<<< Dane tekstu >>>
Autor Jules Amédée Barbey d’Aurevilly
Tytuł Kawaler Des Touches
Wydawca Spółka Wydawnicza Polska
Data wyd. 1901
Druk Kraków, Druk. „Czasu”
Miejsce wyd. Kraków
Tłumacz Lucjan Rydel
Tytuł orygin. Le Chevalier Des Touches
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


VII.
Druga wyprawa.

— „Nic osobliwszego nie zaszło, Mości Panie de Fierdrap, w ciągu przyspieszonego naszego marszu z Touffedelys pod Coutances“ — mówiła dalej stara kronikarka, nabrawszy nowej swady z tą zwłaszcza chwilą, gdy jej opowiadacie dochodziło do opisu wyprawy, w której czynny udział brała, a temsamem używać mogła wyrazu my. Słowo to wymawiała obecnie z rozkoszą, niemal namiętną. — „Drogi w owych czasach gorsze były, niż dzisiaj, a co za tem idzie, mniej rojne. Zresztą nie obraliśmy publicznego gościńca, zwanego traktem głównym. Głównym traktem chodził dwa razy dziennie dyliżans, pod osłoną konnych żandarmów. Partyzanci bowiem wyznawali zasadę, która usprawiedliwiała taką zbrojną eskortę; według tej zasady, wojna sama koszta wojenne płaci, przeto pieniądze rządowe, które im się udało zagrabić, uważali za swoje. Pomimo owej zasady, unikaliśmy tego dnia starannie spotkania z dyliżansem i opiekujących się nim żandarmów, a wzięliśmy się na przełaj, bo w tego rodzaju przechodach mieliśmy jako partyzanci niemałą wprawę, ile żeśmy je niejednokrotnie odbywali...
Stanęliśmy tedy dość wcześnie u chłopów, zaleconych nam przez La Veresnerie. I radzi byliśmy, że się dało uniknąć wszelkiego niepotrzebnego spotkania i że zdołaliśmy iść tak szparkim krokiem, mimo, że szliśmy prosto z tańca; gdyż za przybyciem naszem chłopi owi, mieszkający o kwadrans drogi od przedmieść, powiedzieli nam, że na Des Touches’a zapadł poprzedniego wieczora wyrok śmierci w tamtejszym Trybunale Rewolucyjnym, a nazajutrz miano go skrócić o głowę. Zachowywał się on podobno wobec Trybunału Rewolucyjnego, jak gdyby chciał umyślnie rozjątrzyć zaciekłą nienawiść polityczną, której rozdrażniać i tak już nie było potrzeba. Zgodnie z nieokiełzanym swym charakterem, któremu zawsze folgował, nie raczył nawet odpowiadać na pytania sędziów, zamknął się w sobie i upornie uniemożliwiał wszelkie śledztwo. Nie zmiękczyły go prośby tych, którzy się wrzekomo litowali nad jego losem; odpowiadał im niezłomnem milczeniem, nie krzyknął, nie jęknął, ani razu, zaciekłszy się w znieczuleniu zupełnem, godnem dzikiego człowieka...
Te wiadomości potwierdziło jeszcze dwóch, czy trzech naszych, którzy wszedłszy do Coutances widzieli ustawioną już i przygotowaną gilotynę na miejscu tracenia. Zmuszało nas to do działania z błyskawiczną szybkością. Przekonaliśmy się, że liczyć możemy jedynie na energię, która działać powinna wprost i doraźnie. Nie było czasu na podchodzenie do celu boczną drogą, należało uderzyć wręcz, z tą szybkością, z jaką pada ostrze miecza walące na odlew.
— „Niema co przebierać w sposobach“ — rzekł nam Imci Pan Jakub, a myśmy wszyscy byli jego zdania. — „Dziś w nocy, kiedy miasto będzie się do snu zabierało, musimy wszyscy na raz wpaść do więzienia i porwać, albo siłą odbić Des Touches’a. Będziemy mieli twardy orzech do zgryzienia, Mości Panowie! Gmach więzienny otaczają trzy wielkie współśrodkowe dziedzińce. W pierwszym z nich, zewnętrznym, stoi na straży placówka; jeden jej wystrzał starczy, byśmy na karku mieli całą kordegardę z pobliskiej ulicy. Dawszy do nas ognia przywabią na nas hukiem strzałów całą miejską załogę. Jeśli w dodatku mieszczanie wdadzą się w sprawę, to będą na nas mogli rzucać z okien kamieniami, lub czembądź, co się im nawinie pod rękę, a także przez uchylone bramy domów strzelać do nas będą na zakrętach ulic, a my tam nawet nie będziemy wiedzieli, gdzie się obrócić.“
— „Do kata!“ — krzyknął Desfontaines, to bowiem było jego ulubione zaklęcie. — „Cóż to za plan działania!“ — i w jego także oczach Vinel-Aunis był doskonałością, starał się go więc naśladować: był jego księżycem. — „Koledzy, tańczyliśmy wczoraj“ — dodał — „pójdźmyż w tany i dzisiejszej nocy.“
— „Waszmość układasz plan chyba nieprzyjacielowi“ — rzekł La Veresnerie do Imci Pana Jakuba — „jakiż dla nas obmyśliłeś?“
