Katedra Notre-Dame w Paryżu/Księga druga/III
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Katedra Notre-Dame w Paryżu |
Podtytuł | (Notre Dame de Paris) |
Rozdział | Besos para Golpes |
Wydawca | Polski Instytut Wydawniczy „Sfinks“ |
Data wyd. | 1928 |
Druk | Neuman & Tomaszewski |
Miejsce wyd. | Gdańsk; Warszawa |
Tłumacz | anonimowy |
Tytuł orygin. | Notre Dame de Paris |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tekst |
Indeks stron |
Kiedy Gringoire przybył na plac Grève, zziębnięty był do szpiku kości. Chcąc ominąć zbiegowisko na moście Wekslarzy i transparanty Jana Fourbeault, poszedł drogą przez most młynarzy; ale koła młynów biskupich opryskały go wodą tak, że przemókł do nitki; zdawało mu się przytem, że z powodu niepowodzenia jego djalogu jest mu jeszcze zimniej. Spieszył więc ku ognisku iluminacyjnemu, wesoło płonącemu na środku placu. Jednak znaczna ilość ludzi, stojących przy ogniu, tworzyła dokoła niego gęsty pierścień.
— Przeklęci Paryżanie! — mówił do siebie (ponieważ Gringoire, jako prawdziwy poeta dramatyczny, miał zwyczaj monologowania) — zasłaniają mi ogień! A ja tak bardzo potrzebuję ciepłego kąta; w trzewikach mam wodę, a te djabelskie młyny przemoczyły mnie do nitki! Do djabła z biskupem paryskim i jego młynami! Chciałbym wiedzieć, poco biskupowi potrzebne są młyny! Czy ma zamiar z biskupa stać się młynarzem? Jeżeli potrzeba mu do tego mego błogosławieństwa, to udzielam go jemu, i jego katedrze i jego młynom! Tymczasem bardzobym pragnął, żeby te potwory dopuściły mnie do ognia! Oni grzeją się; ładna mi przyjemność! Przypatrują się płonącemu chrustowi; piękne widowisko!
Podszedłszy bliżej, zauważył, że krąg ludzi był zbyt rozległy, jak na grzanie się przy ogniu królewskim i, że napływ widzów miał inną przyczynę, niż chęć przyjrzenia się pięknie płonącemu stosowi.
W swobodnej przestrzeni między ogniem a tłumem tańczyła młoda dziewczyna.
Czy dziewczyna ta była istotą ludzką, czy też rusałką lub aniołem, tego Gringoire, filozof sceptyczny i poeta ironiczny, nie umiał powiedzieć w pierwszej chwili, tak bardzo oczarowało go to cudowne zjawisko.
Nie była wysoką, jednak śmiałe jej ruchy czyniły ją dla oka wyższą. Była brunetką i łatwo było odgadnąć, że cera jej musi mieć w dzień ów piękny złotawy odcień Andaluzki lub Rzymianki. Mała jej nóżka była również andaluzyjską, gdyż w ozdobnym trzewiczku było jej zarazem i zaciasno i za swobodnie. Tańczyła, kręciła się i wirowała na starym perskim kobiercu, niedbale rzuconym jej pod nogi; i ile razy w tańcu zwracała swą promieniejącą twarzyczkę ku widzom, jej duże, czarne oczy ciskały błyskawice.
Dokoła niej wszystkie oczy utkwione były w nią, wszystkie usta otwarte; i kiedy tak tańczyła przy dźwiękach baskijskiego bębenka, kiedy swe okrągłe, nagie ramiona podnosiła nad głowę: piękna, delikatna i żywa jak osa, w gładkim złocistym staniku, w spódniczce pstrej, rozwiewnej, z obnażonemi ramionami, smukłemi nogami, co chwilę odsłanianemi, z czarnemi włosami i świecącemi oczyma — wydawała się istotą nadziemską.
— Zaiste, — myślał Gringoire, — to salamandra, nimfa, bogini, bachantka z góry Menelejskiej.
W te] chwili rozplótł się jeden z warkoczy „salamandry“ i miedziany pieniądz tkwiący we włosach, wysunął się zeń i potoczył po bruku.
— E, nie! — rzekł, — to cyganka.
Złudzenie rozwiało się.
Zaczęła znowu tańczyć; podniosła z ziemi dwie szpady i oparłszy ich ostrza o swoje czoło, obracała niemi w jedną stronę, sama kręcąc się w stronę przeciwną. Była zatem rzeczywiście cyganką. I jakkolwiek Gringoire był rozczarowany, całość obrazu przedstawiła dlań wiele uroku i powabu. Płonący stos oświetlał scenę jaskrawem, czerwonem światłem, które drgało żywo na twarzach stojącego kołem tłumu, na smagłem czole młodej dziewczyny i na stojącej w głębi czarnej fasadzie domu pod filarami, a równocześnie rzucało swój blask przyćmiony na ramię kamiennej szubienicy.
