<<< Dane tekstu >>>
Autor Tadeusz Dołęga-Mostowicz
Tytuł Kiwony
Podtytuł powieść współczesna
Rozdział IV.
Pochodzenie ABC, pismo codzienne, R. 7 (1932), nr. 45-52
Wydawca Mazowiecka Spółka Wydawnicza
Data wyd. 13.02.1932–20.02.1932
Druk Drukarnia Literacka, Warszawa
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
ROZDZIAŁ IV.

Mecenas Neuman, administrujący interesami ś. p. stryja Cezarego przyjął Józefa z bolesnym wyrazem twarzy. Warszawa przechodziła bardzo ciężkie lata. Kamienica na Marszałkowskiej dawała tak mizerne dochody, że niemal wszystko pochłonęły remonty i podatki.
Mieszkanie na Mazowieckiej cudem zostało uratowane. Stary Piotr ze łzami w oczach opowiadał Józefowi o swoich i mecenasa Neumana zabiegach, by obronić mieszkanie od rekwizycyj. Pomimo wszystko część mebli rozkradli oficerowie niemieccy, klamki, rondle i bronzy zostały zabrane przez władze okupacyjne. Obecnie cztery pokoje są zarekwirowane dla oficerów polskich, a ich ordynansi zajmują kredensowy i kuchnię.
Dopiero nazajutrz po przyjeździe Józef poszedł na ulicę Freta.
Brudne drewniane schody i wykoszlawione drzwi mieszkania ciotki Michaliny napełniły go smutkiem i nieco odrazą.
Zapukał. Po chwili zaklekotał klucz w zamku i ujrzał przed sobą chudą kobietę o żółtej twarzy i rozmierzwionych włosach.
Była to Natka.
Józefowi zrobiło się niewymownie przykro, uśmiechnął się jednak i zapytał:
— Nie poznajesz mnie?
— Józef! — przeraźliwym głosem krzyknęła Natka i nie poruszyła się z miejsca.
— Kto? — rozległ się z głębi mieszkania głos ciotki Michaliny.
— Józef! Nasz Józef!
Teraz zarzuciła mu ręce na szyję.
Czuć ją było kuchnią i potem. Józef zacisnął szczęki. Jakież to okropne. I on jest ich Józefem...
Przydreptała ciotka Michalina i pokrzykując „Jesssssus, Maryja!“ napróżno usiłowała dotrzeć do siostrzeńca, by go wziąć w ramiona.
Po kilku minutach siedział Józef na znajomej pluszowej kozetce i słuchał.
Straszne nieszczęście, wielkie nieszczęście, ale wola boska, trzeba ją przyjąć z pokorą. Niezbadane są wyroki Opatrzności...
— Co z mamą? — zapytał zaniepokojony.
Odpowiedziało mu milczenie. Obie spuściły oczy i westchnęły.
Wreszcie ciotka Michalina ciężko się podniosła z krzesła, przygarnęła głowę Józefa do swej chudej piersi i wyszeptała:
— Nie żyje, biedactwo, Panie świeć nad jej duszą, nie żyje... Zostawiła cię sierotą...
— Umarła?.. — przez ściśnięte gardło wyrzucił Józef.
— Zabili... dziecko drogie, zabili. Granaty i szrapnele podobno z ziemią zrównały cały dwór... Jedna wielka mogiła.
— Jakto? Wszyscy zginęli?...
Dowiedział się teraz, że tylko wuj Mieczysław ocalał, bo akurat był w polu i Lusia Hejbowska, bo Francuzka ukryła się z nią w dole po kartoflach. Po matce Józefa i śladu nie zostało, bo oficyna spłonęła doszczętnie, a Hankę walący się komin przygniótł.
Józef zakrył oczy chustką i płakał.
Ciotka Michalina zaproponowała mu herbaty, którą fuksem udało się jej zdobyć, lecz on podziękował.
Z kolei musiał opowiadać o sobie. Mówił niechętnie i ogólnikowo.
Wobec tych dwóch kobiet stwierdził w sobie jakiejś uczucie obcej bliskości, własnego świata, który się odeń oddalił. Cóż im do niego, a jemu do nich?
Pożegnał się, mówiąc, że będzie często przychodzić, lecz że teraz ma bardzo wiele interesów na głowie.