— „My plan działania winniśmy mieć taki sam, jaki mają kulki flint, granaty i kule armatnie11 — odparł Imci Pan Jakub — „One wpadają wszędzie i wszystko druzgocą, póki się same nie spłaszczą.“
Na to rzekł Just Le Breton, który nosił przydomek Zuchwałego: „Bądźmy zatem, jako te kule: wpadnijmy!“
— „Dotąd jeszcze w uszach mi brzmi głos Justa Le Breton, gdy mówił to słowo: wpadnijmy!“ — ciągnęła dalej Jejmość Panna de Percy. „Słowo to w czyn zamieniło się w kilka godzin później; wpadliśmy bowiem i szliśmy nawet, co jeszcze większą było sztuką. Nigdy otrębywane hasło nie dźwięczy tak radośnie, jak dźwięczało to słowo w ustach Le Bretona: on poprostu cieszył się z tego, co przed chwilą rzekł Imci Pan Jakub. My, reszta, jak nas było dziesięciu, nie ulękliśmy się i nie zadrżeli, ale Just był wręcz uszczęśliwiony. Miał on bezgraniczną pogardę dla wszelkich ostrożnych działań. Sama ta myśl, że w sprawie uwolnienia Des Touches’a zostało nam jedno tylko: iść na przebój; myśl, że na fortele i wszelkie względy przezorności brakło nam gruntu pod nogami, a jedyną radą jest skoczyć na oślep — ta myśl, groźna dla innych zuchów, jego w zachwyt wprawiała. Napatrzyłam się w życiu dość ludziom odważnym, ale tego rodzaju odwagi nie widziałam już u nikogo innego. Imci Pan Jakub obok nieustraszonego żołnierskiego męstwa, posiadał jednak przezorność właściwą dowódcy — sam nawet Des Touches, ów niesłychany okaz dzielności, może przez całe życie nie poczuł nigdy, żeby mu się serce zatłukło w marmurowej piersi — a przecie w niektórych okolicznościach uznawał potrzebę przezornego działania. Lecz Just Le Breton — nigdy! Zwali go „Zuchwałym“; równie dobrze mogli byli nazywać go „Wcielonym Djabłem“! Niech Waszmość sam osądzi, czy mam słuszność? Pewnego dnia, tu na Placu zamkowym, wjechał konno do jednego z przyjaciół, który mieszkał w domu pocztowym na czwartem piętrze. To nic — ale potem gwałtem zmusił konia do skoku przez okno. Koń spadając, złamał sobie trzy nogi i piersi sobie rozłupał, on jednak wbiwszy mu ostrogi w boki aż po same buty, dosiedział na nim jak przyśrubowany i wyszedł cało, nawet nie draśnięty!“
— „Musiał mieć przez dwie sekundy wrażenie, że jedzie na hipogryfie“ — rzekł ksiądz — «tylko, że hipogryf miał skrzydła, więc Rugier Ariostów mniej budzi podziwu, niżli twój bohater, moja Mościa Panno siostro.“
— „Innym razem“ — mówiła dalej rozpromieniona tem, iż tyle zdumienia wywołał ten, kogo ksiądz nazwał jej bohaterem — „napadła go nuda w słotny dzień u któregoś z przyjaciół (bodaj czy to nie było u tego zapalczywego rębajły de Fermanville). Powiedział mu tedy: „Gdybyśmy tak pobili się trochę dla zabicia czasu!“ bo to było jeszcze wtedy, kiedy w Valognes robiono szpadą dla zabicia czasu. Fermanville nie miał nic przeciw tej rozrywce, krom tego, iż nie było drugiego pałasza. — „Weż go ty, a mnie daj pochwę“ — rzekł Just, i choć tamtemu honor nie pozwalał przystać na taki podział, jednak Just Le Breton zmusił go do bronienia się pałaszem, natarł bowiem na niego — i w mig potrzaskał mu ostrze razami pochwy.“
— „Żadnej uwagi już ci nie wtrącę, moja Percy“ — rzekła ksiądz, przekomarzając się z nią, jak zawsze — „bo wyjechałabyś znowu z jaką anegdotą o twoim ulubionym Juście, a Fierdrap, który z niecierpliwości aż skubie swój zarękawek, długoby jeszcze musiał czekać na właściwe opowiadanie“.
— „Skończyłam“ — rzekła — „ale od wątku nie zbaczałem teraz bynajmniej, mój bracie. Tego nawet potrzeba było do mego opowiadania, abyście zrozumieli owego Justa Le Bretona, który kochał się w niebezpieczeństwie, i to nie tak, jak ludzie, co przepadają za kochanką, bo kochance swej nikt nie zarzuca, że nie jest dość piękna.“
— ... „I dość niebezpieczna“ — dodał żartowniś w sutannie.
— ...„Jemu zaś przeciwnie zdawało się zawsze“ — mówiła dalej — „że niebezpieczeństwo nie jest dość wielkie, jak tego zresztą dowiódł ponownie w owej sprawie Des Touches’a. Wówczas powiększył on jeszcze niebezpieczeństwo, skutkiem swej nieostrożności, która spowodowała śmierć JmciPana Jakuba, a nas wszystkich snadnie podać mogła na rzeź, co do nogi!“.
