Katedra Notre-Dame w Paryżu/Księga siódma/II
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Katedra Notre-Dame w Paryżu |
Podtytuł | (Notre Dame de Paris) |
Rozdział | Filozof i ksiądz |
Wydawca | Polski Instytut Wydawniczy „Sfinks“ |
Data wyd. | 1928 |
Druk | Neuman & Tomaszewski |
Miejsce wyd. | Gdańsk; Warszawa |
Tłumacz | anonimowy |
Tytuł orygin. | Notre Dame de Paris |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tekst |
Indeks stron |
Księdzem, którego młode dziewczęta spostrzegły na szczycie północnej wieży, pochylonego nad placem i uważnie przypatrującego się tańczącej cygance, był rzeczywiście archidjakon Klaudjusz Frollo.
Czytelnicy nasi nie zapomnieli zapewne tajemniczej celi, jaką archidjakon zajmował dla siebie w tej wieży. (Dodam nawiasem, że nie wiem, czy to nie jest czasami ta sama, której wnętrze dziś jeszcze oglądać można przez kwadratowe okienko, znajdujące się na wysokość człowieka, — tuż przy samej niemal platformie, z której wyrastają wieże dzwonnicze; jest to dziś klatka zupełnie goła, pusta i oszarpana; ściany jej, niedbale wapnem pomazane, „ozdabia“ obecnie kilka nędznych żółtych malowideł, przedstawiających fasady rozmaitych katedr. Przypuszczam, że norę tę zamieszkują teraz nietoperze do spółki z pająkami, i że wskutek tego jest ona teatrem nieustającej wojny, której celem wytępienie much).
Codziennie na godzinę, przed zachodem słońca, archidjakon wchodził do tej celi i niekiedy noce całe tam spędzał. Tego dnia, w chwili, gdy stanął przed niskiemi drzwiami komnatki i wkładał do zamka mały, sztuczny kluczyk, który nosił zawsze przy sobie w sakwie zawieszonej u boku, odgłos bębna i kastanietek doleciał jego uszu. Odgłos ten szedł z placu przed katedrą. Wspomnieliśmy już, że cela miała jedno tylko okienko, wychodzące na szczyt kościoła. Klaudjusz Frollo szybko wyjął klucz z zamku i po chwili znalazł się na szczycie wieży, w postawie ponurej i zadumanej, w jakiej go zauważyły młode dziewczęta.
Stał tam poważny i nieruchomy, cały skupiony w jedno spojrzenie i w jedną myśl. Paryż był pod jego stopami, z niezliczonemi wieżyczkami swych gmachów, z widnokręgiem niskich wzgórz, ze swoją rzeką, wężowo wijącą się pod mostami, z ludem swym poruszającym się ulicami, z powłóczystymi dymami swych kominów, z zębatym łańcuchem swych dachów, jakby ściskających w kleszcze kościół Notre‑Dame. W całym tym jednak grodzie, jeden tylko punkt zwracał na siebie uwagę archidjakona: plac przedkatedralny; w całym tym tłumie jedna postać go zajmowała: cyganka.
Trudnem byłoby określić to spojrzenie i posiedzieć skąd pochodził żarzący się w nim ogień. Było to spojrzenie nieruchome, a jednak pełne niepokoju i burzy. Widząc więc zupełną nieruchomość jego ciała, zaledwie chwilami wstrząsanego mimowolnem drżeniem, niby drzewo potrząsane wiatrem; patrząc na sztywność jego łokci, sztywniejszych od marmurowej balustrady, o którą się opierały, na skamieniały uśmiech wykrzywiający jego twarz i usta, rzekłbyś, że w Klaudjuszu Frollo oczy tylko jedne żyły.
Cyganka tańczyła prowansalską sarabandę, obracając swój bębenek na końcu palca i podrzucając go w powietrzu; zręczna, lekka, wesoła, nie czuła ciężaru tego strasznego wzroku, padającego wprost na jej głowę.
