<<< Dane tekstu >>>
Autor James Oliver Curwood
Tytuł Kazan
Wydawca „Polska Zbrojna“
Data wyd. 1926
Druk Drukarnia „Polski Zbrojnej“
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz Stanisław Poraj
Tytuł orygin. Kazan
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


GŁÓD.

Minęło sto czterdzieści godzin odkąd Kazan i Szara Wilczyca posiliły się po raz ostatni. Ten przeciągający się post budził w wilczycy coraz wzrastający niepokój a jednocześnie wywoływał ostre bóle w trzewiach. Kazan opadał z sił i jakby zamierał w bezruchu. Obu stworzeniom żebra można było policzyć na zapadniętych bokach, zady im się zaklęsły i pozapadały. Kazanowi ślepia napłynęły krwią, a gdy patrzał na światło, drgały dziwnie w wąskich szpareczkach powiek.
Tym razem Szara Wilczyca nie dała się długo nakłaniać i wyszła razem z Kazanem, gdy ten ruszył na ośnieżony świat na łowy.
Niecierpliwa a pełna nadziei para jęła naprzód bobrować po tej części moczaru, gdzie zazwyczaj najwięcej roiło się białych królików. Tym razem jednak nigdzie nie było widać ich śladów, znikąd nawet nie zalatywał ich zapach. Zatoczywszy więc duży łuk, para powróciła do drzewa, jedyną jednak zachwyconą po drodze wonią była woń jakiejś sowy, siedzącej wysoko na jodle.
Ruszyły więc oba stworzenia w przeciwnym kierunku, ku niewielkiemu skalistemu wzgórkowi, jaki napotkały po drodze. Wdrapawszy się na szczyt, poczęły toczyć wzrokiem po widnokręgu, wszędzie jednak, jak okiem zasięgnąć, świat zdawał się jakby wymarły. Próżno Szara Wilczyca węszyła powietrze na wszystkie strony. Co do Kazana, to ten tak się zmęczył, że ziajał teraz ciężko, wywiesiwszy ozór. Wracajac wreszcie jak niepyszny do schroniska, potkną się i zwalił na jakiejś nieznacznej przeszkodzie, jaką zamierzał przesadzić susem. Opadał z sił coraz bardziej narówni z Szarą Wilczycą, a jednocześnie głód im obojgu skręcał kiszki coraz dotkliwszy.
Nocą przy świetle księżyca oba stworzenia znowu poczęły myszkować po zaroślach na moczarze. Jedynym żywym tworem jednak, którego szelest posłyszały, był lis, który jak i one wybrał się na polowanie. Lisa oczywiście nie zmogłyby nigdy w pościgu; próżno się było łudzić.
Nagle Kazanowi przyszła na myśl opuszczona chata zdobywcy futer, Ottona. W umyśle psa chata była zawsze synonimem ciepła i strawy. Wyszło mu narazie z pamięci, że w chacie tej gościła ostatnio śmierć, którą powitał wraz z Szarą Wilczycą ponurem żałobnem wyciem. Nie zastanawiając się jednak nad tem, ruszył prosto, jak strzelił, ku chacie; Szara Wilczyca towarzyszyła mu jak zawsze.
Po drodze Kazan usiłował polować; czynił to jednak jakby bez przekonania. Zdawało się, że go odpadła ochota. W chacie jedynie spodziewał się znaleźć jakieś pożywienie.
Szara Wilczyca natomiast szła czujnie, węsząc na wszystkie strony. Schylała co chwilę pysk ku ziemi i wodziła nosem po śniegu w prawo i w lewo.
Wreszcie pochwyciła woń upragnioną. Przystanęła, a wraz z nią przystanął i Kazan. Naprężywszy znużone, wyczerpane mięśnie, jął się wpatrywać w swą towarzyszkę; ona zaś zaparłszy się przedniemi łapami w śnieg, rozwierała szeroko nozdrza, węsząc nie w kierunku chaty lecz nieco dalej ku wschodowi. Dygotała przytem na całem ciele.