Istotnie miał wiele rzeczy do załatwienia. Znaczna ich część dotyczyła spadku po stryju Cezarym. Pozatem musiał przecież zapisać się na uniwersytet. Na szczęście większość potrzebnych dokumentów miał przy sobie, dzięki czemu w ciągu tygodnia został przyjęty.
Na ulicy Freta bywał często. Męczyły go te wizyty, ale przecież nie mógł dać im odczuć, że teraz, jako człowiek zamożny stroni od nich.
Bał się tylko jednego: — ewentualnych zalotów Natki.
Dlatego obwarował się przed tem chłodem i powagą.
Mógł się zresztą zasłaniać pracą. Uniwersytet pochłaniał mu istotnie masę czasu. Nie ograniczając się do studjów obowiązujących, Józef czytał masami.
Z wielkiego biurka stryja Cezarego znikły pudła do cygar, ozdobne popielnice, świeczniki. Zostały wyparte przez stosy grubych tomów, słowników i dzieł naukowych.
Ostały się z tej inwazji tylko dwie porcelanowe figurki Chińczyków kiwających głowami. Józef nie usunął ich popierwsze przez wzgląd na pamięć stryja, który tak je lubił i podrugie z własnej sympatji do tych „kiwonów“, które swoim spokojnym, zrównoważonym niezmiennym ruchem wytwarzały atmosferę powagi i porządku, ciszy i dosytu.
Za szerokiemi oknami gabinetu tak inny, tak niepokojący panował nastrój.
Oczywiście Józef Domaszko cieszył się również, że oto ojczyzna zmartwychwstała, że znowu jest niepodległa, że ma własny rząd i wojsko. Rozumiał, że muszą w takiej sytuacji ścierać się programy obozów politycznych, że sprawa położenia podwalin pod gmach państwa musi wywoływać rozbieżności zdań. Jednakże gorszył się trochę nadmiernym hałasem sporów, odbijających się głośnem echem w uniwersytecie.
Przedewszystkiem należy uczyć się, uzyskać dyplom, stać się pożytecznym obywatelem kraju.
Tak powiedział profesor Pielnicki i niewątpliwie miał najświętszą rację.
Stosunki Józefa z kolegami ułożyły się normalnie, Z wszystkimi był dobrze, z kilku bogatszymi zbliżył się, lecz nie zabardzo, biedniejszym nie odmawiał drobnych pożyczek.
Gdy nagabywano go o wzięcie udziału w zrzeszeniach mających zabarwienie polityczne, zapewniał, że zastanowi się nad tem poważnie, lecz, że narazie ma tyle pracy, która absorbuje go całkowicie, że nie może określić terminu.
W istocie starał się jak najdalej odsunąć od spraw publicznych, tak emocjonujących niektórych studentów. Będzie jeszcze dość miał czasu na to po ukończeniu studjów.
Tryb życia Józefa Domaszki ustalił się nieskomplikowanie. Wstawał o ósmej, sumiennie chodził na wykłady, obiad jadł w domu, po obiedzie zasiadł do biurka i jeżeli nie było tego dnia seminarjum, wychodził dopiero o ósmej na półgodzinną wizytę do ciotki Michaliny, u mecenasa Neumana lub na przechadzkę w Aleje Ujazdowskie.
Z dawnych kolegów szkolnych spotkał jedynie Cypkinowicza, który prowadził sklep kuśnierski po ojcu i młodszego Buszla. Starszy był w wojsku, jak prawie wszyscy. Miał o nim wiadomość z frontu, gdyż syn mecenasa Neumana przyjechał na dwudniowy urlop, a Buszel był w tym samym pułku.
W niedzielę wieczorami u mecenasostwa Neumanów zbierało się zwykle kilkanaście osób, przeważnie młodzieży. Pomimo ciężkich czasów mecenasostwo prowadzili dom otwarty ze względu na trzy córeczki. Najstarsza panna Klima, szczupła wysoka blondynka o nieco zaczerwienianym ostrym nosie, kończyła konserwatorjum, średnia, panna Nuna, zaczynała medycynę, najmłodsza, Rosiczka (recte panna Róża) był to trzpiot z siódmej klasy.
Panna Klima byłą szopenistką, zwolenniczką ruchu feministycznego i systemu księdza Kneipa, panna Nuna impresjonistką, wielbicielką nowych prądów literackich i fryzur grottgerowskich, Rosiczka miała tylko program negatywny: uważała gimnazja za szkodliwy anachronizm, formy towarzyskie za śmieszny przeżytek i nie cierpiała zupy grzybowej.
