczaj zajęty.
Śledztwo w sprawie Manuela znacznie posunęło się naprzód i skrupulatny urzędnik, chcąc zdać sobie dokładną sprawę z najdrobniejszych szczegółów, postanowił sprawdzić osobiście, jeden po drugim, wszystkie akta procesu.
Na widok wchodzącego Rolanda podniósł się i postąpił kilka kroków, aby się z nim przywitać.
— Panie de Lamothe — rzekł hrabia, — wybacz mi łaskawie, że cię odrywam od ważnych zajęć, lecz...
— Lecz — przerwał starosta, uprzedzając myśli gościa — jesteś pan niecierpliwy dowiedzie się o obecnym stanie naszej sprawy.
— Nieinaczej. Zaciekawia mnie niezmiernie ten proces, nie dlatego, bym pożądał zemsty lub jakiegokolwiek osobistego zadowolenia, lecz że pragnę dojść, jakie pobudki kierowały w rzeczywistości tymi, co ten niecny podstęp wymyślili.
— Gdybyśmy chcieli wierzyć temu, co mówi oskarżony, nie było tu żadnego podejścia.
— Wciąż zatem zaprzecza? — wykrzyknął Roland z doskonale udanem zdziwieniem.
— Jest niesłychanie zacięty w swym uporze. Badałem go przed chwilą właśnie.
— I cóż?
— Utrzymywał najpoważniej w świecie, że nazwisko i tytuł, które przybrał, należą mu się z prawa, i że pan hrabia wie o tem lepiej, niż ktokolwiek inny!
— Ja!
— Tak, panie hrabio. Twierdzi on nawet rzecz niesłychaną doprawdy, a jednak prawdziwa — że sędziom przedstawi dowód...materialny dowód słuszności swych zeznań.
— Dowód... materialny? — powtórzył Roland niespokojnie. Cóż takiego ma on na myśli?
— Nie wiem. Odmówił bliższych wyjaśnień.
— A pan starosta nie domyśla się o co idzie?
— Nie, nie domyślam się. Jedna tylko rzecz mnie uderzyła. Podczas poprzednich przesłuchiwań Manuel był smutny, przygnębiony nawet. Na zadawane sobie pytania odpowiadał z widocznym wysiłkiem, świadczącym o upadku ducha, Dziś stanął przede mną, jakby całkowicie przetworzony. Przyczynia mi to wiele kłopotu.
— Czy nie rozporządzasz pan środkami, które pozwalają sięgnąć aż do samego dna jego sumienia? Zręczny to człowiek; odgrywa zapewne komedię czelności.
— Niema takiej komedji, którą by można odegrać przed groźnemi narzędziami, jakiemi posługuje się prawo.
— Sądzisz pan zatem, że przemówi?...
— Tak, za kilka dni. Wspomniałeś pan o środkach, które przyśpieszają wahające się postanowienie. Najlepszym z tych środków i ostatecznym, gdyż używam go jedynie w wypadkach tak wyjątkowego uporu, jak ten właśnie, o którym mówimy — jest...
— Jest?...
— Tortura...
— Prawda — rzekł zimno hrabia — zapomniałem o tem.
Niezmierna radość napełniła serce Rolanda.
Otrzymał rzecz, której żądał, nie będąc zmuszonym prosić o nią wyraźnie. Wiedział on, że najodważniejsi nawet, gdy się ich weźmie na męki; mają chwilę słabości, liczył więc, że ból fizyczny wyciśnie z ust Manuela wyznanie, które zgubi go ostatecznie.
—Panie hrabio — odezwał się nagle starosta — czy nie posyłałeś kogo do Manuela?
— Posyłałem służącego, aby mu zaniósł trochę pożywienia. Mimo — wszystko, ten Manuel obchodzi mnie, i chciałem mu choć w ten sposób osłodzić pobyt w więzieniu — odparł bezczelnie Roland.
— Doprawdy, panie hrabio, jesteś zanadto dobry. Tego rodzaju nędznik nie zasługuje na żadne współczucie.
— Czy to on wspominał panu o tem?— spytał Roland zaniepokojony.
—Nie! Dowiedziałem się, o tem od dozorcy.
Hrabia uspokoił się.
— Poleciłem służącemu — dodał — aby nie wymieniał osoby, która prowjanty posyła. Manuel, jak się zdaje, domyślił się czegoś, bo już nazajutrz nie chciał przyjąć posłańca.
— Tak — szepnął starosta w zamyśleniu — i z pewnych słów oskarżonego wnioskuję, że owa szczególna nadzieja,która go ożywia w tej chwili, pozostaje w związku z temi właśnie odwiedzinami.
I znów niepokój opanował hrabiego. Pocieszył się jednak myślą, że jego stosunek do więźnia i ta wyższość, jaką posiadał występując pierwszy z o skarżeniem,popieranem, jak dotąd, przez fakty, czyniły go z tej strony nietykalnym.
Pożegnał starostę, o nic już więcej nie dopytując, i udał się do margrabiego de Faventines.
Od czasu uwięzienia Manuela Gilberta znosić musiała bez oporu narzuconą sobie wolę swego ojca.
Znikąd nie przybywały dowody, uniewinniające Manuela, poczynała już zatem wątpić, czy sprawa ta zakończy się pomyślnie dla niego i dla niej.
Po raz drugi strącono ją ze szczytu marzeń...
Manuel okazał się rzeczywistym cyganem; pannie szlacheckiego rodu nie wolno było o nim myśleć.
Ale czyż mogła rozkazywać swemu sercu, które niezwalczoną mocą ciągnęło ją do młodzieńca? czy mogła rozkazać myślom swym. bezustannie osobą jego zajętym, aby w innym pobiegły kierunku?
Nie! G11berta kochała; nie była w stanie oprzeć się temu uczuciu, i — nie mogła uwierzyć w zarzucaną Manuelowi niegodziwość.
W ciągu tych kilku dni niezapomnianych, w których los pozwolił młodzieńcowi zbliżyć się do niej i rozmawiać z nią, jak z równą sobie, potrafiła ocenić właściwie delikatność jego uczuć i wartość jego rozumu.
Tracąc swe stanowisko w świecie, nie stracił on jednak uroku w oczach panny de Faventines.
Wolny — czarował ją; uwięziony — olśniewał, otaczała go bowiem aureola niezasłużonego męczeństwa.
W braku dowodów materialnych, stwierdlzających niewinność ukochanego, wystarczało Gi bercie — przeczucie. Gotowa byłaby w ostateczności przyjąć jego ciemne pochodzenie, ale na charakter nieszlachetny nigdyby nie przystała. Uparcie też powtarzała sobie, że jest on raczej ofiarą, niźli w inowaicą.
Czuła tę prawdę i w głębi duszy była o niej przeświadczona; na nieszczęście, nie mogła jej udowodnić faktami!
Nikogo też nie dziwi, że, mimo zupełnego przeświadczenia o swej bezsilności i o nieuchronnej prawie zgubie Manuela, powzięła ostateczne i niezłomne postanowienie względem swego małżeństwa z Rolandem.
Postanowiła nie zaślubiać hrabiego.
Niezależnie od tego z najwyższą obojętnością zezwalała na całą krzątaninę przygotowawczą, na cały ten gwar powszedni a często i trywialny, który poprzedza tego rodzaju uroczystości rodzinne, wiedziała bowiem zgóry, że to wszystko na niczem się skończy.
Powziąwszy niecofniony zamiar zerwania, za wszelką cenę, nienawistnego sobie związku, pozwalała Rolandowi odwiedzać się, słuchała cierpliwie i z zimną uprzejmością jego czułych wyznań, a następnie, niczem wymaganiom światowej uprzejmości nie ubliżywszy, zamykała się w swym pokoju, oddając się smutnym, choć i słodkim zarazem rozmyślaniom.
Ale jednocześnie prawy jej charakter nie pozwalał jej ukrywać rzeczywistych myśli i uczuć.
Ile razy margrabia mówił jej o przyszłem małżeństwie, odpowiadała poprostu:
— Nie zostanę nigdy żoną pana Rolanda de Lembrat.
Ojca przyprawiała zpoczątku ta odpowiedź o gniew wielki. Następnie zaczął zwolna oswajać się z nią i poczytywać niechęć córki za pewien rodzaj panieńskiego kaprysu, który w ostatniej chwili sam przez się ustąpi.
Roland przybył do pałacu Faventines w takiem usposobieniu, że Gilberta odgadła natychmiast, iż walka będzie nieuniknioną.
Hrabia,zamiast narzeczonej,zastał w bawialni tylko jej rodziców.
Uwikłany w przeróżne sprawy, które sam wywołał, ale których ostatecznego wyniku nie mógł być jeszcze pewnym, chciał przynajmniej zapewnić sobie posiadanie Gilberty.
Kochał on pannę de Faventines z namiętnością, której przeszkody dodawały coraz większej mocy.
Pragnął ją posiąść, nawet wbrew jej woli, i wbrew wszystkiemu na świecie, a żar krwi młodej nie pozwalał mu zastanowić się nad stanem duszy Gilberty.
Gdy tylko znalazł się w obecności margrabiego i jego małżonki, zaraz po wyrażeniu ubolewania z powodu nieobecności panny przystąpił śmiało do rzeczy.
— Mości margrabio-rzekł,-jakkolwiek szczerze żałuję, że nie dano mi pozdrowić panny Gilberty, szczęśliwy jestem znajdując sposobność wyjawienia państwu swych nadziei i swych pragnień. Oddawna już posiadam dane mi przez was słowo. Kiedy pozwolicie mi zażądać jego spełnienia?
— Kochany hrabio — odrzekł stary margrabia— wiesz, że jestem zupełnie ci oddany. Jeśli nie oznaczyłem dotąd jeszcze dnia ślubu, to przyczyną tego były jedynie, jedynie wypadki, które wstrząsnęły silnie umysłem naszej córki, i nas w równym stopniu przeraziły, wpływając na opóźnienie tego, co-możesz mi zawierzyć — jest celem najgorętszych naszych pragnień.
— Sądzę, że wspomnienie przykrego wypadku, o którym mówisz, panie margrabio, powinno już było zatrzeć się w pańskiej pamięci i nie stać na przeszkodzie memu szczęściu.
— Nigdym wypadku tego nie uważał za przeszkodę. Przestrach i żal, jakierni napełniło nas w pierwszej chwili uwięzienie pańskiego brata...wybacz pan! tego Manuela chciałem powiedzieć, już z umysłów naszych ustąpiły. Rozmówmy się zatem, jeśli życzysz sobie tego, o tym związku, którym dom nasz zaszczycasz.
— Ale powiedz nam, panie hrabio — przerwał sobie nagle margrabia-czy, nie wiesz, co się dzieje z Cyranem.
— Nic nie wiem o Cyranie.
— Jesteś wszakże z nim w stosunkach przyjacielskich.
— Niezupełnie. Cokolwiek bądź, niepokoi mnie jego postępowanie-dodał z dziwnym uśmiechem.Nie wiem, gdzie się znajduje, wiem jednak, że wyjechał z Paryża.
— Na długo?
— Bergerac lubi przygody i ubiega się za niemi, sam też pewnie nie umiałby przepowiedzieć zgóry ani wyniku, ani końca swej podróży.
— Zajmował się on bardzo pańskim...tym Manuelem-potknął się po raz drugi margrabia, z trudnością widocznie zapominający o miłej znajomości, zawartej z wicehrabią Ludwikiem de Lembrat.
Tak jest; bardzo.
— Czemuż go tak nagle porzucił?
— Cyrano ma dużo miłości własnej. Nie chce przyznać się do tego, że był chrzestnym ojcem oszusta, i być może, osądził za rzecz najlepszą czekać w ukryciu, aż go sądy uwolnią na zawsze od nieprzynoszącego mu zaszczytu pupila.
— Jest najpewniej tak, jak pan hrabia utrzymujesz.
— Zapomnijmy o Bergeracu, panie de Faventines, i jak sam tego pragnąłeś, pomówmy o mojem małżeństwie. Długo nad tem rozprawiać nie potrzebujemy. W tej chwili pozostaje nam już tylko oznaczyć dokładnie termin.
— Zapytam Gilberty.
— O! pannom nigdy się nie śpieszy. Trzeba w ich imieniu powziąć postanowienie, przeciw któremu nigdy one prawie nie zakładają opozycji. Za dwa tygodnie, jeśli pozwolisz, panie margrabio, mogę zostać pańskim zięciem.
Margrabia zwrócił pytający wzrok na żonę, która, zagłębiona w pracowitem wyszywaniu kwiatów kolorowemi jedwabiami, zdawała się obcą tej całej rozmowie. Nie dojrzawszy w wyrazie jej twarzy zaprzeczenia, odrzekł:
— Zgoda, kochany hrabio; za dwa tygodnie.
Przy tych słowach podał rękę Rolandowi, który ją energicznie uścisnął.
Do uścisku dołączyłby też zapewne kilka oświadczeń wdzięczności, lecz w tej chwili weszła Gilberta.
Ostatnie wzruszenia i troski odbiły się wyraźnie na twarzy panny de Faventines. Pobladła i zeszczuplała, a oczy jej nabrały niezwykłego i niepokojącego blasku.
W spojrzeniu jej, które nadaremnie usiłowała ukryć pod długiemi rzęsami, widniało silne wewnętrzne podniecenie i coś w rodzaju groźby — czego jednak, ani ojciec, ani matka, codziennie z nią obcujący, dotąd nie zauważyli.
Roland dostrzegł tę szczególną przemianę w twarzy narzeczonej. Ale wydała mu się teraz jeszcze piękniejszą, i goręcej, niż kiedykolwiek, pożądał przyśpieszenia terminu, w którym skarb ten na własność posiądzie.
Gilberta podeszła automatycznym krokiem do środka salonu, i na pozdrowienie hrabiego odpowiedziała sztywnym ukłonem, przyczem czoło jej nie straciło na jedną chwilę swego marmurowego chłodu.
— Pani była cierpiąca? — ośmielił się zapytać Roland.
Narzeczona spojrzała nań zimnym wzrokiem.
— Nie, panie hrabio — odrzekła. — Skąd to zapytanie?
— Zdało mi się... mówiono mi...— jąkał Roland, zmieszany tym wzrokiem szczególnym, w którym nie było nic więcej, prócz obojętności — może nawet nienawiści.
— Otoczenie moje zanadto się mną niepokoi — mówiła Gilberta tym samym zimnym i śmiałym głosem.— Ale cokolwiek panu mówiono, możesz być spokojny, Nie byłam cierpiącą i nie jestem nią.
Przeszła mimo narzeczonego i usiadła przy matce.
Roland przeciągnął odwiedziny swe aż do nocy, nie usłyszał jednak od Gilberty ani jednego słowa więcej, prócz tych, które, wyrzekła przy wejściu do salonu. Margrabina, równie jak córka milcząca, przyglądała mu się z pod oka.
Z pozoru Gilberta wydawała się zupełnie spokojną; pomagała pilnie matce w wyszywaniu kwiatów i słuchała rozmowy Rolanda z margrabią, nie objawiając wszakże niczem, aby ją ona choć cokolwiek obchodziła.
Ta rozmowa, obracająca się przez czas długi dokoła zwykłych światowych ogólników, zeszła nareszcie na przedmiot, o którym obaj chętnieby zapomnieli, a który mimowoli pociągał ich ku sobie.
Rozmawiali o Manuelu..
Gilberta dowiedziała się w ten sposób, że starosta tego samego dnia właśnie badał ponownie jej ukochanego, i że nie przestawał on stać silnie przy swoiem.
Takie zachowanie się więźnia, które oburzało margrabiego, odpowiadało najzupełniej pojęciu, jakie wytworzyła sobie Gilberta o charakterze Manuela.
Była dumną swej miłości i wybiegała myślą ku owym strasznym podziemiom, w których zamknięto wszystkie jej nadzieje i marzenia dziewicze.
Po odejściu hrabiego, pan de Faventines zbliżył się do córki i rzekł:
— Moje dziecię, dużo mówiliśmy dziś o tobie z hrabią de Lembrat. Prosił on mnie o udzielenie stanowczej odpowiedzi w sprawie ślubu i musiałem prośbę jego spełnić.
— Dokończ, ojcze — odezwała się Gilberta, widząc, że margrabia zatrzymał się, jakby czekając jakiejś uwagi, a przynajmniej zapytania.
— Zostało postanowione — ciągnął margrabia że twój ślub odbędzie się za dwa tygodnie.
— Czy to termin stanowczy i czy to twoja, ojcze, niezłomna wola?
— Alboż nie mówiłem ci już o tem?
— A ja, mój ojcze, alboż nie mówiłam ci, że nie zostanę nigdy żoną pana de Lembrat?
— To kaprys, do którego nigdy wiary nie przywiązywałem. Małżeństwo to jest konieczne, Gilberto. Ze związku tego spływa honor na naszą rodzinę.Pozwól mi dodać, że podług mego mniemania, przyniesie on i tobie szczęście, i nie sprawiaj mi boleści odmową, która postawiłaby mnie w położeniu bez wyjścia.
— Czy to twe ostatnie słowo, ojcze?
— Ostatnie — odrzekł margrabia, brwi ściągając.
— Niech cię Bóg ma w swej opiece, mój ojcze! — Zakończyła Gilberta, skłaniając się przed starcem.
Następnie, ucałowawszy matkę, odeszła do swego pokoju, — odprawiła Paketę, która czekała, aby ją rozebrać, i otworzyła okno, chcąc odetchnąć chłodnem powietrzem nocy.
Wprost niej wykreślały się na niebie czarne sylwety domów, stojących na wybrzeżu. O kilka kroków od niej, prawie pod samem oknem, o które się wsparła, toczyły się w mroku, z szeptem melancholijnym, głębokie fale Sekwany.
— Nie! nie w ten sposób! To zbyt straszne! — szepnęło dziewczę, odchodząc od okna.
Stanęła na środku pokoju głęboko zamyślona, i nagle, prawie mimowoli, imię Zilli znalazło się na jej ustach.