Zaleciał ich wreszeie ledwie uchwytny, daleki pogłos; nie wahając się już więc, para ruszyła w tym kierunku. W miarę posuwania się naprzód woń coraz nabierała mocy. Nie był to przytem mdły zapach królika ani kuropatwy lecz jędrna woń grubej zwierzyny. Para poczęła teraz iść ciszej i ostrożniej, by nie spłoszyć zwierza.
Okolica była porosła lasem. Jeśli jednak nie było nic jeszcze widać za drzewami, to już słychać było wyraźnie łomot i szczęk dwóch par rogów, walących o siebie w zacieklej walce.
W chwilę potem Kazan dopadł polany i przywarł do ziemi. Szara Wilczyca przywarowała tuż obok niego.
Pośrodku owej polany, gdzie z otaczających ją drzew wszystkie młode pędy zostały objedzone a krzewy jakby wykoszone tuż przy ziemi, widać było stadko łosi. Było tam ogółem sześć sztuk: trzy klępy[1], roczny cielak i dwa byki. Samce zwarły się z sobą w zaciekłym pojedynku, trzy samice zaś przypatrywały się zapaśnikom.
Młodszy byk, rozrosły, o lśniącej sierci, w całej pełni sił i tężyzny swych czterech lat życia, rogi miał wprawdzie jeszcze nie nazbyt rozłożyste, mocne przecież i ostre. W czasie huraganu, srożącego się dni poprzednich, sprowadził on tu swe stadko, trzy klepy i owego roczniaka, szukając schroniska w zwartym jodłowym lesie.
Tam też przywlókł się nocą drugi byk, starszy, również usiłując się schronić przed szalejącą wichrzycą. Bezczelny wszakże gość nieproszony począł stroić do klęp zalecanki, nie bacząc na uświęcone prawa prowodyra.
Stary byk, kilkakrotnie starszy od młodego, ważył conajmniej ze dwa razy tyle, co tamten. Z potężnych, rozłożystych jak łopaty rogów, wzdymajacych się miejscami w guzy, wyczytać można było jego lata. Był to zapaśnik wytrawny, o doświadczeniu zdobytem w setkach bojów. Nie wahał się też ani chwili wyzwać na bój młodzika, chcąc mu zrabować żony i schronisko.
Od świtu trzykrotnie już ścierali się z sobą obaj zapaśnicy. Śnieg był dokoła zdeptany i pokryty krwawemi plamami. I woń owej krwi rozkosznie łechtała nozdrza Kazana i Szarej Wilczycy, wdychujących głośno powietrze i oblizujących się pożądliwie. W gardzielach grały im zduszone warkoty.
Obaj zapaśnicy stali tymczasem naprzeciw siebie z pochylonemi ku ziemi łbami. Stary łoś jeszcze nie odniósł był zwycięstwa. Miał on za sobą doświadczenie wojenne, olbrzymią wagę, siłę dojrzałego wieku, wreszcie potężne łopaty rogów. Młodszy natomiast posiadał jędrność i wytrzymałość młodości. Jeszcze nie robił bokami jak ów stary, dyszący tak ciężko, aż mu się rozwierały szeroko chrapy, buchając słupami pary.
W pewnej chwili jakby na tajemne hasło niewidzialnego ducha, oba samce cofnęły się wstecz, by zyskać rozpęd, i znów zawrzała bitwa.
Tysiąc osiemset funtów cielska i kości — bo tyle zapewne starszy łoś ważył — runęło w jednem mgnieniu oka na młodszego, który jednak równie szybko poskoczył ku nacierającemu: po raz dwudziesty zwarły się z sobą łopaty rogów. O pół mili stamtąd można byłoby posłyszeć potężny łomot i trzask.
Stary jednak zdawał się słabnąć z każdą chwilą, młodszy natomiast jakby nabierał mocy w miarę przeciągania się boju. Rozumiejąc, zdawałoby się, że pojedynek zbliża się ku końcowi, młody prężył mięśnie, nacierając coraz potężniej i waląc łbem coraz zajadlej.