Tłum cisnął się wokoło niej; od czasu do czasu mężczyzna w żółto‑czerwonym kaftanie ustawiał publiczność w kółko, poczem wracał, by usiąść na stołku o kilka kroków od tancerki i kładł na swe kolana głowę kozy. Mężczyzna ten zdawał się być towarzyszem cyganki. Z wysokości swej Klaudjusz Frollo nie mógł rozpoznać jego rysów.
Od chwili, w której archidjakon go spostrzegł, uwaga jego podzieliła się między tancerkę i nieznajomego, twarz zaś przybrała wyraz jeszcze bardziej ponury. Nagle wyprostował się i dreszcz przebiegł po całem jego ciele.
— Co to za człowiek? — mruknął przez zęby, — widziałem ją zawsze samą jedną!
To rzekłszy znikł pod krętem sklepieniem schodów i zeszedł na dół. Przechodząc koło drzwi dzwonnicy, ujrzał rzecz, która go mocno zastanowiła: ujrzał Quasimodo, jak pochylony z pod jednego z naddaszków, podobnych do olbrzymich żaluzji, wyglądał również na plac. Był tak bardzo zajęty tem, na co patrzał, że wcale nie zauważył swego przybranego ojca. Dzikie jego oko szczególny miało wyraz; było pełne zachwytu i słodyczy.
— To coś nadzwyczajnego! — mruknął Klaudjusz. — Czyliżby się cygance tak przypatrywał? — I poszedł dalej. Po kilku minutach zadumany archidjakon wyszedł na plac przez drzwi, znajdujące się u spodu wieży.
— Gdzież się podziała cyganka? — spytał, mieszając się z gromadą widzów, których zwabił bębenek.
— Nie wiem, — odpowiedział jeden z sąsiadów, — tylko co znikła. Zdaje mi się, że poszła pokazywać swe sztuki do tego oto domu naprzeciwko, dokąd ją zawołano.
— Zamiast cyganki na tym samym kobiercu którego arabeski ginęły przed chwilą pod fantastycznym ruchem jej tańca, archidjakon ujrzał tylko czerwono‑żółtego mężczyznę, który snać dla zarobienia także kilku groszy, pełzał w kółko z rękoma opartemi o biodra, głową odrzuconą w tył, twarzą czerwoną, szyją wyciągniętą i z krzesłem w zębach. Na krześle tym uwiązany był kot, którego mu użyczyła któraś z sąsiadek, a który miauczał rozpaczliwie.
— Matko Boska! — zawołał archidjakon w chwili gdy kuglarz oblany potem, przechodził koło niego ze swoją piramidą stołków i kotem — co robi tutaj mistrz Piotr Gringoire?
Surowy głos archidjakona sprawił na biedaku tak silne wrażenie, że stracił równowagę razem ze swoją piramidą; krzesełko i kot runęły na głowy widzów, pośród nieopisanego krzyku tłumu.
Prawdopodobnie mistrz Piotr Gringoire (on to był w istocie) byłby miał ciężką przeprawę z właścicielką kota i ze wszystkimi potrąconymi i podrapanymi, gdyby nie był pospiesznie skorzystał z zamieszania i ukrył się w kościele, dokąd wezwał go skinieniem ręki Klaudjusz Frollo.
W katedrze było już ciemno i pusto; nawy boczne pogrążone były w mroku, a lampy kaplic migotały już niby gwiazdy pod czarnem sklepieniem. Wielka tylko rozeta fasady, na którą padały poziome promienie zachodzącego słońca, jaśniała w cieniu jak djadem brylantowy, rzucając na drugą stronę nawy głównej, ku ołtarzowi głównemu strugę świetlnego odblasku.