Między tysiącem twarzy, które światło płomieni pokryło szkarłatem, była jedna, która wydawała się bardziej do innych zatopiona w kontemplacyjnem obserwowaniu tancerki. Była to surowa, spokojna i ponura twarz męska. Mężczyzna ten, którego szat nie można było dojrzeć w tłumie, nie mógł mieć więcej nad trzydzieści pięć lat; mimoto był zupełnie łysym; tylko na skroniach widniały kępki rzadkich, siwych już włosów; jego szerokie i wysokie czoło zaczynało się już pokrywać zmarszczkami, ale z głęboko osadzonych oczu biła siła młodzieńcza, ogień życia i namiętny charakter. Oczy jego utkwione były w cygankę, i podczas gdy szalona, szesnastoletnia dziewczyna tańczyła i skakała ku uciesze gawiedzi, jego myśli stawały się coraz bardziej ponuremi. Od czasu do czasu na ustach jego ukazywało się westchnienie lub uśmiech, ale uśmiech ten był boleśniejszym niż westchnienie.
Wreszcie młoda dziewczyna, której już brakło tchu, przystanęła, a tłum zachwycony bił brawo.
— Dżali! — zawołała cyganka.
Teraz zobaczył Gringoire rozkoszną, małą, białą, żywą i wesołą kozę; rogi jej i nóżki były złocone, na szyi zaś miała złoty naszyjnik. Nie zauważył jej dotychczas, leżała bowiem spokojnie w rogu kobierca i przypatrywała się tańcowi swej pani.
— Dżali, — rzekła tancerka, — teraz kolej na ciebie.
Usiadła na kobiercu i wyciągnęła wdzięcznie ku kozie swój bębenek baskijski.
— Dżali, — mówiła dalej, — powiedz, który mamy teraz miesiąc?
Dżali podniosła przednią łapkę i uderzyła raz jeden w bębenek. Rzeczywiście był pierwszy miesiąc w roku. Tłum bił brawo.
— Dżali, — mówiła znowu cyganka podrzucając bębenek, — który dzień miesiąca mamy dziś?
Dżali podniosła swoją małą złoconą nóżkę i uderzyła sześć razy w bębenek.
— Dżali, — ciągnęła cyganka, podrzucając znowu bębenek, — która godzina jest teraz?
Dżali uderzyła siedem razy. W tej chwili na zegarze domu pod filarami wybiła siódma.
Tłum oniemiał z podziwu.
— Ależ to czarnoksięstwo! — odezwał się ktoś złowrogo w tłumie. Był to głos owego łysego mężczyzny, który nie spuszczał z oczu cyganki.
Drgnęła ze strachu i odwróciła się; w tej chwili jednak odezwały się huczne oklaski i zagłuszyły słowa puszczyka. Ośmieliły one przytem cygankę, która zaczęła dalej sztuki ze swą kózką.
— Dżali, pokażno, jak wygląda mistrz Guichard Grand‑Remy, kapitan strzelców paryskich w czasie procesji w dzień Matki Boskiej Gromnicznej.
Dżali stanęła na tylnych nóżkach, zaczęła meczeć i maszerowała z tak pocieszną pompą, że wszyscy widzowie parsknęli śmiechem na widok tego przedrzeźniania interesownej pobożności kapitana strzelców.
— Dżali, — mówiła dalej młoda dziewczyna ośmielona powiedzeniem, — pokaż, jak peroruje mistrz Jakób Charmolue, prokurator królewski w trybunale kościelnym?
Koza, przysiadłszy na tylnych nóżkach, zaczęła meczeć i poruszać przedniemi kopytkami w sposób tak charakterystyczny, że pominąwszy kiepską francusczyznę i kiepską łacinę, miało się przed sobą gestykulację, akcent i postawę Jakóba Charmolue.
Tłum bił brawo z całych sił.
— Świętokradztwo! Profanacja świętości! — odezwał się powtórnie głos łysego mężczyzny.
Cyganka obejrzała się jeszcze raz.
— Ach! — rzekła, — to ten niegodziwiec.
Potem, wysunąwszy dolną wargę ponad górną, skrzywiła twarzyczkę w sposób jej właściwy, okręciła się na pięcie i zaczęła zbierać datki tłumu do swego tamburina.
