Katedra Najświętszéj Panny Paryzkiéj/Księga ósma/II

<<< Dane tekstu >>>
Autor Wiktor Hugo
Tytuł Katedra Najświętszéj Panny Paryzkiéj
Wydawca S. Lewental
Data wyd. 1876
Druk S. Lewental
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz Józef Tokarzewicz
Tytuł orygin. Notre-Dame de Paris
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


II.Dalszy ciąg o talarze przemienionym w liść suchy.

Po przejściu kilkunastu stopni na dół i pod górę, wzdłuż lochu tak ciemnego, że go nawet śród dnia białego trzebaby pochodniami oświecać, Esmeralda, otoczona wciąż strażą posępną, wepchniętą została przez pachołków starościńskich do jakiéjś izby okropnéj. Izba ta, okrągłego kształtu, zajmowała dolną część jednéj z grubych owych baszt, które podziśdzień jeszcze przerzynają, pnące się w górę, pokłady nowożytnego budownictwa, jakiemi Paryż młody pokrył Paryż dawny. Nie było okien w ciężkiém tém podwalu; nie było innego otworu, okrom wejścia nizkiego, ohukanego uderzeniami krępych drzwi żelazem kutych. Ale światła nie brakło tu bynajmniéj; piec wydrążony w grubym kamiennym murze ziajał żywo i mocno rozpalonym ogniem, zapełniając przysadzistą izbę purpurowemi swemi odblaskami i zatapiając w gorącéj powodzi świateł, mizerny promyk świeczki stojącéj na uboczu. Żelazna krata, służąca do zamykania pieca, podniesiona w chwili obecnéj, spodniemi tylko kolcami zasłaniała otwór pieca, buchającego czerwonemi promieniami na ciemne ściany pękatéj jaskini, tak, iż ostry i szczerbaty szereg tych zębów czarnych czynił roziskrzone owe zarzewisko podobném do gardzieli średniowiecznych, legendowych smoków, rzygających płomienie. Przy tém to oświetleniu, ujrzała uwięziona porozrzucane po całém podwalu narzędzia okropne, których użytku ani się domyślała. Po środku leżał materac skórzany, rozciągnięty na saméj prawie posadzce; na tapczan ów spadał gruby pierścieniasty i węzełkowy rzemień, uczepiony do miedzianego kółka. które w zębach trzymał potwór płaskonosy, rzeźbiony w wiązadłowym kluczu sklepienia. Szczypce, obcęgi, szerokie zaostrzone widła, zapełniały bezładnie wnętrze pieca i czerwieniły się na rozżarzonych węglach. Krwawe pasy ognistych odbryzgów porozwieszane na garbatych ścianach téj huty, rumieniły samą jedynie kupę przedmiotów ohydnych i strasznych.
Piekło owe zwało się po prostu „Chambre de la question“, izbą tortur.
Na łożu siedział rozwalony i w boki podparty Pierrot Torterue, dręczyciel przysięgły. Dwaj jego pachołkowie, mruki o twarzach szerokich, w skórzanych fartuchach, w zgrzebnych kurtach i sząrawarach, przewracali żelaztwo w piecu.
Daremnie się biedna dziewczyna siliła na odwagę; gdy weszła do izby strach ją zdjął niewysłowiony.
Halabardnicy starosty pałacowego wyciągnęli się w szereg po jednéj stronie; po drugiéj stanęli delegaci officyała. Pisarz umieścił się w kątku za stolikiem i kałamarzem. Mistrz Jakób Charmolue zbliżył się do cyganki z wyrazem niezmiernie słodziutkim.
— Drogie moje dziecię — rzekł — obstajesz więc przy przeczeniu?
— Obstaję — odpowiedziała głosem już gasnącym.
— W takim razie — począł Charmolue — bardzo nam będzie boleśnie, lecz musimy pytać z większym nieco naciskiem, niżbyśmy sobie życzyli. Racz łaskawie pofatygować się i usiąść na tém oto łożu.... Mistrzu Pierrat, ustąp miejsca panience i drzwi zamknij.
Pierrat powstał warcząc.
— Jeżeli drzwi zamknę — odparł szorstko — to mi w piecu wygaśnie.
— A no, mój kochany — łagodnie wymówił Charmolue — to nie zamykaj.