Oczy jej silniejszym jeszcze zapłonęły blaskiem.Znalazła widocznie czego szukała.
Gdy minął pierwszy, najsilniejszy napad choroby, który Zilię zmógł i na ziemię powalił, znalazła ona w młodości swej i w energicznej, zahartowane; naturze siłę odporną, oraz skuteczny lek, którego sztuka lekarska — w tej epoce bardzo zresztą niedojrzała — nie była w stanie wymyśleć.
Nie mogła jeszcze wychodzić z mieszkania, zaledwie miała siłę przejść się niekiedy po swej komnatce, wróciły jej już wszakże władze umysłowe.
Odzyskała zatraconą czasowo pamięć przebytych zdarzeń i myślała z boleścią głęboką, że tyle już czasu upłynęło od chwili, gdy wykonała niepomyślną prośbę dostania się do więźnia i ocalenia go od śmierci.
Spytała o brata. Ben Joel dotąd jeszcze nie powrócił. Wobec tego, nie mając sposobów bezpośredniego zbadania przyczyn jego nieobecności, zamilkła, unikając rozmyślnie zbyt natarczywych wypytywań. Wolała też nic zgoła nie wiedzieć o losie ukochanego człowieka.
— Manuel nie żyje...
To zdanie dźwięczało — jej nieustannie w uszach i drżała na myśl, że któregokolwiek dnia wymówi je głośno odźwierna, jedyna istota, która odwiedzała ją w tej samotni.
Z nadzwyczajną też niecierpliwością wyglądała chwili, gdy będzie mogła wyjść na świat
Przyszła jej kiedyś myśl, aby wysłać odźwierną do Chatelet i dać jej zlecenie do Johanna; wiedząc jednak, jak jeśt niezręczna i przez ciągłe obcowanie z włóczęgami zdziczała — odstąpiła od tego zamiaru.
Niebawem jednak zdarzenie, którego przewidzieć nie mogła, pozwoliło jej dowiedzieć się o losie Manuela.
Na drugi dzień po tem, gdy Gilberta uległa pozornie woli swego ojca, Zilla, smutna i samotna, rozmyślała o bracie i Manuelu — o bracie, który nie zasługiwał wprawdzie ani na przywiązanie jej, ani na troskliwość, lecz mógł był stanowić wielką pomoc w tej sprawie; o Manuelu, którego skryta nadzieja pozwalała jej widzieć jeszcze żyjącego i bliskiego uwolnienia.
Zilla, jak wszystkie kobiety zakochane, była przesądna. Wychowała się zresztą w otoczeniu, które dokonywało wielu praktyk zabobonnych. Przeczytała dużo ksiąg magicznych, i horoskopy, stawiane w nich, niejednokrotnie — za sprawą zwykłego przypadku — sprawdzały się.
Tego wieczora umysł jej bardziej niż kiedykolwiek skłaniał się do rzeczy nadprzyrodzonych. Rozmyślając też o przeznaczeniu Manuela i swem własnem, rzekła do siebie:
— Ach! któż uchyli zasłonę, skrywającą przyszłość.Jeśli ta sztuka wróżbiarska, której mnie uczono, nie jest zbiorem kłamstwa i fałszów, mogłabym przy jej pomocy zbadać dręczącą mnie tajemnicę.
Podniosła się z trudnością, wydostała z ukrycia i postawiła na stole dużą czarę kryształową, którą napełniła wodą.
Następnie odsunęła lampę, ustawiła przed czarą srebrne zwierciadło, a przed zwierciadłem zapaliła knot,napuszczony siarką.
Niebieskawy płomyk siarki,odbity w zwierciadle, zabarwił natychmiast wodę w kryształowem naczyniu.
Zilla z natężoną uwagą jęła badać tę grę świateł.
Nagle knot zaskwierczał i zagasł.
Wróżka zadrżała.
— Ach! — szepnęła w przerażeniu — krew, krew i ciemności. Życie jakiejś istoty ludzkiej ma zgasnąć, jak płomień odbity przez to zwierciadło, zaświeciwszy przedtem żywym, jak on, blaskiem.
Któż to ma umrzeć: Manuel, czy — ja?
W tej chwili lekko zapukano i drzwi zaraz się otworzyły. W półmroku, zapełniającym komnatę, Zilla dojrzała zamaskowaną kobietę. Za tą kobietą, w postawie pełnej uszanowania, stał człowiek jakiś, widocznie zaufany służący.
Przed przywitaniem Zilli nieznajoma zwróciła się do towarzysza i rzekła:
— Pilnuj drzwi, kochany Wilhelmie. Dopóki będę tu bawiła, nikt wejść nie może.
Wilhelm wyszedł i obie kobiety zostały same.
— Pani jesteś Zilla? — spytała nieznajoma.
— Tak. Czego pani żąda ode mnie?
— Powiem to zaraz. Przysięgnij mi jednak, wpierw, że w najgłębszej tajemnicy zachowasz moje odwiedziny.
— Jakąż mam potrzebę przysięgania? Nie znam pani.
— To nic. Cokolwiek tu zajdzie, musi pozostać między nami.
— A więc dobrze, Przysięgam, że pani nie zdradzę.
Zamaskowana kobieta zauważyła wówczas dopiero, że Zilla jest bardzo blada i że z trudnością trzyma się na nogach.
— Pani jesteś słaba! — rzekła ze współczuciem.— Proszę cię spocznij.
Zilla osunęła się na łóżko i wsparła się o poduszki w pozycji siedzącej; nieznajoma stała w miejscu.
— Zillo — przemówiła po krótkiej chwili milczenia — zajmujesz się przepowiadaniem przyszłości z linii rąk; niekiedy także śpiewasz z towarzyszami na placach publicznych?
— Ci, co mówili pani o mnie, znają mnie.
Nieznajoma zdawała się przez chwilę namyślać: potem podjęła:
— Ale to nie wszystko jeszcze, nieprawda? Posiadasz także inne umiejętności.
— Nie. Nic więcej nie umiem, Co znaczy to pytanie?
— Nie chcesz mnie zrozumieć. Czy mam tłumaczyć się wyraźniej? Rasa, do której należysz, posiada tajemnice praktyk wszechmocnych, strasznych zaklęć, innym ludziom nieznanych. Czyż i ty sama nie odziedziczyłaś po ojcach jednej z tych tajemnic, stanowiących o czyjemś życiu lub śmierci?
Zilla starała się wyczytać myśl nieznajomej w oczach, resztę bowiem twarzy skrywała przed nią maska.
— A! — rzekła — chodzi pani zapewne o napój miłosny?
— Nie! — zaprzeczyła tamta, potrząsając głową nie cierpliwie.
— W takim razie...
Teraz zkolei zawahała się Zilla.
— Obawiasz się zgadnąć, czy też być zrozumiana? — spytała maski.
Pochyliła się i szepnęła coś wróżce do ucha.
— Trucizny! — wykrzyknęła cyganka. — Przyszłaś pani do mnie po truciznę?
— Ciszej...Nie wymawiaj tego słowa, jeśli cię przeraża.
— Nie słowo przeraża mnie, ale rzecz sama! Nie chcę przyjmować udziału w zbrodni.
— Alboż wspomniałam ci, Zillo, o zbrodni?rzekła wyniosłym tonem nieznajoma.
— I bez tego mogłam się była domyśleć.
— Uspokój się — rzekła tamta z goryczą w głosie. — Jeżeli kto ma umrzeć od tej trucizny, to tylko ja sama.
— Pani chcesz umrzeć? pani? tak młoda, tak bogata, tak kochana niezawodnie!
— Co cię to obchodzi. Nie po współczucie tu przyszłam. Musi nadejść-wkrótce już może-dzień taki, że śmierć będzie jedyną dla mnie ucieczką. Nad tą śmiercią muszę mieć władzę. Czarna toń Sekwany pod memi oknami zanadto mnie przeraża; drżę również przed ostrzem stali, przenikającej do samego serca. Potrzebna mi trucizna, która daje sen spokojny i uśmierca odrazu, jak piorun.
Zilla zerwała się na nogi.
— W słowach i w myślach pani panuje zamęt.
Proszę pokazać mi rękę.
Nieznajoma spełniła polecenie.
— A! — rzekła cyganka, przyjrzawszy się, tej białej, delikatnej, wypieszczonej rączce, która bez obawy do niej się wyciągnęła — te linie,... tak, znam te linje! Miłość!... zawód!... walka!....Zwycięstwo lub śmierć!
— Przypominam sobie — zakończyła, cofając się z krzykiem — pani jesteś Gilberta de Faventines!
— Kto ci o tem powiedział? — szepnęła nieznajoma wzruszonym głosem.
— Zdejmij pani swą maskę. Zbyteczna jest teraz. Znaki twych przeznaczeń czytałam raz już na tej dłoni...tam, u ojca pani. Po nich panią poznaję.
Instynkt nie zawiódł cyganki.Była to w istocie Gilberta.
Córka margrabiego zdjęła maskę. Twarz jej miała wyraz energii i silnego postanowienia.
— A więc — rzekła — skoro poznałaś mnie, Zillo, udziel mi tego, o co proszę, gdyż i tobie zapewne wiadomy powód, dlaczego chcę umrzeć.
Ciemny płomień zatlił się w oczach cyganki wolnym głosem spytała;
—I pani zatem kochasz go bardzo?
—O kim mówisz?
— O Manuelu! O tym Manuelu, którego kochałam i którego pani odebrałaś mi poto, aby go zgubić.
— Nieszczęście!
Obie kobiety badały się przez chwilę wzrokiem.W zachowaniu się każdej z nich widniała podejrzliwość. Na usta Gilberty, oświeconej nagle wyznaniem cyganki, cisnęły się słowa nienawiści i pogardy; Zilla czuła otwierające się w sercu wszystkie rany, które zadała jej miłość i zazdrość.
Cyganka, silniejsza duchem od Gilberty, przytłumiła prędko ogień swych źrenic i z innego punktu na wszystko spojrzawszy, pośpieszyła z zapytaniem:
— Więc Manuel żyje?
— Żyje — potwierdziła Gilberta. — Czyż nie wiedziałaś o tem?
Niewymownem szczęściem rozpromieniła się twarz cyganki.
W pierwszej chwili, znalazłszy się w obliczu swej pięknej rywalki, myślała jedynie o swej nieszczęsnej miłości, nie badając nawet, czy nie jest już ona w tej chwili przedmiotu czci swej pozbawioną.
Ale teraz to ostatnie pytanie usunęło wszystko na stronę.
Uspokojona przez wyraźną odpowiedź panny de Faventines, wróżka uległa ponownie podszeptom swej niespokojnej natury.
— Pani kochasz go! — powtórzyła.
— Gdybym nie kochała, czyż byłabym tu w tej chwili? — oświadczyła otwarcie. — Nacóż mam osłaniać serce swe tajemnicą, gdym się już całkowicie w ręce twe oddała! Ojciec mój żąda, abym poślubiła hrabiego de Lembrat. Nienawidzę tego człowieka i pogardzam nim. Jeśli zechcą upierać się przy tem małżeństwie, spokojnie poczekam na godzinę stanowczą, gdyż zanim ręka moja dotknie ręki hrabiego, zanim kapłan wygłosi błogosławieństwo — będę już trupem.
— Trwasz więc pani silnie w swem postanowieniu?
— Silniej, niż kiedykolwiek!
— I wciąż liczysz na mnie, że ci w niem do pomogę?
— Czemużby nie! — odrzekła Gilberta szczególnym głosem.
Skryta myśl, przebijająca się w tych dwóch prostych słowach, nie uszła uwagi Zilli.
Panna de Faventines, nie mogąc myśleć o przekupieniu cyganki pieniędzmi, zdawała się mówić do niej spojrzeniem, ruchem, dźwiękiem głosu:
— Nienawidzisz mnie, gdyż ci zabrałam miłość Manuela. Jeśli Manuel odzyska kiedyś wolność, nie do ciebie zwróci się, lecz do mnie. Daj mi więc broń, której od ciebie żądam. Z chwilą mojej śmierci nikt już nie zdoła wydrzeć ci tego, dla którego ja się poświęcam.
Słowa te, z których ani jedno nie zjawiło się na ustach Gilberty, dźwięczały wyraźnie w uszach i w sercu Zilli.
Zły duch powtarzał jej te słowa nieustannie, i czuła, że sumienie zaczęło słabnąć nieznacznie pod ich naciskiem.
Widziała miłość swą, odnoszącą zwycięstwo nad miłością Gilberty, widziała zapadające w przepaść wszystkie przeszkody, które dzieliły ją od Manuela.
Jedna kropla trucizny wystarczała, aby widzenie to stało się rzeczywistością, a ta trucizna była w jej rękach, w jej mocy.
Podczas gdy stała w milczeniu, pogrążona w myślach, walcząc z szatańskiemi pokusami, Gilberta położyła dłoń swą na jej ręce.
To nieme zapytanie wyrwało cygankę z zadumy.
Ostatni skrupuł ustąpił z jej duszy: demon zazdrości owładnął nią niepodzielnie.
Zwróciła się do Gilberty i głosem lodowatym rzekła:
— Masz pani słuszność.
Następnie, otworzywszy stojącą w pobliżu szkatułkę, wydobyła stamtąd naszyjnik bursztynowy i podała go jej, mówiąc:
— Proszę. Ten naszyjnik należy do pani.
— Nie rozumiem... — szepnęła Gilberta, wahając się, czy go przyjąć.
— To są kulki bursztynowe — objaśniła cyganka.— Ta oto, która wisi tuż przy srebrnym amulecie, niczem z pozoru nie różni się od innych, tymczasem..
— Daj! rozumiem już! — wykrzyknęła Gilberta w gwałtownem podnieceniu. — Ta ostatnia kulka jest zatruta.
— Da się ona rozpuścić w wodzie, nie pozostawiając żadnego śladu, i sprowadzi śmierć szybką, bez cierpień i bez konania.
— Dziękuję ci, Zillo. Zrozumiałaś mnie. Jeśli umrę, nic sobie nie wyrzucaj. Oskarżaj jedynie przeznaczenie. I jeśli Manuel wróci do ciebie, bądź szczęśliwą. Wspomnij mu niekiedy o mnie. O zmarłą nie będziesz przecie zazdrosna.
Te słowa, wymówione głosem łagodnym i lekko drżącym, w szczególny sposób oddziałały na Zillę. Z oczu jej spadła nagle zasłona.
Pojęła w jednej chwili całą ohydę zamierzonego czynu: zawstydziła się i przelękła samej siebie, i rzucając się do Gilberty, zawołała:
— Byłam szalona i niegodziwa! Oddaj mi pani ten naszyjnik! oddaj!
— Nie, Zillo! Oddać ci go, znaczyłoby nietylko wyrzec się lękliwie raz pbwziętego postanowienia, ale nadto skazać siebie samą na śmierć powolną, a więc boleśniejszą. Dowidzenia, Zillo, Odchodzę z ufnością w Bogu.
—Nie! pani nie odejdziesz!
Cyganka, jakkolwiek słaba i wycieńczona sceną która wzmogła jej gorączkę, znalazła w sobie dość siły, aby stawić opór wychodzącej.
Osunęła się do nóg Gilberty i, obejmując je rękoma, za wołała:
— Jesteś pani lepsza i godniejsza miłości odemnie! Tracąc Manuela, postanowiłaś umrzeć. Ja, w tem samem położeniu, myślałam tylko o zemście.
Przebacz mi i — żyj!
— Podnieś się, Zillo, i daj mi rękę. Wspólna boleść uczyniła nas siostrami, lecz nie spodziewaj się, że mnie przemożesz. Z rąk twych otrzymałam wielki skarb, bo — spokój; za żadną cenę skarbu tego ci nie oddam.
— Na kiedy naznaczony ślub pani? — spytała nagle Zilla.
— Za dwa tygodnie.
— Czy pan de Cyrano w Paryżu?
— Zdaje się, że wyjechał. Ale naco te pytania?
— Pytam, bo mam wiele błędów do odpokutowania, bo sprzykrzyła mi się niego dna rola, którą dotąd odgrywałam, bo wreszcie pragnę ocalić panią i zwrócić jej Manuela!
— Ty, Zillo?
— A któż, jeśli nie ja, jest przyczyną jego zguby?
— Ależ...
— Słyszałaś pani o księdze, w której znajduje się świadectwo, stwierdzające pochodzenie Manuela?
— Więc?
— Tę księgę, której nie wydano ani hrabiemu Rolandowi, ani też panu de Cyrano, ja posiadam i — pilnie jej strzegę.
— A brat twój?
— Brata nie potrzebuję się obawiać, Jest on daleko stąd. Zresztą, cóż brat mógłby postawić przeciw temu świadectwu, oraz przeciw memu osobistemu zeznaniu? Dotąd niegodna uczciwego serca nadzieja powstrzymała mnie od tego zeznania. Teraz postanowiłam wszystko powiedzieć.
— Nie uwierzą ci, Pan de Lamothe zbyt jest uprzedzony do Manuela.
— Pokaże księgę.
— Powiedzą, że podrobiona. My, Zillo, słabe kobiety. nie posiadamy dość siły, aby walczyć z władzą, która uparła się, bądź co bądź, postawić na swojem. Tu potrzebna ręka mężczyzny.
— Mężczyzny? Znam jednego, który z calem poświęceniem ofiarowałby nam swą pomoc, ale ten właśnie, jak mówiłaś pani, jest nieobecny.
— Pan de Bergerac?
— Tak.
— Być może, iż powrócił?
I podszedłszy do drzwi. Gilberta przywołała służącego.
— Wilhelmie — rozkazała — idź do mieszkania pana de Bergerac i dowiedz się, czy powrócił. Bądź ostrożny; spraw się dobrze i prędko.Wracaj jak najśpieszniej; będę na ciebie czekała.