Powiedziała to z tą samą zapalczywością, z jaką wszystko mówiła. Lecz po tonie, jaki brzmiał w jej głosie, znać było, że nie czuje za to zbytniej urazy do bohaterskiego wartogłowa, Justa Le Bretona!
— „Było to między jedenastą u dwunastą w nocy“ — jęła mówić dalej — „gdyśmy wychodzili z zagrody Maugerów, owych chłopów Jmci Pana de La Veresnerie, którzy nam u siebie dali schronienie. Wyszliśmy z zamiarem niepowracania tam zupełnie: jeśliby nam się powiodło, nie moglibyśmy zatrzymywać się z Des Touches’em tak blisko miasta, a gdyby się nam w żaden sposób nie udało, w takim razie żaden z Dwunastu nie powinien był wrócić ani tam, ani nigdzie indziej. Każdy z nas miał króciutki karabinek, poddostatkiem kul i prochu a za pasem wetknięty kordelas, jakiego się używa na dziki Jeden tylko Cantilly — z powodu ręki na temblaku, zrobionym z twojej chustki, Sankto — miał pistolety zamiast karabinka i szedł z pistoletem w ręku. Po wyjściu naszem z zagrody Maugerów, gdy zaświecił zdrajca księżyc, rzekł Desfontaines, jeden z naszych dwu drwinkarzy.
— „Febus, jak Febus! Dzisiejszej nocy wolałbym ja tam oglądać Jejmość Pannę Febę de Thiboutot, niż tego Febusa“!
Ów nieszczęsny księżyc mógł nam istotnie wypłatać niejednego szpetnego figla. Ale gdyśmy dochodzili do miasta, uspokoiła nasze obawy lekka mgła, która zaczęła podnosić się z ziemi, jak dym z ogniska torfowego wlokący się po polach. Spodziewaliśmy się, że ta mgła zgęstnieje przynajmniej o tyle, że nic nie będzie można rozróżnić wyraźnie na ulicach w Coutances, węższych niżli w Avranches, a tem samem zacienionych przez domy. Weszliśmy do miasta, gdy trzy kwadranse na dwunastą biły na katedrze, a inne zegary powtórzyły za tamtym, jak echa. Miasto spało, jak gdyby było siedliskiem samych sprawiedliwych, choć właściwie było gniazdem tych łotrów rewolucyonistów. Ulice zalegała głusza, kot nawet, nie przemknął. Cóżby się było stało z nami wszystkimi, z Des Touches’em i z naszym zamiarem, gdybyśmy tak byli spotkali jaki patrol? Zdawaliśmy sobie doskonale sprawę z tego, coby się było stało; ale nie było żadnego wyboru; musieliśmy iść, narazić się na wszystko i wszystko na jednę kartę postawić. A nie — to Des Touches’a czekała nazajutrz gilotyna: innej zaś rady na to nie było. Na szczęście nie dostrzegliśmy ani cienia żadnego patrolu w tem mieście, co spało, jak zabite. Nader rzadko i w znacznem oddaleniu jedna od drugiej migotały latarnie na rogach ulic. Wisiały one na wysokich czarnych palach, przeciętych poprzeczną żerdką, co wyglądało jakby na niedokończone T i przypominało wielce szubienicę. Ponure było to wszystko razem niezawodnie, ale bynajmniej nie groźnie. Weszliśmy w jednę ulicę, potem w drugą. Ciągle ta sama cisza i ta sama pustka. Księżyc przyćmiony coraz bardziej, przezierał się jeszcze trochę w szybach okien, z po za których nie migała nawet gasnąca lampka nocna. Idąc, przyciszaliśmy stukanie naszych kroków.
Była to dla nas chwila tak uroczysta, Mości Panie de Fierdrap, iż w pamięci zachowałam najlżejsze nawet wrażenia onego nocnego wejścia do Coutances i pochodu przez ulice! Posuwaliśmy się naprzód, jak gdyby po samotrzaskowej podłodze, na której trzeba się ciągle mieć na baczności, żeby się nie otwarła nagle i nie pożarła człowieka. Pamiętam doskonale jakąś staruszkę w nocnym czepcu, z czołem przewiązanem nałęczką: była to jedyna żywa istota w tem mieście, w którem wszystko zresztą leżało pogrzebane w domach, jak w grobach. Stała w oknie na górnem piętrze oświetlona księżycem i wylewała coś z miednicy, ale tak ostrożnie, i tak tajemniczo, i tak powoluteńku, że krople wylewanego płynu czasby miały były ściąć się w kryształowe sople, nimby na ziemię spadły, gdyby tak nieco zimniej było. W miarę, jak się lały, wtórowała im starowina, ostrzegając wołaniem: Baczność, bo woda! Baczność, bo woda! Czyniła to trzęsącym się głosikiem, którym zawodziła śpiewnie i łagodnie, aby nie obudzić nikogo. Głos ten świadczył najwymowniej, jak dalece sumienność swą posuwała we wszystkiem, co robiła, a zarazem jak bojaźliwej była natury. Czy kropla jaka ściekła, czy nie ściekła, kobiecina zawodziła w kółko tym tonem żałosnym jednostajne swoje: Baczność, bo woda! Z obawy, żeby nas nie spostrzegła, przystanęliśmy rzędem pod ścianą... Lecz nazbyt była zajęta, by cobądż widzieć i dalej sączyła ową niteczkę, jakby z wiecznie płynącej krynicy i bez końca powtarzała swoje: Baczność, bo woda!