Esmeralda wszakże nie ruszała się z miejsca. Łoże to skórzane na którém się tylu łamało nędzarzy, przerażało ją. Strach do szpiku kości chłodem ją przejmował; stała tak, drżąca, osowiała, bez przytomności prawie. Na znak Charmolue dwaj pomocnicy przysięgłego mistrza porwali ją i posadzili na łożu. Krzywdy dotkliwszéj nie zrobili wcale; w chwili jednak, gdy się jéj dotknęli, w chwili gdy pod sobą poczuła skórzany tapczan, wydało się nieboraczce, że wszystka krew zbiegła jéj naraz do serca. Wzrokiem obłąkanym powiodła po izbie. Wyobraziło się jéj, że ze wszech stron naraz powstały, ku niéj szły, po całém się ciele rozlazły, kąsając i szczypiąc, wszystkie te krzywe i potworne wymysły tortur, które śród rozmaitych narzędzi, jakie dotychczas w swém życiu widziała, były tém czém są nietoperze, stonogi i pająki śród ptastwa, drobiu lub bożych krówek ludzkości.
— Gdzie jest lekarz? — spytał Charmolue.
— Jestem — odpowiedział głos z pod czarnéj sutany, któréj dotąd cyganka nie spostrzegła.
Przejął ją dreszcz śmiertelny.
— Mościa panno — począł znów najuprzejmiéj prokurator królewski przy sądzie duchownym — po raz trzeci cię zapytuję, azali wciąż zapierasz się czynów, o jakie jesteś oskarżoną?
Tym razem zaledwo się zdobyła na potwierdzający znak głową. Słowa już zabrakło.
— Zapierasz się? — powtórzył Jakób Charmolue. — A więc! lubo doprowadza mię to do rozpaczy, trzeba mi spełnić powinność mojego urzędu.
— Panie prokuratorze królewski — opryskliwie wtrącił Pierrat — od czego zacząć?
Charmolue wahał się sekund parę, z dwuznaczném zakłopotaniem poety szukającego rymu.
— Od dwu-soszniczka — powiedział wreszcie.
Nieboraczka tak głęboko uczuła się być opuszczoną od Boga i ludzi, że głowa jéj opadła na pierś jako coś martwego, nie posiadającego żadnéj już w sobie siły.
Dręczyciel i lekarz zbliżyli się do niéj jednocześnie. Dwaj zaś pachołkowie zabrali się natychmiast do szperania w ohydnéj zbrojowni. Na oddźwięk okrutnego żelaztwa, nieszczęśliwe dziécię drgnęło, jako ciało martwe pod iskrą bateryi galwanicznéj. — „O! — zaszemrała tak cicho, że nikt jéj nie posłyszał — o mój Phoebusie!“ Poczém znów zapadła w nieruchomość i milczenie marmurowe. Widok ten przeszyłby każde niezawodnie serce, oprócz serc sędziów. Gotów byłeś myśléć, że tu szatani nie ludzie zabrali się do badania duszy grzesznéj, śród łunami zasnutéj przedsieni piekieł. I nędzném tém ciałem, rzuconém na bezecne a przerażające mrowisko pił, kół, kabłęków, wrzecion, istotą ową ciśniętą na pastwę twardéj pieszczoty katów i obcęgów, któż był? oto stworzenie słabe, drobne, kruche, ziarnko prosa ledwo dojrzalne śród świata, dane przez sprawiedliwość ludzką do zmełcia straszliwym żarnom tortury.
Tymczasem żylaste ręce pomocników Pierrata Torterue obnażyły już brutalnie, skostniałą obecnie, śliczniutką i pulchniutką do niedawna stopę cyganki, która tylekroć zachwycała swą zgrabnością i wprawą przybyszów przechodnich i mieszczan paryzkich po wszystkich placach stolicy.
— Szkoda! — zauważył dręczyciel przysięgły, przypatrując się kształtom nóżki, tak wdzięcznym, wytwornym i delikatnym.
Gdyby archidyakon był temu obecny, przypomniałby sobie w téj chwili niechybnie parabolę swą o pająku i musze. Nieszczęśliwa ujrzała bowiem niebawem, skróś mgły wzrok jéj zasłaniajacéj, zbliżający się dwu-sosznik morderczy, ujrzała jak stopa jéj, ujęta w grube blachy żelazne, znikła pod okryciem potwornego narzędzia. Wtedy trwoga wróciła jéj siły.
— Zdejmcie mi to! — wrzasła z uniesieniem rozpaczy; a zerwawszy się, wyprężona, z włosami rozczochranemi: — Łaski! Łaski! — zawołała!