Nieznaczna przestrzeń dzieliła Dom Cyklopa od zajazdu, w którym przemieszkiwał poeta. Podczas gdy Wilhelm przebywał ją krokiem pośpiesznym, obie młode kobiety rozmawiały o swych projektach.
Rozmowa trwała niedługo, służący zjawił się wkrótce zpowrotem.
— Pana de Bergerac niema jeszcze w Paryżu,oznajmił, wchodząc. — Nikt też nie wie dokładnie, kiedy powróci.
— Ha!—rzekła smutno Gilberta — Bóg nam nie sprzyja.
— Pójdę jutro sama do pana de Cyrano — oświadczyła Zilla, — Może lepiej mnie się powiedzie.
— Czy będziesz miała siłę? Jesteś jeszcze bardzo osłabiona.
— Przemogę swą słabość. I tak już za długo trzyma mnie w domu.
— Podzielisz się ze mną wiadomościami?
— Otrzymasz je pani przez pana de Cyrano, jeśli z nim się zobaczę. Tymczasem — dodała ciszej — spełnij pani moją prośbę i oddaj naszyjnik.
— Nie, Zillo. Nadzieje nasze mogą okazać się zawodnemi i na wszelki wypadek trzeba mieć broń pod ręką.
— Postawię na swojem, zobaczysz pani. Mam dobre przeczucie.
— W takim razie, nie powinnaś mieć żadnej obawy o mnie.
— W żadnym wypadku nie będziesz potrzebowała posługiwać się strasznym podarkiem, który ode mnie otrzymałaś.
— Kto wie! — szepnęła Gilberta w zamyśleniu.
I okazawszy ruchem stanowczym, że za żadną cenę naszyjnika nie odda, pożegnała szybko cygankę i wyszła w towarzystwie Wilhelma.
Ten ostatni, stary sługa rodziny de Faventines, przywykły do ślepego wykonywania woli swej pani, odprowadził Gilbertę do pałacu, ani jednego pytania nie śmiejąc zadawać jej w drodze.
Zaleciwszy Wilhelmowi zupełne o wszystkiem milczenie, panna de Faventines udała się do swego pokoju, niczyjej uwagi na siebie nie zwróciwszy, i po raz pierwszy od wielu dni spokojnie zasnęła.
Ale Zilla spać nie mogła.
Gdy niepewne światło poranku wniknęło do komnatki cyganki, wstała i spróbowała sił, przechadzając się na małej przestrzeni od łóżka do okna.
Była jeszcze bardzo osłabiona i tylko podniecenie nerwowe dodawało jej mocy.
Mimo wszystko, ubrała się, wydobyła z ukrycia księgę, przez ojca jej zapisaną, i wolnym krokiem zeszła na niższe piętro.
W izbie noclegowej spotkała odźwierną, która na jej widok nie mogła powstrzymać okrzyku zdziwienia.
— Panna Zilla wychodzi? — spytała.
— Wychodzę-odrzekła krótko cyganka.
— Ależ, kochanko, blada jesteś jak śmierć. Na każdym skręcie ulicy upaść możesz bez sił.
— Nie upadnę!
Wyszła na ulicę, nic więcej nie mówiąc. Stara patrzyła na nią wzrokiem litościwym, potem rzekła, wzruszając ramionami:
— Wreszcie, cóż mnie tam do niej!
Świeże powietrze dobrze oddziałało na Zille.
Posuwając się zwolna i przystając chwilami dla nabrania sił, doszła do zajazdu, w którym mieszkał poeta, i gdzie, za przybyciem, zastała gospodarza, prowadzącego nader ożywioną rozmowę ze służącą Cyrana.
Zajazd i oberża miary wygląd zwyczajny. O tak wczesnej godzinie żaden jeszcze biesiadnik nie przestąpił progu izby gościnnej, gdyż stoły były zupełnie czyste, a cynowe kubki wisiały w prawidłowych szeregach na ścianie. Prawie zawsze, w każdym domu, do którego przybywa gość nowy lub powraca który ze stałych mieszkańców, zauważyć można trochę nieładu, ujawniającego się częstokroć w bardzo nie znacznych szczegółach.
Mieszkanie Cyrana nie przedstawiało, na pIerwsze wejrzenie, żadnego z tych znaków ostrzegawczych.
A jednak Sawinjusz, Castillan i Marota powrócili już z drogi.
Wszyscy troje, nadzwyczaj znużeni, spali teraz głęboko.
Przybycie Maroty było właśnie przedmiotem żywych rozpraw pomiędzy właścicielem zajazdu i gospodynią poety. Ta ostatnia musiała ustąpić swej izdebki tancerce i niemało była oburzona wtargnięciem do domu tego ładnego szatanka.
Zilla zwróciła się z zapytaniem do gospodarza i nie mogła ukryć radości, dowiedziawszy się o powrocie Cyrana.
— Czy mogłabym zobaczyć się zaraz z panem de Bergerac? — spytała.
— Zaraz się dowiem — odrzekł zapytany, — Dochodzi dziewiąta, a pan de Cyrano, chociaż większą połowę nocy spędził bezsennie, nigdy później nie wstaje.
Poprosił Zillę do środka i wbiegł na schody, wiodące na pierwsze piętro.
Gospodyni, za przybyciem cyganki, oddaliła się w stronę bramy Nesle.
Zilla była od kilku chwil sama w izbie gościnnej, gdy z wysokości schodów rozległ się głos gospodarza:
— Proszę na górę!
Usłuchała z pośpiechem wezwania i uprzejmy Gonin, wskazując jej drzwi, wiodące do pokoju poety, rzekł:
— Niech pani wejdzie. Pan de Bergerac czeka na panią.
Zilla zbliżyła się do stołu, przy którym siedział Cyrano, mimo wczesnej godziny zajęty już pisaniem.
— A! a! co widzę! — rzekł wesoło — to ty, moja piękna! Nader miłą niespodzianką są dla mnie twoje odwiedziny, bom myślał, żeśmy już na wieki poróżnieni.
Zilla, zdając się nie zwracać uwagi na ton ironiczny, jaki się słowach tych przebijał, odpowiedziała:
— Sprawa wielkiej wagi sprowadza mnie do pana, panie Cyrano. Czy zechcesz mnie pan wysłuchać?
— Z jak największą uwagą. Pragniesz pani może dowiedzieć się czego o swym niezrównanym braciszku?
— I cóż mój brat?
— Jeżeli nie przybył razem ze mną do Paryża,to już z pewnością nie moja w tem wina. Drapnął — z pod mojej najczulszej opieki. Ale bądź pewna, że prędzej, czy później, nawrócę go na dobrą drogę i wynagrodzę wedle zasług.
— Nie o brata tu chodzi — przerwała Zilla, którą dobry humor poety drażnić poczynał.— Chodzi o Manuela.
— Ach! o Manuela? Biedny chłopiec! z jakąż rozkoszą uściskałbym go w tej chwili!
Cyganka przystąpiła do rzeczy, Opowiedziała o wszystkiem: o miłości swej, zazdrości, walkach wewnętrznych i zakończyła spowiedź prośbą o przebaczenie.
Poeta z zasady łatwo wszystkim przebaczał.
— Ależ doprawdy — rzekł do Zilli — niczego więcej nie pragnę! Wyznanie, które uczyniłaś, okupuje bardzo wiele błędów, i jeśli tylko jesteś szczerą.
— Chcesz pan dowodu? — przerwała cyganka.
— Alboż go posiadasz? — spytał Cyrano, zaciekawiony,
Zilla wydostała z pod okrywki księgę, zabraną z domu i, nic nie mówiąc, położyła ją przed poetą.
Był to gruby zeszyt pergaminowy, w prostej, lecz mocnej oprawie, którego pierwsze karły nosiły datę bardzo już odległą.
Zeszyt ten całkowicie zapisany był po cygańsku.
Cyrano otworzył go i przewracając końcem palca karty, przyglądał się ciekawie dziwacznym hieroglifom, któremi były pokryte.
— Cóż to za gryzmoły? — spytał wreszcie?
— Pan wie dobrze. Przynajmniej domyśleć się pan powinien.
— Księga Ben Joela?
— Tak!
— Nareszcie! — wykrzyknął poeta. — Nareszcie mam cię w ręku, drogocenny dowodzie! Doprawdy, Zillo, twój postępek godzi mnie z tobą ostatecznie.Gdzież jest to miejsce, w którem ojciec twój zapisał szczegóły, odnoszące się do porwania Manuela i do śmierci małego Szymonka?
Zilla przewróciła kilka kart i znalazłszy właściwą kartę, przetłumaczyła Cyranowi dwie notatki, o które mu chodziło.
— Doskonale —rzekł.— Gdybym nie miał w rękach dowodów jeszcze mocniejszych, księga ta, byłaby dla mnie skarbem nieoszacowanym. Czy pewna jesteś, że te gryzmoły mają takie znaczenie, jakie im nadałaś?
— Przywołaj pam kogokolwiek, należącego do mojej rasy, i pokaż mu te karty. Jeżeli ten lub ta, którym polecisz odczytać to pismo, znają dobrze swój język, tłumaczenie nawet co do jednego słowa różnić się nie będzie.
— Wierzę ci, Zillo. Możesz odejść w zupełnym spokoju. Manuel będzie jutro wolny.
— Czemu nie dziś jeszcze?
— Dlatego, że dziś udaję się do hrabiego de Lembrat. aby oszczędzić mu — nie dla niego samego, lecz dla honoru nazwiska, które nosi — hańbiących rozpraw publicznych. Jeżeli zechce upierać się przy swojem, tem gorzej dla niego.Spełniem wszystko, com winien pamięci jego ojca.
— Żegnam cię, panie Cyrano. Pokładam w panu zupełne zaufanie.
Poeta podniósł się i do samych drzwi odprowadził cygankę.
Następnie kazał przywołać Marotę.
Tancerka, z zaspanemi jeszcze oczyma, przybyła w dziesięć minut później.
Cyrano otworzył księgę Ben Joela i, wskazując palcem miejsce naznaczone przez Zillę, zapytał:
— Powiedz mi, co to znaczy?
Marota przeczytała i bez namysłu przetłumaczyła wskazane sobie zdania.
Tłumaczenie jej zgadzało się prawie co do słowa z tamtem.
Cyrano zamknął księgę i rzekł z uśmiechem:
— Tak, to znaczy rzeczywiście to samo. Dziękuję ci.
Wkrótce potem sławetny Gonin ujrzał poetę wychodzącego z mieszkania. Castillan siedział w izbie gościnnej i zajadał z apetytem śniadanie.
— Idę do hrabiego — oznajmił swemu sekretarzowi poeta. — Nie wychodź przed mym powrotem i czuwaj nad tem, aby twej protegowanej na niczem nie zbywało.
— Bądź spokojny, mistrzu — pośpieszył zapewnić Castillan z zapałem, który na usta Cyrana sprowadził uśmiech znaczący.
Gdy poeta przybył do pałacu hrabiego de Lembrat, gdzie ze względu na wczesną porę spodziewał się napewno zastać Rolanda, dowiedział się ze zdziwieniem, że wyszedł on już z domu.
— Gdzież mógłbym znaleźć hrabiego? — zapytał.
— Najpewniej u margrabiego de Faventines odpowiedziano.
Sawinjusz zwrócił kroki w stronę wyspy Ś-go Ludwika. Ani chwili nie chciał tracić napróżno.
Roland znajdował się tam rzeczywiście. Poeta znalazł też w wielkim salonie Gilbertę i jej matkę.
Gdy służący oznajmił Cyrana, hrabia pobladł okropnie. Gilberta zaś nie mogła powstrzymać okrzyku radosnego zdziwienia.
Poeta wszedł do salonu z uśmiechem na ustach i przywitawszy damy, oraz uścisnąwszy rękę margrabiego, zwrócił się, wciąż uśmiechnięty, do Rolanda:
— I cóż? — rzekł — nie oczekiwałeś mnie zapewne, mój druhu serdeczny?
— Cieszę się, że cię widzę w dobrem zdrowiu — wyjąkał hrabia, nie wiedząc prawie, co mówi.
— Więc zdrowie moje aż tak bardzo cię obchodzi? Jesteś doprawdy zbyt dobry. Ale w niemniejszym zapewne stopniu jesteś ciekawy, szczegółów mojej podróży. Jeśli chcesz, opowiem ci je.
— Tu? — zapytał Roland niespokojnie.
— Nie; panie znudziłyby się, słuchając.
— Kiedy bo...— wykręcał się hrabia — trudno mi w tej chwili poświęcić ci tyle czasu, ile ta rzecz wymaga.
— W istocie — przybył mu z pomocą margrabia, który przewidywał jakieś starcie i zapobiec mu pragnął — pan de Lembrat był łaskaw poświęcić nam cały dzień dzisiejszy. Liczymy, że i ty, kochany Sawinjuszu, dotrzymasz nam towarzystwa.
— Jeśli hrabia przyjął to zobowiązanie, niegrzecznie byłoby zmuszać go do niesłowności.Pozostanę więc i ja, kochany margrabio, skoro życzysz sobie tego.
Przy tych słowach posłał znaczące spojrzenie Rolandowi.
Od tej chwili pomiędzy gośćmi nie zostało zamienione ani jedno słowo z tem znaczeniem, jakiego obawiał się margrabia.
Sawinjusz był przez cały czas takim, jakim bywał zawsze w towarzystwie: wesołym, uprzejmym, dowcipnym. I
Przy obiedzie, do którego, prócz dwóch młodzieńców, zasiadło kilka osób z rodziny margrabiego, Cyranowi dostało się miejsce obok Gilberty.
— Kiedyż ślub? — zapytał przyciszonym głosem, korzystając z gwarnej rozmowy współbiesiadników.
— Za dwa tygodnie! — odrzekła również szeptem Gilberta.
— Pani przystałaś?
— Nie, czyni się to wbrew mej woli.
— Bądź pani spokojną. Zaślubisz Manuela. Ja pani za to zaręczam.
Głębokie spojrzenie było całą odpowiedzią Gilberty.
Hrabia, zatopiony w myślach, nie zauważył tej rozmowy.
— Co porabia to bydlę Rinaldo? — zapytywał — on siebie. — Jakie ma zamiary Cyrano? Oszczędza mnie, to widoczne; ale czy ta jego powściągliwość będzie trwała dość długo, abym mógł albo ujść przed nim, albo też raz jeszcze go pokonać?
Przy końcu biesiady Cyrano i Roland znów znaleźli się z zobą.
— Jak widzisz, hrabio — szydził poeta — nie chcę zamącać ci przyjemności zabawy. Musimy jednak pomówić z sobą. Jaką godzinę będziesz łaskaw wskazać mi w tym celu?
Roland pragnął zyskać na czasie.
— Dziś wieczorem, u mnie w domu—odrzekł.
— Zgoda; choć wolałbym prędzej.
— Czekać cię będę o ósmej — dodał Roland ze szczególną miną.
Jakiś nowy, nikczemny zamysł wykluwał się w umyśle hrabiego.
Cyrano odgadł go może, gdyż oświadczył:
— Chciałbym z serca oszczędzić ci kłopotu jakich nowych powikłań. I dlatego, zamiast udać się do ciebie, będę cię oczekiwał w swojem skromnem mieszkanku.
— Jak chcesz — odparł sucho hrabia.
Te kilka słów, w których czuć już było zapowiedź walki, wymówione zostały w przytomności margrabiego.
— Bądź punktualny, radzę ci — zakończył Cyrano. — Jutro rano nicbym już ci nie miał do powiedzenia.
Była właśnie ósma, gdy Roland ze ścisłością, świadczącą w równym stopniu o jego niecierpliwości i obawie, zapukał do drzwi Cyrana.
Poeta, zajęty rozmową z Sulpicjuszem, oddalił natychmiast tego ostatniego i poprosił gościa, by usiadł.
— Unikajmy słów zbytecznych — oświadczył zaraz na wstępie. — Nie mam zamiaru odwoływać się do twej szlachetności, pragnę tylko poprostu: oznajmić ci, jaki jest obecny stan twej sprawy, a zarazem ocalić od hańby nazwisko, które nosisz. Da się to jeszcze zrobić — jeśli, naturalnie, będziesz życzył sobie tego.
— Wstęp bardzo uroczysty — spróbował zażartować Roland — na nieszczęście, nie dość jasny, aby obyć się mógł bez bliższego wyjaśnienia.
— Bardzo słuszna uwaga. Wyjaśnienie żądane zaraz otrzymasz. Brat twój musi być natychmiast wypuszczony na wolność...
— Chciałeś zapewne powiedzieć: Manuel? — poprawił Roland.
— Nie przerywaj. Powiedziałem: brat, i słowa tego nie cofam. Otóż brat twój musi być wolny. Jeżeli znajduje się on dotąd jeszcze w Chatelet, to dlatego jedynie, że chciałem tobie dać czas do upamiętania się, do wyznania swej winy i... wynagrodzenia jej w potrzebie.
— Czego pan życzysz sobie ode mnie? albo raczej: czem mi pan chcesz grozić?
— Żądam kilku słów pod adresem starosty, słów, które byłyby przyznaniem się do omyłki— zwracam twą uwagę, że nie mówię: do zbrodni, do ostatniej bowiem chwili chciałbym cię oszczędzać — następnie: wyraźnego i stanowczego potwierdzenia wszystkich praw Manuela — co jemu przywróciłoby wolność i dobre imię, tobie zaś zapewniło bezpieczeństwo i spokój sumienia. Co się tyczy środków, jakie mam przeciw tobie, dowiesz się o nich niebawem. Tymczasem odpowiedź.
— Odpowiedź moją słyszałeś już pan przy innej sposobności. Nie uznaję Manuela za swego brata: nie napiszę przyznania się, którego ode mnie żądasz.
— Przewidziałem to. A więc wysłuchaj mnie, Rolandzie. Manuel jest twoim bratem; wiesz o tem dobrze, gdyź dowód, stwierdzający jego pochodzenie, czytałeś w księdze Ben Joela.
Hrabia wzruszył ramionami.
