Gość!... gość przyjechał!... ta wieść jak goniec
Z końca aułu[1] na drugi koniec
Leci — i wszystkich umysł zaprząta.
Gość!... gość!... to jedno tak rzadkie słowo,
Całą siedzibę wstrząsa koczową.
Starzy i młodzi — każdy się krząta,
I zaraz baran najtłustszy z stada,
Na cześć przybysza pod nożem pada.
∗ ∗ ∗
O! nie mniej obraz był ożywiony
Po za aułem, gdzie liczne trzody
Szukały paszy u brzegów wody.
Koń jeźdźca, wolno z uzdy puszczony
Zarżał i czwałem pobiegł ku stronie,
Kędy mu w odzew zarżały konie;
Wpadł do ich środka — a całe stado
W mgnieniu skupione, zbitą gromadą
Z zdziwionym wzrokiem, poważnie kroczy,
I przybyszowi zagląda w oczy.
Ale poznawszy z obcej postaci,
Że to nie żaden z tabunnych braci,
Konie uszy ma strzygą... prychają...
Postąpią krokiem, to znowu stają...
Aż w końcu jakby druha poznały,
Radosnem rżeniem gościa witały;
Trzody — jak gdyby chcąc radość zdwoić
Wtórem ryczały — i psy szczekały
Długo nie mogąc się uspokoić.[2]
∗ ∗ ∗
W jurcie największej, wkoło ogniska
Zebrana cała ludność kirgizka,
Tłumnie, zajęła miejsca na ziemi.
Bij[3] głowa rodu, siadł na wojłoku
Szytym starownie wzory różnemi;
Gościa przy swoim umieścił boku;
A dalej kołem obsiedli drudzy,
Rodzina Bija i jego słudzy.
Siląc się dobyć ze szranków ciasnych,
Ogarnia kotła boki zczernione,
I wyskakuje w płomykach jasnych,
Jak rój wzruszonych w swem gnieździe węży;
A blask, padając w strony — oświeca
Ostre, wydatne, wąsate lica
Zawiędłych w trudzie stepowych męży,
I żon ich twarze wychudłe, śniade,
O oczach lśniących, ukośnych, małych;
Co tam jak wiedźmy, w swych płachtach białych
Snuły się — warząc w kotle biesiadę.
Blask ten od węgli i iskr lecących,
W tej mieszaninie świateł rażących,
Nadaje jakieś barwy oddzielne,
Przez pół zbójeckie, przez pół piekielne,
Najbliższym kształtom. — Dalsze, w półcieniu
Na tle się ciemnem jurty, rysują;
Jak te postacie, które w marzeniu
Nagle się jawią, — a w przebudzeniu
Chwilkę się jeszcze przez pamięć snują
I zaraz toną w zapomnień fali.
A ze ścian jurty — siodła i z stali
Kute zbroice, jak gwiazdy nocą,
Branem z ogniska światłem — migocą.
∗ ∗ ∗
Pryska, wre, szumi, kipi — wieczerza;
Jej zapach, co się w jurcie rozchodził,
Mile o zmysły gościa uderza,
Bo gość, trzy doby w stepach się głodził,
Nim się czwartego dnia, przed wieczorem
Z pierwszym koczowym spotkał taborem.
Uczta gotowa — wnet przez kobiety
Piław[4] barani, z kotła dobyty,
Gospodarz stawia przed sobą — kraje...
Co tłustsze kąski bierze palcami,
Oblepia ryżem i rodzenkami,
I te gościowi do ust podaje.
I zaraz służba do mis drewnianych
Nalewa kumys[5] z naczyń skórzanych,
Który tem w stepie — czerń śród uczt pańskich
Sok wytłoczony z jagód szampańskich.
∗ ∗ ∗
Gość jadł za czterech, — bowiem domowi
Co na wieczerzę tłumnie przybyli,
Chętni, usłużni swemu gościowi,
Wszyscy go razem z rąk swych karmili,
A gość nie gardził gościnnym kęsem.
