Katedra Notre-Dame w Paryżu/Księga druga/IV

<<< Dane tekstu >>>
Autor Victor Hugo
Tytuł Katedra Notre-Dame w Paryżu
Podtytuł (Notre Dame de Paris)
Rozdział Smutne następstwa włóczenia się nocą za piękną niewiastą
Wydawca Polski Instytut Wydawniczy „Sfinks“
Data wyd. 1928
Druk Neuman & Tomaszewski
Miejsce wyd. Gdańsk; Warszawa
Tłumacz anonimowy
Tytuł orygin. Notre Dame de Paris
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
IV.
Smutne następstwa włóczenia się nocą za piękną niewiastą.

Gringoire postanowił pójść na chybił trafił za cyganką. Widział, jak ona i jej koza weszły w ulicę de la Coutellerie; poszedł więc również ulicą de la Coutellerie.
— Dlaczego nie? — powiedział sobie.
Gringoire, jako praktyczny filozof bruku paryskiego, dawno już zrobił to spostrzeżenie, że nic tak nie sprzyja rozmyślaniom, jak włóczęga za piękną niewiastą, kiedy się nie wie, dokąd ona idzie. Jest w tem jakieś wyzbycie się własnej woli, podporządkowanie swej fantazji nieznanemu losowi; krańcowa niezależność umysłu idzie tu w parze ze ślepem posłuszeństwem; i można powiedzieć, że znajdujemy się tedy w stanie pośrednim między niewolą a wolnością; a stany pośrednie szczególnie odpowiadały umysłowi Gringoire’a, z natury niejasnemu, niezdecydowanemu i sangwinistycznemu, który łączył w sobie wszystkie krańcowości i nieustannie wahał się między wszystkiemi ludzkiemi skłonnościami, wzajemnie się neutralizującemu Chętnie porównywał siebie z grobem Mahometa, przyciąganym przez dwa przeciwległe magnesy, wiecznie wahającym się między górą a dołem, między sklepieniem a podłogą, między upadkiem a wzlotem, między zenitem a nadirem.
Gdyby Gringoire żył za naszych czasów, jakże pięknie umiałby się utrzymać wśrodku między klasycyzmem a romantyzmem!
Jednakże nie był on tak naiwnym, by żyć aż trzysta lat. A szkoda! Brak jego stwarza próżnię, którą dziś aż nadto odczuwamy.
Wracając do rzeczy, musimy zauważyć, że najlepiej jest się usposobionym do włóczęgi po ulicach za niewiastą, co Gringoire’owi zdarzało się dość często, gdy nie ma się zapewnionego na noc dachu nad głową.
Szedł więc pogrążony w swych myślach za piękną cyganką, przyspieszającą kroku i popędzającą swą kozę; musiało być późno, bo mieszczanie wracali już do domów i zamykano szynki, jedyne sklepy w ten dzień otwarte.
— Według wszelkiego prawdopodobieństwa, — tak mniej więcej myślał zapewne, — musi ona przecież gdzież mieszkać; a cyganki mają dobre serce. Kto wie?... A nuż?
Zrobiwszy w tem miejscu znak zapytania, utonął w milczeniu i pewnych, dość sympatycznych myślach. Tymczasem przechodząc obok grupki mieszczan, zamykających drzwi swych domów, posłyszał taki urywek rozmowy, który przerwał łańcuch jego rozkosznych domysłów.
Dwu staruchów rozmawiało ze sobą.
— Mistrzu Thibaudt Fernicle, czy wiecie, że jest zimno?
(Gringoire wiedział o tem od początku zimy).
— Prawda, mistrzu Bonifacy Disome! Będziemy mieli znowu taką zimę, jak przed trzema laty, anno 80, kiedy sążeń drzewa kosztował 8 soldów.
— Bah! To jeszcze nic, mistrzu Thibaut, w porównaniu z zimą w roku 1407, kiedy mróz trzymał od św. Marcina do Matki Boskiej Gromnicznej! Ale jaki mróz; pióra pisarzy sądowych przymarzały co trzecie słowo do papieru! Nie można było wcale pisać wyroków.
Nieco dalej stały przy swych oknach sąsiadki z świecami w ręku, których światła wydawały się w mgle jak czerwone plamy.
— Pani La-Boudraque, czy mąż pani opowiedział o nowem nieszczęściu?
— Nie! A cóż się stało, panno Turquant?
— Koń pana Idziego Godin notarjusza spłoszył się na widok Flamandów i ich procesji i przewrócił mistrza Filipa Avrillot, oblata od Celestynów.
— Naprawdę?
— Tak!
— Taki zwykły miejski koń! To okropne! Żeby to był choć koń rycerza, no to co innego.
Okna zostały zamknięte. Tymczasem jednak Gringoire stracił wątek swych myśli. Na szczęście szybko go odnalazł i bez trudu nawiązał dzięki cygance i dzięki Dżali, które ciągle szły przed nim: dwie drobne, delikatne i czarujące istoty, u których podziwiał małe nóżki, piękne kształty i milutki sposób bycia; w rozmyślaniach swych zmięszał je, ponieważ, jeśli chodzi o rozum i zażyłość przyjacielską, uważał je obie za młode dziewczęta, pod względem zaś lekkości, zwinności i szybkości w biegu obie wydawały mu się kozami.