Naraz Kazan i Szara Wilczyca posłyszały jakiś chrobot suchy, jakby trzask łamanego na kolanie kija. Było to już w lutym, a więc w porze, gdy zwierz rogaty zaczyna zrzucać rogi, przyczem stare samce tracą je zazwyczaj wcześniej. Ta właśnie okoliczność rozstrzygnęła tym razem o zwycięstwie.
Jedna z olbrzymich, rozłożystych łopat starego łosia trzasnęła u podstawy, opadła ze łba i zwaliła się na okrwawione pole. W chwilę potem róg przeciwnika, wyostrzony jak sztylet, worał mu się pod łopatkę na cztery cale w głąb. Starego ogarnął strach a razem odeszła go wszelka nadzieja zwycięstwa. Począł się więc cofać krok za krokiem, kiwając się na rozstawionych nogach, zwycięzca zaś nacierał coraz zajadlej, prując mu kark i barki, aż z ran poczynały się sączyć drobniuchne strumyczki krwi.
Zdołał wreszcie odeprzeć napastnika, zawrócił w miejscu i jął cwałem uciekać przez las. Młody rogacz popatrzał za uciekającym, ale ścigać go nie miał zamiaru. Chwilę stał, potrząsając łbem, robiąc bokami i głośno sapiąc. Następnie zawrócił i on i lekkim truchtem ruszył ku klępom i małemu, które przez cały czas walki nie ruszyły się z miejsca.
Kazan i Szara Wilczyca, przejęte drgawkami pożądliwości, nie zatroszczyły się nawet o zwycięzcę ani o jego rodzinę. Z kryjówki swej dojrzały na pobojowisku ociekające krwią mięso i porwała je chęć niezmożona zatopić w niem kły i zaspokoić głód, skręcający trzewia. Obeszły bokiem polanę i szalejąc z pożądliwości, dopadły krwawego śladu, jaki pozostawił za sobą pobity rogacz.
Przepomniawszy o Szarej Wilczycy, — do tego stopnia bowiem pożądliwość i głód żarły mu wnętrzności — Kazan pierwszy się rzucił za śladem z rozwartym, ociekającym śliną pyskiem, z płomieniem w żyłach, z roziskrzonemi, wysadzonemi na wierzch ślepiami.
Ale i Szara Wilczyca nie potrzebowała tym razem przewodnika. Przywarłszy nosem do okrwawionego tropu biegła tuż poza Kazanem tak szybko, jakgdyby ślepia jej nigdy się były nie zawierały na światłość dzienną.
Po półmilowym mniej więcej pościgu para dopadła starego byka. Przystanął on był poza kępą drzew balsamowych i stał tam, nieruchomy, pośród kałuży krwi, coraz szerzej rozpościerającej się na śniegu.
Robił usilnie bokami, dysząc ciężko i dygocąc od czasu do czasu. Potężny łeb, śmieszny teraz ze swym jedynym rogiem, zwisał mu ciężko ku dołowi. Z nozdrzy płynęła krew. Choć wyczerpany jednak, stał przecież jeszcze groźny, a w innych okolicznościach cała nawet gromada wilków zawahałaby się, czy ma nań napaść.
Kazan się wszakże nie wahał. Rzucił się doń skokiem, warcząc zajadle i zatopił kły olbrzymowi w grubą skórę podgardla. Wnet potem opadł na ziemię i cofnął się o jakieś dwadzieścia kroków, chcąc niezwłocznie natrzeć nań nanowo.
Tym razem wszakże stary łoś zdołał pochwycić go na szeroką, palczastą łopatę jedynego rogu i podrzuciwszy go w powietrze, grzmotnął nim w tył, poza siebie, aż się Kazan potoczył napół ogłuszony.
Z pomocą pośpieszyła jednak, jak zawsze, Szara Wilczyca. Chyłkiem podsunęła się od tyłu ku staremu łosiowi i mimo swą ślepotę zdołała pochwycić ostremi, jak noże, kłami za ścięgno tylnej nogi.
