Katedra Notre-Dame w Paryżu/Księga dziesiąta/VII
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Katedra Notre-Dame w Paryżu |
Podtytuł | (Notre Dame de Paris) |
Rozdział | Châteaupers na odsiecz! |
Wydawca | Polski Instytut Wydawniczy „Sfinks“ |
Data wyd. | 1928 |
Druk | Neuman & Tomaszewski |
Miejsce wyd. | Gdańsk; Warszawa |
Tłumacz | anonimowy |
Tytuł orygin. | Notre Dame de Paris |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tekst |
Indeks stron |
Czytelnik przypomina sobie zapewne krytyczne położenie, w jakiem zostawiliśmy Quasimoda. Dzielny Garbus, opadnięty ze wszech stron, stracił zupełnie jeśli nie odwagę, to przynajmniej nadzieję ocalenia, nie siebie (gdyż o sobie nie myślał), lecz cyganki. Nagle huraganowy tętent koni napełnił ulice sąsiednie i długi szereg pochodni, rozwinięty nad gęstą kolumną jezdnych z pochylonemi lancami i popuszczonemi cuglami, rozdarł przy strasznych okrzykach tłumów szarawo‑czerwone tło placu, jak piorun chmurę.
— Francja! Francja! Rznij chamstwo! Châteaupers na odsiecz! Kasztelanie! Kasztelanie!
Hołotnicy zdumieni zmienili front.
Quasimodo, nie słyszący nic, ujrzał tylko obnażone pałasze, pochodnie, ostrza lanc, jazdę, rycerstwo, na którego czele poznał kapitana Phoebusa; niespodziewana ta pomoc tyle mu sił dodała, że kilkoma silnemi podskokami precz odepchnął pierwszych szturmujących, którzy się już do poręczy galerji dobierali.
Było to w rzeczy samej nadlatujące wojsko królewskie.
Dziady należycie przyjęli natarcie rycerstwa. Bronili się jak potępieńcy. Wzięci z boku od ulicy Saint‑Pierre‑aux‑Boeuf, a z tyłu od ulicy przedkatedralnej, przyparci do katedry Najświętszej Panny, do której się darli jeszcze, a której bronił Quasimodo, oblegający i oblężeni zarazem znaleźli się w temże samem niemal położeniu, w jakiem we dwa blizko wieki później w 1640 roku przy sławnem oblężeniu Turynu ujrzał się między otoczonym księciem Tomaszem sabaudzkim, a otaczającym margrabią Leganez, hrabia Henryk d’Harcourt, Taurinum obsessor idem et obsessus, jak powiedziano na jego grobku.
Bój był straszny. Na pazury wilcze trafił ząb brytani, że się wyrazimy słowami O. Matieu. Kawalerja królewska, śród której dzielnie się uwijał Phoebus de Châteaupers, siekła bez pardonu i litości. Nędzarze źle uzbrojeni, pienili się i kąsali. Męże, kobiety, dzieci, rzucały się na tyły, na karki końskie i wpijali się w nie jak koty, zębami i pazurami wszystkich czterech łap. Inni żgali rozjadłemi pochodniami w ślepia końskie i rycerskie. Inni znowu bosakami darli grzbiety łuczników w kawały. Jeden szczególnie hajdamaka okropnych dokazywał rzeczy. Miał kosę szeroką błyszczącą, którą poziomo dokoła zataczał. Przerażającym był. Bezustanku to rzucał to ściągał ku sobie oręż szalony. Głów nie tykał ciął po nogach. Za każdem machnięciem otaczał go szaniec członków ohydnie się kurczących i wierzgających. Postępował tak w sam gąszcz kawalerji krokiem wolnym i mierzonym. Był to Clopin Trouillefou... Powaliła go na bruk rusznica.
Okna tymczasem pootwierały się naokoło. Sąsiedzi posłyszawszy wojenne okrzyki wojsk królewskich, wmięszali się do rozprawy i kule ze wszystkich piętr sypnęły się na żebraków. Z trudnością można było rozróżnić fasadę Notre‑Dame i gmach obdrapanego Starego Szpitala, z którego okienek w dachu wyglądało kilku wynędzniałych chorych.
Mizeractwo zachwiało się nareszcie. Brak dobrej broni, niespodziany napad, strzały z okien, wzrastające wciąż siły przeciwnika, śmierć Clopina wszystko się przeciwko niemu sprzysięgło, wszystko się nań zwaliło. Trzeba było ustąpić. Nieboraki złamali jedną linję ob1ęgających i uciekać poczęli we wszystkich kierunkach, zostawiając na placu gromady trupów.
Co do Quasimoda, który na chwilę walczyć nie przestał, widział on dokładnie cały przebieg akcji; gdy ujrzał porażkę tłuszczy szałaszniczej, padł na kolana i ręce wzniósł w niebo; poczem wskoczył z chyżością ptaka do celki, do której wstępu z taką zaciętością bronił. Jedna go już tylko myśl teraz zajmowała: uklęknąć czemprędzej przed tą, którą po raz drugi ocalił.
Gdy wszedł do izdebki, znalazł ją pustą.