Sypały się monety srebrne i miedziane. Po chwili cyganka znalazła się obok Gringoire’a. Gringoire sięgnął machinalnie do kieszeni. Cyganka przystanęła.
— Do djabła! — szepnął poeta, znalazłszy na dnie kieszeni rzeczywistość, to jest pustkę. Śliczna dziewczyna stała jednak dalej z wyciągniętym ku niemu tamburinem i czekała; Gringoire’owi pot kroplisty wystąpił na czoło.
Gdyby miał wszystkie skarby Peru w kieszeni, dałby je napewno tancerce; ale Gringoire nie posiadał skarbów Peru, a zresztą Ameryka nie była jeszcze wówczas odkrytą.
Na szczęście wypadek nieoczekiwany przyszedł mu z pomocą.
— A wyniesiesz mi się stąd precz, szarańczo egipska! — odezwał się wrzaskliwy głos z najciemniejszego kąta placu. Młoda dziewczyna odwróciła się przerażona. Nie był to już głos łysego mężczyzny; był to głos kobiecy, głos histerycznej dewotki.
Głos ten, który przeraził cygankę, sprawił uciechę wałęsającym się na placu dzieciakom.
— To pustelnica z wieży Rolanda — wołano wśród głośnych śmiechów. — To ta zakonnica urąga! Czy dostała już wieczerzę? Zanieśmy jej resztki ze stołów miejskich!
Wszystko rzuciło się ku domowi pod filarami.
Tymczasem Gringoire wykorzystał zmieszanie tancerki i ulotnił się. Krzyki dzieciarni przypomniały mu, że i on jeszcze nie jadł kolacji. Pobiegł więc ku stołom. Ale chłopcy mieli lepsze nogi od niego, to też nie znalazł już nic na stołach, nawet marnego piernika, jaki sprzedają po pięć soldów funt. Pod ścianą tylko, nad pustą zastawą widniały smukłe lilje i róże, które malował w roku 1434 Maciej Biterne. Było to jednak za mało jak na wieczerzę. Jest rzeczą nieprzyjemną kłaść się do łóżka bez kolacji; tembardziej niewesołą rzeczą jest, nie zjeść nic i nie mieć gdzie głowy położyć. A Gringoire był w tem położeniu. Ani kawałka chleba; bez dachu nad głową; ze wszystkich stron bieda. Dawno już odkrył on tę prawdę, że Jowisz stworzył ludzi w przystępie złego humoru i że w życiu mędrca los stale trzyma w oblężeniu filozofję. Co się zaś tyczy niego samego, nigdy jeszcze blokada ta nie była zupełniejszą; kiszki grały mu marsza, a on uważał, że jest to rzeczą niewłaściwą, że zły los atakował jego filozofię przy pomocy głodu.
Co raz bardziej zatapiał się w swej zadumie, gdy wtem śpiew dziwny i pełen słodyczy wyrwał go nagle z zamyślenia. To młoda cyganka śpiewała.
Głos jej nie ustępował jej tańcowi i jej piękności. Był w nim jakiś niezwykły urok; jakaś czystość i dźwięczność, możnaby powiedzieć coś niezwykle lotnego. Długie wylewy, melodje, nieoczekiwane kadencje, to znów słowa proste, wypowiadane tonem ostrym, syczącym, to przeskoki w skali tonów, których nie powstydziłby się słowik, zawsze jednak niezmiernie harmonijne; piękny głos wznosił się to opadał jak pierś młodej śpiewaczki.
Urocza jej twarz z nadzwyczajną ruchliwością dostosowywała się do kaprysów melodji, od natchnień rozigranych swobodnie przechodziła do dumy dziewiczej. Raz wydawało się, że jest szaloną, to znów królową.
Śpiewała w języku nieznanym Gringoirowi i zdawała się sama go nie rozumieć, tak mało melodja odpowiadała znaczeniu wyrazów. Temu oto czterowierszowi towarzyszyła arja szalonej wesołości:
Un cofre de gran riqueza
Hallaron dentro un pilar,
Dentro del, nuevas banderas
Con figuras de espantar[2]
Ton zaś następnej zwrotki:
Alarabes de cavallo
Sin poderse menear,
Con espadas, y los cuellos
Bellestas de buen echar[3]
był tak wzruszającym, że Gringoire poczuł łzy w oczach. Przeważnie jednak śpiew jej tchnął radością, i wydawała się ptaszyną, śpiewającą wesoło i bez troski.
Pieśń cyganki zmąciła zadumę Gringoire’a, lekko jednak jak łabędź, kłócący na chwilę powierzchnię wody ruchem skrzydeł. Słuchał jej z rodzajem ekstazy zapomnienia. Od wielu godzin po raz pierwszy nie czuł się nieszczęśliwym.