— Ta księga nie istnieje.
— Wybacz, mylisz się. Oto ona.
I Sawinjusz podsunął przed oczy hrabiego dokument, dostarczony sobie przez Zille.
Zaraz też cofnął rękę i umieścił księgę w przyzwoitem oddaleniu od Rolanda.
Hrabia pobladł z gniewu i napróżno usiłował wyjąkać zaprzeczenie.
Oczy jego z wyrazem nagłego ogłupienia zwróciły się na Cyrana.
Poeta mówił dalej, zdając się nie spostrzegać zmieszania Rolanda.
— Posiadam, prócz tego, zeznanie pisemne twego ojca. Jeśli znajduje się ono w moich rękach, nie są temu winni twoi wysłańcy, którzy czynili wszystko, co było w ich mocy, aby temu zapobiec, Niestety! nie powiodło im się to zupełnie i twój wierny Rinaldo ciężko przypłacił swe przemądre sztuczki.
— Czy sądzisz pan, że Rinaldo jest twym wrogiem?
— Mówmy w czasie przeszłym. Ja sądzę, że nim był...
— A teraz?
— Teraz, wszystko mi to już jedno — rzekł poeta obojętnie. — Rinaldo nie żyje.
— Nie żyje! — wykrzyknął Roland.
— Przeniósł się do lepszego świata, pozostawiwszy mi tę oto pamiątkę, jako dowód wiernego aż do końca spełniania obowiązków.
I Cyrano, dotykając palcem policzka, pokazał hrabiemu czerwoną dotąd jeszcze kresę, którą wypisała mu na twarzy kula Rinalda.
— Nie żyje! — powtórzył hrabia przygnębiony.
— Opowiedziałem ci już kiedyś szczegóły, odnoszące się do twego urodzenia; czy chcesz, abym ci je teraz odczytał wprost z piśmiennego dowodu? Jest on u mnie, zapisany od początku do końca ręką starego hrabiego. Trzeba zgodzić się z rzeczywistością: jesteś, mój kochany, Rogacz, a nie de Lembrat. Jutro cały Paryż i dwór dowiedzą się o tem, jeśli będziesz się upierał i odmówisz zadośćuczynienia, którego żądam od ciebie.
— Mów ciszej — rzekł hrabia tonem prawie błagalnym.— Zdaję się na twą łaskę.
A! ustępujesz zatem nareszcie! Czynisz bardzo roztropnie.
— Skończmy! Czego żądasz wzamian za milczenie?
Przygotowane są już na stole: papier i pióro.Siadaj i pisz, Ja będę dyktował.
Hrabia, napół bezwładny, upadł na krzesło, stojące przy stole, wziął pióro i czekał.
„Przyznaję-dyktował Cyrano-że miałem w rękach wszystkie dowody tożsamości mego brata, zamkniętego w tej chwili w więzieniu Chatelet pod imieniem Manuela, i oświadczam, że wszystkie świadectwa, przeciw niemu skierowane, są kłamliwe, wymuszone gwałtem lub podstępem“.
— Ależ, pisząc to, okrywam się hańbą! — zawołał Roland.
— Kończ i podpisz się. — Oświadczenie twoje nie wyjdzie poza ścisłe koło osób, należących do rodziny. Prócz nich przeczyta je tylko starosta, któremu pokazać je muszę. Ale z tej strony niczego obawiać się nie potrzebujesz.Jan de Lamothe jest najpierw twoim przyjacielem; następnie, wstydząc się tak grubej pomyłki, sam, dla własnego dobra, będzie się starał utrzymać wszystko w jak największej tajemnicy.
— Masz zatem, czego żądasz. Ale wzamian oddaj mi pismo mego ojca, oraz księgę Ben Joela.
— O! nie, panie de Lembrat. Byłaby to zbył wielka niedorzeczność! W dniu, w którym Manuel odzyska swe prawa i majątek, mógłbyś kazać go zamordować. Muszę mieć w ręku uzdę, która cię poskromi.
— Poprzestań pan na poniżaniu mnie, ale mnie nie zobelżaj. Jeśli zatrzymujesz przy sobie wszvstkie dowody, jeśli będziesz mógł rozgłosić przed światem moje pochodzenie, gdy ci przyjdzie do tego ochota — świadectwo, które wydałem ci przed chwilą, jest najzupełniej niepotrzebne. Zwróć mi je.
— Zapomniałeś o jednem. Ja mogę umrzeć. Świadectwo to zabezpiecza spokój twego brata.
Jemu je doręczę.W obecnych okolicznościach nie można być zanadto ostrożnym i przewidującym.
— Jednakże.
— Posłuchaj, Czyż wolałbyś, abym doręczył Manuelowi testament twego ojca? Duma twoja po zwoliłaby na to?
— Dość.Na wszystko masz odpowiedź. Poddaje się. Spełnij pan do końca swe dzieło. Uwolnij Manuela.
— Noc zapadła. Za późno już na kołatanie do, wrót więziennych. Ale jutro, zanim jeszcze pierwsze kury zapieją, bądź pewny, że brat twój wyjdzie na wolność. A! wyobrażam sobie jak okrutnie skrzywi się imćpan de Lamothe, gdy go tak rano wyciągnę z łóżka, zwiastując mu tę wiadomość.
Dobranoc hrabio. Nie chcę przetrzymywać cię nad miarę i potrzebę.
Roland opuścił mieszkanie poety i wybiegł na ulicę, szalony od gniewu.
Nieopodal czekała nań służba. W otoczeniu jej udał się prosto do domu, wysilając umysł nad wynalezieniem środka, któryby pozwolił mu wybrnąć z tej matni piekielnej.
Oczywiście, sprawa była przegrana. Dwanaście godzin jednak dzieliło go jeszcze od chwili, w której Cyrano udać się miał do starosty. W takim przeciągu czasu można zdziałać bardzo wiele, gdy się ma umysł wynalazczy i zdolny do szybkiego działania.
— A! i któż nareszcie uwolni mnie od tego człowieka? — zawołał Roland, wchodząc do pałacu.
Cień jakiś zjawił się przed nim na progu nie zamkniętych drzwi.
Hrabia poznał Ben Joela.
— Ty! — wykrzyknął z radością, jakby znalazł odpowiedź na swe pytanie.
— Od trzech godzin oczekuję jaśnie pana.
— Chodź za mną.
Służba oddaliła się, odprowadziwszy pana do drzwi jego gabinetu. Roland i cygan pozostali sami.
— Rinaldo zabity; Cyrano żyje.
Takie były pierwsze słowa hrabiego. Mieściła się w nich wymówka, którą Ben Joel zrozumiał bez trudności.
— Ach, jaśnie panie — rzekł płaczliwie — walczyliśmy do ostatniej chwili mężnie i wytrwale. I skoro jaśnie pan wie już, co spotkało biednego Rinalda, musi wiedzieć również, na jakie cuda odwagi zdobywaliśmy się, aby spełnić, co nam przykazano.
— Co mi po tych wiadomościach! Wszystko przepadło!...Chyba, że...
— Że co? — zapytał skwapliwie cygan.
— Że uwolni mnie kto od tego przeklętego Bergeraca — dokończył Roland.
— Jaśnie pan będzie od niego uwolniony.
— Ach, tak — zauważył pogardliwie hrabia — zrobisz mądre przygotowania jak zawsze i, jak zawsze, do niczego cię one nie doprawdzą.
— Sądzę, że zabrawszy się do dzieła zaraz jutro...
— Tu nie można czekać do jutra. Trzeba działać zaraz, natychmiast, tej nocy jeszcze. Aby śmierć Cyrana korzyść mi jaką przyniosła, musi on zginąć wpierw, zanim się uda do Chatelet — wybiera się zaś tam o świcie.
— A więc napad może być urządzony na drodze. I byle tylko napadający znaleźli się w dostatecznej liczbie...
— Tak, to rzecz najważniejsza. Idź, zbierz swych kamratów. Wynagrodzę ich hojnie. Uzbrójcie się w noże; szpadami nic nie zdziałacie. To gracz nielada.
— Kiedy i gdzie mamy stawić się na rozkazy jaśnie pana?
— Twoi towarzysze zatrzymają się na ulicy. Ty przyjdziesz tu sam, o trzeciej po północy. Wydam rozkaz służbie, aby cię wpuściła.
— Czy i jasny pan uda się z nami?
— Tak; chcę widzieć was przy robocie.
— A! klnę się na piekło, jaśnie panie! — zawołał na odchodnem cygan-że tym razem odpłacę z lichwą za wszystkie krzywdy swoje i że Kapitan Czart żywcem z rąk naszych nie wyjdzie!
Objaśnienia, których udzielił Roland Ben Joelowi, były bardzo krótkie. Na podstawie ich cygan w żaden sposób nie mógł zrozumieć, dlaczego hrabia uważa wszystko za przepadłe.
Rozumie się, że w objaśnieniach nie było żadnej wzmianki o testamencie hrabiego de Lembrat. Nic też nie wspomniał Roland — rozmyślnie, czy też przez zapomnienie — o księdze cygańskiej, znajdującej się rękach Cyrana.
Nie osłabiło to jednak w niczem zaciętości, z jaką Ben Joel przystąpił do zbójeckiej wyprawy na poetę.
Prosto z pałacu hrabiego Rolanda udał się on do Domu Cyklopa.
Przed wejściem na górę odbył długą naradę z kilkoma łotrami, zromadzonymi w izbie noclegowej.
Wszystko to byli zbóje i rzezimieszki, oddawna poróżnieni ze sprawiedliwością i nic już nie mający do stracenia.
Wezwanie Ben Joela przyjęte zostało przez nich z zapałem.
Sprawa przedstawiała się pod każdym względem świetnie.Przeciwnik był tylko jeden; sprzymierzeńców dziesięciu. Ryzyka nie brano w rachubę, a wynagrodzenie, ofiarowywane przez Ben Joela, mogło było skusić najoporniejszych.
Gdy już zawarto umowę i ułożono warunki wyprawy, cygan polecił kamratom, aby nieco wypoczęli dla nabrania sił potrzebnych, przyrzekając zbudzić ich we właściwej porze.
Zilla, usłyszawszy pukanie do drzwi, sądziła w pierwszej chwili, że to przybywa poseł od Sawinjusza.
Na widok wchodzącego Ben Joela doznała bardzo umiarkowanej radości.
Zbój, nie zwracając najmniejszej uwagi na ślady fizycznych i moralnych cierpień, widniejące na twarzy siostry, rzucił się na stołek i rzekł:
— Otóż i ja! Musiałaś być już bardzo zaniepokojona moją niobecnością.
— Wiele ważnych zdarzeń zaszło w tym czasie, więc co prawda — zapomniałam o tem.
— Jakich zdarzeń?
— Czyż zapomniałeś o Manuelu?
— Jakże mogłem zapomnieć! Wszakże to w jego sprawie drogę tę odbyłem.
— Widziałeś się z hrabią?
— Naturalnie.
— Cóż ci powiedział? Chciał otruć Manuela; czy wiesz o tem?
— Nie chwalił się tem, Ale nie o Manuela chodzi w tej chwili. Teraz na placu Cyrano.
— Cóż chcesz z nim zrobić?
— Dowiesz się jutro.
—Znów jakieś piekielne spiski, znów jakaś zmowa pomiędzy hrabią i tobą! Ben Joelu! kiedy ty się upamiętasz?
Cygan zaczął śmiać się cynicznie.
— Czy doświadczasz wyrzutów sumienia?rzekł. — A może przestałaś już kochać Manuela?
— Wiesz dobrze, że kocham go nad życie!
— Daj więc pokój kazaniom i nie przeszkadza; mi w robocie. Ty nie wiesz jeszcze, do czego jest zdolny brat, gdy kocha swą siostrzyczkę, a przytem dba o swoje interesy.
— Nie rozumiem cię, Ben Joelu!
— Posłuchaj zatem. Zwiodłem Cyrana i Manuela, to prawda, ale zwiodłem także hrabiego, pozwalając mu myśleć, że wszystko skończy się z chwilą, gdy jego brat powróci, skąd wyszedł. Gdy już panna de Faventines zostanie hrabiną de Lembrat i gdy Manuel, powróciwszy do nas, wyleczy się ze swej głupiej miłości dla córki jaśnie wielmożnego margrabiego, zajmę się wówczas jego przyszłością i naszym losem.
— Co mówisz, nieszczęsny! Czyż sądzisz, że w ten sposób Manuel odzyska wolność?
— Odzyska, gdy tylko hrabia nie będzie potrzebował obawiać się go, jako rywala. Wiem ja o tem więcej, niż ty domyślać się możesz.Pozwól mi więc działać.
— Dzisiaj! — szepnęła Zilla, która czuła się mimowiednie pociąganą dowodzeniami brata .
— Manuel przypomni sobie niezawodnie, że kochał ciebie i że ty nigdy kochać go nie przestałaś. Wówczas...ożenię was.
— Ożenisz nas?
— Z największą pewnością. Dopełniwszy zaś tego, udam się do władzy; jak przysłało nawróconemu grzesznikowi. Oświadczę, gdzie należy, że pan de Lembrat wymusił na mnie przekupstwem fałszywe zeznanie i że Manuel jest rzeczywiście jeóo bratem. Zażądają dowodu, który im natychmiast przedstawię. Zechcą też zapewne ukarać mnie za poprzedni fałsz — ale cóż mnie to obchodzi? Posiedzę sobie trochę w więzieniu i na tem koniec. Gdy kto dba o los rodziny, nie zważa na takie drobiazgi! Zapłacisz mi zresztą za nie, zostawszy wicehrabiną de Lembrat. Taki jest mój plan, siostruniu; zdaje mi się, że ci przypada do smaku?
Zilla słuchała z głową schyloną. Gdy skończył, podniosła głowę i w oczy mu spojrzała, ramionami wzruszając.
— Twój plan jest niedorzeczny!-rzekła poważnie, — I wówczas tylko nie byłby takim, gdybyś miał możność wprowadzić go w wykonanie.
— Alboż nie mam tej możności? Księga, którą zachowałem w ukryciu przed wszystkimi, i której wydania odmówiłem tak samo hrabiemu, jak Cyranowi, dostarczy mi dowodu, którego nikt nie będzie mógł podać w podejrzenie.
Zilla wiedziała, że jedno jej słowo wystarczy do obrócenia wniwecz wszystkich rojeń brata, ale że zbudzi ono zarazem w jego umyśle burzę straszliwą.
Nie zawahała się jednak stawić mu odważnie czoła.
Wargi jej zacięły się mocno silnym, nerwowym kurczem. Chciała być, za wszelką cenę, spokojną i —udało się jej to.
— Ben Joelu-rzekła — księgi, o której mówisz, już tu niema.
— Zabrano ci ją! — ryknął cygan.
— Nie. Sama ją dałam!
— Ty? Dałam ją panu de Cyrano.
—Nędznico!
Zbój, wściekłym gniewem uniesiony, rzucił się na siostrę z podniesioną pięścią.
Nie drgnęła nawet i tylko oczy, pełne błyskawic, utkwiła w oczach cygana, powstrzymując go w miejscu magnetyczną siłą.
Ręka mu opadła; uczuł się pokonanym.
— Dlaczegoś to zrobiła? — syknął przez zaciśnięte zęby.
— Bo obrzydły mi już te wszystkie zbrodnie; bom uczyniła ofiarę ze swej miłości; bo postanowiłam ocalić Manuela.
— I w tym celu dałaś do ręki broń memu śmiertelnemu wrogowi?
— Pan de Cyrano nie jest twym wrogiem. Jeśli go nienawidzisz, to dlatego jedynie, że czujesz się gorszym i słabszym od niego.
— A! to tak? — wykrzyknął cygan. — Dowiedzże się zatem, moja panno, że twój piękny kapitan będzie trupem jutro rano i że Manuel zgnije wpierw w więzieniu, zanim ja zakłopoczę się jego losem! A księgę, którą mi skradłaś, jeszcze dzisiejszej nocy odbiorę.
— Dzisiejszej nocy! — wyjąkała Zilla. — Otóż to ta świeża zbrodnia, o której przed chwilą rozmyślałeś!
— Nazywaj to sobie zbrodnią; dla mnie jest to tylko — zemsta. Zanim ukaże się jutrzejsze słońce, wszystko się skończy.
— Nie! — odparła Zilla, rzucając się do drzwi — gdyż zanim ukaże się słońce, ja również wystąpię do walki i — wszystko wyjawię.
Ale szybszy od słabej dziewczyny Ben Joel zdążył uprzedzić ją i zagrodził jej sobą wyjście.
— Puść mnie! — ostrzegła cyganka, dobywając zatrutego sztyletu, z którym nigdy się nie rozstawała.
Ben Joel, zawsze ostrożny, nie stanął do walki, bezużytecznej zresztą, gdyż był panem położenia.
Jako ostatnią pogróżkę i jako ostatnią obelgę, cisnął on w twarz Zilli śmiech szatański, szyderski, pchnął drzwi, wybiegł i na dwa spusty zamknął cygankę w mieszkaniu.
Nie poprzestając na tem, wyciągnął z zamku klucz i schował go do kieszeni, a następnie przyciągnął kilka mebli z obocznej izby i drzwi niemi zabarykadował.
Podczas tej czynności, która trwała około dziesięciu minut Zilla nie przestawała kaleczyć sobie rąk o dębowe, gwoździami najeżone deski, usiłując tę zaporę otworzyć lub wyłamać.
Głos jej, naprzemian gniewny i błagający, dobiegał nieustannie do uszu Ben Joela, który jednak zdawał się go nie słyszeć.
Gdy ukończył barykadę, zeszedł na palcach nadół, zbudził swych ludzi i zanurzył się wraz z nimi w ciemnościach nocy.
Tegoż samego wieczora, tak obfitego w wypadki, Manuel otrzymał niespodzianie odwiedziny starosty.
— Czy zdecydowałeś się nareszcie przyznać do winy? — zapytał surowo Jan de Lamothe.