— „W moich stronach“ — szepnął La Bochonnière — „o młynach wodnych mówią:

Choć wody niewiele,
Młynek i tak miele.

Ale do biesa! takiego młynka jeszczem w życiu mojem nie widział“.
— „Wzdrygnęłaby się trochę babina, gdyby jej miskę w ręku strzaskać kulką“ — odezwał się Cantilly, wyśmienity strzelec, który potrafił, rzuciwszy w górę parę rękawiczek, przestrzelić je obie, nim spadły.
Rozśmialiliśmy się i ruszyli dalej i wnet już nam w głowie nie była starowinka, bo na skręcie ulicy ujrzeliśmy prosto nosa gilotynę. Wysoka, groźna wznosiła się ponad nami, na swą ofiarę czekając. Rzekłbyś, zaczajona śmierć w zasadzce... Było to miejsce tracenia. Do gmachu więziennego już niedaleko stamtąd. Jak ludzie staczający się w przepaść, szliśmy tą ulicą, która od więzienia prowadziła do gilotyny. Całe miasto zowie ją ulicą Żałosną. Naszą rzeczą było sprawić koniecznie, by Des Touches nie musiał nazajutrz iść przez tę ulicę!
Była ona niby ciemna, długa nora, a gmach więzienny bielił się na drugim jej końcu w pośrodku innego jakiegoś placu. Zatrzymaliśmy się na chwilę... aby odetchnąć.“
Opowiadała, jak ten, kto sam przeżył to, co opowiada: przeżywając na nowo wszystko. Ksiądz i baron, obaj ledwie już oddychali.
— „O, co to była za chwila“ — mówiła dalej — „chwila straszliwa: zupełnie jakby człowiek zabierał się do rozbicia okna, wiedząc, że będzie musiał zginąć, jeśli choćby jedna tylko szybka narobi brzęku!.. Żołnierz na warcie, w niebieskiej kapocie, ze strzelbą przewieszoną przez ramię, przechadzał się bezmyślnie przed bramą od jednego słupa do drugiego, jak zakrystyan w kościele podczas nieszporów.
Księżyc, który w godzinę później wyglądał jak sagan zimnej zacierki, na razie oddał nam ostatnią przysługę: ostatnim, mdłym promieniem świecił prosto w twarz placówce, co przeszkadzało mu dostrzedz nasze ruchome cienie na tle nieruchomego cienia kamienic.
— „Placówkę ja biorę na siebie“ — rzekł po cichu Just Le Breton do Imci Pana Jakuba. — I jednym susem wpadł na żołnierza, porwał z sobą kapotę, flintę, człowieka, wszystko — jakby jeden duży tłómok i zniknął z nim w bramie więziennej, torując nam przejście. Jak on mógł dać temu radę, ów Just, ów czart wcielony?.. Dość, że placówka nie pisnęła nawet.
— „Zakłuł go pewnie kordelasem!“ — rzekł Imci Pan Jakub — „chodźmy, teraz kolej na nas, Mości Panowie. — Możemy śmiało iść naprzód!“
Razem z nim, zbici w kupę — gęsto, jak winne jagody w gronie — pędem wpadliśmy do sieni, kędy Just otworzył nam był wolną drogę i wbiegliśmy na pierwszy dziedziniec więzienny.
Było to podwórze zupełnie okrągłe, na podobieństwo dziedzińców klasztornych, okolone wewnątrz krużgankiem o niskich łukach i krępych słupach. W podwórzu ani żywej duszy. Gdzież się podział Just? Pod mrocznymi podcieniami pomiędzy białe słupy, biegły oczy nasze, lecz nikogo widać nie było. Tam on przecie najprawdopodobniej mógł zanieść zamordowaną placówkę. Ale cóż znowu! Toć on się sam znaleść powinien. Przyspieszonym krokiem przebiegliśmy tedy drugie podwórze, równie bezludne jak pierwsze i jednym tchem wpadliśmy do więzienia, które stało na trzeciem. Pędziliśmy co sił, gnał nas bodziec konieczności!
Ujrzeliśmy słabe światełko w przystawce, dobudowanej do więziennego gmachu. Była to mała baszta ze stożkowym dachem, w budownictwie wojskowem zwana rochem.
Dozorca nie spał jeszcze. Daleko mu było do dzielnej Hocsonowej z Avranches, co serce miała zbolałe i nieustraszone; było to sobie poprostu czarnobrode bydlę, w czerwonej czapce rewolucyjnej, z zawodu szewc, łatający buty mieszczanom w chwilach wolnych od zgrzytania kluczami w zamkach więziennych. Jako, iż tego dnia przypadał dzień Dekady i że nazajutrz miał sporo obuwia odstawić swoim odbiorcom w mieście — przeto nie mógł się wcześniej położyć. Żona jego i córka, dziewczątko trzynastoletnie, spały na „górce“, wysoko pod samą powałą, dokąd się wchodziło po drabince. Wszystko to wypatrzyliśmy przez brudną szybę, przez którą wpadało z wewnątrz mętne, czerwone światło lampy, wiszącej na baku.