Ale chwila ta trwała krótko.
Ten sam głos niewieści, który przerwał taniec cyganki, zakłócił teraz jej śpiew.
— Czy nie zamilkniesz, ty świerszczu piekielny? — krzyczała pustelnica z kąta placu, pogrążonego w ciemnościach.
Biedny „świerszcz“ umilkł. Gringoire nadstawił uszu.
— Ach! — zawołał, — bezzębna piła niszczy lirę.
Reszta widzów również szemrała niezadowolona. „Do djabła z pustelnicą!“ — krzyczano tu i owdzie. I stara, niewidzialna sekutnica byłaby rychło pożałowała swych ataków na cygankę, gdyby w tej chwili tłum nie został pociągnięty przez procesję papieża błaznów. Obeszła ona już szereg ulic i zjawiła się ze swemi pochodniami i wielkim hałasem na placu Grève.
Przodem szedł Egipt: książę Egiptu na czele konno, obok zaś pieszo hrabiowie, trzymający uzdę i strzemiona: za nimi cyganie i cyganki z dziećmi krzyczącemi na plecach; wszyscy byli pomieszani ze sobą: książęta, hrabiowie i pospólstwo w łachmanach. Potem szło królestwo „argot“: to jest wszyscy złodzieje Francji, uszeregowani stosownie do swych rang, najmniejsi przodem. Ciągnęli tak czwórkami z różnemi odznakami swej godności, piastowanej w tem niezwykłem bractwie; większość ich stanowili kalecy: jedni kulawi, inni bez ręki; subjekci, pielgrzymi, włamywacze, epileptycy, zdziecinniali starcy, kuglarze, uliczni kalecy, piętnowani szulerzy, kramarze, czeladnicy złodziejscy i mistrze cechu złodziejskiego, — tłum, którego wyliczanie znużyłoby i Homera. Pośród konklawe mistrzów złodziejskich i kuglarzy widać było króla żebraków, wielkiego Coësre, siedzącego na małym wózku, zaprzężonym w dwa psy. Za królestwem „argot“ szło królestwo Galilei. Wilhelm Rousseau, cesarz Galilei kroczył majestatycznie w swych szatach purpurowych poplamionych winem, przed nim zaś błazny, wyprawiający ucieszne koziołki, za nim noszący berło, pomocnicy i pisarze jego kancelarji. Wreszcie gildja pisarzy sądowych z wieńcami na głowach, w czerwonych szatach, z muzyką swoją godną sabatu czarownic i długiemi świecami z żółtego wosku. Pośrodku tego tłumu dygnitarze bractwa błazeńskiego nieśli na swych barkach lektykę, przeładowaną bardziej świecami niż skrzynka z relikwiami św. Genowefy w czasie epidemji; w lektyce tej siedział nowoobrany papież błaznów: w ręku trzymał krzywy pastorał, ubrany był w ornat biskupi i mitrę. To był garbus Quasimodo, dzwonnik z Notre‑Dame.
Każdy oddział tego fantastycznego pochodu miał własną muzykę. Cyganie grali na balofo[4] i afrykańskim tamburinie. Złodzieje, bractwo mało muzykalne, używało wioli, rogu i gotyckiej piszczałki z dwunastego stulecia. Cesarstwo Galilei nie było bardziej postępowem: z trudem dojrzeć tam było można nędzne skrzypce z okresu dzieciństwa sztuki, posiadające zaledwie trzy struny re‑la‑mi. W pobliżu jednak lektyki papieskiej rozbrzmiewała cała kocia muzyka, wszystkiemi instrumentami epoki: słychać było kobzy, gitary i waltornie, nie mówiąc już o fletach i innych instrumentach dętych. Czytelnicy przypominają sobie zapewne, że była to orkiestra Gringoire’a.
Trudno jest dać wyobrażenie o stopniu dumnej i błogiej radości, jaką promieniowało ponure i odrażające oblicze Quasimoda w drodze z pałacu sprawiedliwości na plac Grève. Było to pierwsze zadowolenie miłości własnej, jakiego ten biedak doznał w życiu. Dotąd spotykały go tylko upokorzenia, pogarda dla jego stanu i wstręt do jego osoby. To też mimo swej głuchoty napawał się, jakgdyby był prawdziwym papieżem okrzykami tryumfalnemi tłumu, który nienawidził, ponieważ wiedział, iż ten miał dla niego jedynie uczucie wstrętu. Że lud jego był bandą błaznów, złodziei i żebraków, cóż mógł na to? Zawsze był to lud, a on jego władcą. I brał za dobrą monetę te ironiczne oklaski, udaną czołobitność, której ze strony tłumu towarzyszyło nieco rzeczywistej trwogi. Bo garbus był siłaczem, koszlawiec zwinnym, a głuchy złośliwym: trzy przymioty, zmniejszające jego śmieszność.
