Kim był Karol Marcinkowski?/XIII
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Kim był Karol Marcinkowski? |
Wydawca | Macierz Polska |
Data wyd. | 1913 |
Druk | W. L. Anczyc i Spółka |
Miejsce wyd. | Lwów |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tekst |
Indeks stron |
Tyści ludowi był nad wszystko drogi,
Ciebie kochały i Twych celów wrogi,
Tobie i dumny w duszy czołem bił!
Czemuż więc, czemu serce nam zakrwawiasz,
Czemuś w sieroctwie tylu nas zostawiasz? —
Obyś był raczej nam na wieki żył!!
Dał nam już Marcinkowski dwie instytucye, które po dziś dzień żyją i rozwijają się coraz bujniej. Ale mamy jeszcze do zapisania założenia dzieła trzeciego; mamy dowód tego, że ukochani współmieszkańcy miasta rodzinnego, że »bieda poznańska« osobną jeszcze pieczę i pomoc mu zawdzięcza.
W zawodzie lekarskim Marcinkowski musiał spotykać się z chorymi ubogimi, spotykać się częściej, aniżeli z bogatymi; bo często miał do czynienia z pacyentami, którzy nie mieli dość grosza na lekarstwo, ani też na łyżkę ciepłego rosołu.
Któż się nad tymi ubogimi cierpiącymi miał litować?
Nie wszyscy oni znajdowali miejsce w lazarecie miejskim, czy szpitalu Sióstr Miłosierdzia, jedynych wtenczas w Poznaniu leczniczych zakładach. Niejeden ubogi chory, zanim się do nich dostał, przez chorobę zjedzony powędrował na »księżą oborę«.
Więc zapobiegliwy a dobroczynny Marcinkowski kolegów swoich w radzie miejskiej — bo jako rajca miasta Poznania, Marcinkowski nadzwyczaj był sumiennym i troskliwym — rajców innych przygotował na to, aby zarząd miasta, jako taki, inaczej: magistrat, przynajmniej zdrowych ubogich Poznania w stałą wziął opiekę i starał się ubóstwu ulżyć, a co jeszcze ważniejsze, nędzy zapobiedz.
Do tego nowego dzieła zawezwał on wszystkich obywateli Poznania bez wyjątku, Polaków i Niemców; członkami jego zostali i nasz arcybiskup i superintendent, to jest najwyższy urzędnik ewangelickiego wyznania, i nadrabin wyznania mojżeszowego. Bo miłosierdzie nie rozróżnia narodowości ni wyznania. Uczucie ludzkości każe ratować każdego ubogiego cierpiącego.
I wtedy to w roku 1845 Marcinkowski potrzebę i konieczność takiej pomocy wykazał w osobnem, znowu pięknem bardzo przemówieniu o zadaniach przyszłego »Towarzystwa ku wspieraniu ubogich i biednych«.
Oto znowu kilka pięknych jego myśli:
»…Dzieło to ma obejmować rozpoznanie całego obszaru nędzy i niedoli klas ubogich, upadających codzień pod uciskiem niedostatku, ma dalej zgłębić przyczyny ich nędzy materyalnej, a następnie obmyślić środki usunięcia już dokuczającej biedy i zaradzenia grożącej«…
Tu znów podziwiajmy przenikliwą roztropność Marcinkowskiego, który daje nam wskazówki takie:
»Węgielnym kamieniem dobrobytu ziemskiego jest praca. Dopiero ona pociąga za sobą skromność, rządność we wydatkach, moralne prowadzenie się i sumienne pełnienie swoich obowiązków.
Otóż ludzi ubogich nasamprzód trzeba nauczyć, aby pracę pokochali, trzeba im dalej pracy dostarczyć, a następnie pracę tę wynagrodzić tak, aby człowiek pracujący mógł się uczciwie utrzymać.
Wtedy dopiero dobrze będzie się działo w społeczeństwie, bo każdy członek jego własną drogą dojdzie do poznania własnej godności, tej największej potęgi naszej duszy, której dotychczas ani religia, ani mniemana oświata wywołać nie potrafiły«.