Wyskoczyła z łoża, by się rzucić do nóg prokuratora królewskiego, ale jéj stopa ujętą była w ciężki kloc z drzewa i żelaza. Osunęła się na dwu-sosznik, bardziéj złamana, bardziéj przygnieciona od pszczoły, na któréjby skrzydłach ołów zaciążył.
Na skinienie prokuratora osadzono ją znów na łożu, a dwoje rąk grubych otoczyły stanik jéj cienki rzemieniem, uwiązanym do sklepiennego haka.
— Po raz ostatni, panienko, czy się przyznajesz do dzieł i sprawek w procesie wymienionych? — spytał Charmolue z niezmienną słodyczą.
— Jestem niewinną.
— W takim wypadku jakżeż mościa panno wytłómaczysz okoliczności obciążające cię?
— Ach, niestety! jaśnie panie, nie nie wiem.
— Zaprzeczasz tedy?
— Wszystkiemu.
— Zaczynaj — rzekł Charmolue do Pierrata.
Pierrat oburącz zakręcił szrubą, dwu-sosznik się zwężył, i nieszczęśliwa wydała jeden z tych przerażających okrzyków, na wyrażenie których pisownia żadnego... tak jest — żadnego języka znaków nie posiada.
— Zatrzymaj — powiedział Charmolue do oprawcy. — Czy wyznajesz? — spytał cyganki.
— Wszystko! — jęczała dziewczyna w konwulsyach. — Wyznaję wszystko! Łaski!
Nie obliczyła nieszczęsna sił swoich mierząc się z pytałką. Biedne dziecko! ono, którego życie aż dotąd płynęło wesoło, swobodnie, słodko, pierwszéj boleści zwyciężyć się dało.
— Każe mi ludzkość i miłosierdzie powiedziéć — zauważył prokurator królewski — że przyznawszy się do winy, śmierci już tylko oczekiwać możesz.
— Pragnę jéj! — rzekła. I padła na łoże skórzane, półmartwa, zgięta we dwoje, zawieszona na rzemieniu u piersi jéj spiętym.
— Haj-że, piękna moja — mówił Pierrat podtrzymując ją — zbierz się na trochę odwagi. Masz oto minę owieczki złotéj, co to czepi u szyi księcia Jegomości Burgundzkiego.
Jakób Charmolue głos podniósł:
— Pisarzu, notuj... Młoda dziewczyno cygańska, przyznajesz się do udziału w szabasach, wieczorynkach i nieczystych sprawach piekła, z larwami, maszkarami i upiorami? Odpowiedz!
— Tak — odrzekła cicho, że głos jej w westchnieniu ginął.
— Przyznajesz, żeś widziała łopatkę tryka, którą Belzebub pokazuje w chmurach, zwołując wiece szatańskie, a którą tylko wiedźmy i czarowniki oglądać mogą?
— Tak.
— Przyznajesz, żeś czciła poczwarne łby Bophometa, ohydne owe cielce Templaryuszów?
— Tak.
— Żeś zostawała w ciągłéj spółce ze złym duchem, ukrytym w koziołku domowym, z którym sprawa twoja ma łączność?
— Tak.
— Nareszcie zeznajesz, jako przy pomocy szatana i zakapturzonego upiora, zwanego pospolicie mnichem kłótliwym, zamordowałaś i zakłułaś w nocy dwudziestego dziewiątego zeszłego marca, rotmistrza imieniem Phoebus de Châteaupers?
Podniosła na dygnitarza wielkie swe, nieruchomo otwarte oczy, i odrzekła bez wstrząśnienia i bez zgrozy.
— Tak.
Widoczném było, że się w niéj połamały wszystkie sprężyny poznania.
— Zanotuj, pisarzu — rzekł Charmolue. Zwracając się zaś do oprawców: — Odwiązać uwięzioną i odprowadzić przed najjaśniejszy trybunał.
Gdy dziewczynę odsosznikowano, prokurator przy sądzie kościelnym obejrzał jéj nogę, skostniałą jeszcze od szrub aparatu.
— Ii! nie się złego nie stało — zauważył — krzyknęłaś waszmościanka akurat w porę. Mogłabyś jeszcze tańczyć, kotko.
Poczém się zwrócił do swych towarzyszów z delegacyi biskupiéj:
— Nareszcie wyszła prawda na światło boże. Lżéj aż na sercu, panowie. Odda nam panienka tę sprawiedliwość, żeśmy działali z najwyższą możebną łagodnością.


Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Victor Hugo i tłumacza: Józef Tokarzewicz.