— Dziś mniej, niż kiedykolwiek, myślę o tem. Będę mówił przed sędziami — nie dla przyznania się do zbrodni, której nie popełniłem, lecz dla odparcia oszczerstw hrabiego Rolanda de Lembrat.
— Strzeż się, Manuelu; wstępujesz na drogę bardzo niebezpieczną. Jutro staniesz przed trybunałem oskarżającym. Szczere przyznanie się, do wszystkiego, połączone ze skruchą i żalem, złagodzić może cokolwiek karę, która cię czeka. Opór, przeciwnie, stanie się dla ciebie fatalnym.
— Czegoż mogę się jeszcze obawiać?
— Tortur! — przemówił starosta tonem poważnym i groźnym.
— Możecie torturować mnie aż do pozbawienia życia — odpowiedział Manuel spokojnie — nie wymusicie ani jednego słowa, niezgodnego z prawdą.
De Lamothe pokręcił głową i wyszedł z podziemia, mrucząc do siebie:
— Wszyscy oni tak mówią. Gdy im uwierzyć, okazałoby się pewnie, że więzienia zapełnione są samemi niewiniątkami.
W zajeździe sławetnego Gonina rozmawiali z sobą Marota i Sulpicjusz. Było to w tym samym czasie, gdy Cyrano zniewalał Rolanda do podpisania wiadomego aktu.
Po raz pierwszy dopiero po przyjeździe sekretarz i tancerka znaleźli się sam na sam i mogli porozumiewać się bez obawy żarcików Sawinjusza i natrętnej ciekawości gospodyni.
Sulpicjusz usiadł naprzeciw Maroty przy jednym ze stołów izby gościnnej i podczas gdy jespan Gonin drzemał w kącie, młodzi wyjawiali sobie wzajem swe myśli i projekty.
— Panie Castillanie — odezwała się wreszcie tancerka — jutro rano muszę już podziękować panu de Cyrano za gościnność i pożegnać was wszystkich.
— Już jutro? To być nie może!
— Może być i być musi. Nie mogę tu przecie mieszkać. To było dobre w pierwszej chwili po przyjeździe; teraz już jednak wypada mi wracać do swoich.
— Gdzież oni są? — zapytał Sulpicjusz z pewnym niepokojem.
— Zapewne w Paryżu. Gdym opuszczała towarzystwo nasze w Orleanie, dyrektor mówił mi że zamierza na najbliższy jarmark przybyć do stolicy.
— Czy ten rodzaj życia nęci cię jeszcze, Maroto?
— A jakiż inny może z nim się równać pod względem wesołości i swobody?
— Ależ, mała niewdzięcznico! — szepnął Castillan, ujmując rękę dziewczyny i silnie ją ściskając czyż zapomniałaś, że cię kocham!
— I ja kocham cię — odrzekła tancerka z uśmiechem na ustach — i spodziewam się, że o tem nie wątpisz?
— Jakże nie mam wątpić, skoro mówisz, że mnie porzucisz! Ach, Maroto, będziesz przyczyną mojej śmierci!
— Cóż chcesz zatem, abym zrobiła?
— Abyś pozostała.
— Cóż znów! — zawołała cyganka, uderzając nogą z niecierpliwości. — To niepodobna! Bo pytam; czyż mógłbyś mnie poślubić?
Castillan przez długą chwilę nie mógł zdobyć się na odpowiedź.
Nigdy nie zadawał sobie jeszcze tego pytania.
Marota przerwała pierwsza milczenie.
— Jestem szczera — rzekła — i wiem, czego mam prawo spodziewać się.Nie poślubia się takich dziewczyn, jak ja. Choćbyś ty nawet chciał tego, ja musiałabym odmówić. Wiem też, że gdy zajdzie konieczność zerwania tego związku, ty uczynić tego nie potrafisz. Znam się na tych rzeczach lepiej od ciebie!
— Nie ty mnie nie kochasz! — poskarżył się Castillan, pragnąc, aby rozmowa inny kierunek przybrała.
— Jeszcze! Posłuchajże, co ci powiem. Nie jesteś dzieckiem i potrafisz mnie zrozumieć.
Był raz mały pazik, który nosił, nie pomnę już, jakie imię, ale którego główka była równie żywa, jak serce poczciwe.
Pewnego dnia, przechodząc ścieżką między zbożem, pazik ten usłyszał śpiewającego prześlicznie skowronka.
Ptaszek zerwał się za nadejściem chłopca i wysoko, aż pod samo niebo, uniósł swe najpiękniejsze tony; pazik zaś zapragnął koniecznie go posiąść.
Przyzywał ptaszynę głosem tak miłym, tak miłym, aż sfrunęła z wysokości i usiadła tuż przy nim.
Chłopiec zbliżył się ostrożnie i ukląkł na murawie, która rosła na brzegu ścieżki.
O kilka kroków od niego skowronek skakał wśród zboża, lekki i wesoły, nie czując żadnej trwogi wobec chłopca, ptaszki bowiem posiadają instynkt, który ich nigdy nie zawodzi, ten zaś ptaszek odgadł odrazu, że mu nie chcą żadnej krzywdy wyrządzić.
Pazik wyciągnął zwolna rękę i skowronek pozwolił się pochwycić.
Serduszko ptaszyny biło szybko pod ręką chłopca — nie ze strachu jednak bynajmniej.
Wszakże wiedział skowronek, że jedno poruszenie skrzydełek może przywrócić mu wolność i unieść go daleko od pazia.
Chłopiec wziął ptaszka z sobą, dumny ze swej zdobyczy, nakarmił go świeżem ziarnem i czystą wodą, i dużo czasu spędził na głaskaniu jego piórek, miękich jak jedwab, oraz na pokrywaniu pocałunkami jego główki maleńkiej.
Skowronek, rychło oswoiwszy się, podlatywał wesoło i śpiewał pazikowi swe najpiękniejsze piosneczki.
Trwało to długo.
Chłopiec i ptaszyna zdawali się nierozłączeni.
A że zawsze dwie istoty, tak zespolone z sobą, rozumieją się nawzajem, choćby nawet nie rozmawiały, więc i ta para wyjawiła sobie uczucia, serca jej przepełniające.
Przyszedł jednak taki dzień, że chłopiec; zapłakał.Dorozumiał się on tego dnia, że ptaszek chce go opuścić.
Ponieważ dłuższe przetrzymywanie go w za mknięciu groziłoby mu może śmiercią, paź otworzył okno i pozwolił ptaszkowi ulecieć na pola, słońcem ozłocone.
Sądził, że już się z nim nigdy nie zobaczy.
Ale ptaszek nie był ani niegrzeczny, ani łatwo przyjaciół swych zapominający.
W chłodny poranek październikowy, gdy paź przechadzał się po wsi, usłyszał niespodzianie tuż przy sobie szelest skrzydełek i krzyki wesołe.
Skowronek spostrzegł go z wysokości i sfrunął, aby usiąść mu na ramieniu.
Przez cały dzień ptaszyna nie opuszczała chłopca, obdarzając go, jak dawniej, piosenkami i pieszczotami.
Następnie, za nadejściem wieczora, znów uleciała daleko,
Nadeszła zima. Paź siedział sam w pokoju, przyglądając się przez szyby śniegowi, który spadał gęstemi, białemi płatkami, nakształt kwiecia migdałowego. Nagle, z pobliskiego pola, przyleciał ptaszek jakiś, usiadł za oknem i dziobkiem w szybę zapukał.
Był to ten sam skowronek.
Paź otworzył z pośpiechem okno i gorącemi pocałunkami ogrzał zziębłą ptaszynę. Od tego dnia przestał być smutnym.
Skowronek opuszczał o, ale on wiedział, że powróci.
I w tej ciągłej nadziei, w tem szczęściu, z nieustannych niespodzianek złożonem, było wiele uroku — więcej może, niżby go mieściło w sobie całkowite i ciągłe posiadanie.
. | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . |
Gdy Marota skończyła tę bajeczkę, którą wypowiedziała najczulszym i najmelodyjniejszym głosem, spojrzała na Castillana.
Młodzieniec miał łzy w oczach.
Marota wyciągnęła doń rękę, na którą upadły gorące łzy Sulpicjusza.
— Czego płaczesz, paziu najmilszy? — spytała ze smutnym uśmiechem. — Skowronek powróci.
— Naprawdę powróci?
— Przysięgam w jego imieniu.
Z tonu, jakim słowa te zostały powiedziane, Castillan zrozumiał, że Marota go nie zwodzi.
Uśmiech zabłysnął na jego ustach, wilgotnych jeszcze od łez.
— Kiedy odjedziesz? — zapytał.
— O wschodzie słońca.
— Odprowadzę cię.
— I owszem. Dobranoc, Sulpicjuszu.
— Dobranoc, Maroto — westchnął młodzieniec.
I rozstali się w chwili, gdy jespan Gonin, skończywszy swą drzemkę, zabierał się do zaryglowania drzwi czołowych.
Hałastra, prowadzona przez Ben Joela, przybyła przed pałac hrabiego Rolanda.
Było już po drugiej w nocy.
Cygan pozostawił zbirów na ulicy, a sam zapukał do furty pałacowej, którą mu zaraz otworzono.
Towarzysze Ben Joela byli zbieraniną najróżnorodniejszych figur wykolejonych. Gotowi na wszystko, jednego tylko kłopotu doświadczali w tej chwili: czy ich nie minie umówiona zapłata? Cygan podrażnił chciwość ich świetnemi przyrzeczeniami nie widzieli jednak dotąd ani jednego srebrnika, który byłby zaliczką na spodziewane dukaty.
Postanowili oni natrzeć ostro na Ben Joela, gdy się tylko pojawi.
Była godzina trzecia po północy, gdy cygan ukazał się zpowrotem w towarzystwie człowieka, szczelnie w czarny płaszcz zawiniętego.
Wiemy już, że tym człowiekiem był Roland.
Zbójów nic on nie obchodził, mieli bowiem rachunki wyłącznie z Ben Joelem.
Ten ostatni, odgadując myśli kamratów, nie czekał aż wystąpią głośno ze swemi żądaniami. Zadzwonił kiesą pełną złota i, stając w pośrodku bandy, rzekł:
— Słuchajcie, chłopcy! Zanim przyjdzie chwila stanowcza, musicie być uprzedzeni, z kim będziecie mieli do czynienia. Człowiek, z którym mamy walczyć, jest przeciwnikiem nieladajakim. Dość będzie, gdy wam powiem, że to Kapitan Czart we własnej osobie. Niema pewnie między wami ani jednego, któryby o nim nie słyszał. Jeśli który czuje, że słabnie jego odwaga, może cofnąć się.
Jeszcze czas na to.
Gwar rozmów dał się słyszeć w gromadzie.
Nikt jednak nie objawił chęci do odwrotu.
Zbóje policzyli się i uznali widocznie, że liczba ich jest dostateczna do wytrzymania zamierzonej walki.
— To dobrze — podjął Ben Joel. — Niema pomiędzy wami tchórza.Występujcie więc, jeden po drugim; będę wypłacał umówione wynagrodzenie.
I zagłębiając rękę w worku, wydostał dzięwięć zawczasu odliczonych działów, które rozdał zbójom.
Swoją część schował wcześniej jeszcze do kieszeni. Rozumie się, że była to część lwia.
Roland de Lembrat, ukryty w cieniu, towarzyszył tej scenie, ust nie otwierając.
Na znak, dany przez cygana, banda ruszyła w pochód. Posuwano się krokiem wolnym, gdyż panowała jeszcze zupełna ciemność, ten zaś, na którego czekano, pojawić się miał dopiero O pierwszym brzasku dnia.
Nieopodal bramy Nestle Ben Joel kazał zbirom stanąć. Przez tę bramę właśnie Cyrano, mieszkający w dzielnicy Saint-Germain, musiał koniecznie przechodzić.
— Tu zaczekajmy — doradził Ben Joel Rolandowi.— Przejście jest wąskie; prócz tego, znajdujemy się na brzegu Sekwany. Będziemy mogli pozbyć się łatwo trupa, wrzuciwszy go do rzeki.
— Masz słuszność. Ustaw ludzi swych w ten sposób, aby Bergerac został w jednej chwili otoczony.
Miejscem, przeznaczonem na natarcie, był róg ulicy.
Na murze jednego z domów, róg ten tworzących, płonęła we wnęce lampka, oświetlając słabo figurę Matki Boskiej.
Wprost tego domu, na brzegu Sekwany, leżała duża kupa gruzów, jakby umyślnie przygotowanych, aby zapewnić bezpieczne schronienie zbrodniarzom.
Ben Joel ustawił po trzech ludzi z każdej strony ulicy.
Trzej pozostali zostali wysłani na zwiady w kierunku bramy Nesle.
Wszystkich tych przygotowań dokonano w największej cichości.
Następnie Ben Joel powrócił do hrabiego.
— Czy pan hrabia jest pewny, że Cyrano przybędzie przez tę bramę? — zapytał.
— Jak najpewniejszy. Mieszka on niedaleko stąd i nie ma innej drogi przed sobą, chyba gdyby chciał przebyć Sekwanę powyżej Luwru, co jednak trudno przypuszczać.Czy można ufać twoim ludziom, że ściśle wypełnią rozkazy?
— Niech jasny pan będzie spokojny. Kapitan Czart, choćby był czartem we własnej osobie, nie wyśliźnie się nam.Pierwszy cios z mojej ręki otrzyma.
— Musi to być zrobione szybko. Jeśli nie znajdę przy Cyranie tego, co mi potrzebne, będziemy musieli wziąć szturmem jego mieszkanie!
— O! — zauważył Ben Joel — to nie byłoby bardzo roztropne.
— Tak chcę i tak być musi — rzekł wyniośle Roland.— Jeżeli brama stawi nam opór, podpalimy dom!
Cygan nic nie — odpowiedział.
Pochylił się on ku ziemi i nadsłuchiwał.
Do uszu Rolanda najlżejszy szmer nie dochodził, ale Ben Joel, który miał słuch o wiele delikatniejszy, pochwycił stuk kopyt końskich na bruku, rozlegający się w bardzo znacznem jeszcze oddaleniu.
Gwiazdy zaczynały gasnąć i na wschodzie, ponad dachami milczącego miasta, niebo zlekka się rozjaśniało.
Jeden z ludzi, wysłanych na zwiady, nadbiegł szybko.
— Cóż tam? — spytał Roland.
— Jeździec jakiś zmierza w tę stronę.
— Sam?
— Zapewne sam.
—Nie poznałeś, kto to taki?
— Zbyt ciemno jeszcze.
— To on, bezwątpienia — rzekł Ben Joel — Ja udam się naprzód; wy bądźcie gotowi.
Cygan pobiegł ku bramie Nesle i przyczaił się, aby zobaczyć przybywającego jeźdźca.
— To on, w samej rzeczy — szepnął do siebie.
— Naprzód! — rzucił przyciszonym głosem rozkaz zbójom, którzy się z nim połączyli..
Następnie jednym skokiem znalazł się przy wierzchowcu poety i chwycił go silnie za chrapy.
Koń szarpnął się gwałtownie wtył, a Cyrano, wyciągając z olstra pistolet, krzyknął:
— Na bok, łajdaku, bo strzelę!
— Hura na Kapitana Czarta! Do mnie! do mnie! — wrzasnął napastnik.
Wszyscy zbóje wystąpili, zagradzając drogę poecie. Roland tylko pozostał w cieniu, oczekując końca walki.
— Zasadzka? — zawołał Cyrano, śmiejąc się szyderczo. — Hrabia, jak widzę, nie traci czasu. Z drogi, hołota!.
I nie ostrzegając już tym razem, wystrzelił.
Jeden ze zbójów powalił się o ziemię z roztrzaskaną głową.
—Giń! — krzyknął cygan i z nadstawionym nożem rzucił się, jak tygrys, na Cyrana.
Sawinjusz odbił cios i ze wszystkich stron naciskany, zeskoczył z konia, aby mógł walczyć swobodniej.
W ręce jego błysnęła szpada i tą szpadą, którą władał po mistrzowsku, szybko oczyścił plac przed sobą.
W tej chwili kilka kul świsnęło mu koło uszu.
— To czart prawdziwy! — mruknął Ben Joel, wściekły z gniewu, widząc, że żaden ze strzałów nie dosięgnął Cyrana.
I dobywszy rapiera, natarł raz jeszcze na poetę. Cyrano, broniąc się tylu naraz przeciwnikom, nie był stanie przewidzieć wszystkich ciosów.Szpada cygana przeszyła mu prawe ramię.
— Dostał! — wrzasnął triumfująco uradowany zbój.
— Druga ręka cała! — odparł drwiąco poeta.
Z błyskawiczną szybkością przerzucił szpadę z prawej ręki do lewej, smagnął nią cygana przez twarz, a drugim sztychem przebił mu piersi nawylot.
Zbój wyciągnął ręce i padł, jak gromem rażony.
— Zabity! dowódca zabity! — odezwał się głos w tłumie. — Zmykaj, kto w Boga wierzy!
Widząc uciekających w popłochu zbójów, Roland wystąpił naprzód, trzymając w każdej ręce pistolet, i zmierzył do Cyrana.
Dwa wystrzały huknęły w jednym prawie czasie.
Sawinjusz, w przekonaniu, że to wystrzelił któryś z uciekających, popędził za nimi ze szpadą w ręce, aż do mostu Nesle.
— Ale łotry zmykali, jakby im kto skrzydła przyprawił.
Po chwili Cyrano ujrzał się sam jeden na placu.
— Drapnęli! — rzekł pogardliwie. — Musiano im nędznie zapłacić.
Wrócił na dawne miejsce i gwizdnął na konia, który,przywykły do tego wezwania, podniósł łeb i zarżał.
— Gotów ujść! — szepnął do siebie Roland, ukryty o kilka kroków zaledwie od poety.
Ten ostatni, nie mając już z kim walczyć, zajął się tamowaniem krwi, która płynęła obficie z rany,stopniowo go osłabiając.
