Katedra Notre-Dame w Paryżu/Księga siódma/IV
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Katedra Notre-Dame w Paryżu |
Podtytuł | (Notre Dame de Paris) |
Rozdział | ἈΝἈΓΚΗ |
Wydawca | Polski Instytut Wydawniczy „Sfinks“ |
Data wyd. | 1928 |
Druk | Neuman & Tomaszewski |
Miejsce wyd. | Gdańsk; Warszawa |
Tłumacz | anonimowy |
Tytuł orygin. | Notre Dame de Paris |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tekst |
Indeks stron |
Pewnego pięknego poranku tego samego miesiąca marca, a zdaje mi się, że było to w sobotę 29, w dzień św. Eustachego, młody nasz przyjaciel, żak Jehan Frollo, zwany Wiatrakiem, spostrzegł, ubierając się, że kieszenie, w których chował sakiewkę, nie wydają zupełnie dźwięku metalicznego.
— Biedna sakiewko, — rzekł, wyjmując ją z kieszeni, — jakto! nie zawierasz najlichszego bodaj grosza paryskiego? o jakże kufle piwa, kości i Wenus srodze cię wypaproszyły! jakżeś pusta, pomarszczona i chuda! podobnaś do zwiędłych piersi starej wiedźmy! Pytam was, mości Cyceronie i mości Seneko, których zbutwiałe dzieła widzę oto na podłodze, cóż mi potem, że wiem lepiej od przełożonego mennicy lub żyda z mostu Wekslarskiego, iż złoty dukat z koroną wart trzydzieści pięć jedynek po dwadzieścia pięć sous i sześć denarów paryskich każda, a dukat z półksiężycem liczy trzydzieści sześć jedynek po dwadzieścia sześć sous i sześć denarów turnejskich, sztuka w sztukę? co mi po tem, skoro nie mam złamanego nawet szeląga, aby postawić na podwójną szóstkę? O! konsulu Cyceronie, nie twoja to parafraza w rodzaju: quemadmodum, lub też: verum enim vero, wybawi mię z tej niefortunnej przygody.
Ubierał się smutny. Gdy wkładał trzewiki, myśl pewna zaświtała mu w głowie, ale odepchnął ją z razu; myśl ta jednak wróciła po niejakim czasie, i żak włożył kamizelkę na wywrót; co było widocznym dowodem gwałtownej walki wewnętrznej. Wreszcie, ciskając silnie czapką o ziemię, zawołał:
— Pal go licho! niech się stanie, co się ma stać. Pójdę do mego brata! Będę miał kazanie, ale i dukat będzie.
Po tych słowach zarzucił pośpiesznie na plecy opończę podbitą futerkiem, podniósł czapkę i wybiegł, jakby go w pięty parzyło.
Udał się ulicą la Harpe ku Staremu Miastu. Gdy przechodził koło ulicy la Huchette, zapach pieczeni, które tam ustawicznie kręcono na rożnach połechtał jego powonienie i zgłodniały żak posłał czułe spojrzenie ku cyklopskiej tej garkuchni, na widok której Franciszkanin Calatagirone wykrzyknął pewnego dnia patetycznie: Veramente queste rotisserie sono cosa stupenda![1] Ale Jehan nie miał za co śniadać; to też z głębokiem westchnieniem znikł w bramie Małego‑Kasztelu, pod ciężkiem sklepieniem jego wież, strzegących wejścia do Starego Miasta.
Nie zatrzymał się nawet dla rzucenia po drodze, jak to było we zwyczaju, kamieniem w posąg Perineta Leclerc’a, co to wydał był Anglikom Paryż za Karola VI, za jaką to zbrodnię popiersie jego z twarzą pokaleczoną kamieniami i obryzganą kałem, pokutowało przez trzy stulecia na rogu ulic la Harpe i de‑Buci, jakby u wiekuistego pręgierza.
Przeszedłszy przez Mały‑Most, przebiegłszy następnie ulicę Neuve‑Sainte‑Genevieve, Jehan znalazł się przed kościołem Notre‑Dame. Tutaj znów zaczął się wahać i wciągu kilku minut przechadzał się przed posągiem Legris, powtarzał z niepokojem:
— Kazanie nieuniknione, dukat niepewny!