Nie wdawaliśmy się z dozorcą w żadne targi, nie wołaliśmy nań, ani do drzwi jego stukali; gnała nas ta konieczność działania, ten pęd, który wypycha kulkę z lufy, jak powiedział Jmci Pan Jakub, jedenastoma kolbami za jednym zamachem jeden potężny cios wymierzyliśmy we drzwi i wyrwali je z zawiasów. Jak piorun spadliśmy na tego człowieka. W mig powalony był o ziemię, podniesiony, postawiony na nogach; dwie żylaste pięści dzierżyły go za kark, i pod grozą noża skierowanego w samo serce, usłyszał, że ma wydać klucze i zaprowadzić nas do Des Touches’a. Wiesz dobrze Waszmość, Panie de Fierdrap, jak okropne, a często nie bezpodstawne, wieści chodziły o Partyzantach. Wyobraźnia ludzka zawsze ich widziała niejako w oświetleniu tych strasznych ognisk, ponad któremi oni nogi Niebieskim Mundurom przypiekali, a przerażenie powszechne nadało im miano jednego z czartów: zwano ich Pali-Nogami. Wyzyskaliśmy te potworne wieści, krążące o Partyzantach, by strachu napędzić temu nędznikowi, co wpadł w nasze ręce: Campion, który brwi miał krzaczaste i groźne wejrzenie zapowiedział im, że go upiecze jak prosię, w razie najmniejszego oporu. On też oporu nie stawił. Zaskoczony był zbyt niespodzianie i trwogą nazbyt przejęty, i to jeszcze bladą ogłupiającą trwogą. Wydał klucze; dwóch naszych wlokło go z sobą, on zaś wiódł nas do kaźni Des Touches’a.
Żona i córka jego, na pół żywe z przerażenia, „na górce“ zostały; aby jednak zejść nie mogły i nie zawiadomiły nikogo, — obaliliśmy drabinę. Lęk zatkał im gardła, zaczem nie krzyczały, ale mało nam tem zależało, choćby i krzyk podniosły! To zupełnie co innego, jak placówka. Mury więzienne były grube, na wszystkich trzech dziedzińcach pusto — ich wrzasku niktby zatem nie usłyszał.
— „Niech żyje Król Jegomość“! — zawołaliśmy u wejścia do kaźni Des Touches’sa. Więziony przez tydzień w Avranches, więziony od kilku dni w Coutances, zaznał wszelakich udręczeń. Wrogowie złamać pragnęli jego hart głodem i katuszami, aby na rusztowaniu sam siebie pohańbił upadlającą słabością. U ściany siedział, na podmurowaniu kamiennem, podobnem do dzierzy. Łańcuchami był skrępowany, lecz wcale spokojny.
Znał niestateczność wojennej fortuny i morskich wałów zmienność, on i żołnierz i żeglarz! Zżył się już z tą myślą, że można być pojmanym jednego dnia, oswobodzonym nazajutrz, a może i na nowo schwytanym!
— „Jak widzę“ — rzekł z jasnym uśmiechem — „to jutro jeszcze nie będzie po mnie!“ I dodał: „Rozkujcież mi tę jednę rękę, a ja już wam sam pomogę uporać się z resztą kajdan.“
I łańcuch, którym skrępowane miał ręce, skręcił z całej siły. Lecz okowy stalowe, wpijając mu się w ciało, naciskiem swym uniemożliwiały mu napięcie mięśni, tak, iż kajdan nie mógł potargać.
— „Nie, Kawalerze!“ — powiedział doń Jmci Pan Jakub — „przepiłowanie tego wszystkiego zbyt wiele czasu by nam zabrało. Nam pilno, zabierzemy cię tedy razem z kajdanami!“
I stało się, jak mówił, Mości Baronie de Fierdrap! Trzech naszych wzięło go na plecy i poniosło go, jak na pawęży. Na podłogę więzienia, tam, gdzie siedział Des Touches, rzuciliśmy dozorcę, nie chcąc odbierać mu życia, lecz dla wszelkiej ostrożności zamknęliśmy go na dwa spusty w kaźni.
Na opowiedzenie Waszmości tego wszystkiego więcej nierównie czasu potrzebuję, niżeli go nam zajęło wykonanie. Błyskawica nie jest tak szybka! Przeszliśmy z powrotem trzy owe duże dziedzińce, zawsze tak samo bezludne, lecz na ulicy... tam, na ulicy znowu czekało nas niebezpieczeństwo.
A przecie wszystko szło nam, jak z płatka! Des Touches był w naszych rękach! Księżyc wyglądał już tylko, jak oko w trupiej głowie: nie oświecał nieba, lecz raczej był na niem ciemną plamą. Mgła zaś poczynała się rozsnuwać pomiędzy nami, a wszystkiem, jak gdyby rodzaj jedwabnej przesłony... Kształty domów roztapiały się w tumanie.