Roland śledził jego poruszenia, przemyśliwając w ostatniej jeszcze chwili, czem pokonać przeciwnika.
Hrabia nie wziął z sobą szpady, licząc że nie będzie potrzebna. Pistolety jego były wystrzelone.Ujrzał się zatem bezbronnym w chwili, gdy mu najmocniejszym być wypadało.
Podczas, gdy Cyrano zajęty był owiązywaniem chustką krwawiącej rany, hrabia obszedł ostrożnie dokoła miejsce, na którem stał poeta i ukrył się za sztucznym szańcem gruzów, leżących nad rzeką.
Tam błysnęła mu w głowie myśl nagła.
Pochwycił ciężki kamień — broń bezwątpienia niedogodną i niewystarczającą, ale jedyną, jaka mu pozostawała — i z większem jeszcze natężeniem jął śledzić przeciwnika.
Mógł mu przyjść z pomocą przypadek, mogła nastręczyć się niespodzianie sposobność ugodzenia Cyrana z ukrycia — Roland liczył na to i czekał.
Gdy Sawinjusz uczuł się nieco pokrzepionym, zbliżył się do konia, aby go dosiąść, i udać się w dalszą drogę.
Końce opuszczonych w czasie walki cugli leżały na ziemi.
Cyrano schylił się,aby je podnieść i rozplątać.
Z tej chwili skorzystał Roland.
Jednym skokiem znalazł się przy nim z podniesionym kamieniem i z całej siły ugodził go nim w głowę.
Poeta, otrzymawszy straszny cios ztyłu, wydał głuchy jęk i runął bezwładnie na bruk.
— Trup! trup! — — szepnął z szatańską uciechą hrabia.
Rzucił się na ciało Cyrana, którego głowa leżała w kałuży krwi, i jął szukać drżącą gorączkowo ręką.
Na piersiach poety, pod kaftanem, znalazł odrazu, co mu było potrzebne: księgę Ben Joela, testament hrabiego de Lembrat i własne zeznanie, spisane poprzedniego wieczora, to znaczy wszystkie dowody, których istnienia tak okropnie się lękał.
Zabrawszy je, podźwignął za ramiona bezwładne ciało, zaciągnął aż na brzeg Sekwany i rzucił w rzekę.
Potem, jak zwykły opryszek, uciekł pędem na ulicę św. Pawła, przyciskając do piersi skarb, za cenę zbrodni nabyty.
Na miejscu walki pozostał tylko trup Ben Joela, oraz jednego ze zbójów.
Koń Cyrana, przerażony ostatnim jękiem swego pana, pogalopował, jak szalony, w kierunku zajazdu.
Tymczasem wzeszło słońce. Straż miejska przybyła na miejsce walki od strony Nowego Mostu. Zjawiło się tam niebawem i kilku wczesnych przechodniów, którzy zatrzymali się, oglądając ciekawie zabitych.
Prawie w tejże chwili, przez bramę Nesle przechodzili Castillan i Marota. Tancerka, uwieszona u ramienia młodzieńca, mówiła mu coś przyciszonym głosem, z uśmiechem na ustach, z pełnemi czułości oczyma.
Zbliżyli się w ten sposób do grupy, utworzonej z pachołków i gapiów.
Castillan rozpoznał odrazu łotrowskie oblicze Ben Joela.
— Co tu zaszło? — spytał.
— Niewiadomo. Leżą dwa trupy i tyle.
Podczas, gdy straż un siła ciała zabitych, Castillan jął rozpatrywać miejsce walki.
— Ben Joel zabity! — rzekł do Maroty — coś się tu święci nadzwyczajnego. Patrz, widać dokoła ślady licznych stóp, jakby przeszła tędy cała, gromada ludzi. Mój mistrz miał wyjść z domu dziś rano.
Czy tylko jemu nie przytrafiło się jakie nieszczęście? Wróćmy do zajazdu.
Kończył właśnie te słowa, gdy nadbiegł zdyszany Gonin, mówiąc z przerażeniem:
— Panie Castillanie! zajrzałem przed chwilą do stajni, którą zostawiłem otworem, i spostrzegłem w niej konia pana de Bergerac, pokrytego pianą i krwią. Powrócił on najwidoczniej sam, gdyż dobijałem się do mieszkania pańskiego mistrza i nikt nic nie odpowiedział.
— A! — wykrzyknął z największą boleścią młodzieniec — pan de Cyrano zabity!
Podczas, gdy Castillan, Marota i właściciel zajazdu czynili najrozmaitsze domysły o tem, co się mogło stać z Sawinjuszem i gdzie szukać należy przynajmniej jego trupa, hrabia Roland, zupełnie w pałacu swym bezpieczny, nasycał się owocami zwej zbrodni, nie doświadczając najmniejszych nawet wyrzutów sumienia.
Odczytał on dwukrotnie, raz po razu, spowiedź swego ojca, i przekonał się, że była ona w istocie tak straszna i tak dla niego fatalna, jak mówił Cyrano.
Następnie cisnął do kominka wszystkie, groźne dlań papiery, podpalił je i nie odszedł wcześniej, aż przekonał się, że ogień strawił wszystko doszczętu.
— Teraz — wyrzekł z uczuciem wielkiej ulgi — niczego już obawiać się nie potrzebuję. Nikt już nie przyjdzie wydzierać mi majątku; nikt nie sięgnie po rękę Gilberty.
W kilka godzin później Roland de Lembrat wchodził do pałacu Faventines tak spokojny, jakby nic zgoła nie zaszło minionej nocy.
— Dobrze pan spałeś? — spytał go margrabia.
—Wybornie.
— Rozmowa z Cyranem zakończyła się w sposób pomyślny dla ciebie?
— Jak najpomyślniejszy.
— Obawiałem się jakich niepotrzebnych nieporozumień. Nasz przyjaciel Sawinjusz był wczoraj jakiś dziwny.
— To nic.Porozumieliśmy się w kilku słowach. Cyranowi zdawało się, że znalazł w Perigord, gdzie bawił przed kilku dniami, kilka dowodów, mających jakoby osłabiać winę jego protegowanego: jedna chwila wystarczyła mi, aby go przekonać, że się najzupełniej myli.
— Czy nas dziś odwiedzi?
— Nie wiem.
— Będziesz pan się z nim widział?
— Prawdopodobnie. Teraz, gdy już ani jedna chmurka nie przyćmiewa naszego stosunku, nie widzę, dlaczego mielibyśmy się wzajem unikać.
— To prawda. Cyrano ma nietęgą głowę, ale złote serce. Nie można mieć do niego zbyt długo.
urazy. Chciałbym, żeby był na uroczystości weselnej.
— Jestem pewny, że będzie.
Margrabia pociągnął gościa do ogrodu, gdzie znajdowała się już Gilberta, w towarzystwie matki i Pakety.
Prawie w tymże samym czasie przeprowadzano Manuela, pod silną strażą, przed trybunał oskarżający, albo mówiąc wyraźniej: do izby tortur.
Było to miejsce straszne i pełne grozy. Pod niskiem sklepieniem było ciemno i duszno; na ścianach wisiały narzędzia męki.
Inne, do tego z celu służące przyrządy, leżały na ziemi, pokryte w wielu miejscach brunatnemi plamami krwi.
Sam widok tej ohydnej izby mroził krew w żyłach każdemu, kogo wprowadzano dla wymożenia zeń zeznań.
W głębi widać było podwyższenie, na niem stół otoczony krzesłami. Nad stołem wisiał wielki krucyfiks.
Tuż pod krucyfiksem znajdowało się miejsce sędziego.— Nieco niżej siedział pisarz, gotowy do notowania wymuszonych na przestępcach zeznań.
Przed tym trybunałem stał kat z pomocnikami, których owego dnia było trzech.
Gdy Manuel wszedł, nie mógł opanować wzruszenia i zadrżał od stóp do głowy.
Następnie zwrócił wzrok na sędziego, który miał go badać. Twarz jego była mu zupełnie obca.
Straż przyprowadziła go przed owo wzniesienie,gdzie kazano mu usiąść na wąskiej ławeczce.
Wówczas głosem powolnym, poważnym, sędzia jął zadawać przepisane prawem pytania, na które młodzieniec odpowiadał śmiało i donośnie.
Lecz gdy sędzia przeszedł do dowodów faktycznych, Manuel nie mógł już utrzymać się w tonie spokojnej uległości.
— Panie sędzio — przemówił z podniesioną głową — oświadczyłem już staroście, że jestem niewinny. Powiedziałem też, że hrabia Roland de Lembrat zostanie przekonany niezbitemi dowodami o oszczerstwie. Dziś jestem gotów dowody te przedstawić.
— Nie przyprowadzono cię tu poto, abyś oskarżał, lecz — abyś się bronił.
— W oskarżeniu tem mieści się właśnie cała moja obrona. Hrabia de Lembrat chciał otruć mnie w więzieniu.
— Ten człowiek oszalał! — szepnął sędzia do pisarza.
—Uczyniwszy tak — ciągnął Manuel! — czyż nie dowiódł wyraźnie, że się mnie i pretensyj moich obawia? Człowiek pewny siebie i słuszności swej prawy oczekuje spokojnie wyroku sędziów. Jemu ręka kata nie wydaje się zbyt powolną i nie uprzedza jej, chwytając sam za narzędzie zbrodni.
— Mówisz, że pan hrabia de Lembrat chciał cię otruć? Jakkolwiek jest to niesłychana niedorzeczność, pragnę na chwilę traktować ją poważnie. Czemże jesteś w możności udowodnić to oskarżenie?
— Hrabia przysłał mi do więzienia dwie butelki wina.Człowiek, który mi je przyniósł, oświadczył, że osoba przysyłająca pragnie pozostać nieznaną i że jedyną pobudką jej działania jest litość nad biednym więźniem. To fałszywe współczucie zwiodło mnie na chwilę. Gdybym nie został w porę ostrzeżony, nie miałbyś pan dziś kłopotu z przesłuchiwaniem mnie — nie żyłbym już bowiem.
— Ostrzeżono cię? — zapytał sędzia niedowierzająco, — I któż taki mógł był to uczynić, skoro byłeś jak najpilniej strzeżony?
— Nie będę opowiadał, w jaki sposób doszła do mnie wiadomość; nie wymienię też osoby, która w tem pośredniczyła, Wskazuję fakt; powinno to wystarczyć, zwłaszcza, że go mogę poprzeć dowodem.
— Niech i tak będzie.Objaśnij mnie więc najpierw, co się stało z owemi dwiema butelkami, które, jak utrzymujesz, były zatrute?
—Jedną rozbiłem o podłogę swej celi.
— A druga?
— Druga schowana pod kamieniem, do którego byłem przykuty. Proszę posłać kogo do mojej celi, aby przyniósł tę butelkę. Będzie ona, jak sądzę, wystarczającym dowodem.
—Ostrzegam cię — rzekł sędzia groźnie — że jeśli mówisz to wszystko dla zyskania na czasie i odwleczenia wymiaru sprawiedliwości, figle twoje nie będą miały innego skutku, jak tylko zdwojoną surowość trybunału.
— Proszę raz jeszcze o posłanie kogo do celi.
Sędzia dał znak jednemu ze strażników, który natychmiast wyszedł.
Badanie zostało zawieszone aż do jego powrotu.
Zjawił się po kilku minutach, niosąc ostrożnie pokrytą kurzem butelkę.
— Och! och! — zadziwił się sędzia — więc tam naprawdę coś było?
I wziąwszy butelkę, postawił ją przed sobą, przyglądając się jej z miną niedowierzającą.
— Panie sędzio — pośpieszył z żądaniem Manuel — proszę wlać do kieliszka kilka kropel płynu zawartego w butelce. Trucizna, którą zaprawiono wino, jest tak gwałtowna, że nawet ta maleńka ilość zdoła z szybkością pioruna pozbawić życia najmocniejszego człowieka.
Żądanie oskarżonego zostało spełnione.
—Teraz — ciągnął on — proszę doświadczyć mocy tej trucizny.
Sędzia i pisarz spojrzeli na siebie z zakłopotaniem, które, mimo pełnego grozy nastroju tej sceny, wywołało słaby uśmiech na usta Manuela.
— Stroisz sobie z nas niedorzeczne żarty--wyrzekł wreszcie sędzia. — Jeżeli kilka kropel tego płynu powoduje śmierć natychmiastową,jakże chcesz, żebyśmy jego moc wypróbowali? Nie przypuszczasz chyba, że poddam próbie jednego z tych ludzi, którzy cię otaczają?
— Uchowaj mnie Boże od podobnych myśli! Nie na ludziach czvnić trzeba tę próbę, lecz na zwierzętach.
— Dozorca chowa koty...— zauważył nieśmiałe pisarz.
— Kot w przybytku sprawiedliwości! — oburzył się sędzia. — Wreszcie...— dodał po chwilowym namyśle — zgadzam się na kota.
Ten sam usłużny strażnik, który chodził po butelkę, podjął się sprowadzić potrzebne zwierzę.
Kot, przeznaczony do tego doświadczenia in anima vili był pięknem stworzeniem, o białej, jedwabistej szerści. Gdy go przyniesiono, zwinięty był w kółko i mrużył ślepie z wyrazem błogości. Nie przeczuwał widocznie żadnego niebezpieczeństwa.
— Próbujmy! — rzekł sędzia.
— Wystarczy umaczać w winie chorągiewkę pióra — objaśnił Manuel.
Powiedziawszy to, podniósł się z ławki.
Sędzia podał mu pióro, zanurzone na chwilę w kieliszku. Manuel podsunął je kotowi.
Kot wyciągnął różowy języczek i skwapliwie oblizał chorągiewkę.
Wino było hiszpańskie, słodkie i aromatyczne.Zasmakowało ono widocznie matusowi, gdyż trzykrotnie do poczęstunku powracał.
Manuel położył na stole pióro, zupełnie już suche.Nie pozostało na niem ani kropelki wina.
— To dziwne! — szepnął, widząc, że kot przybrał napowrót swą pozę drzemiącą i że nie okazuje najmniejszego zaniepokojenia.
Sędzia i pisarz znów zamienili spojrzenia.
— Nic! — rzekł pierwszy.
—Zupełnie nic! — powtórzył drugi.
Manuel wziął kieliszek, napełnił go winem, urnaczał raz jeszcze pióro i przeciągnął je szybko przy wargach.
Spodziewał się doświadczyć tego uczucia sparzenia, które za pierwszym razem ostrzegło go o obecności trucizny.
Płyn wydał mu się słodkim, jak miód.
Manuel pobladł.
Następnie, ulegając rozpaczliwemu zachceniu, podniósł kieliszek do ust i jednym łykiem wychylił.
— Wstrzymajcie go! Chce się otruć! — porwał się z krzykiem sędzia.
Ale Manuel stał w miejscu, nie zmieniając wyrazu twarzy.
Wreszcie, z gorzkim uśmiechem, postawił kieliszek na stole i rzekł:
— Nie obawiaj się, panie sędzio, Niebo jest przeciw mnie. W tym kieliszku było czyste wino.
— Okłamałeś nas zatem? — wykrzyknął surowo sędzia. — Zrobiłeś sobie igraszkę z trybunału sprawiedliwości?
— Niebo jest przeciw mnie — powtarzał Manuel ze smutną rezygnacją. — Dowód, który, zdawało mi — się, że już trzymam, wysunął mi się z ręki. Jedna tylko z dwóch butelek była zatruta i tę właśnie stłukłem w przystępie gniewu.
— Nie myśl, że ci się uda wystrychnąć nas na dudków. Niedorzeczna komedia, którą odgrywasz, ten tylko będzie miała skutek, że los twój pogorszy.
Sędzia był widocznie mocno rozdrażniony.
Dał znak pisarzowi, który ujął za pióro; następnie, do Manuela zwracając się, wyrzekł:
— Zarzucane ci przestępstwo jest aż nazbyt widoczne, chciałeś zaprzeczyć oczywistym faktom i zwrócić oskarżenie przeciw oskarżającemu. Wszystko to, jak widzisz, nie doprowadziło cię do niczego.
Przyznaj się do winy; wzywam cię po raz ostatni.
— Nigdy — rzekł Manuel tonem jak najbardziej stanowczym.
Sędzia dał rozkaz.
Kat i jego pomocnicy przystąpili do młodzieńca.Posłuszny instynktowi zachowawczemu chciał stawić opór.
Po krótkiej walce krzepkie ręce oprawców obezwładniły młodzieńca.
Rosciągniono go na ziemi: pomocnicy kata skrępowali mu ręce i nogi silnemi sznurami.
Te sznury przyczepione zostały następnie do innych przymocowanych do ścian izby. Uczuł się uniesionym w powietrze, a jednocześnie naprężone silnie sznury zaczęły wyciągać mu ze stawów ręce i nogi.
Pod ciało, wyciągnięte w ten sposób w horyzontalnej prawie pozycji, podsunięto drewniane rusztowanie, które unosząc tors, zwiększyło jeszcze siłę ucisku.
Były to przygotowania do tortury, zwanej próbą wody.
— Pierwsza doza! — rozkazał sędzia.
Kat wsunął pomiędzy ściśnięte zęby Manuela żelazną kopystkę, otworzył je przemocą i wcisnął mu w usta koniec dużego leja, który sięgał aż do przełyku.
Gwałtowne, lecz krótkie miotania się męczonego były jedynym objawem stawianego przezeń oporu.
Jeden z pomocników kata jął przelewać zwolna do leja wodę z pełnego dzbanka.
Manuel ne dał żadnego znaku.
Po dwa i po trzy razy ponawiano męczarnie, on jednak na chwilę nawet odwagi nie stracił.
Z zamkniętemi oczyma zdawał się oczekiwać smierci.
Dwie były próby wody: zwyczajna i nadzwyczajna. Aby wytrzymać drugą z nich, trzeba było posiadać moc nadludzką.
Woda wlewana do żołądka w ilości nadmiernej,sprowadzała objawy podobne do duszenia się.
