Katedra Notre-Dame w Paryżu/Księga siódma/III
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Katedra Notre-Dame w Paryżu |
Podtytuł | (Notre Dame de Paris) |
Rozdział | Dzwony |
Wydawca | Polski Instytut Wydawniczy „Sfinks“ |
Data wyd. | 1928 |
Druk | Neuman & Tomaszewski |
Miejsce wyd. | Gdańsk; Warszawa |
Tłumacz | anonimowy |
Tytuł orygin. | Notre Dame de Paris |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tekst |
Indeks stron |
Od dnia, w którym Quasimodo odcierpiał swą karę na pręgierzu, sąsiedzi katedry Najświętszej Panny zauważyli, że zapał z jakim dawniej dzwonił, znacznie ostygł. Poprzednio głos dzwonów rozlegał się przy lada sposobności; dzwonienie na jutrznię trwało od prymy do pierwszej wotywy; przed sumą słyszałeś prawdziwy koncert wielkich i małych dzwonów i sygnaturek; wysokie gamy wydobywały się z dzwonów mniejszych przy ślubie, przy chrzcie, przy pogrzebie, zlewając się w powietrzu jakby w tkaninę, to żałosnych, to wesołych tonów. Stary kościół, cały drgający i rozbrzmiały, rozpływał się naprzemian to jękami skarg, to hymnami radości. Czułeś obecność jakiegoś ducha wrzawy i szału, który śpiewał temi spiżowemi wargami. Teraz zdawało się, że duch ów znikł; katedra sposępniała, na dobrowolne, rzekłbyś, skazując siebie milczenie; uroczystości i pogrzeby miały już obecnie swe zwykłe tylko dzwonienia, suche i nagie, takie, jakich rytuał wymagał, nic nadto; z podwójnej melodji, jaką kościół z siebie wydobywa przez organy wewnątrz i przez dzwony zewnątrz, pozostały tylko organy. Sądziłbyś, że dzwonnica straciła swego kapelmistrza. Quasimodo wszakże jej nie porzucił; zaszłażby zmiana jaka w nim samym? I jaka mianowicie? Czyliżby hańba i rozpacz, jakie go dotknęły na rusztowaniu, trwały jeszcze w głębi jego serca? Czyliżby razy katowskiego bicza pozostawiły ślady w jego duszy? Czyliżby gorycz owego poniżenia w oczach tłumu stłumiła w nim jego namiętność do dzwonów? A może to Marja znalazła już współzawodniczkę w sercu dzwonnika Najświętszej Panny? Może czternaście jej sióstr młodszych zostało zapomnianych dla kogoś młodszego i piękniejszego.
W błogosławionym tym roku 1482, Zwiastowanie przypadło na wtorek 25 marca. Dnia tego powietrze było tak czyste i tak lekkie, że w sercu Quasimoda odezwała się jego dawna miłość dla dzwonów. Raźniej tedy nieco wstępował na północną wieżę, podczas gdy stróż kościelny otwierał na oścież podwoje katedry, składające się wtedy z grubych desek pokrytych skórą, obitych ćwiekami o złoconych główkach i ujętych w ramy rzeźbione „bardzo misternej roboty“.
Doszedłszy do najwyższej klatki dzwonnicy, Quasimodo spoglądał czas jakiś na sześć dzwonów, smutnie kiwając głową, jak gdyby ubolewał nad tem, że coś obcego stanęło w jego sercu między nim a niemi. Lecz gdy wprawił je w ruch, gdy uczuł pod ręką kołysanie tego grona grajków ochoczych, gdy ujrzał, bo nie mógł słyszeć, jak drgająca oktawa wznosiła się i opadała po huczącej skali, niby ptak przeskakujący z gałęzi na gałąź, gdy Duch — muzyka, zaklęty ów geniusz, potrząsający roziskrzonym pękiem śpiżowych basów, kwint, treli, sykań sygnaturkowych, porwał i opętał głuchego dzwonnika, wtedy biedak uczuł się znów szczęśliwym i zapomniał o wszystkiem i rozkosz, która pierś mu wzdymała, rozpromieniła jego oblicze.
Chodził, rzucał się, klaskał w dłonie, biegał od sznura do sznura, głosem i ruchem zachęcał sześciu śpiewaków, jak dyrygent orkiestry pobudzający swą kapelę.
— No Gabrjelo, — mówił — wylej dziś wszystkie swe dźwięki na miasto, wszak to dziś święto... Mikołajku nie próżnuj! cóż ustajesz? dzwoń, dzwońże, czyś zardzewiał hultaju?... Dobrze! prędzej! prędzej! tak żeby serca nie było widać. Ogłusz ich wszystkich, tak jak mnie ogłuszyłeś... Wybornie, Thibauldo, dzielnie się spisujesz... Wilhelmie! Wilhelmie! tyś największy, a Pafnucy, który jest najmniejszy, lepiej od ciebie dzwoni. Założyłbym się, że ci, co słuchają na dole, słyszą go lepiej... Dobrze, dobrze! Gabrjelo, silniej! jeszcze silniej!... E! cóż wy tam robicie, wy dwaj na górze? Wróble? nie wydajecie najmniejszego dźwięku... Cóż to za dzioby miedziane, które zdają się ziewać, kiedy śpiewać trzeba? Hej! do pracy! Toż Zwiastowanie! Słońce świeci, grajcie dzwony... Biedny Wilhelmie! tchu ci już braknie, mój gruby przyjacielu?
Zajęty był zupełnie tem zachęcaniem swych dzwonów, które skakały na wyścigi, potrząsając błyszczącemi grzbietami, jak hałaśliwa kawalkada mułów hiszpańskich popędzanych przez poganiacza.
Nagle, rzucając od niechcenia okiem przez jeden z otworów pomiędzy szerokiemi dachówkami pokrywającemi na pewnej wysokości prostopadły mur dzwonnicy, ujrzał na placu dziwacznie przystrojoną dziewczynę, przy niej małą kozę leżącą na rozesłanym kobiercu, a w około dziewczyny i kozy, gromadzący się tłum ciekawych. Widok ten zmienił raptownie bieg jego myśli i ostudził jego zapał muzyczny, jak powiew wiatru ścina wyciekającą żywicę. Stanął, odwrócił się plecami do dzwonów, przytulił twarz do otworu i utkwił w tancerce ten sam wzrok zadumany, czuły i słodki który już raz zadziwił był archidjakona. Tymczasem zapomniane dzwony zamilkły, bełkotliwie i smutnie, jeden po drugim, ku wielkiemu niezadowoleniu miłośników muzyki spiżowej, którzy z mostu Wekslarzy z żywem zainteresowaniem przysłuchiwali się grze Quasimoda i odeszli teraz rozczarowani, podobnie jak odchodzi pies, któremu pokazano kość, a rzucono kamień.