Kazan/Rozdział XVI
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Kazan |
Wydawca | „Polska Zbrojna“ |
Data wyd. | 1926 |
Druk | Drukarnia „Polski Zbrojnej“ |
Miejsce wyd. | Warszawa |
Tłumacz | Stanisław Poraj |
Tytuł orygin. | Kazan |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tekst |
Indeks stron |
Po zgonie łosia, Kazan, wyczerpany do cna, opadły z sił pod wpływem mrozu i głodu, położył się na okrwawionym śniegu. Nie był nawet w stanie rzucić się na jadło.
Szara Wilczyca, przewyższająca go wytrzymałością, skoczyła na olbrzymie cielsko byka i poczęła zajadle rwać grubą skórę na karku, chcąc obnażyć ciepłe jeszcze mięso ubitej zwierzyny.
Wreszcie dokazała swego, ale sama nie zaczęła jeść, podbiegła naprzód do Kazana, skowycząc zcicha, obwąchując mu pysk i trącając go zlekka barkiem. Podniósł się wreszcie, a wówczas poprowadziła go ku smakowitej strawie. Długo ucztowały tam potem oba stworzenia.
Dopiero, gdy ostatnie blaski chmurnego dnia Północy zagubiły się gdzieś w gęstniejących z nocą mrokach, pies i wilczyca porzuciły swą zdobycz. Obżarte były aż po grdyki, tak, że im zapadnięte boki znowu się zaokrągliły.
Wiatr nieco ucichł. Chmury, włóczące się przez cały dzień po niebie, rozproszyły się gdzieś, aż, noc stanęła teraz jasna, w księżycowem świetle. Z łagodnem lśnieniem księżyca zlewać się wnet poczęła rozedrgana zorza północna, ogarniając pół nieba, hen, ku biegunowi. Jej daleki monotonny pogłos, podobny do skrzypienia stalowych płóz po zmarzłym śniegu, doleciał wnet uszu zmorzonych snem Kazana i Szarej Wilczycy.
Zasłyszawszy ów tajemniczy poszmer podbiegunowych niebios zbudziły się niezwłocznie i poczęły się rozglądać, czujne, nieufne, coraz strzyżąc uszami.
Truchtem puściły się znów ku ubitej zwierzynie. Razem przecież o nią walczyły i wiedziały, że należy do nich jedynie z prawa silniejszych kłów. Niepisany kodeks Wildu stanowił, iż walczyć mają nadal, by ją utrzymać w swem posiadaniu. W czasie pogodnych dni łowów, najadłszy się, ruszyłyby po prostu dalej przed siebie wygwiezdżoną, księżycową nocą. Długie jednak dnie postu i noce głodu kazały im teraz być przezorniejszemi.
Zresztą nie próżne były to obawy. Tysiące, setki tysięcy zgłodniałych mieszkańców Wildu, korzystając z nocy pogodnej, po tylu straszliwych nocach minionych, wychodziły z kryjówek w poszukiwaniu żywności. Na całym przeogromnym obszarze, mierzącym tysiąc osiemset mil ze wschodu na zachód, a tysiąc z południa na północ, nocy tej wyciągały na łowy legjony wygłodniałych stworzeń o zapadłych bokach, o skręconych z głodu, grających trzewiach.
Instynkt mówił więc Kazanowi i Szarej Wilczycy o owych rozpoczętych teraz wielkich łowach stworzenia, to też czuwały pilnie, ani na chwilę nie spuszczając z oka upolowanej zwierzyny. Zapadłszy pod jakimś krzakiem, stróżowały czujnie, a Szara Wilczyca miłośnie lizała Kazana po łbie.
Naraz zadrżały i naprężyły mięśnie. Coś żywego przeleciało w pobliżu, coś, czego Kazan nie mógł był dostrzec, czego Szara Wilczyca nie mogła była posłyszeć, co jednakże powonienie obojga pochwyciło w powietrzu.
To wielka biała sowa, tajemnicza jak duch, nieuchwytna a bezgłośna jak płat śniegu, zleciała skadciś z góry.
Kazan dojrzał wnet, jak skrzydlate stworzenie siadło łosiowi na grzbiecie. Szybki jak błyskawica, wypadł z pod krzaka i z gniewnem ujadaniem, z rozwartą paszczą rzucił się na rabusia. Rozżarte szczęki jednak zawarły się w próżni. Skoczył za daleko, a nim się zdążył odwrócić, sowa już odleciała. Szara Wilczyca poszła w trop za nim niezwłocznie.
Obiegł dokoła łosia z nastroszoną sierścią, z pałającemi groźne ślepiami, warcząc i ujadając na postrach. Błyskał kłami ku niewidzialnemu jeszcze wrogowi, aż przysiadł wreszcie na zadzie, zwracając się przodem ku okrwawionym śladom, jakie zdychający łoś zostawił po drodze. Instynkt mówił mu, że za tym śladem właśnie nadciągną rabusie.