Wszystkie te poglądy uzewnętrzniać się jednak mogły tylko w tych rzadkich momentach, gdy nad salonem nie połyskiwały w złoto oprawne szkła lorgnonu pani mecenasowej Neumanowej, z domu Czarnolaskiej, najwyższej kapłanki dobrego tonu, bogini ogniska rodzinnego i wyroczni wszelkich spraw doczesnych, które z właściwą sobie wprawą bezapelacyjnie dzieliła na dwie kategorje: — wypada i nie wypada.
Zadaniem mecenasa było dostarczanie pieniędzy na hydropatję systemu Kneipa, na produkcję księgarską nowych prądów literackich, na opłatę wpisowego w anachronicznem gimnazjum i na wszystko to, co jest w dobrym tonie i co wypada. Pozatem wolno mu było chodzić do klubu na winta i rewizytować młodych ludzi.
Józef wkrótce zaprzyjaźnił się z tym domem i jego tu również życzliwie przyjmowano.
Rozmawiał z mecenasem o interesach, z panią mecenasową o zepsuciu wywołanem przez wojnę w obyczajach towarzyskich, z panną Klimą o Chopinie, z panną Nuną o kubizmie i Baudelairze, z Rosiczką zaś wogóle nie rozmawiał, bo nie miał o czem.
Czasami przy stole musiał opowiadać o bolszewikach. To było dla wszystkich.
Zdawał sobie sprawę, że w tym domu widywano go chętnie jako ewentualnego kandydata do ręki jednej z córek, które zresztą — jak to słyszał od wielu bywających w tym domu osób, stanowiły „dobrą partję“, tak ze względu na posag, jak i na pozycję towarzyską.
Józef jednak nie myślał narazie o małżeństwie: przedewszystkiem skończył uniwersytet.
Studja szły gładko. Wśród kolegów Józef zyskał opinję poważnego i zrównoważonego. W znacznej mierze przyczyniło się do tego i to, że nie pił, w hulankach nie brał udziału, na zabawy taneczne nie chodził, co usprawiedliwiała czarna opaska na ramieniu.
Z wiosną uzyskał stopień magistra filozofji i został powołany do wojska.
Podchorążówka z jej żelazną dyscypliną, z ćwiczeniami, wymagającemi wielkiego trudu fizycznego była ciężką próbą. Te sześć miesięcy na długo zapamiętał Józef. Jednakże ani przez chwilę nie budził się w nim protest. Przecież wiedział, że jego obowiązkiem, jako obywatela kraju było poddać się temu rygorowi, zaś poczucie karności miał wrodzone.
Dzięki dokumentom z Pierwszego Korpusu otrzymał natychmiast po ukończeniu szkoły stopień podporucznika i został przydzielony do ministerstwa spraw wojskowych.
Zaczynała się właśnie ofenzywa bolszewicka i wszyscy młodsi oficerowie stawali do raportu prosząc o wysłanie ich na front.
Józef nie uważał tego za słuszne. Zwierzchność sama wyśle tych, których będzie chciała. Próbował nawet zreflektować kolegów. Gdy jednak to nie odniosło skutku musiał również stanąć do raportu. Gdyby tego nie zrobił, mogliby go uważać za tchórza.
Józef nie bał się frontu. Nawet marzył o tem, by odnieść jakąś nieznaczną ranę, jednakże, gdy generał kazał mu pozostać w ministerstwie, był zadowolony.
Bądź co bądź wygody Warszawy, jednostajny i systematyczny tryb życia były zaletami nie do pogardzenia. Na ulicy Freta bywał teraz niezmiernie rzadko, natomiast w domu państwa Neumanów stał się niemal codziennym gościem.
Zaczął asystować pannie Klimie.
Tak się jakoś złożyło, że dość często zastawał ją samą i zanim jej matka, lub którakolwiek z sióstr weszła do salonu, rozmawiał z nią o wojnie, o muzyce, o prądach feministycznych. Od czasu do czasu chodzili we dwójkę na spacer do Łazienek.
Panna Klima była trochę przeczulona, ale polubił ją szczerze i zaczął zaczął zastanawiać się nad oświadczynami, gdy właśnie zjawił się rotmistrz Gruszkowski, ziemianin z Małopolski. Józef spotykał go coraz częściej na herbatkach pani mecenasowej, aż pewnego dnia klamka zapadła.