Pod wpływem zazierającej do oczu śmierci przyznanie się wybiegało z ust męczonego — czy winny był, czy niewinny.
Manuel, obdarzony charakterem żelaznym i wolą niezłomną, wytrzymał zwycięsko pierwsze bóle tej męczarni.
Pulsa w skroniach biły mu gwałtownie;krew,napędzana całą siłą do mózgu czerwieniała mu twarz;ostry bólpszeszywał mu pierś;mimo wszystko młodzieniec nie przestawał milczeć,z zamkniętemi wciąż oczami.A ile razy sędzia zawołał:„Przyznaj się” on głosem silnym jeszcze opowiadał:
— Nigdy!
Przstąpiono do próby nadzwyczajnej.
Mamuel otworzył oczy.
W spojrzeniu młodzieńca, bystrem i groźnem, sędzia dopatrzył się skruchy i prośby, i raz jeszcze powtórzył swe stałe zapytanie.
—Nigdy! — była odpowiedź, ostatnia już, niestety gdyż męczony zaczął głos tracić.
— Druga doza nadzwyczajna! — rozkazał sędzia.
Oprawcy rozkaz spełnili.
Był to już koniec.
Manuel zamknął oczy na nowo; twarz mu się wydłużyła.
— Zemdlał!— rzekł jeden z oprawców.
—Odwiązać go-polecił sędzia.— Nigdy jeszcze nie widziałem w przestępcy tak zaciętego oporu.
—No,jeżeli ten przyjdzie jeszcze do siebie—mruknął jednocześnie oprawca—to będzie dowód,że siedzi w nim djablo rogata dusza!
Manuela, wciąż nieprzytomnego, odniesiono nie do więzienia, lecz do komnaty, sąsiadującej z izbą tortur, gdzie zajął się nim lekarz więzienny.
Zilla, we własnym pokoju uwięziona, zaniechała, jak przypominamy sobie, dalszych prób wydobycia się na wolność.
Nazajutrz dopiero stara odźwierna, usłyszawszy nowe wołania cyganki, pośpieszyła na górę, aby ją wypuścić z zamknięcia.
Zilla zbiegła natychmiast na dół i wypadła na ulicę, aby udać się do mieszkania Cyrana.
Człowiek jakiś zatrzymał ją przed samym domem. Był to jeden z tych, co należeli do nocnej wyprawy.
— Dokąd biegniesz, Zillo? — zapytali.
— Co ci do tego! — odparła niechętnie.
I chciała go wyminąć.
— Bo to, widzisz — ciągnął zbój — jeśli idziesz szukać brata, mogę ci oszczędzić niepotrzebnego trudu.
— Co to ma znaczyć?
— Już po Ben Joelu! — odrzekł krótko tamten, nieprzywykły do długich omawiań.
— Nie żyje!
Stanęła w miejscu, bardziej zdziwiona i przelękła, niż zasmucona.
Ostatnie wypadki zerwały ostatecznie słabą nić przywiązania, która łączyła ją z Ben Joelem.
— Jak się to stało? — zapytała po chwili.
— Brat zginął porządnie, w zażartej walce — pocieszył ją zbój.
— Chcesz pewnie powiedzieć w podłej zasadzce, którą urządził na człowieka niewinnego i której sam padł ofiarą! I któż go zabił?
—Tamten.
Ale kto?
—No, tamten, na którego czekano.Zapomniałem jak się nazywa.
— A z nim co się stało?
— Także zabity. Cofnąłem się trochę wtył i z za węgla przypatrywałem się tej zabijatyce. Ten, co zabił Ben Joela, dostał w łeb kamieniem od człowieka, po którego chodziliśmy na ulicę S-go Pawła i któremu brat twój okazywał wielkie posłuszeństwo.
— Hrabia! — szepnęła Zilla. — Postawił więc na swojem. Zamordował nieprzyjaciela, a los uprzątnął mu z drogi wspólnika.
Pochyliła głowę w milczeniu i zdawała się zapominać o otaczającym ją świecie. Towarzysze zbója ja otoczyli ją, przyglądając się ciekawie i czekając, jak to się skończy.
— Manuel! — wybiegło wreszcie z ust cyganki.
— O Manuelu myśleć teraz trzeba.
Odtrąciła ruchem wyniosłym zastępującego jej drogę włóczęgę, i wybiegła na ulicę.
Zpoczątku, niepewna dokąd się zwrócić, postanowiła wreszcie raz jeszcze spróbować szczęścia i zapukać do drzwi starosty.
Prześwietny Jan de Lamothe, zajęty właśnie odczytywaniem ostatniego protokułu sprawy, kazał ją wpuścić bezzwłocznie.
— Panie starosto! — zaczęła — odwołuję się do pańskiej sprawiedliwości.
— Czego jeszcze żądasz?
— Żądam aby mnie wysłuchano. Przybyłam, aby udowodnić niewinność Manuela.
— Już mi raz o tem wspomniałaś. Jakkolwiek nie mogę mieć do ciebie wielkiego zaufania, pozwalam ci mówić, sprawa bowiem, zamiast rozjaśniać się, staje się owszem coraz ciemniejsza.Mów zatem.
— Panie starosto — podjęła cyganka. — Manuel jest bratem hrabiego Rolanda.
De Lamothe rzucił na mówiącą spojrzenie zdziwione i prawie gniewne.
Ona jednak, mało dbając o to, jakie wrażenie uczyniły jej słowa, ciągnęła dalej swe zeznanie.
Odsłoniła intrygi hrabiego i ujawniła przed starostą wszystkie środki, jakich chwycono się, aby sprawę zaciemnić i zaprzepaścić.
Starosta jednak zachowywał się względem tych zeznań bardzo niedowierzająco. Spodziewał się innych, bardziej przekonywających.
Potrząsnął głową i rzekł:
— Kłamstwo!
Zilla sięgnęła po swą broń ostatnią.
— A czy uwierzysz mi, panie starosto, gdy ci powiem, że dzisiejszej nocy hrabia de Lembrat kazał zamordować pana de Cyrano; co więcej, że go sam, własną ręką, zamordował?
Jan de Lamothe porwał się, krzycząc:
— Nieszczęsna! Jak śmiałaś to powiedzieć!
Jednocześnie zadzwonił.
Zjawił się woźny.
— Idź natychmiast do pana de Cyrano i poproś go, aby bez straty czasu przybył do mnie!
Woźny wyszedł; starosta zaś, jakby zapomniawszy o Zilli, jął napowrót wertować papiery.
Upłynęło w ten sposób pół godziny. Zjawił się wreszcie zpowrotem posłaniec i oświadczył:
— Pan de Cyrano wyjechał tej nocy i dotąd do domu nie powrócił.
Zilla znów głos zabrała, oznajmując o śmierci Ben Joela.
— Śmierć Ben Joela — zauważył — nie udowadnia bynajmniej winy hrabiego. Zobaczę się z panem de Lembrat.
—Panie starosto!—odważyła się prosić Zilla—czy pozwolisz mi odwiedzić Manuela? Bardziej, niż kiedykolwiek, potrzebuje on pomocy i pociechy,
— Dziś mogę ci udzielić tej łaski, Weź to.
I Jan de Lamothe podał cygance kartę, otwierającą wstęp do Chatelet.
Właśnie w chwili gdy Manuela z trudem przywrócono do przytomności, zjawiła się przy nim Zilla.
Na widok jej ani jeden wyrzut z ust mu nie wybiegł. Przepędziła całą godzinę przy łóżku, na którem go złożono; ukorzyła się, wylewała łzy, żebrała przebaczenia — mówiła wreszcie wiele o Gilbercie i o tem, że z uczucia swego czyni ofiarę.
Pożegnała ukochanego słowami:
— Nie trać nadziei! Żyj! Ocalę cię!
W tym czasie czcigodny Jan de Lamothe opuścił swój gabinet, udał się na ulicę Św. Pawła i kazał oznajmić się hrabiemu de Lembrat, który tylko co powrócił z pałacu Faventines.
Bez żadnych wstępów powtórzył słowa Zilli.
Bez żadnych też wstępów oświadczył Rolandow:
— Oskarżenie zwrócone jest przeciw panu,
Hrabia uśmiechnął się wzgardliwie.
— Po tych ludziach wszystkiego spodziewać się można. Muszę cię jednak objaśnić, kochany starosto, że między tym Ben Joelem i Cyranem istniała zadawniona uraza. Cygan zapragnął pewnie wyrównać teraz rachunki, a godnej jego siostrzyczce bardzo jest na rękę rzucić odpowiedzialność za to na mnie. Zresztą, czy ta wiadomość potwierdza się.Czy Cyrano został naprawdę zamordowany?
— Od chwili, gdy wyjechał, nie widziano go w zajeździe.
— To niczego nie dowodzi. Znamy wszyscy jego usposobienie awanturnicze; mógł był łatwo wybrać się w dalszą drogę, nie uprzedziwszy nikogo.
Pomyślał chwile i dodał tonem uspokajającym:
— Bądź pewny, panie starosto, że za jakie dwa, trzy dni ujrzymy naszego Bergeraca w doskonałem zdrowiu i w wyśmienitym, jak zawsze, humorze. Zresztą, gdyby nie żył, jak to utrzymują, odnalezionoby jego ciało.
— Tak, to prawda!-przytaknął starosta, pokonany bardziej jeszcze spokojnym tonem mowy hrabiego i jego miną, kłamiącą najdoskonalej wiarę w to, co mówi, niż dość kruchemi argumentami.
— A cóż się dzieje z Manuelem?-zapytał hrabia, wracając do tego, co go najbardziej obchodziło.
— Brany był dziś rano na konfesaty.
— I przyznał się?
— Nie! Raz jeszcze wszystkiemu zaprzeczył.
— Silny charakter! — zauważył Roland spokojnie, bo już w tej chwili nie lękał się o dalszy przebieg sprawy.
Pomimo wielkiej pewności siebie, którą objawiał hrabia, i jego śmiałych odpowiedzi, starosta, rozstając się z nim, był dziwnie zamyślony.
Umysł jego, oblegany przeróżnemi wątpliwościami, miotał się to w tę, to w ową stronę, jak mucha w sieci pajęczej.
Co się tyczy Zilli, choć smutna i doznanemi wrażeniami znękana, nie upadała jednak na duchu.
Wyszedłszy z gmachu więziennego, otarła ona wilgotne od łez oczy i poszła prosto do mieszkania Cyrana.
Pragnęła za wszelką cenę odzyskać księgę, która w tej chwili była jej niezbędna.
U wejścia do zajazdu spotkała Marotę.
Było to dla niej wielką niespodzianką.
Współtowarzyszki włóczęgi i przygód romantycznych nie widziały się już oddawna: zaledwie też poznać się mogły.
Po szybkiej wymianie słów, wyjaśniających, skąd się wzięła w tem miejscu jedna i druga, Zilla wyjawiła przyjaciółce wszystko, co przepełniało jej serce, i wskazała główny powód swego przybycia.
Marota patrzyła na nią przez chwilę wzrokiem szczególnym, następnie, nic nie mówiąc, ujęła ją za rękę i poprowadziła do wnętrza domu.
Upłynęło wiele dni...i hrabia Roland de Lembrat odzyskał całkowicie, jeśli nie spokojność, to przynajmniej zupełną pewność siebie.
O Cyranie żadnych wieści nie miano.
Roland, aby rolę swą odegrać do końca, posyłał kilkakrotnie do właściciela zajazdu z zapytaniem o poetę, ale sławetny Gonin odpowiadał za każdym razem, że mu nic o panu de Bergerac niewiadomo.
Gdyby wysłaniec hrabiego był człowiekiem bystrzejszym, zauważyłby może niezwykły ton owych odpowiedzi. Ale nie należał on do tych, co się liczą z takiemi drobnostkami i, zdając sprawę swemu panu, powtarzał słowa oberżysty bez żadnych uwag dodatkowych.
Hrabia był zatem najpewniejszy, że trup jego wroga spoczywa spokojnie na dnie Sekwany.
Zwycięstwo było zupełne.
Okoliczności wybornie usłużyły zbrodniarzowi. Pozostał sam jeden, uwolniony równocześnie od nieprzyjaciół i od wspólników przestępstwa.
Po śmierci Rinalda i Ben Joela nikt już nie mógł świadczyć przeciw niemu.
Pozostawała wprawdzie Zilla, jakąż jednak wartość mogło mieć jej ustne zeznanie wobec faktu, że księga Ben Joela w popiół się obróciła!
Nic już więc teraz nie zaprzątało myśli hrabiego, prócz przygotowań do małżeństwa, które postanowił jak najbardziej przyśpieszyć, mało sobie czyniąc z przewidywanego oporu Gilberty.
Codziennie bywał teraz w pałacu na wyspie świętego Ludwika i długie narady odbywał z margrabią.
Ten ostatni, po każdej bytności przyszłego zięcia przywoływał córkę i wymownie bronił sprawy Rolanda; im bardziej jednak zbliżał się termin ślubu, z tem większą stanowczością powtarzała Gilberta wolę swą, którą od początku otwarcie ojcu oznajmiła.
Margrabia, bardzo wiele nadziei i wyrachowań opierający na tym związku, postanowił nie przykładać wielkiej wagi do słów upartej dziewczvny i nie przestawał ośmielać i zachęcać hrabiego.
Wkońcu jednak zaniepokoił się.
Gilberta potrafiła przeciągnąć na swą stronę Matkę, a pani de Faventines zbudziła w umyśle męża pewne wątpliwości i niepokoje, z któremi — Jak to zaraz zobaczymy — walczyć musiał.
Pewnego dnia Roland, według zwyczaju, przybył do pałacu.
Tym razem zaopatrzył on się w broń niezawodną, która miała ostatecznie doprowadzić go do celu. Bronią tą był projekt kontraktu, ułożony w ten sposób, że uspokajał najambitniejsze pragnienia margrabiego.
Na prośbę hrabiego pan de Faventines kontrakt ów przeczytał.
— Ależ doprawdy, hrabio-rzekł rozpromieniony — poczynasz sobie po królewsku.Twoja wspaniałomyślność wzrusza mnie głęboko.
— A więc-natarł, nie zwlekając, Roland — jeżeli uważasz, panie margrabio, że wszystko w porządku, wypada nam już tylko nadać temu aktowi ważność prawną. Za trzy dni gotów byłbym poślubić pannę Gilbertę.
— Za trzy dni! powtórzył tamten, zamyślając się. — Czy nie byłoby to zbyt gwałtownie? Często, przez pośpiech zbyteczny psują się najlepsze sprawy. Nie sądzę, aby córka moja była już dostatecznie przygotowana do tego małżeństwa.
— To i cóż!-odparł hrabia tonem swobodnym i lekkim. Wszystkie dziewczęta niechętnie pozbywają się wolności. Lubią one, aby były proszone, pożądane — zdobywane. Pewien łagodny upór dodaje im uroku. Znając siebie, nie są bynajmniej nierade tym, którzy w danej chwili podejmują się wyręczyć je w wypowiedzeniu stanowczego: „tak“...
— Być może...jednak zachowanie się Gilberty daje mi dużo do myślenia. Bywa często zamyślona, to znów nienaturalnie egzaltowana. Matka, która zawsze zna lepiej, niż ojciec, serce córki, mówiła mi, że obawia się niekiedy złych następstw zbyt prędkiego postanowienia.
Roland uśmiechnął się kwaśno.
— Niezbyt to pochlebia mojej miłości własnej—rzekł.-Jednakże nie obawiaj się, panie margrabio, Zaufaj i oddaj mi pannę Gilbertę. Otoczę ją taką troskliwością, takim szacunkiem i taką miłością, że porzuci niebawem swe posępne marzenia o śmierci, jeśli wogóle miewa je kiedykolwiek.
— Gilberta jest energiczna i stała w postanowieniach.
— Ach! drogi margrabio! jesteś ojcem, a nabawiają cię strachu zwykłe dziewczęce kaprysy! Młoda panna, która grozi otoczeniu swemu, że zabije się, jeśli zmuszać ją będą do małżeństwa z rozsądku —nikomu naprawdę nie jest groźna. Ani jej samej, ani jej pogróżek nie wypada brać poważnie. Proszę zatem o odpowiedź stanowczą. Resztę biorę na siebie.
Margrabia wyciągnął rękę do Rolanda.
— A więc tak — wyrzekł uroczyście — zasłużyłeś sobie, hrabio, na moje zaufanie. Zgadzam się. Niech będzie, jak żądasz.
Prawie natychmiast zawiadomiono o tem Gilberte.
Przyjęła wiadomość w głębokiem milczeniu i z martwą, obojętnością.
Była całkowicie już wyczerpana walką, tak długo przeciągającą się, i nie chciała zadawać sobie trudu ujawniania najsłabszego nawet oporu!
Odeszła do swej panieńskiej komnatki, pozostawiając Pakecie zajęcie się przygotowaniami ślubnemi.
Umysł Gilberty znajdował się w stanie nadzwyczajnego podniecenia, które sprawiało, że nie żyła prawie wcale życiem zwykłych ludzi, że powszednie radości i troski prawie zupełnie istnieć dla niej przestały...
Nie uczuwała też najmniejszej trwogi przed tem, co niegdyś dreszczem śmiertelnego przerażenia zlodowaciłoby jej serce.
Myśli jej i marzenia przebywały w jakiejś sferze nadziemskiej, wyższej ponad sprawy doczesne — o której jednak nie umiałaby powiedzieć, czy jest niebem, czy — piekłem.
Pełne otuchy słowa Cyrana uleciały już jej z pamięci. Co większa, nawet osobą poety i jego niewytłumaczonem zniknięciem zajmować się przestała.
Cała dusza Gilberty wypełniona była Manuelem.Jego tylko jednego dostrzegała we mgle swych marzeń. Dla niego też tylko, z poddaniem się i niemal z radością, czyniła przygotowania do ofiary z życia.
W takich okolicznościach nadszedł dzień ślubu jej z Rolandem.