Wreszcie zatrzymał jakiegoś sługę kościelnego, wychodzącego z klasztoru.
— Gdzie jest teraz archidjakon Jozajski?
— Sądzę, że jest w kryjówce swej, na wieży, — odrzekł sługa, — a nie radziłbym waszmości przeszkadzać mu, chybabyś przychodził w imieniu kogoś takiego, jak ojciec święty, lub Najjaśniejszy Pan nasz.
Jehan klasnął w dłonie.
— Dalibóg! znakomita sposobność obejrzenia sławnej jaskini czarnoksięzkiej.
Podniecony tą myślą, śmiało otworzył małą czarną furtkę i zaczął wstępować na kręte schody Saint‑Gilles, prowadzące na górne piętra wieży.
— Zobaczę! — mówił w drodze. — Na bóle Przeczystej dziewicy! ciekawa to musi być rzecz, ta cela, którą wielebny brat mój chowa jak swoje podbrzusze! Mówią, że ma tam całą kuchnię piekielną i smaży na wielkim ogniu kamień filozoficzny. Na pazurki czarcie, tyle mnie obchodzi jego kamień filozoficzny, co pierwszy lepszy krzemyczek, i wolałbym w piecyku jego znaleźć jajecznicę, niż największy z kamieni filozoficznych, jakie na świecie istnieją.
Doszedłszy do galerji o smukłych kolumnach, odpoczął chwilkę, klnąc nie wiem na ile już miljonów djabłów, te schody nieskończone; następnie przez wązkie drzwi północnej wieży, dziś wzbronione dla publiczności, udał się w dalszą drogę. Po kilku minutach, minąwszy klatkę dzwonniczą, napotkał rodzaj korytarzyka w bocznem zagłębieniu ściany, a pod sklepieniem niskie ostrołukowe drzwi, opatrzone w zamek olbrzymi i mocne żelazne okucie, szczegóły, którym mógł się przyjrzeć, dzięki strzelniczemu otworowi, wybitemu naprzeciw w kolistej ścianie schodów. Osoby, któreby chciały dzisiaj drzwi te obejrzeć, poznają je po tym napisie wyrytym na czarnej ścianie: J’adore Coralie, 1823. Podpisano. Ugene. (Podpisano znajduje się w tekście).
— Uf! — rzekł Jehan, — to napewno tutaj.
Klucz był w zamku drzwi też przed nosem; pchnął je zlekka i wysunął głowę naprzód.
Czytelnik widział zapewne cudowne płótna Rembrandta, tego Szekspira malarstwa. Śród tylu zachwycających obrazów, jedna szczególniej akwaforta, przedstawiająca, jak się domyślają, Fausta, godną jest uwagi znawców. Przedstawia ona ciemną celkę; pośrodku stoi stół obciążony przedmiotami rozmaitego rodzaju, jak trupie głowy, globusy, alembiki, cyrkle, pergaminy pokryte hieroglifami. Przed stołem widzimy czarnoksiężnika, okrytego ciężkim płaszczem, w futrzanym kołpaku, naciśniętym na same brwi. Postać jego widzialna jest tylko do pasa. Podniósł się w połowie z ogromnego krzesła, oparł zaciśnięte pięści na stole, i z ciekawością i przerażeniem wpatruje się w wielkie promieniste koło, złożone z liter magicznych, które świeci na tle muru, jak rozłożone przez pryzmat widmo słoneczne w ciemnicy. Kabalistyczne to słońce zdaje się migotać na ścianie, oświetlając mroczną celkę tajemniczym blaskiem. Obraz straszny i piękny zarazem.
Coś podobnego do celi Fausta ukazało się właśnie oczom Jehana, gdy odważył się wsunąć głowę w drzwi na pół otwarte. Był to również kącik pogrążony w mroku i zaledwie oświetlony. Widać tam było także fotel ogromny i stół nie mały, kompasy, alembiki, szkielety zwierząt zawieszone u powały; globus walający się na podłodze; czaszki gryfie obok słojów, w których drżały złote liście; trupie głowy śród pergaminów, pokrytych znakami i literami; grube rękopisy pootwierane i rzucone w nieporządku jedne na drugie, bez względu na łamiące się rogi kart; słowem, wszelkie naukowe rupiecie, a na kupach tych wszędzie pył i pajęczyny. Koła tylko z liter promienistych nie było; nie było też i czarnoksiężnika, spoglądającego w zachwycie na promieniste widziadło, jak orzeł w słońce.