Tymczasem na ulicach było coraz ciemniej, coraz puściej. Dawno już przebrzmiał głos dzwonu, wzywającego do gaszenia świateł, i tylko bardzo rzadko spotkać było można przechodnia lub światło w oknie. Gringoire, idąc w ślady cyganki, wszedł w labirynt krętych uliczek i zaułków, otaczający stary cmentarz Niewiniątek; labirynt ten układem swym przypominał zwitek nici, poplątanych przez kota, bawiącego się niemi.
— Nie widzę wiele logiki w tych ulicach! — powiedział Gringoire, zgubiwszy się zupełnie w zaułkach, które jednak młoda cyganka musiała znać doskonale, gdyż szła bez wahania i coraz przyśpieszając kroku. On zaś nie byłby zupełnie wiedział, gdzie się znajduje, gdyby nie ujrzał nagle na skręcie jednej z ulic ośmiokątnej masy pręgierza obok hal, którego szczyt ostro rysował się na tle oświetlonego okna jednego z domów przy ulicy Verdelet.
Od kilku chwil zwrócił on na siebie uwagę młodej dziewczyny; kilkakrotnie odwróciła głowę zaniepokojona; przystanęła nawet na chwilę i, korzystając ze smugi światła, padającej z niedomkniętych drzwi piekarni, zmierzyła Gringoire’a gniewnym wzrokiem od dołu do góry; potem zrobiła ową minkę, którą już znał, i poszła dalej.
Grymas niezadowolenia na jej twarzyczce zastanowił Gringoire’a. Wyrażał on lekceważenie ironiczne i pogardę. Skonfundowany pochylił głowę nasz poeta i zaczął liczyć kamienie w bruku; szedł już mniej odważnie i w większem oddaleniu od młodej dziewczyny, gdy wtem w pewnej odległości na załomie uliczki, w chwili gdy stracił ją zupełnie z oczu, usłyszał głos jej wołający przeraźliwie o pomoc.
Przyśpieszył kroku.
W ulicy panowała ciemność zupełna. Tylko na rogu, u stóp figury Matki Boskiej paliło się blade światełko lampki olejnej, przez siatkę z drutu. Światełko to pozwoliło Gringoire’owi dojrzeć cygankę szamocącą się w ramionach dwu mężczyzn, którzy starali się stłumić jej krzyki. Biedna kózka przerażona pochyliła rogi i meczała.
— Na pomoc! panowie strażnicy! — zawołał Gringoire i pobiegł odważnie naprzód. Jeden z mężczyzn, trzymający cygankę, odwrócił się, i poeta nasz poznał straszliwą postać Quasimoda.
Gringoire nie uciekł, ale też nie posunął się już ani o krok naprzód; stanął zdrętwiały.
Qusimodo zbliżył się do niego; jednem uderzeniem swej ręki odrzucił go na cztery kroki od siebie i spiesznie wrócił w ciemności do swej ofiary, zarzucił ją na ramię jakby lekką chustę jedwabną i oddalił się. Towarzysz jego poszedł za nim, biedna zaś kózka biegła ze trojgiem, mecząc żałośnie.
— Ratunku! ratunku! — wołała nieszczęśliwa cyganka.
— Stać! nędznicy, i dajcie tutaj tę dziewkę! — zagrzmiał nagle głos jeźdźca, ukazującego się u wylotu sąsiedniej uliczki.
Był to kapitan łuczników królewskiego pocztu, uzbrojony od stóp do głowy, ze szpadą w ręku. Porwał cygankę z rąk osłupiałego Quasimoda, usadowił ją bokiem na swe siodle; a w chwilę, później, gdy straszliwy garbus ochłonął z pierwszego wrażenia i rzucił się na niego, żeby mu odebrać swą zdobycz, zjawiło się piętnastu czy szesnastu łuczników, jadących za kapitanem z wydobytemi pałaszami. Był to oddział straży królewskiej, patrolujący z rozkazu pana Roberta d’Estouteville, dowódcy służby bezpieczeństwa w Paryżu.
Quasimodo został otoczony i ujęty; zakneblowano mu usta. Napróżno rzucał się, pienił i kąsał; było ciemno, za dnia jednak sama twarz jego, zapewne jeszcze ohydniejsza skutkiem wściekłości, byłaby zmusiła cały oddział do ucieczki. Ale noc i ciemność nie pozwoliły mu użyć jego najstraszniejszej broni, brzydoty.
Towarzysz jego ulotnił się w czasie walki.
Cyganka wyprostowała się wdzięcznie na siodle kapitana; oparła obie ręce na ramionach młodego oficera, przyjrzała mu się przez kilka chwil uważnie, jakby zachwycona jego pewną miną i miłym wyglądem. Potem pierwsza przerwała milczenie i odezwała się doń, starając się nadać swemu z natury wdzięcznemu głosowi jak najwięcej słodyczy:
— Jak się nazywasz, mości żandarmie?
— Kapitan Febus de Châteaupers, do usług pani! — odpowiedział oficer, odwracając się.
— Dziękuję, — odpowiedziała.
I kiedy Febus podkręcał swego burgundzkiego wąsa, zsunęła się zwinnie z konia i zniknęła.
Błyskawica nie mogłaby szybciej zniknąć.
— Pępku papieski! — zawołał kapitan i kazał jeszcze silniej zacisnąć pęta nałożone Quasimodowi, — wolałbym, żeby mi została dziewucha.
— Trudno, kapitanie! — odezwał się jeden z żandarmów, — ptaszek umknął, został nam nietoperz.




Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Victor Hugo i tłumacza: anonimowy.