I znowu szliśmy przez te same ulice, co pierwej, równie puste, jak wprzód. Co za dziwny skład rzeczy! Sprawiało to wrażenie czarów. Miasto nieruchome, pogrążone we śnie, wyglądało jak zaklęte. Gdyśmy przechodzili przez ulicę pod domem owej staruszki, co wylewała z miednicy, zastaliśmy ją jeszcze na tem samem miejscu, wylewała ciągle jeszcze tym samym powolnym ruchem. Wprawdzie nie widzieliśmy jej tak wyraźnie, jak pierwej, z powodu mgły, lecz słyszeliśmy, iż bez ustanku powtarza przytłumionym, żałosnym głosem swoje: Baczność! bo woda!“ Istny posąg mówiący. Czyliżby jej zawodzenia nie przerwało nawet i to, co nagle doleciało nam do uszu? W ogromnej ciszy, zalegającej miasto, huknął wystrzał...
— Broń w pogotowiu, Mości Panowie, i czuj duch!“ — rzekł Imci Pan Jakub.
— „Baczność, bo kulki!“ — odezwał się Desfontaines — „to już nie Baczność, bo woda.“
W tej samej niemal chwili drugi huk, donioślej jeszcze przeszył powietrze i wstrząsnął przestworami.
— „To karabinek Justa Le Bretona“ — rzekł Imci Pan Jakub, który wprawnem uchem żołnierskiem rozpoznał broń po wystrzale.
Nie zdołał jeszcze tych słów dopowiedzieć, kiedy Just, pędząc na łeb na szyję — wpadł pomiędzy nas i dźwięcznym, jak zwykle, głosem powiedział nam:
— „Zdwoić krok, bo lecą Niebieskie Mundury!“ Musisz Waszmość wiedzieć, co się stało, Mości Panie de Fierdrap. Just „Zuchwały“ któremu nie na darmo dano ten przydomek, nie zakłuł na śmierć placówki, jak mniemał Imci Pan Jakub instynktem wojennym wiedziony. Zaniósł szyldwacha żywcem na rękach na krużgankowe podcienie.
Ufny był w swą siłę i chciał się nią popisać, a wspaniałomyślnie brzydził się zabijaniem bezbronnego człowieka. Więc tylko krzyczeć mu nie dał, ścisnąwszy go potężną dłonią pod gardło. I póty go cisnął pod grdykę, pókiśmy Des Touches’a nie porwali! Z mrocznej głębi krużgankowego podcienia widział nas, gdyśmy przez dziedziniec powracali z więzienia, a chcąc, abyśmy mieli czas do wykonania odwrotu, przetrzymywał jeszcze dłużej placówkę w tem położeniu, straszliwem dla nich obu. Kiedy uważał, że musimy być już dość daleko od więzienia i że nam już nic nie może grozić, wypuścił go z rąk, a nawet wydawało mu się, iż go udusił. Czy to bowiem był podstęp, czy skutek bólu, jaki sprawiać musiała ta ręka żelazna, gniotąca na kształt obroży, dość, że żołnierz padł u stóp Justa. On zasię odszedł, ale zaledwie się oddalił, placówka wierna otrzymanemu rozkazowi podniosła strzelbę i dala ognia, by kordegardzie dać hasło do broni.
Just właśnie wtedy był na końcu ulicy Żałosnej.
— „O, głupstwo popełniłem“ — pomyślał sobie — „żem temu łotrowi darował życie, ale on mi za to zapłaci!“
I zawrócił nazad w ulicę, i pomimo mgły strzałem na jakie sześćdziesiąt kroków, powalił placówkę na miejscu w chwili, gdy nabijała broń. Zaczem pędem jął podążać za nami, chcąc nas dopędzić i ostrzedz przed niebezpieczeństwem.
Ale iskra padła już była na prochy! Słychać było warczenie bębnów, dolatujące z tej właśnie dzielnicy miasta, którąśmy dopiero co minęli. Przyspieszyliśmy kroku.
Za nami, na samym końcu ulicy, przez którą przechodziliśmy wtedy, ujrzeliśmy oddział ludzi, wyglądający na załogę z odwachu; i prawdopodobnie była to załoga odwachowa. Szli ostrożnie, bo nie wiedzieli ilu nas być może.
— „Kto idzie!“ — krzyknęli, podszedłszy ku nam. Lecz my wszyscy, krom tych, co nieśli Des Touches’a, odpowiedzieliśmy im ogniem karabinowym, co powinno im było chyba wyjaśnić dostatecznie, że mają do czynienia z Królewskimi Strzelcami!
Oni także strzelili. Świsnęły nam nad uszami ich kulki, lecz obiły się o mury, nie zabijając nikogo z naszych. Z nazbyt miękkiego ich natarcia odgadliśmy snadnie, że ci ludzie zmierzający naprzeciwko nam, czekają na posiłki z miejskiej załogi. Okoliczność ta sprawiła, żeśmy zyskali na czasie, a nawet ocaleniem naszem była prawdopodobnie. Posuwaliśmy się nieomal że pełnym biegiem, a każda latarnia napotkana na drodze szła w kawałki rozniesiona strzałem! Ciemność, choć oko wykol, zapadała tedy nad temi wąskiemi ulicami, kędy nawet znaczniejszy oddział małą tylko linią frontu mógł się był rozwinąć. Było to dla nas niezmiernie korzystne.