Dowiedział się o tem od Nuny.
Zatelefonowała doń do ministerstwa:
— Mam coś bardzo ważnego panu do powiedzenia. Czy nie mógłby pan teraz na chwilę wyjść z biura?
Spotkali się w alejach i Nuna z tajemniczą miną i z nieukrywanem współczuciem zawiadomiła Józefa, że Klimie oświadczył się rotmistrz i że został przyjęty, a zaręczyny odbędą się już w niedzielę, bo rotmistrz wraca na front.
Józef był niemile zaskoczony. Namyślał się nawet, czy nie należy zaprzestać bywania u państwa mecenasowstwa, ponieważ jednak pragnął uniknąć złośliwych komentarzy, jakich znajomi napewno nie żałowaliby mu, zrezygnował z tej manifestacji i po dawnemu bywał na Mokotowskiej.
Teraz jednak panny Klimy najczęściej nie zastawał, natomiast panna Nuna była zawsze w domu.
Po kilku tygodniach byli już w najlepszej komitywie. Józef zaczął uprawiać system księdza Kneipa, czytać impresjonistów i chodzić na wystawy obrazów.
Wszystko to doskonale robiło mu na zdrowie i humor. W wolnych chwilach pisywał nawet wiersze naśladujące z powodzeniem Jora Siewieriana.
Wiersze te szalenie podobały się pannie Nunie, lecz jeszcze bardziej zachwyciły ją wiersze młodego sportowca pana Huszczy. Widocznie i inne walory tego nieprzyjemnego pana znalazł silniejszy oddźwięk w serduszku panny Nuny, gdyż przestała się interesować postępami Józefa w uprawianiu systemu księdza Kneipa, natomiast zajmowała się żywo każdym centymetrem wzwyż skoków Huszczy o tyczce.
Zaręczyny panny Nuny Józef odchorował ciężką migreną i melancholją człowieka, który aż nadto wyraźne zdobył dowody niestałości niewieściej.
Panna Rosiczka była tego samego zdania, a nawet zapewniała Józefa, że Nuna chyba oczu nie miała, żeby wybrać takiego cymbała, jak ten Huszcza.
Teraz dopiero Józef zauważył, że panna Rosiczka pomimo swojej młodości ma dużo zdrowego i trzeźwego sądu o życiu i ludziach.
Jej krytyczny stosunek do całokształtu wszechświata nie obejmował jedynie porucznika Józefa Domaszki i porucznik Józef Domaszko umiał to ocenić.
Teraz już nie żałował Klimy i nie miał żalu do Nuny. Rosiczka była najmłodsza i bezsprzecznie najładniejsza, a pozatem miała zamiar wstąpić na humanistykę, co świadczyło o jej rozsądku i rodzaju zamiłowań nie obcych jemu.
Przyszła jesień, a z nią koniec wojny.
Kraj nie wymagał już od swych synów pozostawania w szeregach bohaterskiej armji i Józef zdemobilizował się.
Przedewszystkiem zajął się gruntownem uporządkowaniem swoich interesów. Idąc za radą mecenasa Neumana sprzedał mieszkanie na Mazowieckiej, a odnowił dla siebie znacznie mniejsze, bo tylko sześciopokojowe we własnej kamienicy na Marszałkowskiej. Kapitalik uzyskany ze sprzedaży brylantów należało gdzieś dobrze ulokować i obrotny mecenas znalazł wkrótce odpowiednie przedsiębiorstwo.
Był to dom handlowy do importu kosmetyków, chemikaljów i t. p., znajdujący się właśnie w stanie organizacji, a będący własnością panów Mecha i Weissblata. Obaj mieli nos do interesów, doskonałe stosunki handlowe, lecz musieli kontentować się małemi tranzakcjami z powodu braku kapitału zakładowego i kredytu. Wejście do spółki Józefa Domaszki radykalnie naprawiło ten mankament. „Polimport“ stał się dużym domem handlowym, ściągając jeszcze kilku drobniejszych udziałowców.
Ponieważ pan Mech miał różnego rodzaju zatargi z organami wymiaru sprawiedliwości, a pan Weisblat nie lubił się eksponować, prezesem został wybrany Józef Domaszko. On też objął kierownictwo centrali, podczas gdy Mech prowadził sprzedaż, a Weisblat kręcił się wciąż zagranicą w sprawach zakupu. Mecenas Neuman objął stanowisko radcy prawnego, co Józefowi dawało rękojmię dodatkowej kontroli nad spólnikami.