Rogacz się jął otrząsać, usiłując skopać ją racicami lub precz odrzucić. Wilczyca jednak wpiła mu się zębami w przegub nogi, jak pijawka. Jednocześnie zaś Kazan natarł znów od czoła i gdy stary łoś zdołał wreszcie wyrwać się obu napastnikom, musiał się znów uznać za zwyciężonego i jął ponownie uciekać.
Kazan i Szara Wilczyca, nie wystawiając już bezużytecznie swej skóry na szwank, ruszyły w ślad za zwierzem. A stary łoś ledwie się wlókł. Z rozszarpanego biodra, z podgardla płynęła mu krew. Na lewą nogę, u której Szara Wilczyca przegryzła mu ścięgno, utykał straszliwie.
Po kwadransie znowu przystanął. Uniósł z wysiłkiem zwisający mu łeb ku górze i rozejrzał się dokoła. Poczem znów łeb opuścił ku ziemi. Nie był to już dumny władca rozległych pustkowi, niezwciężony nigdy od lat dwudziestu. Cały olbrzymi tułów jakby się poczynał zapadać. W zmętniałych ślepiach przygasł mu dawny błysk groźby i wyzwania.
Oddech starego byka zmienił się w głośne, urywane rzężenie. Ostry szpic rogów młodego łosia wbił mu się aż do płuc. Myśliwiec o pewnem doświadczeniu domyśliłby się tego niezwłocznie; Szara Wilczyca też dobrze o tem wiedziała. Wespół z Kazanen zaczęła teraz krążyć dokoła starego króla Wildu, czekając, aż zwali się na ziemię.
Chwila ta wszakże nie odrazu nadeszła. Raz, dwa razy, dziesięciokroć, po dwadzieścia razy opisała wygłodniała para żarłoczny krąg dokoła łosia, a w środku stary byk wciąż się okręcał na miejscu, ponuro spozierając na napastników.
W południe nic jeszcze się nie zmieniło. Szara Wilczyca i Kazan zatoczyły dokoła łosia sto, dwieście i więcej kręgów. Mróz ku zachodowi słońca brał coraz większy, to też krągła ścieżka na śniegu, po której chodziły ciągle pies i wilczyca, zdeptana czterema parami łap, zdawała się jakby wykuta w lodzie, — a stary łoś krwawił wciąż, krwawił coraz obficiej. Odwracała się w owej chwili jedna z tragicznych kart z życia Wildu, karta, podobna do tylu innych, nieznanych ludziom; dzieje walki, w której słabszy paść musi, by podtrzymać istnienie silniejszego.
Nadeszła wreszcie chwila, gdy w centrum nieprzepartego kręgu śmierci, zajadle opisywanego przez Kazana i Szarą Wilczycę, stary łoś już się w miejscu nie okręcił. Pies i wilczyca pojęły, że to już koniec i same zaniechały kołowania. Zeszły z wydeptanej ścieżki, cofnęły się nieco i przywarowały w oczekiwaniu pod niską jodełką.
Długo jeszcze pobity zwierz stał w miejscu, jakby skamieniały, zapadając się zwolna na podwinięta pod siebie, przegryzioną w pęcinie nogę. Wreszcie padł z głuchem chrapaniem, za którem krew mu bluznęła z pyska.
Kazan i ślepa wilczyca poczęły znowu z ostrożna zataczać coraz nowe kręgi, zwężając je za każdym razem, by niepostrzeżenie zbliżyć się do swej ofiary. Gdy wreszcie zbliżyły się już zupełnie, stary byk porwał się raz jeszcze, ale napróżno. Znów bowiem zwalił się ciężko w śnieg.
Wówczas Szara Wilczyca przysiadłszy na zadzie, zawyła ponuro, śląc w dalekie, zmrożone, ogarnięte głodem przestrzenie zew triumfalny.
Dnie głodu minęły już odtąd dla niej i dla Kazana.





  1. Zapomniana już dziś nazwa samicy łosia.





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: James Oliver Curwood i tłumacza: Stanisław Koźmiński.