Cela jednak nie była pustą. W krześle siedział ktoś schylony nad stołem. Jehan, do którego ta postać była odwróconą tyłem, mógł widzieć tylko plecy jego i tył głowy; bez trudności wszakże poznał łysą tę głowę, którą natura obdarzyła wieczną tonsurą, jakby chcąc zewnętrznym symbolem zaznaczyć nieodwołalne duchowne powołanie archidjakona.
Jehan poznał swego brata; drzwi otworzyły się tak cicho, że ksiądz Klaudjusz nie zauważył jego obecności. Ciekawy żak skorzystał z tego żeby dokładniej obejrzeć celę. Szeroki piec, którego z początku nie zauważył, stał na lewo od fotelu, pod okienkiem. Promień światła dziennego, wpadający przez ten otwór, przeszywał okrągłą pajęczynę, której delikatny deseń rozpierał się w ramach okienka, a w środku której nieruchomo trzymał się sam budowniczy rozetki, pająk. Na piecu stały w nieładzie wszelkiego rodzaju naczynia, kubki gliniane, lejki szklanne, tygle, fajerki z węglami. Jehan z westchnieniem zauważył, że nie było ani jednej patelni. — Ładne mi statki kuchenne! — pomyślał.
Zresztą w piecu się nie paliło i zdawało się nawet, że już oddawna nie było w nim ognia. Szklana mapka, którą Jehan ujrzał pomiędzy alchemicznemi przyrządami, służąca zapewne do zastawiania twarzy w czasie robienia niebezpiecznych jakich doświadczeń, leżała w kącie pokryta pyłem i jakby zapomniana. Obok spoczywał nie mniej zapylony mieszek, z napisem na wierzchu, naszytym miedzianemi literami: „Spira, spera“[2].
Inne napisy, według zwyczaju alchemików, w wielkiej liczbie pokrywały ściany; jedne były skreślone inkaustem, inne wyryte rylcem metalowym. Mięszanina liter gotyckich, hebrajskich, greckich i rzymskich; napisy porozrzucane bez żadnego porządku, jedne na drugich, bezładnie; świeższe zakrywały dawniejsze, a wszystkie powikłane razem, jak gałązki krzaku, jak dzidy śród utarczki. W istocie, walczyły tu z sobą wszystkie filozofje, wszystkie marzenia, wszystkie mądrości ludzkie. Tu i ówdzie godło jakieś jaśniało pomiędzy innemi, jak chorągiew pośród dzid. Były to po większej części orzeczenia łacińskie lub greckie, w formułowaniu których celowały średnie wieki: Unde? inde? — Homo homini monstrum. — Astra, castra, nomen, numen. — Μἐγα βιβλἰον, μέγα κακόν. — Sapere aude. — Flat ubi vult. i t. d., czasami jakiś wyraz nie mający żadnego znaczenia: Άναγκοῴαγία; co skrywało być może gorzką aluzję do klasztornego życia, czasami znowu proste przykazanie karności kościelnej, wyrażone w sześciostopowym klasycznym wierszu: Coelestem dominum, terrestrem dicito domnum. Czerniły się także passim i wyciągi z hebrajskich ksiąg, czego Jehan, niewiele się już znający na greczyźnie, wcale nie rozumiał, na tem zaś wszystkiem, porozsiewane miałeś gwiazdy, postacie ludzi i zwierząt, trójkąty przecinające się, co czyniło pogryzmolony mur celki podobnym do arkusza papieru, po którym małpa wodziła maczanem w atramencie piórem.
Całość izdebki przedstawiała widok opuszczenia i nieporządku, zły zaś stan sprzętów pozwalał przypuszczać, że gospodarza oddawna odwiodły od zwykłej kolei zajęć inne kłopoty, jakoż on sam pochylony nad ogromnym rękopisem zdobnym w dziwne malowidła, zdawał się być dręczony stałą jakąś namiętnością, mieszającą się we wszystkie jego rozmyślania. Tak przynajmiej osądził Jehan, posłyszawszy ten jego monolog głuchy i przerywany zwrotami zastanowienia, jak w snach marzyciela rojącego głośno.