Przeszedłszy kilka kroków, archidjakon oparł się o filar i spojrzał bystro na Gringoire’a. Spojrzenia jednak tego nie przeląkł się Gringoire; wstyd mu było jedynie, iż osoba równie szanowna i uczona spotkała go w kuglarskim stroju. Wzrok księdza nie miał w sobie nic drwiącego ani uszczypliwego, przeciwnie, była w nim powaga, spokój i przenikliwość. Archidjakon pierwszy przerwał milczenie:
— Zbliżcie się, mistrzu Piotrze. Musicie mi wiele rzeczy wytłómaczyć. Naprzód, powiedzcie mi, co było przyczyną, żeście nie pokazywali się od dwóch blizko miesięcy, i że obecnie zjawiacie mi się oto nagle, na ulicy, w tym naprawdę pięknym stroju! pół żółtym, pół czerwonym, jak jabłko z Caudebec.
— Surowy panie! — zaczął Gringoire żałośnie — strój to rzeczywiście dziwaczny i dlatego widzicie mnie bardziej zawstydzonym, niż kota z pęcherzem u ogona. Czuję, że robię bardzo źle, narażając ukrytą pod tym kaftanem skórę pitagorejskiego filozofa na kije pachołków miejskich. Ale cóż chcecie, mój wielebny mistrzu? winna temu moja stara kurtka, która mnie nikczemnie opuściła w początkach zimy, pod pozorem, że była zbyt podartą, i że czuła potrzebę pójścia na spoczynek do kosza gałganiarza. Cóż robić? cywilizacja nie doszła jeszcze do tego stopnia rozwoju, iżby można było chodzić nago, jak tego chciał starożytny mędrzec Djogenes. Trzeba dodać, że na dworze wiatr dął straszliwie; trudno mi było w miesiącu styczniu zaczynać tę zbawczą dla ludzkości reformę. Znalazł się ten oto kaftan, wziąłem go, pożegnawszy starą czarną kapotkę, która dla hermetyka, jakim jestem nie zapinała się już dość hermetycznie. I oto w ten sposób przywdziałem strój kuglarza, jak św. Genest. Cóż chcecie mistrzu? zapewne jest to upadek. Ale i Apollo pasał owce u Admetesa.
— Pięknym trudnicie się rzemiosłem! — odpowiedział mu archidjakon. — Niema co mówić.
— Przyznaję, drogi mistrzu, że lepiej jest filozofować i wiersze układać, rozdmuchiwać ogień w piecu, lub otrzymywać go z nieba, niżli obnosić koty po bruku. Dlatego też, kiedy przemówiliście do mnie, zgłupiałem jak osiół przed rożnem kuchennym. Ale pomyślcie, surowy panie, żyć trzeba a najpiękniejsze wiersze aleksandryjskie nie zastąpią w gębie kawałka normandzkiego sera. Napisałem na cześć księżniczki Małgorzaty Flamandzkiej sławny ów i znany ci djalog weselny; cóż kiedy miasto nie płaci mi pod pozorem, że sztuka nie jest wiele warta jak gdyby można było za cztery talary dać tragedję Sofoklesa! Byłem więc już bliskim śmierci głodowej. Na moje szczęście spostrzegłem się, że mam dość silne szczęki; rzekłem więc do nich: „Pokazujcie sztuki, uczcie się równowagi sił; karmcie same siebie. Ale te ipsam“[1] Zawiązałem przyjazne stosunki z bandą żebraków i włóczęgów, którzy nauczyli mnie rozmaitych herkulesowych sztuk, i oto obecnie daję co wieczór zębom chleb, zarobiony przez nie w dzień w pocie czoła. Mimo wszystko, concedo, zgadzam się, że robię najhaniebniejszy użytek ze swych władz umysłowych; człowiek bowiem nie dlatego się urodził, by przez całe życie bił w bęben i kąsał stołki. Ale, wielebny mistrzu, nie dosyć żyć, trzeba również zarobić na życie!
Archidjakon słuchał w milczeniu. Nagle zapadłe jego oczy przybrały wyraz tak przenikliwy, że Gringoire uczuł się jakby przeszytym tym wzrokiem do głębi duszy.