Ponieważ wskutek ochrony lokatorów kamienica dawała mizerny dochód, nawet małe zyski z „Polimportu“ nie były do pogardzenia. Zresztą zyski te rosły niemal z dnia na dzień.
W tymże czasie Józef urządzał mieszkanie pod doświadczonem okiem pani Neumanowej i przy żywym współudziale panny Rosiczki.
Nie byli jeszcze oficjalnie zaręczeni, jednak już w najszerszych kołach znajomych mówiło się głośno o ich małżeństwie. Zaręczyny odkładano z racji przykrej historji z rotmistrzem, narzeczonym Klimy. Okazało się bowiem, że jego dobra w Małopolsce skurczyły się do malutkiego folwarczku, stanowiącego własność bardzo jeszcze czerstwej i wcale dziarskiej ciotki. Józef w duchu cieszył się z kary boskiej, jaka spotkała niewierną Klimę, jednak patrząc na jej coraz bardziej zaczerwieniony od płaczu nosek, zdobywał się na przyjazne słowa pociechy, skierowując jej uwagę na jedynie trwałe i niezniszczalne szczęście, jakie może dać muzyka.
Jednakże, gdy go naciskano, by rotmistrzowi dał posadę w „Polimporcie“, wykręcił się sianem.
Wstawał wcześnie i codziennie o ósmej rano był już w biurze. Uważał, że punktualność szefa jest najlepszym środkiem na zachowanie dyscypliny w przedsiębiorstwie.
Mechanika „Polimportu“ nie była skomplikowana, to też wkrótce był już obznajomiony ze wszystkiemi drobiazgami.
Od dwunastej do pierwszej przyjmował interesantów. Byli to ludzie poszukujący pracy, agenci różnych firm, wynalazcy różnych kosmetyków i t. p.
Pewnego dnia tuż przed Bożem Narodzeniem wśród kilkunastu oczekujących w korytarzu osób znalazł się pan, którego karta wizytowa zainteresowała Józefa bardziej, niż inne.
Na solidnie wielkim bilecie przeczytał:
Erazm Leopold Fahrtouschek, redaktor „Tygodnia Niezależnego“.
Oczywiście, przyjął go pierwszego i wstał na powitanie tęgiego jegomościa doskonale owalnego w postaci, dźwigającego pod pachą wielką tekę.
— Jestem Domaszko, bardzo mi przyjemnie, czem mogę panu redaktorowi służyć? Proszę siadać, bardzo proszę.
Redaktor Fahrtouscheck zapewnił pana prezesa, że jest szczęśliwy z powodu „zapoznania tak szanownej persona grata“, rzucił parę zdań, stanowiących przenikliwą definicję obecnego położenia gospodarczego, które „znajduje się enpasen in statuti nascendi“, ale które „Lajf of buzines powinien avek jun fors mażor poprzeć grubszą forsą che... che... che...“.
Następnie sięgnąwszy do papierośnicy Józefa Domaszki pan redaktor ciągnął:
— Import, czyli, jak to się mówi wwóz, to jest jeszcze, panie prezesie tabula rasa, rekte kart blanż w naszym handlu. Ale trzeba trzymać się w nim zasady karpe dzijem, jak mówią Rosjanie „łapaj momient“! Che... che...
Józef był nim zaskoczony i nieco przestraszony:
— Przepraszam pana redaktora, ale czem właściwie mogę służyć?
— Panie Dyrektorze należy zdobywać rynek! Il to prędr dzi entwiklunk, jak mówią Niemiaszkowie, das szwung...
Zalany wymową poligloty, Józef z rezygnacją wysłuchał do końca jego kwiecistej przemowy i dowiedział się, że „Tygodnik Niezależny“ chętnie poparłby „wyczyny „Polimportu“ na zasadzie do ut des“, chodzi zaś tylko o umieszczanie ogłoszeń firmy na poczytnych szpaltach tygodnika.
Józef, który nigdy w życiu pisma tego w ręku nie miał, obiecał, że zastanowi się nad tem i że jeżeli pan redaktor zechce go odwiedzić za dwa dni, sprawę ogłoszeń da się załatwić. Wstydził się zdradzić swoją nieświadomość co do politycznego kierunku tygodnika, dlatego zapytał tylko:
— A kto jest redaktorem naczelnym pańskiego szanownego organu?