— Tak jest, Manu to powiada, Zoroaster tego nauczał! Słońce rodzi się z ognia, księżyc ze słońca; ogień jest duszą wszystkiego, atomy jego pierwiastkowe wylewają się ustawicznie na świat niezliczonemi strumieniami! W punktach gdzie się te strumienie przecinają na niebie, tworzy się światło, w punktach ich przecięcia się na ziemi dają złoto... Światło... złoto: jedno i to samo! Ogień w stanie skrzepłym. Różnica taka zaledwie, jak między przedmiotem widzialnym, a dotykalnym, między płynem a ciałem stałem tej samej substancji, między parą a lodem, nic więcej... To nie są marzenia... to ogólne prawo natury... Ale co począć, by pochwycić tajemnicę tego prawa? I zaprawdę, to oto światło oblewające mą rękę, to złoto! najzupełniej te same atomy, rozcieńczone według jakiegoś prawa, trzeba tylko złożyć je teraz według innego prawa... Ale jak? Niektórzy wpadli byli na myśl zakopania promienia słonecznego. Averroes... czy Averroes?... tak Averroes zakopał jeden taki promień pod pierwszym filarem lewej strony świątyni Koranu, w wielkim meczecie kordubskim; lecz grobowiec otworzyć i zobaczyć, czy doświadczenie się udało, można będzie dopiero po ośmiu tysiącach lat.
— Do djabła! — mruknął Jehan — to dopiero dukat, na który nie każdy umiałby czekać.
— ... Inni sądzili, — mówił dalej rozmarzony archidjakon, — że lepiej jest próbować doświadczeń na promieniach Syrusa. Promienie te atoli rzadko kiedy znajdują się w stanie czystym, z powodu jednoczasowej obecności innych gwiazd. Flamel mniema, że ogień ziemski zdatniejszym byłby do tego rodzaju operacji... Flamel! imię rzeczywiście wybrane... Flamel — Flamma!.. Tak jest ogień. Nie więcej... Djament znajduje się w węglu, złoto w ogniu... Ale jak je wydostać? Magistri twierdzi, że są niektóre imiona kobiet, tak słodkiego i tajemniczego pełne uroku, że dość wymówić je podczas doświadczenia. Przeczytajmy co o tem powiada Manu: „Gdzie kobiety są poważane, tam radują się bóstwa; gdzie są poniewierane, tam modlitwa przestaje być skuteczną. Usta kobiety zawsze są czyste, jak woda płynąca, jak promień słoneczny. Imię kobiety powinno być miłe, słodkie, fantazyjne, powinno się kończyć na samogłoskę długą i mieć podobieństwo do wyrazu błogosławieństwa!! Tak jest, mędrzec ma słuszność; w istocie Marja, Zofja. Esmeral... Przekleństwo! zawsze ta sama myśl!
I zamknął gwałtownie księgę.
Ręką potarł czoło, jakby dla opędzenia się prześladującym go marom; następnie wziął ze stołu gwóźdź i mały młotek z rączką pokrytą kabalistycznemu znakami.
— Od niejakiego czasu, — rzekł z gorzkim uśmiechem, — nie udają już mi się żadne doświadczenia! myśl nieubłagana, nieodżegnana, mną owłada i ogniem mózg mi pali. Nie mogłem nawet odnaleźć tajemnicy Kassjodora[3], którego lampa gorzała bez knota i bez oliwy. Rzecz tak prosta, a jednak!
— Żeby cię zaraza!... — bąknął Jehan.
— ... I tak więc dość jednej poziomej myśli, by się człowiek stał słabym, by się stał szalonym. O! jakżeby się ze minie śmiała Klaudja Pernelle, która nie mogła ani na chwilę odciągnąć Flamela od wielkiego dzieła! Jakto! trzymam w mej dłoni magiczny młotek Zechielego! za każdym razem, gdy straszny rabin w swej celi uderzał tym młotkiem w gwóźdź ów, wróg, którego przeklął, chociażby był oddalony o dwa tysiące mil, zapadał na stopę w ziemię, która go pochłaniała. Sam król francuski padł na kolana na bruk swego Paryża, gdy nieopatrznie pewnego wieczora zapukał w drzwi czarodzieja... I miało to miejsce lat temu trzysta... Posiadam oto młotek i gwóźdź, lecz cóż, narzędzia te nie są w moich rękach straszniejsze od kowadełka w rękach kowala. A jednakże, chodzi tu tylko o odnalezienie magicznego wyrazu, który Zechiele wymawiał, uderzając w swój gwóźdź.