Zresztą dalecy jesteśmy od przypuszczenia, że nowy papież błaznów zdawał sobie sprawę z uczuć, jakich doznawał i uczuć, jakie budził w otoczeniu. Duch, mieszkający w tem ułomnem ciele, z konieczności był niedoskonałym i niewrażliwym. To też to, co w tej chwili odczuwał, było niejasne, nieokreślone i mgliste. Tylko radość biła od niego, a ponad wszystkiem górowała duma. Ta ponura i nieszczęśliwa istota miała również swoją chwilę szczęścia.
Nie bez zdziwienia tedy i przerażenia ujrzano, jak nagle w chwili, gdy Quasimodo w tryumfie, upojony szczęściem mijał dom pod filarami, mężczyzna jakiś wyskoczywszy z tłumu gniewnym ruchem wyrwał z jego rąk oznakę błazeńskiej godności, pastorał z pozłacanego kija.
Śmiałkiem tym był ów łysy człowiek, który przed chwilą wmieszawszy się w tłum otaczający cygankę, swymi okrzykami przeraził biedną dziewczynę. Miał na sobie szaty duchownego. W chwili gdy wybiegł z tłumu, poznał go Gringoire, który go dotychczas nie zauważył.
— Ależ to, — zawołał zdumiony, — mój nauczyciel alchemji, Don Claude Frollo, archidjakon. Czegóż u djabła chce od jednookiego garbusa? Chce chyba, żeby go rozszarpano.
W istocie rozległ się krzyk straszliwy. Quasimodo skoczył z lektyki, a kobiety zakrywały oczy, by nie widzieć, jak rozedrze archidjakona na sztuki. Przyskoczył do kapłana, zajrzał mu w oczy i upadł na kolana.
Ksiądz zerwał mu tjarę, złamał na dwoje pastorał i podarł ornat błazeński.
Quasimodo pozostał na klęczkach z pochyloną głową i ze złożonemi do modlitwy rękoma.
Teraz rozpoczęła się między nimi dziwna rozmowa za pomocą znaków i giestów, gdyż ani jeden, ani drugi słowa nie wymówił: kapłan wyprostowany, gniewny, grożący, natarczywy; Quasimodo klęczący, pokorny, błagający. A jednak było rzeczą pewną, że Quasimodo jednym palcem mógłby zgnieść księdza.
Wreszcie archidjakon, potrząsnąwszy silnie ramieniem Quasimoda, dał mu znak, by wstał i poszedł za nim.
Quasimodo podniósł się.
Teraz bractwo błaznów, wyszedłszy z pierwszego osłupienia, chciało bronić swego władcy, tak niespodziewanie zdetronizowanego.
Cyganie, złodzieje i sądownicy z krzykiem opadli księdza.
Quasimodo stanął przed archidjakonem, wywinął młynka swemi atletycznemi pięściami i popatrzał na napastników, zgrzytając zębami jak tygrys podrażniony.
Kapłan przybrał postawę powagi i godności, skinął na Quasimoda i oddalił się w milczeniu.
Quasimodo szedł przed nim, torując mu drogę pięściami.
Gdy w ten sposób przedarli się przez tłum i mieli już opuścić plac, gromada ciekawych chciała pójść za nimi. Quasimodo zasłaniał teraz odwrót archidjakona; przysadkowaty, zły, potworny, najeżony, gotów rzucić się na każdego, jak dzik szczerzący swoje kły; przerażony tłum trzymał się w przyzwoitej odległości.
Pozwolono im zniknąć w wąskiej, ciemnej uliczce, gdzie nikt już nie miał odwagi zapuścić się, tak dalece samo wspomnienie Quasimoda zgrzytającego zębami broniło wstępu.
— Doprawdy, to rzecz w najwyższym stopniu godna zastanowienia, — rzekł Gringoire, — ale do djabła zjadłbym coś na kolację.
- ↑ (Hiszpańsk) Pocałunek przynosi ból.
- ↑ po hiszpańsku:
Skrzynię bardzo ozdobną
Znaleźli gdzieś na dnie studni,
W niej zaś były nowe sztandary,
A na nich straszne obrazy. - ↑ po hiszpańsku:
To Arabowie na koniach,
Do posągów podobni,
Z mieczami, a na plecach
Z łukami celnemi. - ↑ Balofo: rodzaj skrzypiec, używanych przez murzynów.