Owalny pan lekceważąco machnął ręką:
— Setegal, gancwurst, jego te sprawy nie dotyczą, ale może pan prezes słyszał, niejaki pan Piotrowicz?...
— Jacek może?...
— Istotnie Jacek Piotrowicz. Widzę, że wu, mosie le perzdę, że nie jest panu obce to nazwisko?
Ba! Jakże mu mogło być obce! Już chciał powiedzieć, że Jacek był jego kolegą szkolnym, że pamięta go świetnie jako największego awanturnika w klasie... Czy też się ustatkował?... Biedny Jacek, pewno nawet matury nie ma, bo go z siódmej z „wilczym biletem“ wyrzucili.
Józef chrząknął i powiedział:
— Owszem, słyszałem... hm... więc pan redaktor może będzie łaskaw zajrzeć do nas pojutrze.
— Alor orewidereczi, gud baj, panie prezesie szanowny — szarmancko i swobodnie zawołał redaktor Fahrtouscheck — do miłego zobaczenia. Że sui tre anszante, żeśmy doszli jak powiada poeta in medzijas res. Che... che... Molto gracje!...
Okrągłym lecz dostojnym ruchem znikł za drzwiami.
Józef Domaszko przyjmował dalszych interesantów, lecz wprost nie mógł pozbyć się z przed oczu wizji redaktora Fahrtouschcka. Jego wizyta i inne nasunęła mu refleksje.
Bądź co bądź nie dotrzymał przecież zobowiązań wobec świętej pamięci stryja Cezarego. Stryj kategorycznie życzył sobie, by on, potomek Juljusza Słowackiego, poświęcił się twórczej pracy na niwie kultury rodzimej, by obudził w swej krwi, dziedzictwo talentu. A cóż Józef zrobił? Wziął się do handlu, korzystając z majątku testatora... „Tygodnik Niezależny“... Stanowczo trzeba tem się zainteresować, tembardziej, że Jacek Piotrowicz...
Zatelefonował pod numer podany na bilecie Fahrtouschcka. Miły kobiecy głos poinformował go, że to administracja, a do pana redaktora Piotrowicza jest taki a taki.
Połączył się i usłyszał krótkie i szorstkie:
— Proszę.
— Czy mogę mówić z panem Jackiem Piotrowiczem?
— Kto pyta?
— Józef Domaszko.
Chwila ciszy w słuchawce i ten sam głos tylko już całkiem wesoły:
— Domaszko?... A servus! Jak się macie! Skąd wzięliście się w Warszawie? Tak dawno was nie widziałem!
Józef po paru słowach wyjaśnień wyraził zkolei swoją radość z odnalezienia dawnego kolegi i podziw, że ma pismo.
— A skądże wiecie o tem? — zdziwił się Piotrowcz — przecież pierwszy numer wychodzi dopiero za dwa dni?!
— Był tu u mnie w mojej firmie wasz redaktor ekonomiczny i mówił tak o „Tygodniku Niezależnym“, jakby istniał od stu lat. Aż rumieniłem się, że nic o nim nie wiem.
— Czekajcie, kolego — przerwał Piotrowicz — jaki znów mój redaktor ekonomiczny? — Gruby taki, pan... zaraz, mam tu jego kartę...
— Fahrtouscheck!? — ryknął Piotrowicz.
— Tak. To jakiś dziwny poliglota...
— Czekajcie, kolego — przerwał Piotrowicz — powiedział Piotrowicz — to nie jest wcale współpracownik redakcji, tylko akwizytor ogłoszeniowy. Czy przedstawił się jako redaktor?
— Ma to wydrukowane na bilecie.
— A łotr! Wypędzę go w tej chwili. Przepraszam was na sekundę. Ignacy! — ryknął — Ignacy! Dawać tego Fartuszka, żywo! — Widzicie kolego, co za bezczelne bydlę!... Co? Niema go? Gdy tylko przyjdzie, niech natychmiast u mnie się zamelduje... Jeszcze raz przepraszam was, kolego za tego cymbała.
— Ależ drobiazg — usiłował łagodzić Domaszko — to przecież zrozumiałe, że akwizytor w ten sposób stara się o zdobycie ogłoszeń.