— Fraszka, pomyślał Jehan.
— Mniejsza o to, spróbujmy, — powiedział żywo archidjakon. — Jeżeli mi się uda, iskierka błękitnawa wytryśnie z główki gwoździa... Emen‑Hetan! Emen‑Hetan!.. Nie, nie to... Sigeani! Sigeani!... Niech gwóźdź ten otworzy grób osobie noszącej imię Phoebusa... Przekleństwo! ciągle, zawsze, wiecznie ta sama myśl!...
I z gniewem cisnąwszy młotek, tak głęboko osunął się na swój fotel, że Jehan stracił go z oczu za wysokiem wezgłowiem krzesła. Przez minut kilka widział tylko pięść jego konwulsyjnie zaciśniętą, opartą na księdze. Nagle dom Klaudjusz wstał, porwał za cyrkiel i w milczeniu wyrył na ścianie wielkiemi literami ten oto wyraz grecki:
— Mój brat oszalał, — rzekł w duchu Jehan. — Bez porównania prościej było napisać Fatum; nie wszyscy przecież obowiązani są umieć po grecku.
Archidjakon znów utonął w krześle, biorąc głowę w dłonie, jak chory w gorączce.
Żak patrzał na brata ze ździwieniem. On przecież nie wiedział wcale otwierając swe serce przed światem, nie słuchając innych praw prócz praw natury, pozwalając swym namiętnościom wylewać się po linji swych skłonności, on u którego jezioro wielkich wzruszeń było ciągle suche, tyle bowiem nowych ścieków wynajdywał dlań co rana... on nie odgadywał, z jaką wściekłością to morze ludzkich namiętności burzy się i gotuje pozbawione będąc wszelkiego odpływu; jak się pieni, jak wzbiera, jak wylewa, jak ryje serce, jak wybucha w wewnętrznych łkaniach i głuchych konwulsjach, dopóki nie przełamie tamy i nie utoruje dla siebie łożyska. Poważna i lodowata powierzchowność Klaudjusza Frollo, chłodna ta powłoka stromej a niedostępnej cnoty, zawsze w błąd wprowadzała Jehana. Wesołemu żakowi nigdy przez myśl nawet nie przeszło, że tyle lawy wrzącej, wściekłej i głębokiej kryje się pod śnieżnem czołem Etny.
Nie wiemy czy narazie zdawał sobie sprawę z tych myśli; to jednak pewne, że chociaż był trzpiotem, zrozumiał, iż widział to, czego nie powinien był widzieć, że podpatrzył duszę swego brata w jednym z najbardziej intymnych jej objawów, i że bądź, co bądź, nie wypada dać to poznać Klaudjuszowi. Widząc tedy, że archidjakon znów popadł w poprzednią nieruchomość, Jehan cofnął się pocichu od drzwi wpół przymkniętych i zaczął suwać i tupać nogami jak człowiek, chcący uprzedzić o swojem przybyciu.
— Wejdźcie! — zawołał archidjakon z wnętrza sali, — czekałem na was. Zostawiłem umyślnie klucz we drzwiach; wejdźcie, mistrzu Jakóbie.
Żak postąpił śmiało naprzód. Archidjakon, któremu podobne odwiedziny w tem miejscu nie bardzo snać przypadły do smaku, aż drgnął na krześle.
— Jakto! to ty Jehanie?
— Do usług brata, zawszeć to także J. — odrzekł, nie straciwszy ani jednej kropelki krwi z wesołej, rumianej, nieustraszonej swej twarzy.
Ksiądz Klaudjusz ciężko się zasępił.
— Po coś tu przyszedł?
— Mój bracie, — odrzekł młodzian, starając się przybrać minę przyzwoitą, zbiedzoną, skromną i obracając w rękach czapeczkę z wyrazem niewinności, — chciałem cię właśnie prosić...
— O co?