I tutaj znowu Marcinkowski okazał się wielkim znawcą kwestyi społecznej, inaczej: bacznym socyologiem, który niedawno badał inne, szczęśliwsze od nas społeczeństwa obce. To, co Marcinkowski wtedy radzie miejskiej poznańskiej wytłuszczał, do tego rządy państw, także i rząd niemiecki zabierze się dopiero za lat czterdzieści; dopiero wtedy, gdy już socyaliści dobrze zatrzęśli gospodarczemi podwalinami kraju, dopiero rząd zajął się sprawą dania pracy i zabezpieczenia ubogiego pracownika.
Nie minie pół wieku, a i Leon XIII, ów »papież robotników«, owo »Światło na niebie«, wyda hasło, aby duchowieństwo weszło w lud — ten ciężko pracujący — i razem z nim nad poprawą bytu doczesnego się mozoliło.
Więc śmiało twierdzić możemy, że Marcinkowski ubiegł prawodawstwo państwowe, że u nas pierwszym był, który od najbliższej sobie władzy, od miasta żądał pomocy dla ubogich, domagał się, aby miasto ubogim rodzicom dało pomoc do dobrego wychowania dzieci, inaczej: podstawowego, to jest elementarnego w ochronce, w szkole i przez oddanie w naukę rzemiosła, tak zwanego terminu.
Marcinkowski dalej pierwszy ze świeckich ludzi wykazywał, że pracującą ludność Poznania należy odprowadzać od niewstrzemięźliwości w nadużywaniu trunków;
pierwszy też żądał, aby ludność roboczą uczyć oszczędności i odkładania grosza do kas — na »czarną godzinę«. Wtenczas pierwszy i jeden jedyny Marcinkowski u nas do tego zachęcał i głośno nawoływał.
Już przez to samo stał się on wzorem, poprzednikiem i niejako patronem tych wszystkich, którzy dzisiaj apostołują za oszczędnością, zakładają kasy i banki pożyczkowe, którzy lud i naród wyzwolić chcą od jego największego wroga, od trucizny alkoholu w wódce, piwie czy winie.
Nie sądźmy jednak przypadkiem, że Marcinkowski mówił o tem tak sobie, żeby tylko mówić, a drugich popychać do pracy.
Bynajmniej. On sam od trzech lat już obiegiwał takie istniejące okręgi robotnicze, a wziął na siebie te najuboższe i najnędzniejsze dzielnice Starego Poznania, chorobami zakażane i nawiedzane powodzią: Śródkę i Chwaliszewo — byle tylko ulżyć tym najnędzniejszym.
Nie dziw wtedy, że taką nadmierną pracą coraz więcej targał zdrowie, podkopane rozpanoszonemi płuc suchotami. Pogarszał je też jeszcze ustawiczną konną jazdą, którą od czasów ułańskich uprawiał namiętnie. Koni własnych zawsze kilka trzymał na stajni, bo wierzchem do chorego dojechał prędzej, niż wozem. Przeczuwał, a jako lekarz miał pewność prawie, że długo już na tej ziemi nie będzie przebywał, a chciał jeszcze jak najwięcej dobrego bliźnim wyświadczyć. Kiedy już bardzo wyczerpany był pracą, na wypoczynek jeździł na wieś do przyjaciół najczęściej do Dąbrówki Ludomskiej, własności Wiktora Łakomickiego, i tam krótkich używał wczasów. Od konnej jazdy gwałtownej dostawał często nerwowego bólu w udzie i na to leczył się w górskiej miejscowości Dusznikach (Reinerz) na pograniczu śląsko czeskiem. Nie te bole jednak najwięcej mu dokuczały.
Bolała go dusza — serce przeczuwało nowe dla nas klęski. Wychodźcy nasi, na obczyźnie politykujący, nie przestawali dążyć do odzyskania niepodległości z bronią w ręku. Przygotowywali nowe powstanie. W tym celu wysłali oni do wszystkich części Polski umyślnych działaczy tajnych, tak zwanych emisaryuszy, którzy lud do powstania przygotowywali tak, iżby jednocześnie w trzech zaborach Polacy z orężem w ręku się podnieśli.
Marcinkowski o przygotowaniach tych dobrze wiedział; był im przeciwny, wpływu swego używał całego, aby współobywateli odwieść od podniesienia powstania. Mimo to stało się inaczej.