— To jest zwyczajna nieuczciwość. Już ja się domyślam, co on wam musiał nagadać: że będziemy popierali i t. p. Znam się na tych łobuzach. Nie mówmy już o tem. No, a cóż porabiacie? Koniecznie musimy się spotkać. Tylko, że ja teraz nie mam czasu. Chyba, że wpadniecie do mnie do redakcji na Jasną.
— Z przyjemnością — szczerze zapewnił Domaszko.
Umówili się na jutrzejsze popołudnie, Józef zapisał adres i z uśmiechem odłożył słuchawkę.
— Nic się nie zmienił — pomyślał — zawsze był taki awanturnik.
W szkole Józefa nie łączyły z Piotrowiczem bliższe stosunki. Nie odpowiadali sobie ani usposobieniem, ani zainteresowaniami. Piotrowicz wiecznie organizował jakieś spiski, jakieś tajne kółka samokształcenia, kłócił się z profesorami, nosił broszury rewolucyjne, wiecznie z całą klasą był w wojnie i niejednego poturbował w dyskusji. Jeżeli Józef odeń ani razu nie oberwał, to tylko dlatego, że zawsze schodził mu z drogi.
Jego i innych Piotrowicz pogardliwie nazywał:
— Smerdy, ciury i ciwuny!
Wylali go z budy za uderzenie w twarz nauczyciela historji. To był skandal!
W każdym razie Józef cieszył się, że spotka Piotrowicza.
Obiad tego dnia jadł w restauracji. Weisblat powrócił z Berlina i należało omówić różne sprawy, gdyż wieczorem znowu wyjeżdżał.
Mech uprzedził Domaszkę, by nie zapraszać mecenasa, gdyż rzecz jest ściśle poufna. To odrazu nie podobało się Józefowi i postanowił mieć się na baczności.
Mech, chudy człowiek z wystającą szczęką, z siwiejącemi gęstemi brwiami i z chroniczną chrypką, która głosowi jego nadawała brzmienie powierzanej tajemnicy i znacznie młodszy od niego, ruchliwy rudy Weisblat popijali czystą wódkę i przegryzali śledziem w śmietanie, zrzadka rzucając kilka słów. Józef, który wódki nie pił, czekał spokojnie aż podadzą zupę.
— Nasz kochany pan Domaszko — mrugnął wesoło Weisblat — to ma w interesach angielską flegmę. Inny pytałby, niepokoił się...
— No, ale już gadaj — przerwał mu Mech.
Weisblat przysunął krzesło:
— Perfumy dają 22 procent, mydła zaledwie dziesięć, instrumenty chirurgiczne wogóle leżą, gumowy towar w najlepszym wypadku czternaście, chemikalja od dziesięciu do trzynastu... Nie mówię, żeby to był zły interes. Daj nam Boże zawsze. Ale czy tak się robi majątek?
— Eee, tam! — pogardliwie machnął ręką Mech.
— Ja się pytam — namiętnie powtórzył Weisblatt — czy tak się robi majątek? Czy tem doszli do miljonów taki Abram Lichtarz, albo Wiewiórkowski?... Nie, panowie!... Trzeba nabrać rozmachu, trzeba znaleźć coś lepszego. Tamto jako podstawa przedsiębiorstwa — w porządku. Ale teraz dobry interes to tylko: koks.
— Jakto koks? — zdziwił się Domaszko.
Kelner podawał zupę i Weisblat przemilczał, gdy już zupa była nalana, wyjaśnił:
— Kokainka...
— Ce, ce, ce — zacmokał Mech.
Domaszko zmarszczył czoło:
— Wwóz kokainy jest zakazany.
— Otóż to, — potwierdził Weisblat — dlatego właśnie to jest interes.
— Niem o czem mówić — stanowczo pokręcił głową Domaszko — bo ja się na to nigdy nie zgodzę.
— Dlaczego? — zdumiał się Mech.
— Jeżeli mówię o koksie — przytrzymał go za rękę Weisblat — to z tego powodu, że znalazłem murowane źródło. Że nie fałszowany dam głowę, a ekspedycja i transport do nich należy.
— Nie chcę o tem słyszeć.
— Oj, jaki pan dziwny — zaszeptał Mech — przecież żadnego niebezpieczeństwa „wsypy“ niema. Chodzi tylko o pieniądze.