— O trochę nauki moralnej, której bardzo potrzebuję. — Jehan nie śmiał dodać głośno; „I trochę pieniędzy, których potrzebuję jeszcze więcej“. Ostatnia ta część jego frazesu została mu w myśli.
— Jestem bardzo z ciebie niezadowolony, — rzekł archidjakon zimno.
— Niestety! — westchnął żak.
Ksiądz Klaudjusz zakreślił krzesłem ćwierć obrotu i mocno wpatrzył się w Jehana.
— Rad bardzo jestem, że cię widzę.
Wstęp był zatrważający. Jehan gotował się do wytrzymania gwałtownego ataku.
— Jehanie, odbieram codzień skargi na ciebie. Co znaczy ta bójka, w której pokaleczyłeś małego wicehrabiego Alberta de Ramonchamp?
— E! — odparł Jehan, — bagatelka, jakiś nędzny paź, który się bawił obryzgiwaniem żaków, galopując po błocie!
— A cóż mi powiesz, — ciągnął archidjakon, — o tym Mahiecie Fargelu któremu rozdarłeś odzież Tunicam dechiraverunt, opiewa zażalenie.
— A ba! jakaś licha kapota! czy nie o tem mówicie?
— W skardze powiedziano „tunicam“, nie zaś „cappettam“. Czy umiesz po łacinie?
Jehan nic nie odpowiedział.
— Tak jest, — zawołał ksiądz kiwając głową. — Oto w jakim stanie znajdują się obecnie nauki i literatura. Język łaciński zaledwie rozumiany, syryjski nieznany, grecki tak nie lubiany, że najuczeńsi nie wstydzą się opuszczać wyraz grecki, nie umiejąc go odczytać nawet, tak iż w przysłowie już poszło: Graecum est, non legitur.
Żak śmiało podniósł oczy.
— Mój bracie, czy chcesz, abym ci wytłómaczył dobrą francuzczyzną znaczenie napisanego tam na murze wyrazu greckiego?
— Jakiego wyrazu?
— ἈΝΆΓΚΗ.
Lekki rumieniąc pokrył policzki archidjakona jak kłębek dymu, zdradzający na zewnątrz ukryte w głębi wstrząśnienia wulkanu. Żak ledwie na to zwrócił uwagę.
— Dobrze, — wycedził starszy brat z trudnością; — powiedz co znaczy ten wyraz?
— Przeznaczenie.
Bladość wróciła na twarz Klaudjusza, a Jehan mówił dalej niedbale:
— A ten wyraz niżej, wyryty tą samą ręką, „Αναγνεία“, znaczy „nieczystość“.
Widzisz bracie, że język grecki nie jest mi zupełnie obcy.
Archidjakon milczał. Ta lekcja greckiego języka pogrążyła go w zadumę. Młody Jehan, sprytny jak zepsute dziecko, osądził, że nadeszła chwila odpowiednia dla wyrażenia prośby. Głosem więc jak najsłodszym rzekł:
— Mój dobry bracie, czy więc nie kochasz mię już wcale, że się tak srożysz na mnie za parę nędznych kuksów i kułaków, rozdanych w dobrej sprawie, nie wiem już jakim chłopcom i bałwanom, quibusdam marmosetis? Widzisz, dobry bracie Klaudjuszu, że znam się trochę na łacinie.
Pieszczotliwa ta jednak obłuda nie wywarła na surowym starszym bracie Jehana zamierzonego wpływu. Cerber nie dał się złapać na miodowe ciastko. Czoło archidjakona nie wypogodziło się.
— Do czego to wszystko zmierza? — zagadnął sucho.
— A więc! oto do czego! — odrzekł odważnie Jehan, — potrzebuję pieniędzy.
Na to bezwstydne oświadczenie, twarz archidjakona przybrała wyraz całkowicie mentorski i ojcowski.
— Wiesz przecież, mój Jehanie, że nasza ziemia Tirechappe, razem z czynszem i intratą z dwudziestu i jednej chaty, nie przynosi więcej nad trzydzieści dziewięć liwrów, jedenaście sous, sześć denarów paryskich. Suma ta jest dwa razy większą niż za czasów dzierżawy braci Paclet, ale nie jest bynajmniej wystarczającą.
— Potrzebuję pieniędzy, — rzekł Jehan ze stoicyzmem.