Znikają stosy ładowne mięsem,
Schnie w misach kumys — a w całym tłumie
Igra na twarzach uśmiech radości. —
Gość, chcąc pokazać, że cenić umie
Dobre przyjęcie, w prawach grzeczności
Ubiedz się nie dał, — bo gdy wieczerzę
Gospodarz dzieląc, wkoło rozdaje,
Gość, na stepowe baczny zwyczaje,
Najlepsze kąski sam w palce bierze,
I z uprzejmością, jak sąsiad blizki,
Posyła do ust młodej Kirgizki;
Lecz częściej jeszcze w jej piękne lice,
Zatapia pełne ognia źrenice.
∗ ∗ ∗
Za kim tak jeździec oczyma strzela?..
Córka to Bija, śliczna Demela.
Szesnaście ledwie poczęła latek,
Świeża, młodziuchna, jak stepu kwiatek
Kiedy się rankiem rozwinie z pączka;
Jej kibić giętka — jej drobna rączka
Odgarnia z czoła, włos kruczy, lśniący,
W siedmiu plecionkach na twarz płynący;
A z za tych wązkich, ciemnych warkoczy
Przełkniętych w perły, — żywe jej oczy,
Jak czarny węgiel, gdy się rozżarzy,
Siały promienie z ogniska twarzy.
∗ ∗ ∗
Wzdłuż i wszerz przeleć całą pustynię
Od ujść Sir-Darii do Ajaguzy,
Od zapadłego Urgantu w gruzy,
Do siedmiu źródeł, zkąd Iszym płynie,
I w całym bujnym stepie Iszyma
Równej w piękności Demela nie ma,
Ani mieć będzie, — bo blask jej lica,
Na wdzięki drugich wzrok rzuca taki,
Jak w noc pogodną pełnia księżyca
Na koczujących świateł orszaki;
Bo twarz jej, której nic nie ochmurza,
Sądzisz — śród śniegów rozkwitła róża.
A gdy jej uśmiech usta rozdzieli,
To ząbki błyszczą tak cudnej bieli,
Że pereł sznurek zdobiący szyję,
Ze wstydu między piersi się kryje.
∗ ∗ ∗
Jeździec, okiem w jej się oczy wkrada,
Tchnieniem, łowi jej dziewicze tchnienia;
Rosa szczęścia, z niebios zachwycenia,
Na płonące jego serce pada, —
I dziewica spojrzeń nie odtrąca,
Lecz je biegnie uprzedzić, powitać,
Ku nim, zwraca się jak kwiat do słońca,
Z nich, jak z gwiazdek chce swą przyszłość czytać.
Jak dwie wierzby skłonne sobie z młodu,
Gałązkami pochwycą się, splączą...
I choć strumień dzieli je u spodu,
One w górze, na wieki się łączą —
Kochankowie, również się zbliżyli...
Ich źrenice, zbiegły się w spojrzeniu,
I już odtąd, jednem życiem żyli;
Dusza w duszę szła po tym promieniu.
∗ ∗ ∗
O!... to nie miłość naszych salonów,
Tkań słów jedwabnych, zręcznych pokłonów,
Na tle wybladłem czczej etykiety;
Gdzie płeć obojga szuka zalety
W pokryciu przywar, sztuką wabności...
Gdzie rąk ściśnienia, oczu spojrzenia,
Łezka i uśmiech, nawet westchnienia,
Płacą dań złotu, a nie miłości.
To miłość stepu!... gwałtowna, dzika,
Która dwa serca na wskroś przenika,
I taki pożar nieci śród łona,
Jak iskra, w składy prochu rzucona. —
To miłość stepu!... bez tęsknic, marzeń...
Miłość chceń, które myśl żądłem drażni,
Z samych namiętnych osnuta wrażeń,
I z rozognionych tęcz wyobraźni. —
To miłość stepu!... to jakieś morze
Uciech, rozkoszy, pieszczot edeńskich,
Co jednym rzutem życia bezdroże
Otacza w milion kół czarnoksięzkich.
↑Auł, koczowisko kirgizkie, z kilkunastu a niekiedy z kilkudziesięciu jurt złożone.
Trzody — co z pastwisk w auł wracały,
Przeciągłym rykiem, jakby do wtóru
Budziły ze snu echa wieczoru;
A psy żałośnie długo w noc wyły,
Rzekłbyś — nieszczęście jakieś wietrzyły.
↑Bij — znaczy toż samo, co lepszy, znakomitszy; jestto pewien rodzaj artystokracyi stepowej.