Ci, co nieśli Des Touches’a, postępowali pod osłoną tamtych dziewięciu innych, którzy raz wraz odwracali się wstecz i strzelali za każdym obrotem. Docieraliśmy już do bram przedmiejskich. A była ostateczna pora! W śródmieściu podniósł się tymczasem wielki tumult. Wyraźnie słychać było krzyki: Do broni! Miasto całe porwało się na równe nogi. Pogoń tropiąca nas, paliła ze strzelb nieustannie i tylko broń na gwałt nabijała. Gdy już ostatni raz ognia do nas dali — co za nieszczęsny traf! — zatoczył się Jmci Pan Jakub dwa kroć w kółko, jak bąk puszczony ze sznurka, i runął. Stałam przy nim, gdy padał.
„Och, miał przeczucie!“ — pomyślałam sobie. I na wspomnienie o Amacie, serce mi się ścisnęło.
— „Zabity?“ — spytałam Justa Le Bretona, który go podniósł z ziemi.
— „Czy żyw, czy zabity“ — odparł mi na to — „w każdym razie nie zostawimy go Niebieskim Mundurom. Przez zemstę na nas strzelaliby oni nawet jeszcze i do trupa!“.
Uniósł go herkulesowemi ramiony i złożył na plecach tym, którzy nieśli Des Touches’a. Kawaler miał tedy towarzysza na pawęży!
W dwadzieścia minut później miasto zostało w tyle za nami, zalane tumanami mgły i gwarne hałasem. My zasię z onym dwoistym ciężarem znaleźliśmy się na otwartych polach. Wprawdzie nas nie doścignięto i nie oskrzydlono, ale nie bylibyśmy uniknęli pogoni, ani oskrzydlenia, gdyby tak ulica przedmiejska była nieco dłuższa. W szczerem polu mgła była jeszcze gęstsza, niż w mieście. Wyszedłszy raz z ulic, Niebiescy, którzy nas gonili, nie mogli wiedzieć, w jaką stronę się skierujemy. Zresztą pola, błonia, zarośla, bezdroża były naszym żywiołem, bośmy przecie Partyzanci.
La Veresnerie znał okolicę na pamięć i kazał nam iść przez role. Potem otwarliśmy jeszcze jedną lub drugą lasę, zamykaną na witkę z wikliny i wyszliśmy na jakąś drogę, podobną zupełnie do parowu. Mniej więcej po dwóch godzinach marszu, wydostaliśmy się na nizinę, gdzie płynęła rzeka. U brzegu stał przywiązany wielki galar, przeznaczony do przewożenia tego nawozu, który się w owych stronach nazywa spławianką, bo się go spławia, balując galar na linewkach, ku czemu porobione są drogi biegnące brzegiem wzdłuż całej rzeki.
Na owym wielkim galarze złożyli Des Touches’a ci, którzy nieśli jego i Imci Pana Jakuba. Tam czekaliśmy świtu uradowani, że nam się udało uwolnić jednego, lecz razem do głębi serca rozżaleni, żeśmy stracili drugiego. Dostał kulką w samo serce. Pogrzebaliśmy na brzegu tej rzeki nieznanej tego nieznanego człowieka, o którym nie wiedzieliśmy nic więcej ponad to, iż był bohaterem!
Zanim go spuszczono do dołu, któryśmy wykopali kordelasami, przecięłam bransoletę na jego ręku. Amata uplotła mu ją była z swych szczerozłotych włosów; krew zakrzepnięta na tej bransolecie miała stać się dla niej świętą relikwią.
Bez księży, na odludziu, oddaliśmy mu ostatnie honory, jakie żołnierze oddać mogą żołnierzowi: pożegnaliśmy go salwą karabinową, by murawa, pod którą miał spać, przeszła zapachem prochu; wszak on całe życie tą wonią oddychał!“
— „Można mu pozazdrościć“ — odezwał się Imci Pan de Fierdrap, jak gdyby wyrażając niedopowiedzianą myśl Jejmość Panny de Percy. — „Zginął śmiercią prawdziwego partyzanta i leży pochowany na pustkowiu w zaroślach, a to jest mogiła prawdziwego partyzanta. Gdy tymczasem Des Touches? — Spotkał go ksiądz na Placu Kapucyńskim! Tuła się obłąkany i nędzny! A Jan Cottereau, wielki Jan Cottereau, od którego partyzantka, „Chouanerya“ wzięła swe miano, sam jeden pozostał z sześciorga rodzeństwa, co wyginęło w bitwach i na gilotynie i dożył przed śmiercią tego, że mu zakrwawili serce ci sami władcy, którym się wysługiwał: nie mógł się doprosić, biedny marzyciel — takiej drobnostki, jak prawo noszenia broni, to prawo, które dziś poszło w poniewierkę! Ksiądz ma słuszność: oni skończą jak Stuarty.“
Jejmość Panna de Percy nie miała już odwagi przeciwić się powtórnie zdaniu tych sług Majestatu, zranionych do głębi serca w swem uczuciu wierności: ksiądz i baron wyrzekali na Bourbonów, jak człowiek wyrzekający na swą kochankę, wyrzekanie bowiem na kochankę jest może tylko odmienną formą miłości.