— Bardzo dobrze, mistrzu Piotrze; — zawołał, — ale jak się to stało, że znajdujesz się teraz w towarzystwie tej tancerki cygańskiej?
— Rzecz prosta! — odrzekł Gringoire; — ona jest moją żoną, a ja jej mężem.
Posępny wzrok księdza zapłonął.
— Jak mogłeś zrobić coś podobnego, nędzniku? — krzyknął, chwytając gwałtownie Gringoire’a za ramię. — Czyliż Bóg tak cię już opuścił, żeś się odważył sięgnąć po tą dziewczynę.
— Przysięgam, wielebny ojcze, na moje miejsce w raju, — odparł Gringoire drżąc na całem ciele, — przysięgam że nigdym się jej nie tknął, jeżeli wam tylko o to chodzi.
— Dlaczegóż więc mówisz, o mężu i żonie? — spytał ksiądz.
Gringoire pośpieszył opowiedzieć mu, w jak można najkrótszych wyrazach, znaną już czytelnikowi historję, przygodę na Placu Cudów i ślub połączony z rozbiciem dzbanka. Słowem, według opowiadania Gringoire’a, ślub ów nie miał dotąd żadnych następstw, gdyż każdego wieczora cyganka znikała mu, podobnie, jak to uczyniła w noc poślubną.
— Przykre to bardzo, — dodał na zakończenie, — a pochodzi to stąd, że miałem nieszczęście ożenić się z dziewczyną niewinną jak nowonarodzone dziecię.
— Co chcecie przez to powiedzieć? — zapytał archidjakon, który się uspokoił stopniowo, słuchając opowiadania Gringoire’a.
— Jest to dosyć trudne do wytłomaczenia, — odpowiedział poeta. — We wszystkiem tem główną rolę gra przesąd. Moja żona, jeśli mam wierzyć staremu włóczędze, zwanemu u nas księciem egipskim, jest dzieckiem zgubionem, czy podrzuconem, co na jedno wychodzi. Nosi ona na szyi rodzaj szkaplerzyka, który ma jej niby dopomódz do odnalezienia rodziców, ale straciłby on te własność, gdyby dziewczyna straciła swoją cnotę. Skutkiem tego pozostajemy oboje w bardzo, w zanadto niewinnym stosunku.
— Zatem, — rzekł Klaudjusz z czołem bardziej jeszcze wypogodzonem, — sądzicie mistrzu Piotrze, że żaden mężczyzna nie miał tej istoty?
— Czy sądzicie, Dom Klaudjuszu, że mężczyzna może coś poradzić na taki przesąd? Nikt jej już tego z głowy nie wybije. Mojem zdaniem jest to rzecz nadzwyczaj rzadka, taka wstydliwość klasztorna stale dzika i nieubłagana, śród tych cyganek, z któremi tak łatwo się spoufalić. Ma ona wprawdzie dla swej obrony trzy rzeczy: 1) księcia egipskiego, który wziął ją pod swoją opiekę w nadzieji, być może, sprzedania jej jakiemu łasemu na dziewuchy opatowi, 2) całe plemię, które czci ją, jak nieprzymierzając Najświętszą Pannę; i 3) pewien sztylecik, który filutka pomimo zakazów starościńskich nosi stale przy sobie w zanadrzu i który natychmiast błyska w jej ręku, gdy ktokolwiek dotknie jej gorsetu. Odważna osa, dalibóg!
Archidjakon zasypał teraz Gringoire’a pytaniami.