— Wiesz, że z rozkazu kapituły majętność naszą zaliczono do bezpośrednio lennych ziem biskupstwa paryskiego, i że dla uwolnienia się od tego zaszczytu trzeba nam płacić biskupowi dwie srebrne pozłacane marki, wartości sześciu liwrów paryskich. Otóż tych dwóch marek nie mogłem jeszcze uzbierać. Wiesz o tem dobrze.
— Wiem, że potrzebuję pieniędzy, — powtórzył po raz trzeci Jehan.
— I na cóż ich potrzebujesz?
Pytanie to zapaliło przed oczami Jehana promień nadziei. Złagodniał znowu i głosem łagodnym odpowiedział:
— Wierzaj, kochany bracie KJaudjuszu, że nie udałbym się do ciebie w złej jakiej intencji. Nie myślę bynajmniej rozbijać się za twoje pieniądze po gospodach, ani paradować po ulicach Paryża w opończy ze złotogłowia, z pachołkiem z tyłu, cum meo laquasio. Nie mój, bracie, powoduje mną chęć zrobienia pewnego dobrego uczynku.
— Jakiego dobrego uczynku? — spytał Klaudjusz trochę zdziwiony.
— Dwóch moich przyjaciół postanowiło kupić chrzestną bieliznę na podarek dla dziecka pewnej ubogiej wdowy z zakładu Haudrjetek. Chodzi tutaj o spełnienie chrześcijańskiego obowiązku. Będzie to kosztowało trzy złote, a chciałbym należeć do składki.
— Jak się nazywają ci twoi przyjaciele?
— Piotr Maczugan i Baptysta Łowiptak.
— Hm! — rzekł archidjakon, — nazwiska te zgadzają się z dobrym uczynkiem, jak armata z ołtarzem.
To pewna, że Jehan bardzo źle wybrał nazwiska swych przyjaciół, zrozumiał to sam, ale zapóźno.
— Zresztą, — mówił dalej ksiądz Klaudjusz, — cóż to za podarunek, który ma kosztować trzy złote i to dla dziecka kobiety od Haudrjetek? I od kiedyż to wdowy z zakładu Haudry’ego, mają dzieci w pieluszkach?
Jehan raz jeszcze wypłynąć musiał na czystą wodę.
— A no, więc cóż? — zawołał, — potrzebuję pieniędzy, żeby się zabawić dzisiejszego wieczoru z Izabelką Thierrye w Rajskiej dolince.
— Rozpustniku nędzny! — krzyknął ksiądz.
— Αναγνεία — rzekł Jehan.
Ta cytata, wzięta ze ściany celki i przytoczona być może w złośliwej myśli, sprawiła na księdzu szczególne wrażenie. Zagryzł wargi i gniew jego zgasł w rumieńcu.
— Idź precz, — rzekł do Jehana. — Czekam na pewną osobę.
Żak odezwał się jeszcze raz do brata:
— Bracie Klaudjuszu, daj mi przynajmniej jedną złotówkę paryską na jadło.
— Jakie postępy uczyniłeś w dekretaljach Gracjana? — zagadnął zamiast odpowiedzi ksiądz Klaudjusz.
— Zgubiłem swe seksterna.
— A w języku łacińskim?
— Skradziono mi mój egzemplarz Horacjusza.
— A w nauce Arystotelesa?
— Dalibóg! bracie, przypomnij sobie tego Ojca Kościoła, który powiedział, że wszystkie błędy heretyków zrodzone są z ciemnych manowców metafizyki Arystotelesa... Do djabła z Arystotelesem! nie głupim gubić swej wiary dla jego metafizyki.
— Młodzieńcze, — rzekł archidjakon, — słuchaj: podczas ostatniego wjazdu króla, znajdował się w orszaku pewien szlachcic, nazwiskiem Filip de Comines. Na czapraku jego konia wyszyte było to godło, które radzę ci wziąść pod rozwagę: „Qui non laborat, non manducet“[4].
Żak zachował czas jakiś milczenie, z palcem przy uchu, z oczami spuszczonemi, z twarzą niezadowoloną. Nagle odwrócił się do Klaudjusza z żywością pliszki:
— To więc, dobry bracie, odmawiasz mi jednej złotówki paryskiej na kupienie kawałka chleba?