Wczesnym rankiem Roland — wyszedł z pałacu, odziany w ślubne suknie, i udał się do Luwru, gdzie bywał codziennie, wraz z innymi magnatami, przy ubieraniu młodego monarchy.
Miał on wśród dworzan wielu przyjaciół, których na swój ślub zaprosił.
Gdy już dopełnił zwykłego ceremoniału, wszyscy postanowili odprowadzić go do pałacu przyszłego teścia.
Wesoły, strojny i gwarny orszak wysypał się z jednej z bram Luwru, mając na czele promieniejącego szczęściem nowożeńca.
Mieszczanie i mieszczanki stawali na drodze, olśnieni blaskiem tych jedwabiów, aksamitów i piór strusich, które w pełnem oświetleniu słonecznem grały najwyższemi barwami.
Z podziwem łączyła się zazdrość, a ta ostatnia nierzadko w nienawiść przechodziła.
Młodzieńcy nie szczędzili przechodniom żarcików, drwin, a niekiedy i obelg. Zachowywali się tak, jakby świat cały do nich — należał i — kłaniać się im musiał.
Oblubieniec rej wodził w tem gronie hulaszczem, bo mu tak z roli, a może i z upodobania chwilowego, wypadało.
Nagle uwagę jego zwróciła na siebie pewna szczególna lektyka, którą niesiono do pałacu królewskiego.
Za tą lektyką postępowali: Zilla, Castillan i Marota. Postępowała też jedna jeszcze osoba, wysokiego wzrostu, barczysta, w czarnej sutannie, której Roland nie znał.
Osobą tą był ksiądz Jakób Szablisty.
Na widok lektyki i otaczających ją ludzi zimny dreszcz przebiegł Rolanda.
Ale uspokoił się natychmiast.
— Zabity! utopiony! — powtórzył sobie kilkakrotnie.
I z silnem postanowieniem zapomnienia o tem niepokojącem zjawisku, wstąpił razem z towarzyszami we wrota pałacu Faventines.
Wszystko tam już było gotowe na ich przyjęcie...
Wielki salon tonął w gęstwinie rzadkich, kwitnących roślin i ozdobiony był nowemi, wspaniałemi gobelinami.
Margrabia witał w progu napływających wciąż gości, których obszerne salony ledwie pomieścić mogły.
Długo on czekał na ten dzień i wiele trudności zwalczyć musiał, zanim go przygotował, więc też w spojrzeniu i w całej twarzy jego widniała radość wielka, połączona jakby z obawą, aby ta rozkoszna rzeczywistość nie zmieniła się nagle w sen i nie uleciała...
Po przybyciu Rolanda prawie wszyscy przy nim się skupili.
Nagle doniosły głos służby oznajmił prześwietnego Jana de Lamothe, starostę paryskiego.
— Cóż tak późno, szanowny nasz przyjacielu? —przywitał go margrabia z wymówką.
— Obowiązek przedewszystkiem, margrabio! — Kilka ważnych spraw zatrzymało mnie dzisiejszego ranka na urzędzie.
— Jakież uciążliwe obowiązki! Ani jednego dnia wytchnienia!
Starosta uroczystszy i wynioślejszy, niż kiedykolwiek, ciągnął:
— Jedna zwłaszcza sprawa w najwyższym stopniu zajmuje mnie i zaciekawia w tej chwili.
— O cóż w niej chodzi?
—O zniknięcie pańskiego przyjaciela Cyrana.
Margrabia zasępił się.
— To prawda — odrzekł — co się stać mogło z biednym poetą? Prosiłem go na ślub swej córki, tymczasem odpowiedziano mi, że nikt nie wie ani gdzie jest, ani co się z nim dzieje. Czyżby spotkało Cyrana jakie nieszczęście?
— W tym względzie nie wiem jeszcze nic pewnego, i to właśnie jest przedmiotem mego niepokoju i moich poszukiwań. Czy zaawanturował się gdzie daleko? czy też padł ofiarą przypadku lub—co nie daj Boże — zbrodni? Gęsty mrok tajemnicy wszystko to pokrywa. W każdym razie jest to, czy też: był to, wielki szaleniec, i jeśli zajmuję się nim,stosownie do wskazówek, które otrzymałem i które znane są hrabiemu, to dlatego jedynie, że czynił on w świecie wiele hałasu i że jest rzeczą ciekawą zbadać, dlaczego już go teraz nie czyni. Jeśli zaś mam być szczery, to wyznam, że skłonny jestem do uwierzenia, iż Cyrano-jak głoszą wieści-został naprawdę zamordowany.
— Biedny Sawinjusz! — westchnął margrabia, szczerze wzruszony.
— Szkoda go — zauważył zimno Roland.
— Dajmy pokój temu smutnemu przedmiotowi! — zakończył starosta.-Kiedyż ślub?-spytał, zwracając się do pana młodego.
— W samo południe!
— W takim razie wkrótce już będziemy mieli szczęście powitać pannę młodą.
— Gilberta jest w tej chwili przy matce. Za chwilę ujrzycie ją panowie.
Przez otwarte okna nadpłynął głos dzwonów katedralnych, przyzywających na nabożeństwo.
Na ten znak goście skupili się dokoła margrabiego a po małej chwili szmer rozległ się wśród strojnej drużyny.
W otwartych drzwiach zjawiła się Gilberta w białym stroju oblubienicy.
Matka i Paketa postępowały za nią.
Bielsza była od welonu, pokrywającego jej czoło.
Jednak uśmiechała się tym zimnym, obrzędowym uśmiechem, do okoliczności zastosowanym, który był ostatniem ustępstwem, uczynionem dla ojca.
Przy stroju oblubienicy, olśniewająco i niepokalanie białym, dziwnie odbijał, niezauważony jednak przez nikogo, naszyjnik bursztynowy.
Ku temu strasznemu darowi Zilli ręka Gilberty sięgała co chwila ruchem nerwowym, ściskając perłę zatrutą, od której spodziewała się wkrótce spokoju i śmierci.
Zamiarem jej było odłożyć do ostatniej chwili wykonanie rozpaczliwego kroku; głos sumienia nakazywał jej zachowywać życie najdłużej jak można, aby dać czas przypadkowi, a raczej Opatrzności przybyć jej z pomocą, jeśli tam, gdzie ważą się losy ludzi, uznane to zostanie za potrzebne.
Margrabia zbliżył się do niej z otwartemi ramionami.
— Moja córko! dziecię moje najdroższe! — wyrzekł z czułością.
I w tym ojcu, który dokonywał lichego targu, oddając rękę jedynaczki hrabiemu, zbudziło się, na chwilę szczere uczucie i prawdziwa łza w jego oku zabłysła, wywołana żalem, a może i skruchą.
Gilberta zwróciła na ojca niewymownie smutne spojrzenie.
— Biedny ojciec! — pomyślała. — Niech mu Bóg przebaczy, bo zaprawdę nie wie, co czyni!
Dzwony u Panny Marji zamilkły.
— Zaczynają wychodzić — rzekła cichym głosem Paketa.
— Tak — szepnęła, drżąc, Gilberta — wszystko skończone.
Wygalowany służący zjawił się w tejże chwili w salonie i, skłaniając się przed margrabią, oznajmił, że karety już zaszły.
— Panie i panowie — rzekł głośno margrabia — jedziemy.
I wyciągnął rękę do córki.
Ale Gilberta zachwiała się i na fotel upadła, szepcząc niewyraźnie:
— Ach, nie! nie mogę!
Na znak swej pani, Paketa wyszła z salonu i powróciła za chwilę, niosąc szklankę wody na srebrnej tacy.
— Uspokój się pani — rzekł Roland do narzeczonej. — Opanuj wzruszenie. Zaczekamy na pani rozkazy.
— O! nie będziesz pan czekał długo.
Wzięła szklankę do ręki, umaczała w wodzie usta i w tejże chwili wpuściła do niej oderwaną od naszyjnika perłę.
Zgodnie z zapowiedzią Zilli perła rozpuściła się prawie natychmiast, nie zamącając ani trochę kryształowej czystości płynu.
Usta Gilberty poruszyły się lekko. Modliła się pewnie.
Następnie, wolnym ruchem, podniosła szklankę.
W chwili, gdy rzuciwszy dokoła siebie ostatnie spojrzenie żalu, czy też nadziei, do ust ją przytykała, wielkie drzwi salonu otwarły się z łoskotem na całą szerokość, i wśród wielkiej ciszy, która tam zapanowała, służący obwieścił głosem donośnym:
— Jaśnie wielmożny wicehrabia Ludwik de Lembrat! Jaśnie wielmożny Sawinjusz Cyrano de Bergerac!
Ach! — wyrwał się słaby okrzyk z piersi Gilberty. — Bóg uczynił cud. Jestem ocalona!
I stawiając szklankę nietkniętą na stole, pośpieszyła na spotkanie wchodzących.
W progu ukazał się Sawinjusz, który postępował, wspierając się na Manuelu i Castillanie, Tuż za tą — trójką widać było Zille, Marotę i księdza Jakóba Szablistego.
Poeta był bardzo blady, skrwawiony bandaż opasywał jego głowę, i mimo pomocy dwóch przyjaciół posuwał się z wielką trudnością.
Roland, zmiażdżony niespodziewanem zjawiskiem, stał jak skamieniały, nie przemawiając jednego słowa, nie robiąc jednego poruszenia.
Pierwszemu staroście wraz z przytomnością powrócił głos.
— Co to znaczy? — wykrzyknął ze zdumienie.
naiwnem. — Więc pan nie umarłeś, panie de Cyrano.
— Jak pan widzisz — odrzekł Bergerac. — W każdym razie, jeśli żyję, to nie winien temu z pewnością pan hrabia de Lembrat, gdyż on to mnie właśnie zamordował.
— Panie! Takie oszczerstwo!... — wykrzyknął Roland, który wobec niebezpieczeństwa, odzyskał natychmiast swą bezczelną odwagę.
Cyrano piorunującym spojrzeniem usta mu zamknął.
— Pozwól mi pan najpierw powiedzieć, co mam do powiedzenia — podjął. — Następnie będziesz mógł się bronić, jeśli potrafisz.
— Na jakiej zasadzie przybyłeś pan tu zamącać uroczystą chwilę mego życia?
— Na zasadzie prawa i sprawiedliwości. A miałeś mnie pan za umarłego i zdawało ci się, żeś jut zupełnie bezpieczny? Sądziłeś, że Sekwana trupa mego nie wyrzucił. Wysyłałeś służbę swą na wywiady, a w domu, gdzie mieszkam, mówiono ci, żem przepadł bez wieści. „Wybornie — myślałeś, w zaślepieniu wielkiem, czy też w niepojętej głupocie — nie mam już potrzeby obawiać się swego przeciwnika.“ Ale podczas gdy winszowałeś sam sobie łatwego triumfu, przyjaciele moi czuwali, a oczy ich, bystrzejsze od oczów miejskich pachołków, spostrzegły mnie spoczywającego bez przytomności na mieliźnie, na którą cisnąłeś mnie w zbytnim pośpiechu. Dzięki temu dzielnemu młodzieńcowi i tej odważnej dzieweczce — przy tych słowach Cyrano uścisnął serdecznie ręce Castillana i Maroty — wydobyty zostałem z tego błota, gdzie inaczej marniebym dni swoje zakończył. Jeśli ukrywałem się aż do tej chwili, jeżeli rozmyślnie kazałem rozgłaszać wieści o swem zniknięciu, czyniłem to w tym celu, aby cię przydybać i ugodzić w samej chwili twego triumfu. W takiż sam sposób i ty chciałeś niegdyś zgubić Manuela.
Cyrano wyczerpany zamilkł. Chciał wszystko odrazu wypowiedzieć, a wysiłek ten odnowił i wzmógł jego cierpienia.
— Ależ to niesłychane! — zawołał z udanem oburzeniem Roland, — Panie margrabio! jako gospodarz domu, racz położyć koniec tej scenie skandalicznej.
— Zwolna, panie hrabio — wmieszał się w tej chwili Jan de Lamothe, który z niezmierną uwagą słuchał słów Cyrana przyjaciel musi tu ustąpić miejsca sędziemu. Rzecz powinna być dokładnie zbadana.
— Dzielnie powiedziane, panie starosto! — rzekł poeta, — Te słowa godzą mnie z panem.
I podał rękę dawnemu przeciwnikowi, a wskazując Rolanda, dodał:
— Ten człowiek nadużył pańskiej dobrej wiary.
Wtrącił on do więzienia brata, aby mu zagrabić majątek i imię. Cygana Manuela niema już, panie starosto: jest tylko wicehrabia Ludwik de Lembrat, którego panu przedstawiam. W imieniu królowej regentki, najmiłościwszej naszej pani, żądam też od pana, abyś uznał jego tytuł i stanowisko.
— A ja! — wykrzyknął Roland, którego wściekłość bezsilna czyniła prawie nieprzytomnym — żądam od pana, w imieniu służących mi praw, abyś kazał natychmiast uwięzić obu tych oszustów: jednego, który się mieni moim bratem, drugiego, który mu w tej intrydze dopomaga!
Margrabia, nie przyjmujący dotąd udziału w tej, nadzwyczajnej scenie, ośmielił się wreszcie zauważyć:
— Jednakże, hrabio, jeśli mają dowody?...
— Nie mają ich.
— Nie mam tych, które mi pan skradłeś — ozwał się Cyrano; — nie mam ani strasznego dla ciebie zeznania twego ojca, ani księgi Ben Joela. I wreszcie świadectwa, twą własną ręką spisanego. Pozostało mi wszakże zeznanie twego służące Rinalda, spisane w obecności mego przyjaciela Jakóba Szablistego, tu obecnego, i szczęśliwie przezeń zachowanej pozostaje mi wreszcie świadectwo Zilli.
Powracam z Luwru. Królowa Anna udzieliła mi posłuchania: dowody, które jej przedstawiłem, przekonały ją. Z woli monarchini Manuel został wypuszczony na wolność; z jej woli również pan zostaniesz ukarany. Przeczytaj, panie starosto, rozkaz najjaśniejszej regentki.
— Wszystko przeciw mnie! — jęknął Roland.
Jestem zgubiony.
Prześwietny Jan de Lamothe wziął do ręki i odczytał rozkaz, opatrzony podpisem królowej.
Przystąpił do Rolanda, który siedział zagłębiony w fotelu, gdzie przed chwilą spoczywała omdlewająca Gilberta i, dotykając ramienia jego palcem, wyrzekł:
— Bardzo żałuję, panie hrabio, tego, co się dzieje, ale według brzmienia rozkazu jej królewskiej mości, zmuszony jestem pana uwięzić. Margrabio, każ pozamykać bramy swego pałacu i poślij po straż miejską.
— Mnie więzić? mnie? — bełkotał Roland.
— Tak — jako przekonanego o zbrodnię zabójstwa i fałsz — dokończył starosta. — Proszę o szpadę, panie de Lembrat.
— A! — wykrzyknął Roland zduszonym bezsilną wściekłością głosem.
I zaciśniętą pięścią uderzył się w czoło, jakby chciał przeciw sobie samemu zwrócić gniew szalony.
Krew uderzyła mu do głowy; całe ciało trząść się jęło spazmatycznie. Źrenice jego wywróciły się; zimny pot wystąpił na czoło; gardło ścisnął kurcz gwałtowny.
Dusił się.
Wówczas, machinalnie, aby zapobiec gwałtownemu napadowi, z tym instynktem zachowawczym, który nakazuje człowiekowi sięgać po każdy środek ratunku, jaki ma pod ręką, pochwycił szklankę wody, pozostawioną przez Gilbertę, i jednym łykiem do dna ją wypił.
Stało się to tak szybko, że Gilberta, zlodowaciała z przerażenia, nie zdążyła nawet jednem poruszeniem ostrzec go i powstrzymać.
— A! — krzyknęła rozpaczliwie — otruł się!
— Co pani mówi? — spytał stojący przy niej Manuel.
— Tak — szepnęła cicho a prędko — ta trucizna była przygotowana...dla mnie. Nie wiedział o tem. Ach! spojrzyj pan na hrabiego.
Roland podniósł się na siedzeniu, jakby podrzucony sprężyną.
Szklanka upadła — i potoczyła się po dywanie. Z rozszerzonemi strasznie źrenicami hrabia pozostał przez chwilę w postawie stojącej, potem ozwało mu się w gardle krótkie śmiertelne rzężenie i runął na posadzkę, jak gromem rażony.
Zilla podbiegła i, mijając szybko Gilbertę, spytała:
— Perła?
— Tak! — odrzekła tamta w najwyższem przerażeniu.
— Bracie mój! bracie! — rzekł Manuel, który wraz z innymi świadkami tej sceny, cisnął się do leżącego.
— Hrabia de Lembrat nie słyszy już pana — wyrzekła poważnie Zilla.
Cyrano wpatrywał się długo w trupa, którego twarz, kurczowo wykrzywiona, jeszcze zdawała się szydzić i wygrażać.
— Nie będzie plamy na tarczy herbowej hrabiów de Lembrat — szepnął nareszcie.
. | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . |
Gdy Gilberta, przyszedłszy cokolwiek do siebie po tych wstrząsających wrażeniach, znalazła się w obecności Zilli i Manuela, doznała uczucia jakiejś nie określonej trwogi.
Źródło tej trwogi odgadła cyganka i, ujmując za rękę córkę margrabiego, rzekła poprostu:
— Żegnam panią.
— Zillo! — rzekł Manuel — nicże więcej nie masz do powiedzenia? W ten sposób chcesz rozstać się z nami?
Rzuciła mu długie spojrzenie, w którem zdawała się skupiać cała jej dusza, i jakby drogocenna wskazówka szczęścia, a zarazem i objaw żalu głębokiego, wybiegło z jej ust jedno tylko słowo:
— Kochajcie się!
Księdzu Jakóbowi Szablistemu przypadło w udziale pobłogosławić związek małżeński Gilberty z Manuelem.