Esmeralda, według Gringoire’a była istotą nikomu nieszkodliwą, miłą, piękności niezwykłej, oprócz chyba pewnego, właściwego jej wykrzywienia ust; dziewczyna pełna prostoty i uczucia, nic nie wiedząca, a kochająca wszystko; nie znająca dotąd różnicy między niewiastą a mężem, nawet we śnie; taką już przyszła na świat; rozmiłowana w tańcu, wrzawie i swobodzie; rodzaj pszczółki z niewidzialnemi skrzydłami, żyjącej wśród wichrów. Naturę tę zawdzięczała życiu tułaczemu, jakie pędziła zawsze. Gringoire’owi udało się dowiedzieć, że będąc jeszcze dzieckiem przebiegła Hiszpanję i Katalonję, aż do Sycylji; sądził nawet, że była z karawaną cyganów, do których należała, w królestwie Algieru, kraju położonym w Achai, która to Achaja przytyka z jednej strony do małej Albanji i Grecji, a z drugiej do morza Sycylijskiego, którędy prowadzi droga do Konstantynopolu. Cyganie, — mówił Gringoire, — byli wassalami króla Algieru, jako naczelnika narodu białych Maurów. W każdym razie nie ulegało wątpliwości, że Esmeralda przybyła do Francji w młodym bardzo wieku, przez Węgry. Ze wszystkich tych krajów, młoda dziewczyna wyniosła okruszyny dziwacznych narzeczy, cudzoziemskich śpiewów i wyobrażeń, co czyniło jej mowę czemś tak pstrem, jak jej strój półparyski, półafrykański. Zresztą, mieszkańcy zwiedzonych przez nią krajów lubili ją za jej wesołość, miłe i żywe ruchy, za jej tańce i śpiewy. Jak sama mniemała, w całem mieście dwie tylko osoby ją tylko nienawidziły, i o nich to często się odzywała z bojaźnią: pustelnica z Wieży Rolandowej, która niewiadomo z jakiego powodu, czuła urazę do cyganek i przeklinała młodą tancerkę, ile razy ta przechodziła koło jej okienka; drugą osobą był ksiądz niejaki, który zawsze przy spotkaniu, rzucał na nią gniewne spojrzenia i wymawiał słowa przejmujące ją trwogą. Ostatni szczegół zmieszał silnie archidjakona, Gringoire jednak nie zauważył tego; dość było dwóch miesięcy czasu dla zatarcia w pamięci lekkomyślnego poety dziwnych zdarzeń owego wieczoru kiedy to spotkał był cygankę i dla zatarcia w umyśle jego roli, jaką w tem wszystkiem odegrał archidjakon. Pozatem, zapewniał Gringoire, mała tancerka nie bała się niczego; nie zajmowała się wcale wróżbiarstwem i to ją chroniło od zatargów z władzą, tak często się przydarzających cyganom. Przytem w razach cięższych, poeta był dla niej bratem, jeżeli nie mężem. Filozof zaś znosił bardzo cierpliwie ten rodzaj platonicznego małżeństwa. Dawało mu to wszakże dach nad głową i kawałek chleba. Każdego rana opuszczał siedlisko żebractwa, najczęściej razem z cyganką; pomagał jej w zbieraniu groszaków i złotówek; wieczorem zaś wracał z nią pod jeden i ten sam dach, pozwalał się jej zamykać w swoim pokoiku i zasypiał snem sprawiedliwego. Sposób życia bardzo miły, mówił, i bardzo odpowiedni dla marzyciela i poety. A trzeba dodać, że filozof nasz sumiennie rzecz biorąc, tak z ręką na sercu nie był zupełnie pewny, czy znowu tak bardzo kochał cygankę. Prawie tyleż kochał maleńką kozę. Było to zwierzątko miłe, łagodne, zmyślne, rozumne i uczone. Nic pospolitszego w wiekach średnich nad te uczone bestyjki; budziły one wszędzie wielkie zainteresowanie, i często swych sztukmistrzów prowadziły na stos. Sztuki wszakże kozy w złoconych kopytach były bardzo, a bardzo niewinne. Gringoire objaśnił je archidjakonowi, którego te szczegóły zdawały się żywo obchodzić. Najczęściej wystarczało pokazać kozie figielek jaki na bębenku w ten lub ów sposób, ażeby ta powtórzyła zaraz żądaną sztukę. Wdrażała ją do tego cyganka, posiadająca rzadkie zdolności w tym kierunku. Tak naprzykład w dwa niespełna miesiące nauczyła kozę układać z ruchomych liter wyraz Phoebus.