— „Qui non laborat, non manducet“
Na tę odpowiedź nieugiętego archidjakona, Jehan zakrył twarz rękami jak łkająca kobieta i zawołał z wyrazem rozpaczy:
— Οἱοἱοἱοἱοἱοτ!
— Co to ma znaczyć? — zapytał Klaudjusz zdziwiony tym niespodziewanym wyskokiem.
— Jakto co! — odpowiedział żak, śmiało podnosząc na Klaudjusza oczy, które przygniótł był kułakami, aby udać płaczącego, — przecież to po grecku. Jest to anapest Eschyla wybornie malujący boleść.
I parsknął tak komicznym i gwałtownym śmiechem, że nawet archidjakon się uśmiechnął. Było to oczywiście winą Klaudjusza: dlaczegóż do tego stopnia zepsuł chłopca?
— O! dobry bracie Klaudjuszu, — odezwał się znów Jehan, ośmielony tym uśmiechem, — popatrz na moje trzewiki. Czy jest w świecie koturn tragiczniejszy od ciżemek z wywalonemi językami?
Archidjakon prędko wrócił do poprzedniej surowości.
— Przyślę ci nowe obuwie, ale nie czekaj na pieniądze.
— Tylko mały parisis bracie, — błagał Jehan. — Nauczę się na pamięć Gracjana, będę wierzył w Boga i stanę się prawdziwym Pitagoresem nauki i cnoty. Ale daj małą paryską złotówkę, przez litość! Czy chcesz, aby pochłonął mię głód, którego paszcza otwiera się oto przedemną głębsza, czarniejsza i smrodliwsza od głębin Tartaru, lub od czeluści mniszego nosa?
Ksiądz Klaudjusz pokiwał głową:
— „Qui non laborat...“
Jehan nie dał mu dokończyć.
— No, to dobrze, do pioruna! — zawołał — niech żyje uciecha! Będę pił, bił, tłukł dzbanki i chodził do dziewcząt!
I to powiedziawszy, cisnął czapkę o ścian i klasnął palcami jak kastanietem.
Archidjakon spojrzał nań ponuro.
— Jehanie, Jehanie! ty nie masz duszy.
— W takim razie według Epikura, nie mam nie wiadomo czego, zlepionego z czegoś, co nie ma nazwy.
— Jehanie, trzeba żebyś na serjo pomyślał o poprawie.
— Czy to tak? — mówił łobuz, spoglądając kolejno to na brata, to na stojące na piecu alembiki; — jak widzę tu wszystko rogate, i myśli i flaszki!
— Jehanie, na śliskiej, na bardzo śliskiej jesteś drodze. Czy wiesz dokąd ona prowadzi?
— Do gospody, na pohulankę, — odparł Jehan.
— Pohulanka wiedzie wprost ku pręgierzowi.
— Ba, ku pręgierzowi! Latarnia to jak i inne, być nawet może, że z taką Dyogenes byłby znalazł człowieka, jakiego szukał.
— Pręgierz stoi tuż przy szubienicy.
— Szubienica jest to szala, na której jednym końcu człowiek, a na drugim ziemia cała. Czyliż nie jest zaszczytem być człowiekiem?
— Szubienica prowadzi do piekła.
— Piekło, wielkie duchów ognisko.
— Jehanie, Jehanie źle skończysz.
— Ale za to dobrze zacznę.
W tej chwili dał się słyszeć odgłos kroków na schodach.
— Cicho, — rzekł archidjakon, kładąc palec na usta, — mistrz Jakób idzie. Słuchaj Jehanie, — dodał zniżonym głosem: — nie waż się nigdy mówić o tem, co tu posłyszysz, lub zobaczysz. Schowaj się czemprędzej pod piec i ani jednego słówka więcej!
Żak bez oporu wgramolił się pod piec; w kryjówce tej jednak przyszła mu myśl, myśl płodna, jak się okazało, w następstwa.
— Ale, ale, bracie Klaudjuszu, dać mi musisz dwuzłotówkę, żebym milczał.
— Cicho! będziesz ją miał.
— O nie! trzeba teraz dać.
— Masz do stu par! — rzekł archidjakon, rzucając mu z gniewem sakwę.
Jehan zasunął się w głąb kryjówki; drzwi otworzyły się.