Malutkie gronostaje o błyskawicznych ruchach, które nocy tej w blaskach księżyca biegały i wyskakiwały na wszystkie strony, podobne do białych szczurów, pierwsze wykryły długą, koralową wstęgę, wijącą się po śniegu. Okrutne, żądne krwi, biegły za nią lekkiemi a szybkiemi susami.
Lis jakiś poczuł gdzieś o ćwierć mili smakowitą woń świeżego mięsa, zalatującą go z wiatrem. I on również ciągnął za tropem. Gdzieś z dziupli głębokiej, wyżłobionej w suchem drzewie, pojawił się kot-rybojad o pustym brzuchu, o malutkich okrągłych oczkach, podobnych do paciorków różańca i również ruszył w drogę śladem szkarłatnej wstęgi.
Najbliżej był, pierwszy też przyciągnął do ubitej zwierzyny. Kazan rzucił się nań z wściekłością. Przez chwilę wszczął się mąt, w którym błyskały tylko pazury, słychać było groźne warczenie psa, piski bolesne obu, aż wreszcie kot-rybojad zapomniawszy o głodzie, jął uciekać. Kazan zaś powrócił do Szarej Wilczycy z podrapanym, okrwawionym pyskiem. Poczęła mu lizać zadrapania, on zaś strażował dalej, strzyżąc uszami i nasłuchując.
Lis posłyszał był odgłosy walki. Że zaś z natury nie jest walecznym zapaśnikiem, lecz raczej zwykłym zbójem, lubiącym mordować z ukrycia, nie narażając na szwank skóry, — zawrócił więc na miejscu i poszedł na poszukiwanie innej zdobyczy. Napotkał sowę, co przysiadła była na ziemi, i rzuciwszy się na nią znienacka, poprzestał na mizernym ochłapie mięsa, skrytym pod stosem pierza i puchu.
Nie był natomiast Kazan w stanie powstrzymać napaści gronostai, owych malutkich, białych „outlawów“ Wildu. Prześliznęłyby się nawet człowiekowi pomiędzy nogami, by się dobrać, jak tego pragnęły, do mięsa i do krwi starego łosia.
Upędzał się wprawdzie Kazan za niemi na wszystkie strony. Ale w niepewnem księżycowem świetle wyglądały raczej jak migotliwe lśnienia, niż żywe twory. Szybsze odeń w ruchach, zawsze mu zdołały umknąć. Podkopywały się długiemi chodnikami w śniegu aż pod brzuch łosia, wgryzały się w ścierwo i nażerały się tam do sytości. Kazan miotał się jak opętany, gryzł wściekły na wszystkie strony a śnieg mu jeno tajał w pysku.
Szara Wilczyca siedziała spokojnie na uboczu. Wiedziała, że na owe uprzykrzone malutkie gronostaje niema rady i uważała za rzecz zbyteczną przejmować się tem nad miarę. I Kazan to wreszcie zrozumiał. Wrócił też wkrótce do niej, zziajany i zasapany.
Minęła tak część nocy bez znaczniejszych wydarzeń. Tylko od czasu do czasu słychać było dalekie, dalekie wycie wilka; to znów w głuchej ciszy rozlegało się ponure hukanie białej sowy, która Kazan odpędził, a która przysiadłszy gdzieś na jodle, zdawała się skarżyć na swe krzywdy.
Księżyc już był u stropu nieba, zalewając blaskiem polanę, gdy Szara Wilczyca czegoś się zaniepokoiła. Zwróciła się ku okrwawionym śladom i zawarczała, jakby ostrzegając Kazana.
Warknęła zaś tak groźnie, jak jej się to nie zdarzyło jeszcze nigdy od dnia owej tragicznej walki na Sun-Rock’u, w której to utraciła ślepia, wydarte pazurami rysia. Kazan nie wątpił też ani chwili, że krwawym śladem ciągnie teraz wielki szary kot i począł węszyć, szczerząc kły i gotując się do boju.
W tejże chwili przecież o milę gdzieś słyszeć się dał dziki zew, rzucony z głębi gardzieli.
Było to wołanie prawdziwego syna Wielkiej Białej Pustyni — wilka.
Kazan i Szara Wilczyca przywarły barkami do siebie. Zew ów nie groził im niczem. Była to skarga na głód, nawoływanie współbraci.
W umysłach ich dokonała się wnet odmiana. Poza lisem, poza kotem-rybojadem, poza malutkiemi białemi gronostajami, poza wszelkiem innem stworzeniem Wildu dzika horda miała wspólne prawo do pożywienia. Ponad wszystkiem bowiem istniało przecież braterstwo wilcze.
Szara Wilczyca przysiadła na zadzie i ku nieznanej braci z Wildu posłała zew triumfalny, zwiastujący jej niby dzwonną trąbka, iż u kresu krwawego tropu czeka ją uczta sowita.
A ryś, czający się gdzieś na skraju polany, wyląkł się owego dwuśpiewu wilków. Przywarł do ziemi i czołgając się, położywszy uszy po sobie, zagubił się w mrocznym lesie, którego wierzchołki tylko kąpały się w księżycowem świetle.