W poznańskiej cytadeli na Winiarach zamknięci już byli ci, którzy usłuchali byli wysłanników Mierosławskiego. Coraz to więcej ludzi, podejrzanych o spiskowanie przeciw państwu pruskiemu, zabierano do więzienia. Wspomina o tem naoczny światek, profesor Marceli Motty, który tak pisze w swoich wspomnieniach:
»Nader boleśnie dotknęły wypadki te Marcinkowskiego. Przyszedłem do niego, nie pamiętam już, którego z owych dni (w lutym), koło trzeciej po południu (mieszkał już wtenczas przy Podgórnej ulicy) i zastałem go pogrążonego w głębokim smutku. Trapiła go ustawiczna myśl, że pójdzie teraz w niwecz wszystko, co się dla publicznego dobra zrobiło, i zaczął o tem ze mną rozmawiać, chodząc niespokojnie po pokoju. Naraz stanął w oknie, skiwnął na mnie. Ujrzałem z drugiej strony ulicy żandarmów, prowadzących schwytanego Słupeckiego, znanego nam wszystkim i powszechnie lubianego urzędnika Ziemstwa Kredytowego.«
»Marcinkowskiemu oko łzą zaszło: odwrócił się, przerwał rozmowę, a rzuciwszy się na kanapę, popadł w głęboką zadumę«.
Innym razem, kiedy jeden z kolegów, do spisku należących, przed samym wybuchem napadu na fortecę, przybył do Marcinkowskiego z zapytaniem, co ma robić, nasz lekarz ran społecznych z wyrazem oburzenia, ale i ze łzami w oczach zawołał:
— Kiedyś mnie przedtem nie pytał, co masz robić, to teraz bierz pałasz i stawaj na czele!
A kiedy z Galicyi wieść przyszła straszna, że »brat zabił brata« mieczem, który w rękę szalonemu ciemnemu wtłoczyła ręka zbrodnicza, wtedy już choroba Marcinkowskiego do ostatecznego doszła rozwoju. Potem upały miejskie stały mu się już nieznośne, w sierpniu tedy wybrał się do swej ukochanej Dąbrówki, w październiku spisał swój przepiękny testament i sam złożył go w sądzie w Rogoźnie. Spotkał go wtedy ten sam druh, Marceli Motty, i tak o tem spotkaniu opowiada:
»Przejeżdżając przez Rogoźno, w blizkości którego leży Dąbrówka, spotkałem go na ulicy, wracającego właśnie ze sądu, w którym testament swój złożył. Był bardzo zmieniony i wychudły, a oczy dziwnie mu się świeciły; nie widzieliśmy się bowiem od marca. Poszedłem z nim do oberży, gdzie konie jego czekały. Wypytywał się o szczegóły nowego zawodu, którego się chwyciłem, i rozmawiał tak o tem, jak o innych rzeczach, z pół godziny. Chwilami był poważny i rozczulony, chwilami żartował, a gdy się o jego zdrowie zapytałem, machnął ręką i rzekł:
— O tem już nie wolno mówić!
Przy pożegnaniu uściskaliśmy się serdecznie, a zrobiło mi się bardzo miękko, bo widziałem, że koniec z człowiekiem, a na takiego długo będziem czekali«.
Przyjaciele Marcinkowskiego czuwali nad nim czule, szczerze a delikatnie, zblizka i zdaleka, odwiedzali go często. Ale to wszystko nie rozpędziło Marcinkowskiego smutnego przeczucia. Na dwa miesiące przed śmiercią pisał on był do Macieja Mielżyńskiego, że znowu »krwią pluł« — a ciągle jeszcze ubolewał nad tem, iż już nie może w pracy być przydatnym:
»…No, panie Macieju, tylko łeb do góry; przejdziem przez ten świat, jak pielgrzymi przez puszczę, wiatr za nami wszelki ślad stóp naszych zasypie«…
Tak pisał w napadzie smutku — a w wielkiej skromności i w żalu, iż więcej już nic nie zdziała, mówi dalej:
»…A smutno wspomnieć, że byłby się człowiek mógł na coś przydać. Był człowiek może potrzebny do skompletowania liczby. I tak dobrze«…
Dał Pan Bóg Marcinkowskiemu łaskę, iż konaniem nie męczył się długiem. Strudzone powieki przyjaciele zamknęli mu o godzinie dziewiątej wieczorem dnia 7. listopada 1846 roku.
Skończył jak szermierz na posterunku — pracując do ostatniej chwili chwalebnego żywota.
Zgon jego całą Polskę okrył żałobą.