— „Oddawszy ostatnią posługę Imci Panu Jakubowi“ — mówiła dalej — „zajęliśmy się uwolnieniem od kajdan Kawalera Des Touches. Posadziliśmy go na galarze, oparłszy go o maszt, u którego przywiązuje się linę. Siepacze omotali go niby w kaftan z łańcuchów, krzyżujących się na wszystkie strony, a zacisnęli te łańcuchy tak, że aż wywoływały bolesną ocierpłość członków — w ten sposób ubezwładniony był zupełnie ten człowiek wysmukły i gibki, o mięśniach, w których drzymała moc, budząca się od czasu do czasu jak lew. Z swymi popędami, z swoją namiętnością do walki, musiał on przeraźliwie się męczyć, gdy słyszał świstające do koła kulki, a leżeć musiał na barkach towarzyszów, nie mogąc dać ognia ni raz jeden do nieprzyjaciół. Ale wybitną cechą męstwa Des Touches’a była cierpliwość taka, jaką ma zwierzę, albo dziki człowiek wobec okoliczności, które się nań zwalają. Istny Indyanin był z tego Granvilczyka. Aż do tej pory, podczas nocnego marszu, znosił w milczeniu kajdany, gdy jednak nastał dzień i gdyśmy już nie mieli nieprzyjaciela na karku, spieszno mu było, by się już w końcu z gniotących pęt żelaznych uwolnić. Niebawem wypadało nam ruszyć w dalszą drogę, a z niego byłby jeden więcej tęgi wojak — w razie, gdyby nam przypadkiem jaką napaść odpierać przyszło w powrotnym pochodzie do Touffedelys. Kusiliśmy się tedy, by rozbić na nim owo żelastwo. Mieliśmy jednak tylko same kordelasy i kurki karabinów; zaczem zachodziła obawa, iż rozkuwanie to potrwa długo, a może nawet okaże się wręcz niemożliwem. Zdarzył się atoli taki zbieg rzeczy, jaki trafia się jedynie na wojnie. Przypadek ten wybawił nas z kłopotu, w jakim byliśmy wówczas“.
— „A to ta historya z Couyartem!“ — rzekła poruszając się na krześle Jejmość Panna Sankta de Touffedelys z taką lubością, jak gdyby jej kto pod samym nosem odetkał flakon z najprzyjemniejszemi wonnościami.
Owa „historya z Couyartem“ pozbawiona bohaterskiego żywiołu, nie nazbyt silnie działała na jej ptasi mózg i sprowadzała widocznie opowiadanie do tego poziomu, który Jejmość Pannie Sankcie odpowiadał i do smaku przypadał. Na tym świecie wszystko jest względne. Czas sprawił, że ten biały łabędź z minionych lat — skrzyżował się z biedną gęsią, która bynajmniej nie byłaby zdolną ocalić Kapitolu. Jejmość Panna de Touffedelys ożywiła się prawie: Couyart był jej zegarmistrzem...
— „Jeszcze dziś rano przypadł do nas nąkręcić zegar“ — rzekła z namaszczeniem, wtrącając swą nieocenioną uwagę.
Z dawna i bardzo żywo zajmowała się owym Couyartem, który podobnie jak ona, wierzył w duchy, a ilekroć przyszedł nakręcić pozłacanego Bachusa, tylekroć zabawiał ją opowiadaniem o duchach: ukazywały mu się one na każdym kroku — taki to już był przywilej tego poczciwca. Nie mógł nawet na podwórze wyjść, w celu, którego się łatwo domyśleć — by zaraz nie ujrzeć ducha! Był to człowiek nieśmiały, drobiazgowy, o mowie przyciszonej i równie przyciszonym chodzie, obuty zawsze w trzewiki pilśniowe, ze względu na uszanowanie winne woskowanym salonom, gdzie nakręcał zegary. Był słabowity i nerwowy, na twarzy blady jak stara kobieta. Łyse miał czoło i czaszkę, a jednak zaczesywał pociesznie resztki włosów na ciemię i na uszy i tytusową swą fryzurę pudrował, a to z tego jedynie powodu, że taki był zwyczaj u wszystkich przyzwoitych ludzi przed tą nieszczęsną rewolucyą.... Mawiał, iż zawsze był arystokratą. Klientelę jego stanowiła cała szlachta w Valognes, wobec której zachowywał się pokornie. Pochlebia to zawsze możnym, gdy wobec nich człowiek zapomina języka w gębie. Wszak to najwytworniejszy rodzaj pochlebstwa. A takie pochlebstwo wrodzone było właśnie u niego.
Zdania przerywał, postękując z zakłopotaniem: hm! hm! a zaczynał od wiekuistego: Więc tedy. Dowodziło to, że mechanika kółek i sprężyn nie koniecznie pobudza do potoczystej swady. O ile nie był zajęty zegarami, to — czy siedział, czy stał, czy chodził — zacierał bezustannie jakby z zadowolenia tłuste i białe swe ręce zegarmistrzowskie, przywykłe do obchodzenia się z przedmiotami drobnymi a kruchymi. Dzieci wracające ze szkoły ulicą Siequeta i ulicą Zakonną, nie mogły się nim nacieszyć: stawały przed szybą jego sklepu i przypatrywały się, jak siedział u warsztatu, pokrytego białym papierem i zarzuconego szkłami w rogowych oprawach. Pod te szkła wkładał werki zegarków i zatapiał się w nich przez lupę, szukając tego, co nazywał nadwyrężeniem.



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Jules Amédée Barbey d’Aurevilly i tłumacza: Lucjan Rydel.