— Chodzi o kokainę — zaprotestował Domaszko — wwóz jest przestępstwem to raz, powtóre dostarczanie tego narkotyku jest nową zbrodnią. Nie panowie, dajmy temu spokój. Ja jestem człowiekiem uczciwym i na takie rzeczy nie pójdę.
Mech rozłożył ręce, jakby chciał powiedzieć: — to trudno —, lecz Weisblat uśmiechnął się i zaczął tłumaczyć.
Przedewszystkiem rozwiał wszelkie obawy wykrycia. Transport z Berlina na ryzyko dostawcy. Kokaina bardzo mało zabiera miejsca i będzie dostarczana jednemu właścicielowi malej drogerji na Muranowie. Jak złapią, to jego. Dalej trzeba wziąć pod uwagę, czy to jest nieuczciwością? Nie wszystkie zakazy rządu są słuszne i mądre. Przecież i on, Wejsblat, czy dajmy na to Mech, może zostać posłem i otrzymać tekę ministra. I on może wydać naprzykład zakaz sprowadzania książek, czy pierników. Co na to wtedy powie pan Domaszko?
— Powiem, że wtedy nie wolno importować książek, a wolno kokainę. To jasne.
— Otóż to — potwierdził Weisblat — a rządy się wciąż zmieniają, może i znajdzie się taki. I co wtedy będzie? Kokaina spadnie w cenie, a mądrym okaże się ten, kto już oddawna wziął się do koksu.
Na drugi zarzut Józefa Weisblat znalazł jeszcze bardziej nieodparty kontrargument. Kto mówi, że się będzie kokainą zatruwało kochanych rodaków? Niech Bóg broni! Cały zysk właśnie w tem, żeby koks przemycać do Rosji, Chyba bolszewików pan Domaszko nie żałuje. Im prędzej ich djabli wezmą tem lepiej. Koks tylko ułatwi djabłom robotę. Nie?... Więc o co chodzi?... O to, że pan Domaszko nie chce rąk maczać w całym interesie? To nie będzie maczał. Może nawet o niczem nie wiedzieć. Zrobi się cichutko. Tylko kapitał obrotowy trzeba przerzucić z perfum i innych towarów na koks. Reszta spólników nawet nie przewącha. Obroty zmniejszyły się i tyle.
— O, i oszukiwanie spólników! — wtrącił Józef.
— Poco oszukiwanie? Jeżeli kochany pan Józef tak kwestję stawia, to nawet możemy im dać normalne zyski, zaksięguje się poprostu tranzakcje z ręki do ręki, pan Mech już to sprytnie załatwi. I interes jest czysty, jak łza.
— A powiedzże jakie dochody — zaszeptał Mech.
Twarz Weisblata rozjaśniła się. Wyjął notes, ołówek i zaczął Domaszce prezentować kalkulację, pozycję po pozycji. Józef niechętnem, lecz uważnem okiem śledził ruchy jego ołówka. Weisblat skończył i trzykrotnie podkreślił cyfrę, bardzo wymowną cyfrę czystego zysku:
— 450 procent!
— No?!... Każdy dolar w ciągu dwóch miesięcy przynosi cztery i pół przychówka. Jeżeli puścimy w to tylko pięć tysięcy, to po roku wyjmiemy minimum 300.000 dolarów! Pan rozumie? Po sto tysięcy dla każdego z nas!
Nastało milczenie.
— Ale wyłącznie do Bolszewji? — zapytał Domaszko.
— Pod słowem honoru — uderzył się w piersi Mech.
— I w „Polimporcie“ nie będzie ani jednego grama tego paskudztwa?
— Ani jednego. Przecież to nie interes firmy tylko nas trzech — zapewnił Weisblat — no więc zgoda?...
Wyciągnął rękę, lecz Domaszko udał, że jej nie widzi. Złożył serwetę i wstał:
— Muszę już iść... Ale pamiętajcie panowie, że ja o niczem nie wiem.
— No, rachunki chyba zechce pan sprawdzać? — zaszeptał Mech.
— Tylko dla porządku, tylko dla porządku — odpowiedział Domaszko z oburzeniem.
Niechętnie uścisnął ich ręce i wyszedł.
— Całe szczęście, że to tylko dla Bolszewji — mruczał siadając do dorożki — gdyby zrobili poza mojemi plecami, napewno sprzedawaliby i w kraju. Ale to szuje, psia krew! Kanalje!


Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Tadeusz Dołęga-Mostowicz.