— Phoebus! — rzekł ksiądz; — dlaczego Phoebus?
— Nie wiem, — odpowiedział Gringoire. — Być może w jej mniemaniu wyraz ten posiada tajemniczą jakąś własność magiczną. Często powtarza go półgłosem, gdy sądzi że jest sama.
— Czy jesteś pewny, — zapytał Klaudjusz, patrząc przenikliwie, — że jest to tylko wyraz, a nie imię?
— Czyje imię? — odparł poeta.
— Alboż ja wiem? — rzekł ksiądz.
— Oto co mi się zdaje, mistrzu, cyganie ci są trochę przesądni i czczą słońce. Ztąd Phoebus.
— To mi się nie wydaje tak prostem, mistrzu Piotrze.
— Zresztą mało mnie to obchodzi. Niech sobie mruczy co chce o swym Phoebusie. Pewnem jest, w każdym razie to, że Dżali kocha mię prawie tyle, co ona.
— Co za Dżali?
— A ta koza.
Archidjakon objął podbródek dłonią i zamyślił się. Nagle znowu się zwrócił do Gringoire‘a.
— Przysięgasz mi, że jej nie tknąłeś?
— Kogo? — spytał Gringoire — kozy?
— Nie, — tej kobiety.
— Mojej żony?... Ależ przysięgam.
— I często jesteś z nią sam na sam?
— Co wieczór, całą godzinę.
Ksiądz Klaudjusz ściągnął brwi.
— O! o! Solus cum sola non cogitabuntur orare Pater noster[2].
— Na moją duszę, mógłbym odmawiać „Ojcze Nasz“ i „Zdrowaś Marjo“ i „Wierzę w Boga“ a ona nie więcej by na mnie zważała, niż kura na kościół.
— Przysięgnij mi na ciało swej matki, — powtórzył archidjakon gwałtownie, — żeś jednego włosa tej istoty nie dotknął w swem życiu.
— Przysiągłbym również i na głowę swojego ojca, bo dwie te rzeczy są bardzo do siebie zbliżone. Lecz pozwól, ojcze wielebny, że i ja ci zadam z kolei jedno pytanie.
— Mów pan.
— Dlaczego cię to wszystko tak obchodzi?
Blada twarz archidjakona pokraśniała, jak policzki młodej dziewczyny. Przez chwilę milczał, wreszcie z widocznem zakłopotaniem rzekł:
— Słuchajcie, mistrzu Piotrze Gringoire! Nie jesteście jeszcze zupełnie potępionym, o ile mi wiadomo. Los wasz nie jest mi obojętnym, szczerze wam sprzyjam. Otóż widzicie, najmniejszy stosunek bliższy z tą szatańską cyganką uczyniłby was niewolnikiem djabła. Wiecie, że ciało zawsze gubi duszę. Biada wam, jeżeli się zbliżycie do tej kobiety! Skończyłem.
— Spróbowałem raz jeden zbliżyć się do niej, — powiedział Gringoire skrobiąc się w ucho, — miało to miejsce pierwszego wieczoru; ale sparzyłem się.
— Byłeś na tyle zuchwałym? — zawołał ksiądz.
I czoło jego spochmurniało.
— Innym razem, — ciągnął dalej poeta z uśmiechem, — przed udaniem się na spoczynek, zajrzałem przez dziurkę od klucza, i ujrzałem w bieliźnie najśliczniejszą kobietę, jaka kiedykolwiek bosą stopą stanęła na łóżku...
— Idź do szatana! — wrzasnął ksiądz patrząc okropnie, — odepchnąwszy zdumionego Gringoire’a i oddalił się wielkiemi krokami pod ciemne sklepienie katedry.